Halina Koseska "Ala"

Archiwum Historii Mówionej

  • Proszę o podanie daty i miejsca urodzenia.

Urodziłam się 10 grudnia w 1928 roku w Warszawie na ulicy Karowej. Jednocześnie jestem Powiślanką od urodzenia.

  • Bardzo proszę o podanie zgrupowania do jakiego pani należała w czasie Powstania i stopnia jaki pani miała.

Stopień to trudno powiedzieć, można powiedzieć, że żaden. Należałam do zgrupowania w pierwszym momencie Antoniego Szwarzentlera, a później do zgrupowania „Krybara”, najpierw Konrada, później to się zjednoczyło i było pod przywództwem „Krybara”.

  • Wróćmy teraz do czasu przedwojennego. Czy mogłaby pani opowiedzieć krótko, co się działa z panią przed wojną, jakie było pani dzieciństwo, do jakich szkół pani chodziła.

Chodziłam do szkoły na Drewnianej 8, szkoła numer 41. Naszą kierowniczką była pani Wanda Żerańska i Leokadia Hipe. One nas jakoś właśnie bardzo nastroiły, że w ogóle atmosfera w tej szkole była bardzo patriotyczna. Na przykład w 1939 roku była zbiórka na zbrojenie dla wojska i młodzież ze swoich zbiórek ufundowała jakiś sprzęt bojowy, cztery działa. W każdym razie było oficjalne wręczenie tego na Placu Piłsudskiego, bardzo uroczyście się odbywało, Rydz-Śmigły przejmował od młodzieży. Ja akurat zostałam delegowana między innymi do reprezentacji kilku właśnie szkół z Powiśla.. Nas tam było, nie wiem, czy piętnaście, czy dwadzieścia z całej Warszawy. Wszystkie byłyśmy oczywiście na biało ubrane i wręczyłyśmy Rydzowi – Śmigłemu, oprócz tego sprzętu, który tam był przeznaczony, konwalie. Ponieważ podobno Rydz-Śmigły kochał konwalie. To było właśnie w maju, akurat na czasie.

  • Proszę powiedzieć, jak tym nauczycielkom udało się wzbudzić w młodzieży takie uczucia.

Każda rocznica wyzwolenia, różne inne, było mnóstwo innych jakichś okazji. Ci nauczyciele tak jakoś nami kierowali. Myśmy na przykład mieli ognisko, które występowało w Teatrze rodowym. Wystawialiśmy tam „Dzieci pana Milesa”..Poza tym jednak, mój ojciec był księgarzem. Na końcu dorobił się właśnie stanowiska dyrektora w Księgarni Ossolineum, która mieściła się na Nowym Świecie 72. Na przykład moment pogrzebu Piłsudskiego też utrwalił mi się jakoś w pamięci, że w oknach tej księgarni, gdzie ojciec pracował były poustawiane jakieś krzesła i stoły, i dzieci, które się tam właśnie zgromadziły, to właśnie stałyśmy, obserwowałyśmy moment pogrzebu, który też był bardzo wzruszający. Został mi w pamięci. Także ta Kasztanka też na końcu..

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina moment wybuchu wojny, jak pani to rozumiała?

Na dodatek jeszcze 1939 rok był dla mnie w ogóle straszny, bo w lutym umarł mój ojciec nagle na serce. Pochodzę z rodziny pracoholików. Ojciec był bardzo pracowity, nie potrafił wyleżeć dobrze grypy i później niestety nagle umarł na serce. Ponieważ byłam, wiadomo każda córka jest oczko w głowie ojca, więc strasznie to przeżyłam. Cały ten ciąg późniejszy jednak bardzo zaważył na dalszych moich losach.. Czułam się bardzo pokrzywdzona przez los. W ten sposób wszystkie wkoło koleżanki miały rodzinę normalną, a ja nie. No ale, ponieważ miałam jeszcze młodszą siostrę, czułam się z mamą odpowiedzialna, cały czas mamie obiecywałam: „mama, ja ci pomogę”. Tak to zostało.

  • Jak pani wspomina sam okres wojny, jak wojna wybuchła, jak to było?

.W momencie wybuchu wojny byłyśmy w Warszawie. Także sam moment, te bombardowania, to wszystko... Mama była, później się okazało, bardzo przedsiębiorcza. 8 września wywiozła nas do Grodziska, bo tam miała jakąś rodzinę i powiedziała, że w Warszawie przeżyć bombardowanie i głód, to... Bała się strasznie głodu, ponieważ mama w okresie I wojny przeżyła głód, więc dla niej pojęcie głód to coś najgorszego, co może nas spotkać. Także koło Grodziska, w jakiejś miejscowości, z początku w Izdebnie, później w Grodzisku, okres oblężenia Warszawy tam przeżyłyśmy. Straszny był moment na przykład, jak widziałyśmy wyprowadzanych z Warszawy jeńców. Myśmy stały na tej szosie z Grodziska właśnie i rzucałyśmy pomidory, jabłka tym żołnierzom, bo wiadomo było, że są głodni. To było też, jak u dzieci, później mówiłyśmy, że przecież ci Niemcy, którzy eksportowali ich mogli nas jakoś tam uszkodzić. Ale jakoś to szczęśliwie się skończyło..

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Myśmy powróciły, już mama miała rozbite kolano, bo siostrę musiała nosić, jak uciekałyśmy. Do Warszawy wróciłyśmy 6 października. No, oczywiście wszystkie szyby porozbijane, także miałyśmy wstawioną później jedną szybkę, a reszta dykty, żeby chociaż kropla światła do nas wpadała.

  • Jak pani wspomina ten okres, jak wróciłyście do Warszawy, zamieszkałyście w tym mieszkaniu, samą okupację?

Pierwsza ta zima była makabryczna, bo człowiek był nieprzystosowany absolutnie do warunków, jakie nas zastały. Mama musiała z kubełkiem wędrować po węgiel, żeby nas jakoś ogrzać. Chociaż w tym jednym pomieszczeniu, żebyśmy miały odrobinę ciepła i na czym ugotować. Wtedy nie było pojęcia gaz, kuchenka gazowa. Także to były problemy, które tak na co dzień trudno sobie wyobrazić. Mam okazała się bardzo dzielna, bo musiała zaopatrzyć nas nie tylko w żywność, ale jednocześnie także w to ciepło. Także wędrowała z kolejki po węgiel... Pamiętam właśnie, jak w futrze karakułowym z tymi kubełkami, udało jej się zdobyć.

  • Czy pani i siostra chodziły wtedy do szkoły w czasie okupacji?

Między mną a siostrą jest siedem lat różnicy, także ona wtedy jeszcze nie chodziła do szkoły, miała cztery lata, jak się wojna zaczęła, jak nasz ojciec umarł. Ja musiałam się nią opiekować. Mama walczyła, z trudnościami dnia codziennego, a ja miałam za zadanie gotowanie. No i chodziłam do szkoły oprócz tego, tak że to były podwójne obowiązki.

  • A co z tego okresu okupacji wspomina pani jako najtrudniejsze, z tej codzienności okupacyjnej, co było takie najcięższe dla pani?

Dla mnie osobiście to, że ja nie miałam takiego życia, że byłam uzależniona tylko od tego, co chcę robić, tylko właśnie że miałam te podwójne obowiązki. I szkoła i opieka nad domem, nad siostrą. To jakoś bardzo mnie musiało dużo kosztować, bo młodzież, to niestety różnie podchodzi: „co ty, nie masz czasu, chodź, idziemy”. A ja niestety miałam ten obowiązek, który na mnie cały czas ciążył. Czułam się jakoś trochę pokrzywdzona przez los.

  • Proszę powiedzieć, kiedy wstąpiła pani do konspiracji, czy to było tuż przed Powstaniem?

Tak, więc myśmy zaraz, już w 1940 roku chodzili do szpitala wojskowego na Ujazdowie...

  • Myśmy, czyli pani z koleżankami ze szkoły. Jak to się zaczęło?

Z koleżankami ze szkoły. Myśmy jakoś zostały zaagitowane, już trudno mi powiedzieć przez kogo, ale to na terenie szkoły wszystko się odbywało. Nosiłyśmy obiady, nosiłyśmy jakieś dobre słowo, nawet jakieś wiersze, jakieś, powiedzmy jak było Boże Narodzenie czy właśnie rocznica 11 listopada, to myśmy tam robiły jakieś takie młodzieżowe występy. to w jakiś sposób bardzo nas jednoczyło. Byłyśmy taką dość zwartą grupą w sumie.

  • To już było od 1940 roku?

To się jakoś stopniowo działo. W 1940 roku już chodziłyśmy tam. Później, chyba w 1941 roku do naszej szkoły właśnie przyszedł pan Szwracentler, on w zasadzie uczył wychowania fizycznego w męskiej szkole. Ale jego żona pracowała u nas w świetlicy, to tak jakoś się zazębiało. Także i on i ta jego żona bardzo nam uprzyjemniali życie, na ile było to możliwe w tych warunkach, bo właśnie jakieś teatrzyki kukiełkowe myśmy robili. Nawet był taki moment, że oczywiście grała na pianinie Hesse-Bukowska w czasie tych kukiełek, jako ten podkład muzyczny. Był przy tym nasz pan, bo tak myśmy go nazwały „pan”, po prostu. Wiadomo było, o kogo chodzi. Powiedział: „no, jeżeli będziesz tak dalej ćwiczyła, [to] przed tobą jest wielka przyszłość”. No i wypowiedział. Także ta jego wypowiedź się sprawdziła. On był właśnie naszym takim bożyszczem do pewnego stopnia, wśród młodzieży był bardzo znany i ceniony. No, niestety w 1943 roku w czasie łapanki został zatrzymany , ale później został rozstrzelany na Nowym Świecie, jako zakładnik po prostu. A myśmy zajmowały się właśnie takim drobnym kolportażem. Na przykład myśmy miały wykłady, u nas religię wykładał ksiądz Oleksy, też taka bardzo znana postać na terenie Powiśla. I on z nami bardzo często też miał różne pogadanki. I właśnie tam w tej zakrystii była przysięga w 1942 roku.

  • Tam pani została zaprzysiężona do AK?

Tak, tak.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani zaprzysiężenie do AK, gdzie to było, jak to wyglądało?

W zakrystii w kościele [niezrozumiałe]. Tam był właśnie między innymi ksiądz Oleksy i jeszcze jakieś osoby, trudno mi powiedzieć. Nie była [to] duża grupa, nas było dziesięć czy dwanaście dziewcząt. W każdym razie byłyśmy strasznie ważne. Oczywiście to była wielka tajemnica, oczywiście mama nie mogła o tym wiedzieć. Mama i tak wiecznie drżała o nas. To była jedna z pierwszych tajemnic, z jaką się musiałyśmy kryć. Tym bardziej, że ja jeszcze chodziłam na komplety. To było w siódmej klasie szkoły powszechnej. Jednocześnie nasza wychowawczyni, właśnie pani Hippe, dodatkowe lekcje nam u siebie zapewniła z historii, z języka polskiego. Jej córka też nas uczyła łaciny. A później już w następnym roku no to już nie było możliwości w szkole powszechnej i poszłyśmy do gimnazjum Wereckiej na Krakowskim Przedmieściu. Z tym, że jednocześnie chodziłyśmy do szkoły krawieckiej gdzieś na Starym Mieście, nie pamiętam na jakiej ulicy.

  • Proszę powiedzieć, jak została pani zaprzysiężona do AK, jakie po tym momencie, po 1942 roku miała pani zadania. Bo wcześniej zajmowała się opieką nad żołnierzami w Ujazdowie, jakimś małym kolportażem, a potem, jakie to były zadania konspiracyjne?

W dalszym ciągu kolportaż, jakieś malowanie na budynkach. Poza tym roznosiliśmy kwiaty na miejsca straceń. Przecież tych miejsc straceń było mnóstwo w Warszawie. To były takie drobne, że tak powiem, posługi, nic nie znaczące, no ale myśmy czuły się bardzo, jakoś ważne, że jednak uczestniczymy, że nie poddajemy się po prostu.

  • A czy do momentu Powstania, od początku działania w AK, czy pamięta pani jedną, jakąś szczególną akcję, która utkwiła pani w pamięci, czy jakieś niebezpieczeństwo związane z malowaniem na murach, czy może coś innego?

Nie, to były takie, które się zacierały, bo to były drobne takie incydenty. Tym bardziej, że ja nie mogłam swego czasu poświęcić tyle, ile bym chciała, bo musiałam wiecznie myśleć o domu i miałam polecenia, że tak powiem, służbowe z domu od mamy. Ponieważ mama, chcąc nam zapewnić, z początku handlowała, więc ja musiałam jej jakoś w tym też pomagać. Na przykład mama była jedną z tych, która handlowała w czasie, jak było jeszcze getto. Skakała z tramwaju, żeby z tymi paczkami, w tej chwili to sobie trudno wyobrazić, ale z tym towarem jakimś, musiała wyskoczyć z tramwaju i później z powrotem wskoczyć do tego jadącego tramwaju. Niby on trochę zwalniał tam w jakiś momentach, ale to też było... Jak mama przychodziła... Ja też byłam cały czas, że tak powiem, trochę pod presją, skoro mama tyle robi dla nas, to ja nie mogę w domu okazać się intruzem, też czułam się odpowiedzialna. Także nie mogłam tyle czasu poświęcić, co inne moje koleżanki na podobne historie. Czułam się też taka niedowartościowana pod tym względem.

  • Proszę teraz opowiedzieć o samym Powstaniu. Gdzie zastał panią wybuch Powstania i czy pani wiedziała o tym, czy była pani już przygotowana?

Owszem, tak. Tylko z tym, że to miało być wcześniej. Ja na przykład wcześniej, dwa dni przed Powstaniem pojechałam pod Warszawę, tam gdzie była moja siostra. Mama znowu siostrę wywiozła, ponieważ nie znosiła huku, wtedy były naloty na Warszawę i siostra strasznie nerwowo jakoś przechodziła to, więc mama wywiozła siostrę. Właśnie tuż przed Powstaniem wyjechałam, żeby zobaczyć, czy tam jest na tyle spokojnie, że mama może tam jechać. No i mama koniecznie chciała. Przed Powstaniem przyjechałam stamtąd. Mama chciała, żebym z nią pojechała tam do siostry. Stwierdziłam, że nie, ja muszę zostać, bo ja muszę pilnować mieszkania. I jakoś mamę udało mi się... W dniu Powstania mamę jeszcze odprowadziłam na kolejkę WKD. Mama wyjechała, a ja zostałam tutaj. No i dopiero w zasadzie w drugi dzień Powstania dołączyłam. Przyszły po mnie właśnie koleżanki, powiedziały mi. I się włączyłam wtedy.

  • Pani była na Powiślu?

Byłam na Powiślu, bo ja mieszkałam cały czas na Drewnianej, tuż właśnie przy Elektrowni. Także straszny był moment radości. Młodzież to sobie podchodzi do tego zupełnie inaczej, inaczej reaguje. Dla nas to była wielka przygoda, wielka radość, wreszcie jesteśmy wolni. Jak zawisła flaga na jednym z kominów elektrowni, byliśmy tak przejęci, rozradowani. To było wogóle trudne do opisania wrażenie. Niestety po dwóch dniach ściągnęli tę [flagę] ze względu na to, że Niemcy mieli po prostu dobry cel. Zaczęli właśnie celować w elektrownię. Także to był taki moment przykry. Na przykład jak zaczęły [...] granatniki, był moment taki, że sąsiedni, taki mały budynek rozwalił się, w piwnicach byli ludzie. Krzyk tych ludzi pod tymi gruzami z kolei mobilizował nas, żeby ich tam w jakiś sposób wydobyć. No, niestety... I to zostanie na zawsze…

  • Udało się wtedy kogoś uratować?

Nie. Ten moment zawalenia tego budynku to był jakoś rano jak myśmy zaczęli odgruzowywać. A później jeszcze w to samo miejsce jakaś bomba zapalająca upadła.

  • Wróćmy jeszcze do samego momentu początku Powstania. Pierwszy dzień Powstania pani bardziej jako obserwator przeżyła, włączyła się pani do walki drugiego dnia Powstania. Ktoś do pani przyszedł i czy dostała pani jakieś zadania wtedy?

Ja się zgłosiłam właśnie na Smulikowskiego do moich. Oni powiedzieli: „no, fajno, jesteśmy razem”. Trochę chodziłam jako łączniczka, a później właśnie zaczęłam w tym Alfa Laval, w garażu na terenie tego Alfa Lavalu i tam była ta wytwórnia butelek i granatów. Ja to byłam początkująca, z tym nie miałam przecież nigdy do czynienia, więc przy butelkach pracowałyśmy z koleżankami.

  • Czy została pani przeszkolona jakoś?

Musiałam patrzeć, jak inni to robią po prostu.

  • Na czym polegała pani praca przy tych butelkach dokładnie?

Myśmy wlewały benzynę do takich półlitrówek, dwadzieścia centymetrów kwasu siarkowego. A oprócz tego taką butelkę się oklejało taką taśmą klejącą, którą tam w środku jeszcze wsypywaliśmy chloran potasu i jeszcze jakiś proszek. W każdym razie dla nas to było z początku takie... No ale ja ponieważ lubiłam chemię, ponieważ miałam dobrą profesorkę i stwierdziłam, że to jest bardzo fajna robota. Rzeczywiście, bardzo niebezpieczna, ale to teraz... Później dopiero, jak ktoś miał wypadek, wtedy dopiero człowiek zdawał sobie sprawę, czym to może się skończyć. .

  • Do kiedy pani w tej wytwórni butelek pracowała?

Myśmy tak w między czasie chodzili do domu, i odgruzowywali. Na przykład jak jakiś budynek się palił, też chodziłyśmy po wodę, ponieważ już pod koniec sierpnia nie było normalnie wody w kranach. Ja mieszkałam na Drewnianej 3, to jest na terenie w tej chwili już elektrowni, taka część została oddzielona. A na Drewnianej 8 tam była szkoła i tam była woda, stamtąd nosiłyśmy to z koleżankami tą wodę w pojemnikach różnych, nie tylko w kubełkach, w garnkach. Pamiętam tylko kolegów, którzy byli przy tym samym ognisku byli właśnie w maskach gazowych. Nam się w pierwszym momencie wydawało śmieszne, że się tak ubierają. Ale okazało się, że to jednak zadymienie, że to wszystko było konieczne. Także myśmy nie były dopuszczane na te ostatnie piętra, tylko oni w tych maskach już tam przychodzili po to i zabierali od nas tą wodę i dalej gasili. Nasza akcja została uwieńczona powodzeniem.

  • Który to budynek płonął wtedy?

No właśnie na Drewnianej 3, tu gdzie ja mieszkałam. Akurat trafiłam na moment, kiedy przyszłyśmy z koleżanką do jej mamy, bo jej mama gotowała dla siebie i dla nas przy okazji też. Myśmy przyszły tam na obiad, no i musiałyśmy uczestniczyć od razu w tym. To nie było tak, że... Ludność cywilna miała nam za złe, że myśmy na moment poszły tam jeść zamiast siedzieć bez przerwy na górze.

  • Proszę powiedzieć czy w między czasie zmieniły się pani obowiązki, co się działo z panią w dalszej części Powstania, ile czasu trwała ta praca przy butelkach i czy coś działo się dalej?

To było tak i to i to przez cały okres. Trudno jest oddzielić jedno od drugiego. Robiło się wszystko, co w danym momencie było potrzebne. Jeżeli powiedzieli, że trzeba iść tu czy tu, to automatycznie, bez dyskusji.

  • Czyli przez cały okres Powstania była pani na Powiślu w tym jednym miejscu?

Tak. Na przykład, już właśnie przy końcu Powstania, jak już stwierdziłam, że już do domu, już tam są Niemcy. Chciałam jeszcze wrócić, żeby wziąć coś ciepłego do ubrania, bo cały czas chodziło się w bluzeczce, pantofelkach, więc stwierdziłam, że trzeba iść. No i właśnie przeszłyśmy z koleżanką, jeszcze przez Tamkę przebiegłyśmy normalnie. Jak zobaczyłyśmy z piwnicy w okienkach Niemców, to się oczywiście wycofałyśmy z powrotem na Smulikowskiego. W momencie kiedy szłyśmy już na rogu Smulikowskiego z Alfa Laval jakiś Niemiec z pietra już celował znowu do nas. Myśmy wpadły do bramy i piwnicami jakoś chciałyśmy przejść. Okazało się, że piwnica była zalana wodą. Było zupełnie ciemno w piwnicy. Myśmy nie miały żadnych latarek. I szłyśmy szły po desce jedna za drugą, trzymałyśmy się. I w pewnym momencie ona zaczęła się zanurzać w ten lej i krzyczy do mnie: „topię się”. Ja ją tego i krzyczę: „Jezus Maria”. I to było takie jakieś spontaniczne, że ten ruch jakiś taki, że ją wyciągnęłam. Szukałyśmy później już innej drogi dojścia. Bo wtedy już byłyśmy właśnie z jej mamą na Dobrej, już się wycofałyśmy.

  • Już nie dotarła pani wtedy do domu?

Już tam nie dotarłam.

  • Proszę powiedzieć, czy któreś z zadań, jakie miała pani podczas Powstania naraziło panią na jakieś szczególne niebezpieczeństwo. Czy pamięta pani taką sytuację naprawdę groźną dla siebie?

Dla mnie groźna była sytuacja, ale to nie było związane z żadną akcją, jak właśnie przyszłyśmy do tego naszego budynku i bomba uderzyła w jedną z oficyn, a myśmy były wtedy na dole w piwnicy i zasypało nas po prostu. Także nie wiedziałyśmy czy wyjdziemy czy nie wyjdziemy.

  • Czy była pani wtedy ranna?

Nie, nie byłam ranna. Któreś z wyjść okazało się, że jakoś tam uruchomili. Jakoś wyczołgaliśmy się wszyscy. Także to był też moment, ten huk, ten dym, zapach...

  • Jaki to jest zapach, kiedy człowiek jest przygnieciony?

Zapach dymu zupełnie jakby siarki, to jest niepowtarzalne. Zresztą miałam okazję drugi raz być zasypana, no ale to już w Niemczech.

  • To jeszcze zaraz do tego dojdziemy. W tym czasie, kiedy pani pracowała przy butelkach czy przy innych akcjach, jak pani wspomina rozmowy wśród współuczestników akcji, o czym się wtedy dyskutowało?

Myśmy byli bardzo radośni. Tyle radości. Nas, że tak powiem, zaskoczyła ta wolność. To jest w ogóle niepowtarzalna historia, że uczestniczymy w historii.Pani sobie zdawała z tego sprawę?

  • Czy pod koniec Powstania trochę te nastroje się zmieniły?

Myśmy cały czas nasłuchiwali właśnie tych samolotów, że może przyjdzie jakaś pomoc. No były na przykład zrzuty, to też w połowie sierpnia. Ale niestety te zrzuty niewiele dały, choćby z tego względu, że nie wszystkie trafiały do powstańców. Później były wyprawy, ponieważ niektóre pojemniki znalazły się na tak zwanym polu niczyim, podchody, żeby to jakoś zdobyć też pochłonęły kilku kolegów. Także bez przerwy człowiek ocierał się, że a ten zginął, ten nie wrócił. Ale każdy młody uważał, że wszystkie kule padają obok, a nie w niego, że on jest tym jednym wybranym, że nie może mu się nic stać. Nie było czasu chyba nawet na zastanawianie się.

  • Kiedy pani widziała te samoloty radzieckie, co pani sobie myślała pod koniec Powstania?

Myśmy cały czas czekali, że jakoś, tym bardziej, że przed Powstaniem było słychać tę artylerię, która właśnie z tamtej strony nadchodzi. A później raptem ucichło wszystko w czasie Powstania. Byliśmy wszyscy tym bardzo zaskoczeni. No i pamiętam, jak pełna radości, ponieważ część kolegów już wycofała się w kierunku Śródmieścia, ja zostałam z tą koleżanką jedną i z jej matką i młodszą siostrą. Stwierdziłyśmy, że nie damy rady, po prostu ta tułaczka po cudzych mieszkaniach bez możliwości jedzenia, co dalej, że może jakoś poczekamy w tym miejscu. Jeszcze niektórzy mówią: „to poczekajcie, może jeszcze przyjdzie ta pomoc jakaś zza Wisły”. człowiek cały czas wierzył w jakieś cuda dosłownie. I tak koło południa, pamiętam, właśnie zaczął krążyć radziecki samolot. Wszyscy z piwnic nawet wylegli, żeby go oglądać. A za pół godziny Niemcy zaczęli dobijać się do bram. Okazało się, że nie byli Niemcy tylko Ukraińcy Ukraińcy nas wyprowadzali. Ten moment też był makabryczny.

  • Co się z paniami działo wtedy?

Jak szłyśmy ulica Smulikowskiego, oczywiście prowadzali nas w ten sposób, że każdy pojedynczo szedł, gęsiego i oni sprawdzali nas. I okazało się wtedy, że oni szukali właśnie tych butelek. Widocznie o tym wiedzieli, pamiętali. I u osób, które miały butelki z normalną wodą. Właśnie przede mną szedł jakiś młody człowiek, znaleźli u niego w kieszeni. Jeden go kopnął, drugi salwę puścił. Przez to miejsce już przedtem przechodziło kilku, kilku już tam leżało. Jak oni ściągali buty, ponieważ moda wśród młodych kolegów panowała, żeby mieć oficerki. To był szczyt mody i elegancji. I dużo z kolegów miało. Właśnie patrzyłam, jak oni z tych trupów ściągają te buty, bo dla nich, dla Ukraińców to było też jakieś wielkie... I właśnie leżało kilku... Nas ze Smulikowskiego później zaprowadzili pod kościół Św. Teresy. I tam właśnie jeszcze też Ukraińcy kazali oddać wszystko złoto. Kto cokolwiek ma, pokazali jakieś miejsce, gdzie każdy ma złożyć. Ustawili nas w dwuszeregu, każdy oczywiście oddał to, co miał. A za moment przyszedł Niemiec. Kazał z powrotem to wszystko zabrać. Inna ekipa. I w okresie takiej grozy nie było kradzieży. Każdy wrócił do tego, co tam na tej kupce leżało. To świadczy według mnie dobrze o ludziach, którzy tam byli.

  • Ci Ukraińcy chcieli po prostu okraść?

Tak.

  • Czy była pani świadkiem jakichś innych zbrodni w okresie Powstania?

Nie, nie...

  • Jakie były pani refleksje, kiedy miała pani bezpośrednio do czynienia z Ukraińcami i z Niemcami? Czym oni się różnili?

Możliwe, że Niemcy byli mniej okrutni, jako tacy. ale to w momencie, kiedy oni też doświadczyli jakiejś utraty swoich bliskich. Przepraszam, mogę wrócić do 1939 roku?

  • Bardzo proszę.

W momencie, jak właśnie byłam w 1939 roku w czasie oblężenia Warszawy właśnie poza Warszawą, tam stacjonowali Niemcy w tym samym budynku. Tam wydzielili sobie jakieś pomieszczenie. Ponieważ jedna z tych kuzynek znała niemiecki, więc rozmawiała. I oni tam przychodzili i mówili różne swoje przeżycia. Byli bardzo butni i pełni takiej złości i pewności siebie do momentu, kiedy jeden z nich przyszedł i powiedział, że zginął jego przyjaciel. I wtedy było widać, że w nich też jest ludzka nuta, że oni nie tylko... Dopiero w momencie, jak doświadczy sam, że ktoś bliski mu ginie, zaczyna się zastanawiać, czy warto zabijać innych. Ale niestety, tych, co byli na górze to nie dotyczyło.

  • Proszę powiedzieć, czy miała pani do czynienia z innymi narodowościami oprócz Niemców i oprócz Ukraińców, czy zetknęła się pani?

W czasie wojny to nie. Żydzi przychodzili do nas, do mamy przychodziły znajome Żydówki żebrać właśnie o pomoc, dawały adresy, gdzie chciały, żeby im jakoś pomóc.

  • Co to były za adresy? Jakichś organizacji?

Nie, to były po prostu prywatne adresy, żeby im tam w jakiś sposób dostarczyć jakąś pomoc. Czasem nocowały u nas. Nie za długo, bo one, przynajmniej te, które przebywały u nas były bardzo związane z rodziną i jednak wracały. Pomimo że uciekły, to jednak wracały z powrotem

  • Proszę powiedzieć już o samym momencie zakończenia Powstania. Jak pani to pamięta, kiedy już było wiadomo, że jest koniec Powstania i co z panią się działo wtedy?

Po Powstaniu, właśnie jak nas wyprowadzili...

  • Ci Ukraińcy?

Zaprowadzili nas do pociągu i pojechaliśmy do Pruszkowa. Najlepsza zupa świata jaką wtedy jadłam to właśnie w Pruszkowie. Była gęsta zupa z makaronem, z ziemniakami. Tylko był problem, w co to wziąć. Na tyle nie byliśmy jakoś przygotowani, żeby mieć naczynia. A to jakiś kubeczek od mycia zębów. W ogóle nie zorganizowane było pod tym względem. No, później każdy jakoś tam się za jakąś puszką, za czymś, żeby cos było największego, bo wtedy można było dostać większą [porcję]. W Pruszkowie właśnie nastąpił ten podział między tymi, którzy zostaną w Guberni, a tymi, co pojadą do Niemiec. Ja byłam ta zawsze dobrze wyglądająca i oczywiście zostałam zakwalifikowana do wyjazdu do Niemiec na roboty. Także tam w Pruszkowie spotkałam się znowu…. Koleżanka była z matką i jeszcze z drugą koleżanką. Tak ,że we trzy z tą jedną matką powiedziałyśmy, że jesteśmy rodzina i już cały czas trzymałyśmy się razem. Z tym że pierwszy, że tak powiem, przystanek to był w obecnym Wrocławiu, czyli w Breslau.Tam pierwszy obóz. Ponieważ nie zdążyłyśmy, że tak powiem, tam się jakoś zarejestrować, żeby dostać dowód niemiecki, pierwszym transportem odesłali do Erfurtu. Oczywiście cały czas jazda tam była, nie jakaś luksusowa, wagonami. Dla mnie ważnym momentem to było, że jak przejeżdżałam przez Grodzisk, to rzuciłam kartkę do mamy. Poświęciłam kostkę cukru, bo miałam kilka kostek w zapasie. Owinęłam tą kostkę kartką i rzuciłam. [Napisałam], że przeżyłam Powstanie i jadę w niewiadomym kierunku.

  • Czy ta kartka dotarła do mamy?

Już miała mama tę wiadomość, że jednak przeżyłam. I z tego co mama mi opowiadała, ponieważ należała do osób bardzo wierzących, jakąś mszę zamówiła właśnie w mojej intencji, następnego dnia dostała tę wiadomość. Także to też było dla niej takim, chociaż jedno wiedziała. Bo tak, to widok tej płonącej Warszawy i to co się działo... Tam gdzie była grupa, która w jakiś sposób uczestniczyła, także to w sumie nie było budujące. Także ten moment...

  • Czyli mama została uspokojona przynajmniej na chwilę, a pani trafiła do Erfurtu.

Ja trafiłam do Erfurtu i stamtąd już, ponieważ te obozy, wiadomo jak były przygotowane, zresztą nie starali się chyba przygotować nas na jakieś warunki możliwe do przeżycia... Po pierwsze, jak myśmy tam się znalazły, bez możliwości umycia się normalnie, bez możliwości jedzenia. Rano o czwartej już trzeba było wstać, żeby dostać jakąś taką, trudno powiedzieć zupę, w każdym razie coś mokrego. Tam było wszystko, jakieś zielsko, jakaś kapusta, jakiś brukiew. To było niewiadome. Tyle, że czasem się trafiło, że było ciepłe. No a popołudniu była kawa. I spanie było na jakimś betonie. Ja oczywiście nic ciepłego nie miałam, a wrzesień już nie był taki [ciepły]. No, ale to nie było najgorsze. Ta niepewność, co dalej, gdzie nas wywiozą była... Jak w pewnym momencie prowadzili nas do mykwy, gdzie oczywiście trzeba było się rozbierać, w jednym końcu zostawić te swoje szmatki. Nie wiadomo było, czy się do tych szmatek wróci, czy już nie. Przecież na tyle byłyśmy świadome, że są różne obozy, z różnym zakończeniem. I tam przyjeżdżali różni z różnych fabryk, z różnych ośrodków rolniczych i zapotrzebowanie na siłę roboczą. Stwierdziłam, że ja do rolników nie pójdę, żeby pracować na roli czy coś. Wydawało mi się, [że] to strasznie ciężka praca. Chociaż prawdopodobnie jak bym była z mamą, to mama by mnie pokierowała, że tam przynajmniej będę miała co jeść, no ale młody człowiek, to inaczej podchodzi. Stwierdziłam, że w takim ośrodku zbrojeniowym można się przynajmniej dobrze umyć, że pod tym względem będzie dobrze. No i zgłosiłyśmy się, jak przyjechał jakiś tam Niemiec i czternaście warszawianek wziął. Myśmy wtedy pojechały do Meilingen do Fabryki Zbrojeniowej Gutlowega. .

  • Powracamy do tego momentu, kiedy doszło do weryfikacji, kto do jakiej idzie pracy. Jak to było w pani przypadku?

.Ja niestety zostałam zakwalifikowana do ciężko pracujących. Koleżanki były szczuplejsze, wyglądające jakoś młodziej, dostały się do pracy lżejszej, do takich małych maszyn. Ja dostałam maszynę taką bardzo dużą, na którą musiałam założyć lufę do takich działek przeciwlotniczych, w środku wycinałam te, nie wiem jak to się dokładnie nazywa, w każdym razie ten gwint, który jest w środku w tej lufie trzeba było wycinać. Dla mnie to była bardzo ciężka praca, bo tą lufę trzeba było skądś tam przywieźć i później tę lufę założyć na maszynę. Takich luf w ciągu dnia się robiło około, normalnie piętnaście, byłam początkująca, starałam się nie wyrobić tego. Później już się nauczyłam, co robić, żeby to zrobić, żeby się maszyna zatrzymała. Były numerowane te noże. Przekładałam to i taki nóż, który nie powinien wejść jeszcze a ja kiedy włożyłam tamten, to wtedy się zatrzymało w maszynie, no i oczywiście awaria. „Co się stało?”. „Nie wiem, co się stało, nóż nie wszedł”. Oczywiście mogłam wtedy [odpocząć], był moment odpoczynku, że przychodził jakiś tam majster, jakoś tam rozkręcał tę maszynę i jakoś tam doprowadzał do tego. I niektóre z tych sztuk właśnie już trafiły jako złom. Dla nas to był tak zwany cichy sabotaż, o którym nikt nie wiedział, nic nie mówił. Oczywiście trzeba było też uważać, żeby oni się jakoś nie zorientowali..

  • Nie było żadnych podejrzeń z ich strony?

Czasem tak, krzyczeli. Ale ja, chociaż uczyłam się niemieckiego właśnie na tych kompletach, ale stwierdziłam, że ja nie znam niemieckiego. Jak oni coś chcieli ode mnie, to musieli wołać tłumacza. I tam mnie rugali przez tłumacza. To zawsze im trochę przeszła ta pierwsza złość. Wydało się co prawda, że znam trochę ten niemiecki w momencie, kiedy Niemcy do siebie rozmawiali, mówili, że: „a te Polki to są w ogóle, że one nie wiedzą, co to żelazko, nie wiedzą, jak się obsługiwać z prysznicami”. Zaczęli straszne rzeczy na ten temat [mówić]. Więc ja wtedy nie wytrzymałam i zaczęłam z nimi rozmawiać. Coś powiedziałam właśnie po niemiecku. Ale to było tak jakieś spontaniczne, odruchowe, że jak można mówić o Polkach i o Polakach w ten sposób, że nie wiedzą, u nas tak samo są te rzeczy. Oni mieli nas za takich już ludzi dzikich, nie znających się na niczym. Jedno, co miałyśmy tam, to ten dostęp do ciepłej wody, do prysznica. No i każda miała swoją pryczę. Były piętrowe oczywiście. Po trzech dniach pobytu tam na terenie zrobili nam apel o godzinie drugiej w nocy, wszystkie warszawianki tylko, bo myśmy były w oddzielnym pomieszczeniu. I kazali wyrzucić wszystkie nasze rzeczy. Dostałyśmy każda taką szafkę. Szukali wszystkiego. Do mnie się przyczepili, że miałam zdjęcie ojca: „co to jest, co to jest? po co ci to?”. I tak dalej. Nie wiem, oni sądzili, że to może jakiś przywódca, czy coś takiego. Nie wiem. W każdym razie [to] straszne dla nas było. Uważali, że są warszawianki, to muszą mieć ze sobą, może przemyciłyśmy tu jakąś broń. Tym bardziej, że ten główny [...] który cały czas nami przewodzi, jego syn zginął w czasie Powstania. Więc można sobie resztę dośpiewać, jak on był ustosunkowany do nas. Wszystko, co można najgorsze, to właśnie w stosunku do nas było. Tam na terenie fabryki pracowały z łapanek Polki, które też były. Ale one były tam już dwa lata, już były, że tak powiem, zadomowione, już wiedziały jak i co. W sąsiednich barakach byli Francuzi, którzy tez pracowali w tej fabryce..

  • Jakiś kontakt pani miała z Francuzami? Często powstańcy opowiadają dobre rzeczy o tych Francuzach spotkanych w obozach. Ciekawa jestem, czy pani też ma jakieś wspomnienia.

Jakoś niespecjalnie, nie było jakiś takich bliższych kontaktów. Myśmy starały się jak najmniej udzielać, żeby nigdzie, że tak powiem, znowu nie podpaść. Święto wielkie było jak w niedzielę mogłyśmy iść, zgłaszałyśmy się oczywiście ochotniczo, do pracy w kuchni, wtedy mogłyśmy ukraść sobie kilka kartofli. I było wielkie święto z tej racji.

  • A jakie były te pozostałe warszawianki, czy to też były osoby, które walczyły, czy przypadkowe kobiety?

Większość była przypadkowych, to były po prostu osoby cywilne. Myśmy były najmłodsze we trzy, a te inne były starsze., myśmy nic na temat Powstania starały się nie rozmawiać, bo niektórzy byli przeciwni. Bo po co nam to wszystko było. Każdy tworzył taki swój oddzielny świat. Z tym że myśmy później nawiązały kontakt z kolegami na dworcu w Mailingen. Myśmy z nimi na przykład święta Bożego Narodzenia, ponieważ on tam na dworcu mieli takie pomieszczenie, gdzie mieszkali. Więc tam u nich spędzałyśmy święta. Oni zorganizowali kawałek choinki, jakiegoś opłatka gdzieś zdobyli. Oczywiście z kolędami.

  • To byli chłopcy z AK?

To byli właśnie chłopcy z AK. W jakiś sposób znaleźli się też tam z Warszawy. Z nimi miałyśmy wspólny język.

  • Czy w trakcie pobytu w obozie pracy spotkała panią jakaś niebezpieczna sytuacja zagrażająca życiu? Czy to tutaj wydarzyła się ta sytuacja z powtórnym zasypaniem?

Tak. Na wiosnę w 1945 roku oczywiście zaczęły się bombardowania Niemiec. Myśmy oczywiście były pełne zachwytu: „no, wreszcie coś się dzieje”. Bo tak jakoś człowiek młody jest, to zawsze pełen optymizmu i stara się widzieć ten świat lepiej niż on jest. Niestety. Myśmy myśleli, że już, już, już... Każde bombardowanie bardzo nas cieszyło. Właśnie w czasie jednego takiego bombardowania [...] myślałyśmy, że już te samoloty odleciały. Widocznie jeden miał za duży ładunek, nie chciał wracać i w naszą fabrykę uderzył. Myśmy były wtedy w schronie, ale Niemcy mieli swój schron pod budynkami biurowymi. A myśmy miały schron pod halą fabryczną. A nad halą fabryczną były zbiorniki z kwasami i innymi historiami. Także gdyby bomby były trochę bliżej nas, to prawdopodobnie byśmy nie przeżyły tego. Jakoś te zbiorniki ocalały. A wtedy jeden Niemiec zginął. On właśnie nie był w schronie, tylko w tych budynkach biurowych. [...]Ale od tej pory, ponieważ ta hala fabryczna też została, część maszyn. Myśmy już nie miały miejsca pracy. Niemcy są bardzo dokładni, że przecież Polacy nie mogą się nudzić. więc zatrudnili nas w oczyszczaniu tego gruzu. I każdą cegiełkę trzeba było oczyścić dokładnie z tego gruzu, z tego betonu. Każdy dostał za zadanie czyszczenie tych cegiełek i ustawianie w jakimś takim oddzielnym miejscu. Myśmy wtedy szczyt pracowitości osiągały, jak dwie cegły przez dzień się oczyściło. No ale od tej pory już w razie bombardowania, to już wszystkich wypuszczali z fabryki, z tego terenu zamkniętego. Tylko właśnie mogłyśmy wyjść na zewnątrz. Tam była taka rzeczka. Świętowałyśmy wtedy moment wolności. Świętowałyśmy, że to wreszcie mamy przynajmniej to dobre, że możemy sobie pospacerować. Bo tak normalnie to było trzynaście godzin pracy. Od szóstej rano do siódmej wieczorem. Zyskiwało się wtedy, kiedy właśnie ja, jako ciężko pracująca, miałam tygodnie, że miałam drugą zmianę. Wtedy krócej się pracowało, no i jeden posiłek dziennie więcej, bo w nocy dostawało się jakąś zupę, jakiś obiad. No, a najważniejsze, że jako ciężko pracująca dostawałam jeden plasterek, trudno powiedzieć co to było, czy pasztetowa, czy podgardlana, czy cos takiego w ciągu tygodnia. Z koleżanką razem zaopatrzenie miałyśmy, że wszystko się wspólnie dzieliło zawsze na pół, czyli ona przy okazji miała. A najlepsze były czwartki, bo w czwartki była zupa budyniowa z kaszy manny. Każdy czekał na czwartek. Tak, to jedzenie trudno było porównać do normalnego. Ale myślę, że jedzenie nie to było najważniejsze. Sposób traktowania nas, te budzenie codziennie rano: „Polski, Ruski, Francuski, alles austein”. To nas zawsze budziło skoro świt. Tam ci, którzy pracowali z tej ochrony, tak byśmy to teraz nazwali, to byli albo kulawi albo bez oka. Też byli pełni pretensji do życia, które ich w ten sposób urządziło. Nawet do łazienki nie można było za często chodzić, bo wchodzili do łazienki i sprawdzali i wyrzucali.. Także były różne historie, o których się w zasadzie nie mówi..

  • Takie najcięższe pani przeżycie z tego okresu pracy w fabryce to które było?

W zasadzie nam w czasie pracy nie wolno było wchodzić na teren, gdzie były nasze pomieszczenia zamieszkałe. No, ale wiadomo, my zawsze byłyśmy takie szukające guza. Pomimo, że te racje żywnościowe były minimalne, a ja byłam zawsze bardzo tego, sobie dzieliłam kawałek chleba na multum części. I na podwieczorek któregoś dnia właśnie wyszłam z fabryki, poszłam na górę, żeby sobie ten kawałek zjeść. W momencie kiedy byłam na górze usłyszałam głos właśnie tego Baora, jak on złapał którąś z naszych i zaczął bić po twarzy, no tak strasznie ją bił i krzyczał. Ja nie wiedziałam co ze sobą zrobić, bałam się, że on pójdzie jeszcze wyżej i złapie mnie. Ale jakoś tym razem się udało. To zostało... A poza tym, czasem nas prowadzili po takiej ogólnej mykwy, gdzieś na terenie tego szpitala. Co to był za szpital, trudno powiedzieć. W każdym razie był kocioł i do tego kotła wrzucali malutkie dzieci, nie wiem, czy to były noworodki narodzone czy nie narodzone, ale widok Niemca jak wrzucają te czerwone ciałka... W zasadzie my nie byłyśmy pewne, czy my wyjdziemy z tego terenu normalnie, czy też nie gdzieś kogoś nie zabiją. I były takie sytuacje okrutne.

  • To były dzieci narodzone na terenie obozu?

To było na terenie szpitala. Nas prowadzili na takie odwszenie, czy cos takiego. Wszystko dezynfekowali, i ubrania i nas od góry do dołu. Mówili, ze to jest dla naszego dobra, żeby tyfusu nie było, czy cos takiego. Wyprowadzali nas z tego zamkniętego obozu, z tej fabryki gdzieś na inny teren. Nigdy nie wiadomo na jaki teren, czy się wróci.

  • Jak pani pamięta zakończenie całej tej historii pracy w fabryce?

Radość, że już.... ten gdzie ja byłam wyzwolili Amerykanie. Wiadomo, pierwsza linia. To było multum Murzynów i nie tacy biali Amerykanie, czyści, tylko dużo nawet było polskiego pochodzenia. Dla mnie było strasznym szokiem, jak my rozmawiamy właśnie z jakimś Amerykaninem polskiego pochodzenia, mówimy, że my jesteśmy tu z Powstania, że jesteśmy tu tyle miesięcy. On mówi: „jak to przecież powstanie...”. Oni wiedzieli o powstaniu w getcie. Żaden z nich nie umiał sobie uzmysłowić. Myśmy długo tłumaczyły, że było Powstanie w Warszawie, że my jesteśmy z Powstania Warszawskiego. „Jakie powstanie? Przecież wiemy, co było”. Nic, tylko nas bez przerwy kojarzyli właśnie z powstaniem w getcie. Myśmy były zszokowane, że cały świat, że ci co byli na tej pierwszej linii frontu, oni, w ogóle żaden z nich nie wiedział o jakimś powstaniu w Warszawie. Dla mnie to po prostu było straszne przeżycie. No, oczywiście witaliśmy ich bardzo. Poświęciłam swój szalik czerwony. I kawałek czegoś białego uszyłyśmy, żeby nad naszym obozem była ta flaga.. Bo właśnie w między czasie, w jakiś cudowny sposób też udało mi się skontaktować z mamą i mama jeszcze zdążyła przysłać mi paczkę.

  • A jak się udało nawiązać kontakt z mamą? Mama panią odnalazła, czy pani się udało wysłać informację?

Ja wysłałam informację do ojca kolegi, który był wywieziony na terenie Niemiec. Bo ja przedtem wysyłałam do niego paczki, żeby mu tam pomóc na terenie Niemiec. Także miałam ten adres ze sobą. Wysłałam kartkę, że ja też jestem w Niemczech. No, oczywiście strasznie płaczący ten list do niego był, że jest nam okropnie, że przeżyłyśmy to Powstanie. jeszcze te koleżanki moje, pomimo że nie znały, też pisały do niego. A on z kolei utrzymywał kontakt z jedną z kuzynek, która była z mamą. Także taką drogą okrężną właśnie jakoś mama dostała wiadomość, gdzie jestem i adres mój. I przysłała mi paczkę. Właśnie Niemcy, którzy tam stacjonowali wyjechali na urlop. I mama coraz jakąś paczkę dała Niemcowi. I ten Niemiec na terenie Niemiec już przysłał. Pierwsza paczka. Więc jak mi powiedzieli, że tam paczka jest dla ciebie. Poszłam, Myślę sobie „paczka, to będzie coś fajnego”. A to była mała paczuszka, gdzie był słoik ze smalcem i kostka mydła. Byłam strasznie zszokowana, rozczarowana. Szłam nastrojona, że będzie jakaś wielka paka, a tu... Po prostu mama nie wiedziała, czy to do mnie dojdzie, czy nie dojdzie. Później już jak drugą paczkę dostałam, no to... Mama wysłała ostatnią paczkę do mnie trzynastego stycznia, tuż przed jeszcze zajęciem przez Rosjan tych terenów. Druga paczka to już była taka, że miałam pełną satysfakcję, bo tam była i cebula i czosnek, a najważniejsze, że mama przysłała mi palto.

  • I udało się, nikt nie zabrał tego palta? Niemcy nie zabrali?

No, było w paczce, też wysłane przez tego Niemca, który jechał na urlop. I on tam przesłał tą paczkę. Ponieważ nie miałam palta, to jedna z tych, nasza ciocia, jak myśmy ją nazywały, miała jakąś kurtkę ze sobą. To jak ona zostawała w domu, to ja mogłam wyjść. Bo tak, to miałam tylko żakiecik. Dostałam pończochy. A tak to długie skarpetki miałam robione przez siebie oczywiście. Przędły tamte panie, niektóre były już dawno, one wiedziały jak to się przędzie włóczkę z waty. Myśmy watą czyściły, był taki jeden ośrodek, gdzie była wata dostępna, i z tej waty przędły włóczkę. Myśmy z kolei umiały robić na drutach. I była wymiana. Także to było nasze osiągnięcie, że już w długich skarpetkach mogłam wyjść na miasto w czasie zimy.

  • Jak to było jak już został obóz wyzwolony, spotkała się pani z Amerykanami, jaka była pani droga do Warszawy z powrotem?

Byłyśmy rozczarowane, bo w pierwszym momencie nam nie pozwolili wychodzić. Trzymali nas w dalszym ciągu jakiś czas zamknięte. Myśmy uważała, że jak my jesteśmy. Oni po prostu nie dowierzali, nie wiedzieli, kto się podszywa, kto nie. Tuż przed wkroczeniem Amerykanów przeżyłyśmy cudowne chwile, bo rozbili jakiś magazyn żywnościowy. No więc oczywiście wszyscy Niemcy poszli grabić, ale my też. I każdy łapał co kto mógł. Śmiałyśmy się z jednej koleżanki, że ona powiedziała: „ja nie pójdę kraść, bo to jest kradzież, zabieranie cudzej rzeczy z magazynów”. Jak oni nasze zabierali bez pytania, to dlaczego my, jak jesteśmy głodne, nie w celach handlowych chcemy. Ale ona była w tej sytuacji, że jej mama po prostu przynosiła i mogła sobie na ten luksus pozwolić, że ona nie kradła, myśmy kradły. Tak to nazywała, że my idziemy kraść. A myśmy wtedy tak się objadły. Była marchewka, jakieś konserwy, były jakieś takie konserwy też mięsne. Myśmy tak jadły, że siedziałyśmy, każda na swojej pryczy i wzdychałyśmy: „słuchaj, popatrz, jaka ja jestem najedzona”. Miałyśmy takie szczęście. Później właśnie byśmy zszokowane, że Amerykanie przyszli, zamiast się cieszyć, że nas oswobodzili z nami jakoś wspólnie, to kazali nam siedzieć. Nas obowiązywała tez godzina policyjna. Tak samo jak Niemców. Później dopiero myśmy się zgłosiły właśnie do Amerykanów do pracy i byłyśmy po prostu tam jako kelnerki pracowałyśmy. W momencie kiedy te tereny miały przejąć wojska radzieckie, razem z Amerykanami wycofaliśmy się w kierunku frontu.--narodowosci--END-->.Ale z kolei jak tam się dowiedziałyśmy, że jest obóz, gdzie jest szkoła, że jest gimnazjum, że można tam się uczyć, zrezygnowałyśmy z tej pracy i właśnie przyjechałyśmy do tego obozu. No, niestety, tam się okazało, że są tylko dwie klasy gimnazjum. Myśmy chciały właśnie trzecią i czwartą gimnazjalną, ale już zostałyśmy Już nie było odwrotu. I tam pracowałam z kolei w UNRZE. Praca była bardzo różna. Jedna z Francuzek, bo tam były jakieś sznurki, zaczęłam robić jakieś paseczki, jakieś butonierki z tych rzeczy, ona była zachwycona. taki był owoc mojej nauki właśnie w tej grupie tej pani Szwarzentler, ona miała takie multum rzeczy takich nas właśnie ciekawych uczyła, z którymi Francuzi się nie spotykają. Właśnie główną, która się opiekowała była pani de La Coter, strasznie trudne nazwisko nam się z początku wydało, ale później może dlatego to właśnie zostało. Właśnie w momencie kiedy już zdecydowałam się na wyjazd do Polski, dała mi zaświadczenie, że mam duże zdolności artystyczne, bardzo pochlebne zaświadczenie pracy. Nie wiedziałam, że to się jeszcze może kiedyś w życiu przydać.

  • I przydało się potem?

Dziwne losy były tego, bo w momencie, kiedy zdawałam na uczelnię, dałam to swojemu ojczymowi, żeby komuś tam pokazał i zginęło. Tak że niestety.

  • Co się działo z panią dalej, jak już pani opuściła ten obóz z tym zaświadczaniem? Skierowała się pani w stronę Warszawy?

Po prostu z transportem całym. Zgłosiłam się. Ale tylko dlatego się zgłosiłam, że dostałam list od mamy. List, który szedł przez szwajcarski Czerwony Krzyż pół roku. Że mama jest w Warszawie, że ma mieszkanie, bo wiedziałam się, że nasze jest zniszczone, i żebym przyjeżdżała koniecznie. Oczywiście, wszystko „ach, och, tylko przyjedź”. No i w tym momencie zdecydowałam się przyjechać. Różne były wiadomości na temat powrotu tutaj. Także jednym z takich, co przeważyło był list od mamy. Koleżanka w nocy mnie budziła, żebym powtarzała adres, gdzie ja wracam. No i ona wtedy razem ze mną też się zdecydowała i przyjechałyśmy.

  • Jak wyglądało to spotkanie pani z mamą?

No już z mamą się nie chciałam dłużej rozstać. Jak przyjechałam do Polski, właśnie do Warszawy. Moja mama cały czas uważała, że jak ja wrócę, to tylko do Warszawy, miała jakieś możliwości, że mieszkanie jakieś inne. Powiedziała, że nie, że ja tylko w Warszawie, że jak wrócę to tylko do Warszawy. Taki właśnie lokalny patriotyzm. Tak już zostało. Później właśnie zrobiłam maturę. Najpierw zdawałam na stomatologię, bo mój tata kiedyś sobie marzył, że jego córka skończy stomatologię. Ponieważ na tą warszawską uczelnię już się nie załapałam, za mało punktów, za mało umiejętności. Zaproponowali mi, że z tym egzaminem mogę wyjechać właśnie na inną uczelnię, ale powiedziałam, że ja z Warszawy nie pojadę. Byłam wtedy z mamą. Za rok znowu zdawałam, ale już nie na stomatologię, bo powiedziałam, że to dlatego, że to nie był mój ukochany przedmiot. Zdawałam na chemię. Znowu punktów zało. Z tym egzaminem z kolei powiedzieli mi, że mogę na Politechnice też być, tylko na wydziale geodezji, a po roku jakoś się przenieść z powrotem na chemię. Zostałam na tej geodezji.

  • Czy w tym czasie jak już pani studiowała po wojnie czy spotkały panią jakieś represje w związku z tym, że była pani w AK?

Ja nie mówiłam. Nie należałam do tych co się chwalą. Po prostu byłam w Niemczech. Także nie mówiłam absolutnie na ten temat. Bo wiedziałam właśnie, że koleżanki moje...

  • A mama po wojnie się dowiedziała jaka to była historia?

No, tak wycinkowo bardzo. bardzo wycinkowo... Bo cały czas w ogóle nie spodziewała się, że ja jestem w konspiracji. W ogóle, ponieważ często gęsto właśnie tą młodszą siostrę brałam ze sobą jak szłam z gazetkami czy tu czy tam i ona też mnie jakoś chroniła. Że niby jedna duża,druga malutka. Idziemy i budziłyśmy mniejsze podejrzenie po prostu. To też było jakimś atutem.

  • Mam jeszcze takie pytanie na koniec, podsumowujące. Z dzisiejszej perspektywy jako osoba dorosła, jak pani postrzega Powstanie? Bo jako bardzo młoda osoba była pani pełna entuzjazmu i wokół pani to samo panowało. A dzisiaj jak patrzy pani na Powstanie czy ma pani podobne myśli jak wówczas ludność cywilna, że być może to było niepotrzebne?

Starszy człowiek zupełnie inaczej odbiera świat. bardzo dużą satysfakcję dała mi ta książka Davies’a, że jednak ktoś nas zauważył i w jakiś sposób może, trudno powiedzieć docenił, ale ocenił, że Polacy to nie są takim narodem, którym się tylko pomiata i przypisuje mu się tylko najgorsze rzeczy. Wydaje mi się, że to wiele wyjaśnia, bo to co się mówiło na różny sposób i tylko jedną stronę się znało w zasadzie, to co chciano nam powiedzieć. I szukano winy tylko u nas. To było właśnie to. To niesłuszne. Ale tak nas niestety widzi dużo młodych ludzi, że „po co wam to było”. Ale, niestety... To trzeba samemu przeżyć, żeby smak tej goryczy przełknąć.
Warszawa, 31 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska
Halina Koseska Pseudonim: "Ala" Stopień: strzelec, Łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Krybar" Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter