Ewa Otylia Lella „Mała”, „Lalka”
Moje nazwisko Ewa Otylia Lella-Zielińska. Urodziłam się w Warszawie, mieszkałam przy ulicy Świętojańskiej 3. To jest na samym rogu Placu Zamkowego i Świętojańskiej. Byłam ochrzczona w katedrze, moi rodzice brali ślub w katedrze, czyli typowa rodzina warszawska od paru pokoleń. Babcia i dziadek mieszkali na Rynku Nowego Miasta. Pozostała rodzina mojego ojca – ojciec był trzynasty, trzynaścioro dzieci było, u mnie w domu było nas czworo. Miałam starszą siostrę Alicję, później byłam ja, po mnie sześć czy siedem lat różnicy między siostrą i bratem. Siostra była następna Wanda i brat najmłodszy Jerzy. To była nasza rodzinka.
Ojciec pracował przed wojną. Nie słyszałam nigdy, żeby był bezrobotny, tego nie mogę powiedzieć. Miałam bardzo dużo koleżanek i kolegów z Zamku, bo w pobliżu, to żeśmy się bawili, przyjaźniliśmy się. Chodziłam do Szkoły Podstawowej imienia Królowej Jadwigi i Jagiełły, mieściła się na ulicy Dobrej, blisko ulicy Karowej. Była to bardzo nowoczesna szkoła. Mieliśmy wspaniałe warunki do nauki i do bytowania. Również profesorki nasze to były panie. Jedna tylko była mężatką. Kierowniczką szkoły była pani hrabina Tarnowska, ta sama, która była dyrektorem Gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży. My już mieliśmy tytuł szkoły imienia Królowej Jadwigi i Jagiełły. Pierwszą Komunię Świętą miałam w kościele na Księdza Siemca, która dzisiaj jest nieobecna, została zniszczona, nie ma po niej śladu i kościół również nie istnieje. W tym kościele na Księdza Siemca – to jest niedaleko, gdzie w pobliżu są siostry szarytki – między Dobrą a Browarną był bardzo mały przeskok, tam znajdowała się ulica Księdza Siemca. Pierwszej Komunii Świętej udzielał nam kardynał Kakowski, dlatego że nasza szkoła była wtedy święcona. On objął całym patronatem i święceniem naszą szkołę. Później jako dziewczynki, które przystępowały do pierwszej komunii, miałyśmy śniadanie, było spotkanie z księdzem kardynałem, było bardzo uroczyście. Do dzisiaj, jak tak dużo szczegółów pamiętam, to znaczy, że przeżyłam i były to dla mnie mocne uczucia. Nasza szkoła w jakiś sposób została wyróżniona. Poziom nauki był bardzo wysoki i panie były dla nas bardzo sympatyczne. Zawsze życzyłam moim dzieciom, żeby takich pedagogów posiadały, jak ja miałam.
- Gdy wybuchła druga wojna światowa, miała pani jedenaście lat. Jakie wtedy były pani odczucia?
1939 rok to jedenaście lat. Może w inny sposób to odbierałam, bo zawsze na Placu Zamkowym działo się mnóstwo ciekawych rzeczy. Wszelkie wizytacje, jakie były w Zamku, to my również wtedy w tym uczestniczyliśmy. Jako dzieci miałyśmy większe prawo wstępu, że mogłyśmy się poruszać między… Zarazem moja rodzina też inaczej, bo to wszytko widziało wjazd do katedry, uroczystości, wszystko się odbywało na naszych oczach. Nawet myślą wracam, kiedy był pogrzeb Komendanta, Dziadka – Piłsudskiego. To przecież było niesamowite przeżycie – mimo że wtedy byłam bardzo młodym dzieciakiem, jednak wiele rzeczy z tych uroczystości pamiętam. Wiele ciekawych, wielkich uroczystości, które odbywały się na Zamku, były zawsze z naszym udziałem, bo tam mieszkaliśmy, byliśmy w pobliżu. To było zawsze bardzo przyjemne.
Mogę powiedzieć trudną i smutną rzecz, jak Zamek dewastowany był przez Niemców, gdy wszystkie zbiory jeszcze były, bo przecież de facto była lewa strona spalona, tu gdzie była żandarmeria, i nad nią padły bomby i tam było uszkodzone. Część zamieszkała i muzeum nie było zniszczone. Wtedy zaczęli Niemcy rujnować cały Zamek, wywozić wszystko. Odbyła się kradzież. My, pod nadzorem dyrektora Lorenza, dzieciaki małe, szybkie, takie szczupaczki, więc między tymi rękoma patrzyłyśmy, gdzie Niemcy kradli. Od razu dawano nam znać, co mamy im z tych paczek powybierać. Wiele rzeczy w jakiś sposób, co można było, to im podkradałyśmy. Oni w końcu zobaczyli, że to dzieciaki, bo nas może trochę było za dużo, kręciliśmy się, sztuczny tłok był przy tym, później już do nas strzelali. Później nas wycofano, już tych rzeczy, broń Boże, nie mogliśmy wykonywać.
- Pani pierwszy kontakt z konspiracją…
Taki pierwszy. Ile u nas zbiorów było w mieszkaniu z Zamku, które żeśmy po naszych mieszkaniach wokoło [ukryli]! Przecież to było zapisane, to znajdowało się w naszych domach, ale w Powstaniu wszystko zginęło. Jak podeszli pod plac Zamkowy „mongoły”, wszystko podpalili, stąd się zaczął pożar od strony ulicy Świętojańskiej. Mój dom był pierwszy, więc pierwszy się spalił. To wszystko co było, meble, przepiękne były meble z Zamku, antyczne, to wszystko niestety nie ocalało. Może w innych dzielnicach było, bo wiele rzeczy z Zamku odnaleziono, które były Niemcom przechwytywane, które żeśmy mieli.
- Jak pani odebrała wybuch Powstania?
Wybuch Powstania, akurat też na szesnastą już byłam na Placu Zamkowym przy Kolumnie Zygmunta. Pierwsze strzały od Miodowej, Krakowskiego Przedmieścia, z tamtej strony właśnie zaczęło się Powstanie. Miałam zbiórkę mieć na ulicy Żabia, później na... Oni później byli przeniesieni, ale mieliśmy się spotkać na Żabiej. Niestety do swojego koleżeństwa, do moich harcerzyków nie doszłam. Już ten punkt dla mnie był nieosiągalny. Po Powstaniu się dowiedziałam, że wszyscy zginęli w czasie działań wojennych, moja grupa.
- Ile pani dni spędziła podczas Powstania na Starówce?
Byłam cały czas, mnie wywieziono dopiero 15 października. Powstanie się skończyło, przecież było podpisanie kapitulacji wcześniej, a nas dopiero, my byłyśmy w komando Warszawa, gdzie nas pędzili do różnych prac oczyszczających, gdzie musiałyśmy te prace i chłopcy… Nie wiem, gdzie byli zgrupowani chłopcy – poza nami dziewczętami była i grupa chłopców. Nas było około pięćdziesiąt osób. Byłam najmłodsza. Natomiast jeśli chodzi o chłopców to bywało różnie. W Hali Gwardii nas [brano] do czyszczenia, do Szpitala Wolskiego też nas pędzono. Tu było różnie. Oni nam bardzo pomagali, przecież nie wszystkie prace fizyczne mogłyśmy wykonywać. To były trudne sprawy.
Wrócę do Powstania, do pierwszych dni. Barykady były przy ulicy Podwale, Piwna. Na początku były nawet przy Kolumnie Zygmunta, żeby była osłona Placu Zamkowego. Później już była tylko barykada przy ulicy Świętojańskiej. Jeżeli chodzi o domy, rodziny zamkowe, to jak Niemcy podeszli, były walki, to była połowa sierpnia, gdzie już dochodziło [do sytuacji], że zdobyli Zamek, to z Zamku było ostrzeliwanie Starówki. Z wieży zamkowej był bezpośredni ostrzał ulicy Świętojańskiej, Piwnej, Podwala mniej. Na Świętojańskiej nie było w ogóle ruchu, tylko poruszaliśmy się piwnicami. Nawet do katedry czy do kościoła jezuitów już trzeba było przejść podziemiami, a nie można było przejść przez ulicę Świętojańską i Piwną, dlatego że był ostrzał. Zarazem nasz karabin maszynowy był na ulicy Wąski Dunaj, na pierwszym piętrze. Nawet w pewnym okresie trochę pomagałam przy taśmie, nabijałam taśmę nabojami. Przy nim pracował Kaszub o pseudonimie „Brzoza”, który uciekł z wojska niemieckiego i przyłączył się do Powstania. Powiedział, że zdaje sobie sprawę, że z Warszawy żywy nie wyjdzie, ale jest Polakiem. Nie wiem, z jakiego miasta, jakie nazwisko, ale był o pseudonimie „Brzoza”. Też go pamiętam. Byłam tak przejęta, jak mi zawsze opowiadał o swoich Kaszubach i ten karabin maszynowy to on obsługiwał.
Jeśli chodzi o walki w katedrze, tam zginęła koleżanka Basia Kowalska. Była wysoka, dobrze zbudowana, ja nie wyglądałam nigdy na swoje lata, mnie zawsze dawano po parę lat mniej jak w rzeczywiści, a ona z kolei wyglądała bardzo poważnie. Była bardzo dzielną dziewczyną, w katedrze została jednak postrzelona i zmarła. Jeśli chodzi o katedrę to nas, jak już z Powstania, to różne prace żeśmy, czołgi, czołg podjeżdżał…
- Jak to się stało, że pani tam trafiła?
Powiem taki ciekawy moment, jak dostałam się do niewoli i z jakiego powodu. Odbywały się walki o katedrę. Jeden z podchorążych, nie znam jego pseudonimu, był ranny i leżał przy wejściu, jak jest Świętojańska róg Dziekania, bo Kanonia jest dalej, przy schodkach, jak się wchodzi, bo dzisiaj identyczne jest wejście, on z boku przy tym właśnie leżał.
Jak przyszli, gdzie żeśmy przebywały, pod Świętojańską 21, jakieś prace wykonywałyśmy: „Kto pójdzie na ochotnika po rannego?”. Zgłosiłam się i była koleżanka, która również się zgłosiła. Z noszami, ekwipunek był narzucony tylko biały, dla mnie nawet nie było opaski, to czerwoną szminką czerwony krzyż został wymalowany i po tego rannego żeśmy się zgłosiły. Bierzemy go na nosze. Przed nami, w wejściu bramy trzech esesmanów. Po polsku do nas gwarą śląską przemawiali: „O, nic mu nie będzie, bo on chyba już umiera”. Mówię: „Tym bardziej musimy go zabrać, musimy go wziąć do swoich”. – „Nie. Wy nie pójdziecie. My was zabieramy”. – „Jak to? Przecież jesteśmy jako Czerwony Krzyż, siostry, my nie walczymy, my przyszłyśmy po rannego”. [Ranny] rzeczywiście nam zmarł na noszach. Na to nam jeszcze pozwolono, żebyśmy były przy nim. Właściwie to oni mieli rację, bo głosu on nie wydobył, nie nawiązałyśmy z nim osobistego kontaktu. W ten sposób żeśmy się dostały do niewoli.
Tu zaczęła się gehenna. Sprowadzili nas na dół do koszar. To [byli] żołnierze Dirlewangera, esesman, który był ranny w głowę, z laską, od razu mnie odłączyli, mnie osobno i ją na przesłuchania. Ten od razu zaczął nas tą laską obijać. Rzeczywiście zdrowo nas poobijał. Nie wiem, jakby znieczulica wewnątrz była, w ogóle nie reagowałyśmy. Żadna z nas nie była przestraszona. Bardzo byłyśmy spokojne. Później:
Weg, weg. Zobaczyłam nasz piękny prezydencki ogród, a tam wykopane jeden obok drugiego groby. Część ludzi była już wymordowanych, a część [grobów] pustych. Kazał stanąć nad tym grobem. Stanęłam. Naraz jeden podchodzi pod górkę i woła, że mamy zejść na dół. Jak oni zobaczyli moją dokumentację, gdzie mieszkałam, że jestem miejscowa, to oni chcieli mieć koniecznie dojście do katedry, żeby im pokazać, bo musi być przecież dojście. Tam były bardzo ciężkie boje o katedrę, tam wręcz wjeżdżały czołgi. Była niesamowita walka o katedrę, a przecież było tam ponad parę tysięcy ludzi. Ksiądz Kliszko, nasz proboszcz, przebywał razem z nimi. Kościół jezuitów również miał tą samą sytuację. Połączenie było. To nie tak, jak w tej chwili – jest przerwa, że katedra jest osobno, troszeczkę korytarz i kościół jezuitów. Była tam przecież kaplica, która była związana z katedrą. Jeśli chodzi o budowlę, to posiadała ona jeden ciąg, że można się było razem [komunikować], nie wychodziło się na powierzchnię, tylko to już były połączenia wewnętrzne, dołem. Tu zaczęła się ze mną, z nimi cała operacja. Powiedziałam: „Nie znam. Jestem dziecko. Nie chodziłam do katedry innymi przejściami. Mieszkałam, szłam ulicą i głównym wejściem. Nie znam, że jest”. A przecież wiedzieliśmy, że jest, bo przecież jest na górze łączenie, ale z pokojami, i to była lewa strona do Zamku, jeszcze za starych naszych [czasów]. Jak królowie przechodzili, czy jak była Konstytucja 3 Maja, obchody uroczystości w katedrze, i to wszystko razem. My żeśmy wiedzieli, ale nie można było przecież o tym mówić.
Później już mnie przenieśli do Caritasu. Zauważył mnie major Steinhauer, główny dowódca, który wydawał rozkazy w walkach o Starówkę i kierował żołnierzami. On urzędował w kościele Świętej Anny – tu gdzie jest kruchta, połączenie kościoła z kancelarią, urzędował w jednym z pokoi. Była jeszcze bardzo ładnie wyposażona, ciemne, piękne, antyczne meble, szafeczki stały jednym ciągiem, tych akt było [mnóstwo]. Stale ktoś się zjawiał. On mi kazał odkurzać. Chodziłam w jedną i drugą stronę, to dla mnie była gorsza męka jak wszystkie inne. Powiedziałam: „Niech oni mnie zabiją, ja tu odkurzać nie będę, tu jest wszystko odkurzone”. On zaczął się śmiać. Jak było pusto w pokoju, pokazał mi zdjęcie swojej córki. Rzeczywiście ta córka była do mnie podobna. Byłam jasną blondynką. W tym Caritasie już, że tak powiem, mniej groźne prace dawał do wykonania.
Jeśli chodzi o pierwsze dni, gdzie nas pędzono przed czołgami, pędzenie wraz z rodzinami z Zamku, jeszcze innych, to było mnóstwo ludzi. W ten sposób chcieli zdobyć ulicę Piwną, Podwale, Świętojańską. Świętojańska była, jeszcze katedra walczyła, to oni od Piwnej. W ten sposób przynajmniej moi koledzy, koleżanki na Piwnej wiedzieli, że jeszcze żyję, bo zaczęli wołać: „Chowaj się, przejdź pod tym”. Kulki dum-dum używała i nasza strona, i oni. Jak mnie dali Niemca, żebym na nosze wyciągała i przeniosła pod tymi kulami, to pół głowy poleciało i widać było, że było wyrwane już niesamowicie. Jako dzieciak reakcja była taka, że zaczęłam tak wymiotować, że nawet Niemcy mnie wycofali, bo przecież nie mogłam sobie poradzić. Nastąpił u mnie sprzeciw, to
veto na tę całą sytuację. Byłam dwukrotnie, a już trzeci raz nie byłam pędzona przed tymi czołgami. Wtedy zaczęły się prace przy…
Później mnie zabrano do pałacu Brühla. Tu już było przesłuchanie przez gestapowca na pierwszym piętrze. Major Weiss stał, na motocyklu mnie dowieźli, esesman nie wtrącał się, tylko na przesłuchanie na gestapo. Podałam wszystkie swoje personalia. Gestapowiec piękną polszczyzną mówi: „Piękne pomidory wasze, owoce”. Już trzy dni nie jadłam, jak zobaczyłam na stole owoce – coś przepięknego te nasze warzywa – to taka u mnie była wewnętrzna reakcja, żebym tylko się nie zdradziła, że taki mam apetyt na tamte owoce. To było wtedy niebezpieczne. Może taka głupota młodzieżowa czy dziecięca jeszcze. Jak spisywał moje akta personalne: „Mama?” – podałam: „Stefania Krasińska”. – „Gdzie mama?”. – „Moja mama w 1943 roku w Boże Narodzenie umarła”. – „Ojciec?”. – „Ojciec w 1939 roku poszedł na wojnę” – ale otrzymywaliśmy paczki z Portugalii, Czerwonego Krzyża, dlatego wiem, że mój ojciec żyje, na pewno jest na Zachodzie, jest żołnierzem. „To jest taki bandyta jak i ty”. To mnie poruszyło: „Nie. Mój ojciec nie jest bandytą i ja też nie jestem bandytą. Mój ojciec jest żołnierzem, który walczy za mój kraj, za moją Polskę, to jak może być bandytą? Jak pana córce tak powiedzieć, że pan jest bandytą, bo pan jest żołnierzem, też by tak zareagowała jak ja”. On przerwał przesłuchanie po mojej wypowiedzi. Rzeczywiście tak się zdenerwowałam, byłam wzburzona, że jak to powiedziałam, to on – koniec i kazał, żebym się częstowała. Mówię: „Dziękuję, to i tak jest wszystko nasze z Urlichowa, bo mają piękne gospodarstwa. Dziękuję, nie chcę być bita po twarzy za to, że zjem pomidora”. Mówi: „Zjedz”. – „Dziękuję”. Wtedy mnie odprowadzili na dół do podziemi do pracy.
Było wiele dziewcząt. Przy kuchni wykonywałyśmy różne prace. W ten sposób poznałyśmy ordynansa von dem Bacha-Żeleńskiego, który się nami opiekował. Był Polakiem z Essen z rodziny górników, rodzina pochodziła z Poznania. On powiedział, że jest jego ordynansem: „Uważajcie. Generał Dirlewanger skrzypi, bo ma protezę, ale zna rosyjski, chodzi i was podsłuchuje”. Myśmy wyzywały na nich, to oni nudząc się widocznie, jak mieli przerwy polityczne swoje, to wtedy się interesowali zgrupowanymi dziewczętami, bo stale nas do robót pędzono, wywożono nas do czyszczenia szpitali i innych. To była tragedia. W szpitalu na Wolskiej [musieliśmy] zbierać wymordowanych ludzi, wynosić umarłych, pomordowanych ludzi. To dla nas była wielka tragedia. Nie byłyśmy do tego fizycznie przygotowane, bo to wszystko szczupłe, młode dziewczyny. Jak żeśmy mogły z tym…Tu stale esesman nas pilnujący poganiał, w niewybredny sposób się zachowywał, z tą ich stałą butą. Nieraz jakieś odruchy były u niektórych, jako człowieka, ale niech tylko stanął drugi, to tamten z miejsca stawał się też mordercą. Jak jeszcze był pojedynczo, to jeszcze jakoś miał ludzkie spojrzenie i prowadzenie nas do tych prac. A niech tylko było dwóch czy trzech, to już wtedy była tragedia, od razu strzały było słychać, stale ktoś ubywał, bo w ten sposób nas „czyścili”. Najspokojniej nam było, jak nas przenieśli do Zakładów „Społem” na Wolskiej. Zaraz obok kościoła, gdzie było to tragiczne przejście wszystkich Polaków. Za kościołem było więzienie, gdzie więzili naszych Polaków, którzy przyszli na pomoc z Armii Berlinga, oni tam byli zgrupowani. Widziałyśmy, co się dzieje. Każda chwila to było tyle, co żeśmy żyli. Później nigdy nie było wiadomo, jak dalej ten czas będzie przebiegał. W końcu patrzę, tyle chleba się niszczy, tak wrzucali do koszyka. W końcu wzięłam ten koszyk, powiedziałam: „Idę dać ludziom, co idą”. Oni mi zezwolili. Rzeczywiście żołnierz szedł, ja ciągnęłam koszyk, a nawet spotkałam się nieraz z tym, że ci żołnierze mi po pół bochenka dorzucali do tego dużego koszyka. Do kościoła, gdzie była stacja małego odpoczynku, że zgrupowania oni wszystkich ich segregowali tych naszych mieszkańców, wtedy z tym chlebem mogłam raz dziennie w czasie obiadu wyjść.
Zarazem tak trafiłam, zorientowałam się, że są ranni i nasi żołnierze z Armii Berlinga, więc tam też jakoś trafiłam. Oni przemieszczali nas w identyczny sposób, jak byłam na Litewskiej. Byłyśmy też zgrupowane w piwnicach szpitala i tam przygotowywaliśmy kartofle, obieranie kartofli. Nie mogłam wyjąć kartofli, dlatego że nie umiałam, ręce miałam całe pokrojone i zaczęły nawet ropieć. Koleżanki mówią: „Wybieraj większe, bo nie wiadomo, ile będziemy żyły, ale jak będą większe, to nam szybciej robota pójdzie”. I w tej piwnicy też mi zezwolili.
Szłam ulicą Litewską do alei Szucha. Żołnierz szedł za mną, też mi wrzucali pieczywo. Wtedy padło Powiśle. Już z Powiśla ludzi [zabierano] przez aleje Szucha… Przystanek, który był na rogu alei Szucha i placu na Rozdrożu, obecnie – tam był akwen wodny, mały basenik. Wszędzie, w czasie Powstania i przed Powstaniem, mieli umieszczone miejsca z wodą. Przy tym właśnie odpoczywali. Aleją Szucha przeganiali ludzi z Powiśla z dołu. To była ich droga. Było pełno żołnierzy, czarnych „Panter”, pancerniacy i inni. To była tragedia, jak przechodzili. Jeszcze pełno było gestapowców, z tego budynku jednak część została i byli w alei Szucha, tam urzędowali. Nie wiem, dlaczego mi się udało. Nie umiem dać sobie odpowiedzi, ale ile mogłam, to w ten sposób… Jak byliśmy w szpitalu na Litewskiej, później znów nas przenieśli do innych. Cały czas po Warszawie nas przenosili z miejsca na miejsce.
Dla mnie to było straszne, bo na przykład nie miałam już butów. Moje buty się rozpadły, że dosłownie jakieś drewniaki ktoś mnie podrzucił i w tych drewniakach chodziłam. Stukot był za mną niesamowity, ale nie miałam innych możliwości. Jeszcze jak byłyśmy w pałacu Brühla, generał Dirlewanger mówi do mnie: Komm, komm, kleine. Poszedł ze mną na górę. Magazyny, piękne nasze rzeczy, przepiękne dzieła sztuki – to wszystko było zmagazynowane. To wszystko było wywożone. On o tym decydował, gdzie na pewno te rzeczy idą. Pokazał mi buty, założyłam na nogi, to mu za ładnie wyglądały, kazał mi je zdejmować. W końcu się zdenerwowałam: „To i tak wszystko nasze. To jest moje, z mojej Warszawy. Nie chcę nic od pana, żadnego buta, to będę boso chodziła”. – „To będziesz chodziła”. On takim łamanym ruskim językiem do mnie mówił. Rozumiał, co mówię. Też go rozumiałam.
Szczupły, wysoki, kościsty. Rzeczywiście miał protezę nogi, jak szedł, to skrzypiał. Jak nas ten Michał uprzedził, ordynans majora, to wtedy właśnie żeśmy się orientowały, że oni są w pobliżu. Nie byli sympatyczni. Raz chyba do nas po polsku powiedział.
Oddziały były na podwórcu pałacu, to byli pancerniacy. Tam ich było pełno jeśli chodzi o wojsko, to różnych formacji.
- Oddziały Dirlewangera, widziała pani ich?
Nie umiałabym powiedzieć, bo my byłyśmy w piwnicach. Tylko częściowo nieraz nam był krajobraz [dostępny] przez jakieś… Dosyć duże okna były, wysokie, my żeśmy widziały, nieraz mogłyśmy spojrzeć, co się działo. Rozstrzeliwania widziałyśmy. Jak wzięli do niewoli, to nikt nie wracał, widziałyśmy, że są obok po rozwałce.
- Jakie jeszcze prace pani miała?
Każdą pracę, jaką zlecili. Ponieważ oni nawet mieli urządzane bankiety. Nie wiem, skąd panie były dowożone, ale były osoby, które brały w tym udział. Kazał nam się myć. Mieliśmy panią Zosię z Woli, która chyba była panią lekkich obyczajów, ona nas zawsze brudziła, żebyśmy były nie świeże, tylko brudne, twarze wymalowane. Dali rozkaz, żebyśmy się umyły. Ten Michał, jak nas zobaczył umyte: „Z powrotem się brudźcie, nie wychodźcie, nie myjcie się”. To jest niebezpieczne. Gwałty były też. To były przeżycia. Cała doba, jak człowiek przebywał, była wielkim zagrożeniem. Nie było spokoju, nie mogłyśmy mieć spokoju. Jednak było stałe zastraszenie. Wiedziałyśmy, że nie wiadomo kiedy nas rozwalą. Raczej byłyśmy pewne, że my z Warszawy nie wyjdziemy, że jednak to śmiercią przypłacimy.
- Mówiła pani, że miała pani okazję poznać von dem Bacha?
Von dem Bacha – tak, bo oni przychodzili. Von dem Bach to już zupełnie inna sylwetka. Bardziej krępy. Z Michałem rozmawiał po polsku. Nie miał żadnego ordynansa pochodzenia niemieckiego, ciekawa rzecz. Tylko właśnie tego Michała, a to był bardzo sympatyczny, dla nas bardzo dobry człowiek. Nawet się zakochał w jednej z naszych koleżanek. Do tej Kasi przynosił nam żywności, gdzie coś zdobył, to nam nieraz podrzucił. Był bardzo przyzwoity. Nie mogę osobiście o nim nic złego powiedzieć. Tak jak nie mogę powiedzieć coś złego o majorze Steinhauerze, mimo że zdaję sobie sprawę, że to był dowódca, który niszczył moją Starówkę, ale mnie jakoś pomógł [ujść] z życiem, tylko dzięki niemu chyba ocalałam. Dlatego zapamiętałam to nazwisko. To był z kolei inteligent. Jak to oni w tych mundurach, to był pan z dobrego towarzystwa, z dobrym obejściem, nie był ordynarny, krzykliwy, wulgarny. Przy nim jakoś spokojnie, nawet jak czyściłam jego pokój, to spokojnie, on nigdy do mnie takim brzydkim sposobem się nie odezwał, nie zachował. Dlatego tak utrwaliłam, że to był jeden człowiek, który mi wtedy pomógł, który mnie do sióstr, do Caritasu, gdzie przez pewien okres mnie do tych prac pędzono.
Na przykład musiałam kubełki jednogarnkowych dań, jak kuchnia była rozwożona, wnieść do Zamku. Dla mnie kubełek jajek w pomidorach, oni jakieś takie dania mieli, raz wylałam, nawet specjalnie się przewróciłam o schody, miałam tego dosyć – niech mnie o te jajka rozwalą, ale będę miała tego dosyć, zakończy się cała historia. Obronił mnie z kolei żołnierz, co mnie prowadził. Szedł, a ja musiałam sama to wszystko dźwigać. Raz się tylko schylił, żebym drugi raz te jajka, tę jednogarnkową zupę wylała, to wtedy by ci żołnierze nie mieli co jeść, sobie myślałam, to wtedy wyleję. On mnie przyłapał, mówi: „Nie, postaw”. Ten kawałek, dwa schodki on zaniósł. Taki moment był. Ale nie warczał na mnie, jak ci inni. To też u niego było ludzkie. Później nie chciałam mu dokuczać, bo widziałam, że on mnie miał dosyć, a ja jego również. Jakoś przeżyłam i to spokojnie.
- Kiedy była pani w niemieckiej niewoli, przeczuwała pani, jaki będzie wynik Powstania?
Na ulicy Litewskiej mieliśmy żywy język, bo tam byli polscy folksdojcze, młodzi chłopcy w [niemieckich] uniformach. Muszę powiedzieć, że tragedia tych ludzi była wielka. Gdzie myśmy miały noclegownię, to było niedaleko teatru obecnie na Litewskiej, obok drugi dom na pierwszym piętrze, a oni też byli gdzieś w pobliżu. Nieraz do nas mówili, że oni tutaj walczą ze Śródmieściem, od placu Zbawiciela. Mówili, jakie są wyniki. Oni nam właśnie przenosili wtedy informacje o Powstaniu. Widać było, że ci ludzie bardzo przeżywali. Może nawet nie wszyscy się zapisali, że chcieli, tylko niektórzy chyba byli zmuszeni do przyjęcia folkslisty. To było straszne. Zawsze nas uprzedzali, jak coś się działo: „Uważajcie, bo dzisiaj jest trudny dzień, żeby was nie rozstrzelali”. Nieraz takie były z ich strony odruchy ludzkie dla nas.
- Jak skończyło się Powstanie?
Jak skończyło się Powstanie, tu była ta wielka tragedia, bo jeśli chodzi o Starówkę, to Starówka wcześniej, ona szła Chłodną i Wolską. Ale przejść Wolską, to tutaj już były oddziały wojskowe Rosjan, czyli ta armia Własowa. Byli straszni. Tam działa się dosłownie gehenna. Jeśli chodzi o kobiety, o matki z małymi dziećmi – [dzieci] bardzo często były wyrywane. Dobrze, że ktoś drugi wziął to dziecko i one… Kradzież. Kradzież tego naszego mienia. Każdego bili po twarzy, bo rzeczywiście nawet i dzieci. Na przykład moja siostra miała część biżuterii (tak jak mi później ciocia opowiadała) w buzi, ta Wanda. I jak ją uderzył, to ona dosłownie wypluła tą biżuterią, jaką miała. Miała jakieś obrączki czy jakieś pierścionki, to w buziach przecież przenosili czy w ubraniu. Wszystkich przecież, dosłownie wszystko chcieli okraść. Zabierali. Jeśli chodzi o Starówkę, to największą tragedię przeszła Starówka. Po pierwsze, wszystkie moje koleżanki, które ocalały – przecież też walczyły w czasie Powstania – znalazły się w Ravensbrück, były królikami doświadczalnymi. To tragedia przecież już największa, bo to był straszny obóz o wielkim rygorze.
Jeśli chodzi z kolei o starsze osoby, to moja ciocia z młodszym rodzeństwem została wywieziona koło Piotrkowa Trybunalskiego. To tam z kolei troszeczkę pomagała ludność, ale nie wszyscy też mogli się tak dzielić, bo przecież tego było dosyć dużo, tych ludzi tyle im nawieźli, to też nie mieli czym się dzielić. Pędzili też do kopania rowów, do różnych umocnień wojskowych. Tak, jak u nas w Warszawie, do rozbierania barykad. O tym nie mówiłam. [Pędzono] do różnych rzeczy i to często rzeczy ciężkie, trudne i nie zawsze osoba…
De facto byłam wtedy dzieciakiem, to ile mogłam mieć siły, żebym tutaj fizycznie mogła niektóre rzeczy wykonać. To naprawdę było dla mnie nieosiągalne. Nie mogłam, nieraz choćbym i chciała wykonać, a właściwie miałam nieraz już tego dosyć, to sobie spokojnie obok tego przechodziłam.
- Jaką żywność otrzymywały panie od Niemców?
Jak pracowałyśmy w kuchni, to wtedy miałyśmy [żywność], jeśli chodzi o Warszawę. Bo tutaj żeśmy przygotowywały, byłyśmy przy tych różnych, obieraniu, czyszczeniu, później pilnowałyśmy przy tych kotłach, trzeba było nieraz coś pomóc, nakładać. Tutaj starsze koleżanki zawsze nas [wspierały], nawet i młodsze, więc żeśmy tutaj miały [co jeść]. Ten Michał też nam trochę żywności podrzucał, jak byłyśmy w tym pałacu. Później zawsze jakaś dusza się znalazła, ale pojedynczo i wtedy, kiedy nikt nie widział, to wtedy jednak starali się, widzieli, że my może jesteśmy głodne, więc trzeba tej żywności dać.
Ale gorzej było, jak nas już dowieźli do Stuttgartu. Później z Warszawy po 15 października to nas wieźli przez Słowację, wagon ponad pięćdziesięciu dziewcząt. Chcieliśmy się [skontaktować] z partyzantką, starsze koleżanki nawiązały łączność, to dwie tylko zdążyły uciec. Pozostałym się nie udało. Jedna koleżanka dosłownie sobie życie odebrała, mieszkała na Żoliborzu. Nie wiemy, co było powodem, ale musiało być coś strasznego, czego nie mogła przeżyć.
Później nas wywieźli do Stuttgartu przy Schlosstrase. Tam było ich kasyno oficerskie, a magazyny były po przeciwnej stronie, obok odchodzącej ulicy. My nie mogłyśmy w ogóle wychodzić i nigdzie się przemieszczać. Nawet literę P miałyśmy, ale nawet nie zawsze przy wszystkich ubraniach, więc jak byłyśmy w pracy, to nie zawsze miałyśmy tą literę, ona tylko mówiła: „To są damy z Warszawy”, tak nas tylko ci esesmani nazywali. Była również grupa tych partyzantek ze Związku Radzieckiego, z Białorusi, z Moskwy nawet, które były wzięte, to ich było też ponad dwadzieścia, około trzydziestu osób. Niedaleko były baraki, gdzie byli też zgrupowani Holendrzy i trochę Francuzów. Ale część była Francuzów, co pracowali na robotach, i ci, którzy przyjechali do roboty. Część była, co była w wojsku, to była zamknięta w barakach, pod nadzorem esesmanów. Jak pracowałam w magazynie żywnościowym, to już podkradałam dla nas żywność. Już w jakiś sposób zawsze coś, co mogłam, nawet i masło przenosiłam i żeśmy miały. Ale kucharz z kolei, jak pomagałam, jak mu raz talerzy natłukłam, dawał nam tą lurę z tej brukwi trochę na ten talerzyk, a tutaj widziałam takie klopsy całe, wielkie sagany gotujące się, a my mamy tutaj tylko taką brukiew, tą lurę nam wrzucał do talerza, to jak mi kazał nieść te talerze, to tak sobie ładnie poszłam. Jak poszły talerze, to już miałam spokój, tylko mogłam zbierać z ziemi.
To mi dało satysfakcję, byłam bardzo zadowolona z siebie, nie wiem dlaczego. On klął, tą warząchwią mi wygrażał, ale nie uderzył mnie. Później zobaczył, że mu podkradam. Podkradałam z tego gorącego kotła klopsy. Nie wiem, że mnie ręce się nie poparzyły. Naprawdę wyciągałam, co mogłam, te klopsy. Jak on tylko odszedł, to ja dla nas i pod tą brukiew kładłam. On to zauważył, to mnie tylko pogroził, ale później nam wkładał. On nam pod tą brukiew, bo to przeważnie brukiew dawali, tej brukwi to dzisiaj mam tak dosyć, tak się najadłam chyba na całe życie. Kiedyś bardzo lubiłam brukiew. To właśnie tak zapamiętałam. Ale nawet jak byliśmy w schronie, to ten właśnie kucharz (do mnie miał tylko zaufanie), zawołał, pokazał mi, gdzie jest dla nas żywność odłożona, żebyśmy zabrały, jak będziemy schodziły do piwnic, do tych schronów.
Był Niemcem i esesmanem, kucharzem. Tylko nie był w randze oficera. Ale to już był koniec wojny. Nawet w Stuttgarcie, jak jeździłam po bułki wózkiem do piekarni, to mnie nawet dała właścicielka piekarni bułkę dla mnie. To przecież dla nich wtedy była kara śmierci, jak ona dała. Tylko ja na takiego dzieciaka wyglądałam. Zarazem na Schlosstrase ktoś mi rzucił koc, bo ja w sweterku, właśnie tym, co tutaj jestem na zdjęciu, co mam z tej legitymacji, to z Warszawy, to było moje ubranie przez całą zimę. Nie miałam nic innego. Nie otrzymałam, przecież wyszłam tak, jak stałam, to też otrzymałam koc. Czyli też ktoś musiał mieć jakieś ludzkie [odruchy], a ja dość często byłam po pieczywo, po te bułki goniona z tym esesmanem. Pod górę to jeszcze dobrze, ale z górki ten wózek sam mi leciał, bo Stuttgart jest tak położony, że Schlosstrase jest bardzo spadzista. Z tym wózkiem nie miałam siły go utrzymać. Nieraz, jak tramwaj dzwonił, akurat po Schlosstrase komunikacja była tramwajowa czynna, to tramwaj, jak za mną dzwonił, to wtedy dopiero ten esesman podchodził, widocznie wjechałam mu na szyny, bo nawet nie zauważyłam, bo
de facto nie miałam siły nim kierować, ten wózek mną kierował, nie zawsze mi się udawało zjechać na bok. To on wtedy pomagał.
Dopiero 8 maja byłam oswobodzona – do ostatka, dopóki był koniec wojny, bo Stuttgart był ostatnim chyba miastem, które padło, poddało się do niewoli, jak była kapitulacja. Przecież też, jak pamiętam, ci Niemcy już wtedy się trochę zmieniali. Nawet te esesmanki już były inne. Już zawsze chciały coś przynieść do zjedzenia, mówią: „Pamiętaj, ja byłam dobra, nie byłam zła”. Oni już czuli koniec tych ich
Deutschlandu, wtedy właśnie one starały się być przymilne. Ale nie wszystkie do ostatka. Koleżanka nasza Jadzia, która była z Żoliborza, była bardzo chora, miała owrzodzenie biustu, dosłownie czyraki. Miała temperaturę do 40 stopni. Nie było lekarza, nikt jej nie leczył. Tylko nasze koleżanki, starsze panie, które już miały jakieś doświadczenia, jedna była nawet lekarzem, więc w ten sposób Jadwigę ratowały. Ona nie poszła do pracy. Przyszła esesmanka i zaczęła na nią krzyczeć – ona w takiej malignie, jak stał kubełek z zimna wodą, to ona ten kubełek jej posłała na głowę. Od razu ta esesmanka wyskoczyła i więcej się u nas nie pokazała. Widocznie ci Niemcy już nie zezwolili, bo widzieli, w jakim ona jest stanie, a ta [koleżanka] już była doprowadzona do ostateczności, więc tym kubełkiem esesmankę oblała. Potem już nikt nie przyszedł i od niej nic nie egzekwował. Spokojnie później wyzdrowiała, żyła i wróciła do Polski.
Później te kontakty... Byłam w Szczecinie, bo szkoła. Po szkole byliśmy tutaj i [poszłam] na studia, to już tak nie ze wszystkimi [utrzymywałam kontakt], a zarazem to było tak smutne i upodlające to wszystko, że nie zawsze człowiek już mógł wytrzymać. Nie spotkałam się – właściwie raz tylko [zetknęłam się]z dwoma paniami starszymi, które mi były bardzo życzliwe, bardzo serdeczne i mnie pomagały. Tak mi matkowały. Jak siostra jedna … Ale były ode mnie starsze, byłam najmłodsza.
Wyzwolenie. Tu muszę powiedzieć, cały czas, jeśli chodzi o Polaków – wszędzie Polacy, byli we wszystkich armiach świata. Na Schlosstrasse, jak my żeśmy wyszły ze schronu 8 maja, wiedzieliśmy, że już jest [wyzwolenie], bo Niemcy uciekli, cisza taka, że już jesteśmy wolne. Wychodzimy na ulicę, stoją czołgi i rozmowa po polsku. My żeśmy zaczęły tam tego, pytają: „Skąd wy, gdzie wy?”. – „My dziewczyny z Powstania Warszawskiego”. To od razu z miejsca – nawet oficerowie byli polscy w tym francuskim wojsku – z miejsca się nami zajęli. Od razu nam załatwili lokum, od razy była straż, pilnowali nas Francuzi, bo Marokańczycy cały Stuttgart gwałcili. Były nawet historie takie, że jednego czy dwóch, którzy dachem przechodzili – nawet była strzelanina, tylko nie wiemy, jak się zakończyła ta historia. Na górę nie szłyśmy, nie oglądałyśmy tego domostwa. Arabowie czy Marokańczycy dachami po tych domach chodzili, a tutaj pilnowali nas [Francuzi]. Później zostałyśmy przeniesione do obozu zbiorczego w Esslingen. Spotkałyśmy robotników pracy przymusowej – z Powstania Warszawskiego byli całymi rodzinami. Obóz był… Bardzo duże było zbiorowisko ludzkie.
Raz dostałyśmy paczki francuskie. Takie były okropne, ale żeśmy jadły. Przynajmniej jest ktoś, kto o nas pamiętał – to żeśmy otrzymały jeszcze w Stuttgarcie, jak byłyśmy w niewoli. Później w Esslingen już byli Amerykanie i też Polacy. Wszyscy wszędzie przychodzili, a zwłaszcza tutaj – jak dziewczyny z Powstania Warszawskiego, to [odnoszono się] do nas bardzo przyjaźnie, bardzo opiekuńczo. Z miejsca dostałyśmy umundurowanie, ubrano nas. Pończochy to skąd byśmy miały, przecież nie było, spodni też nie było, bo nikt nie szył dla nas specjalnie, a tu właśnie od razu nam dali. na początku ubrali nas Francuzi i później Amerykanie – to 9 Armia Lotnicza – i też Polacy. Czułyśmy się tak, jak byśmy były znów w Polsce z naszymi polskimi żołnierzami, z naszym wojskiem, jakoś tak to przeżycie mi się utrwaliło.
- W którym roku pani wróciła do Polski?
W 1947 roku.
Tragiczny. Jeszcze na całej mojej ulicy Świętojańskiej gruzy były po pierwsze piętro. Na Placu Zamkowym – nawet mam gdzieś zdjęcie, na półkolu kolumny Zygmunta, to było niesamowite przeżycie. Mieszkałam na ulicy Bednarskiej, bo siostra tam otrzymała lokum, ale tu z kolei armia Własowa miała swoje kwatery i to wszystko było tak zapluskwione, że na Bednarskiej to w ogóle żyć nie można było, ani nie można było sobie poradzić, bo to było tak zanieczyszczone przez wojsko. Dwa lata po Powstaniu i nie zginęły te pluskwy, tylko tak się poroznosiły, to też taki akcent powojennej Warszawy.
Natomiast byłam zachwycona prokatedrą, bo zawsze ten kościół przepięknie przyjmował, tak jak był mi znany przed wojną, tak nie był zniszczony. Kościół Świętej Anny częściowo był [zniszczony], w 1939 roku lewa strona. Nawet pamiętam wspaniały pierwszy [powojenny] grób urządzony na Wielkanoc, gdzie później aresztowano księży z kościoła Świętej Anny. Coś pięknego – przepiękna sceneria – spalona kaplica i orzeł z tymi podciętymi skrzydłami, paląca się Warszawa – takie było tło grobu. Do dzisiaj to pamiętam i też przeżywałam, ale to była sprawa okupacji. Jak tu wróciłam, to przepięknie, prokatedra ślicznie [wyglądała], jakby zniszczenia ją nie dotknęły, ludzie tacy serdeczni, kościół pełen, ciepły. Bardzo to przeżyłam.
Muszę powiedzieć, że Starówka zawsze mi była kochana i do dzisiejszego dnia idę i zawsze każdy kamyczek, każdy ten… to zawsze widzę. A co najważniejsze, że jak nawet [odwiedzają mnie] przyjaciele, których mam dużo za granicą, ci, którzy razem ze mną byli w gimnazjum w Maczkowie, w niemieckim Haren, to zawsze ich prowadzę na tyły katedry i mówię: „A tu jest jeden dom, gdzie jest naj… maleńki, z jednym oknem tylko” – to nikt mi nie wierzy. A na samym rogu – tuż przy muzeum pułkownika – to jest taka jakby wnęka i są jedne drzwi i jedno okno. To jest właśnie ta kamienica. A dlaczego ją tak dobrze zapamiętałam? Bo tamtędy zawsze z Zamku wychodząc – nie od oficjalnej części, tylko jak żeśmy szli do koszar się bawić i do prezydenta parku zamkowego – to właśnie tą kamieniczką [chodziliśmy] w dół po schodach, zaraz na prawo było łączenie z Zamkiem. Stąd właśnie ten domeczek, to jedno okno. To tak jak w Amsterdamie jest też taki jeden domek, który ma tylko jedno okno, i też go wszyscy oglądają, na wszystkich zdjęciach pokazują. Tutaj jakoś mało jest rozpowszechniona warszawska Starówka, że jest taki dom.
Warszawa, 17 września 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski