Halina Litniewska „Kajtek”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Litniewska, lat 83, jestem z wykształcenia psychologiem.

  • Niech nam pani opowie o czasach swojego dzieciństwa.

To było dzieciństwo sielskie, anielskie. Mieszkałam w Białymstoku. Mama była wielką aktywistką harcerską. Prowadziła harcerstwo na Białostocczyźnie, to znaczy była komendantką białostockiej chorągwi harcerek, a to było ogromne, jedna z największych przedwojennych chorągwi w Polce. Ojciec był inwalidą wojennym, a poza tym był kupcem. Ojciec brał udział w I wojnie światowej. Mając szesnaście lat, urwał się ze szkoły, poszedł do Legionów i tam został inwalidą. Po dwóch latach walki nabył gruźlicę płuc. Potem był leczony, troszkę ranny, ale niewiele. W każdym razie jak już wrócił z wojny, miał kartę inwalidzką. Przez to nie mógł zostać w wojsku. Został kupcem. Prowadził hurtownię tytoniową. Dostał (prawdopodobnie z tego powodu, że był w wojsku) licencję na możliwość prowadzenia tego sklepu. Tak że było nam dobrze. Miałam brata starszego o dwa lata. Muszę powiedzieć, że mieszkaliśmy we własnym domu, tak że wszystko było bardzo fajnie aż do momentu, kiedy wybuchła wojna. To jest może zabawne, ale jak dowiedzieliśmy się rano, że jest wojna, to z bratem wyskoczyliśmy do ogrodu szczęśliwi, że nie idziemy do szkoły. Ale to typowa reakcja dziecka.
Potem już było mniej ciekawie. Najpierw przyszli do nas Niemcy i to dosyć szybko. Ojciec przygotował w mieszkaniu specjalny pokój, był obłożony workami, że jak będzie wojna, jak będą strzelali, żeby nam się nic nie stało Jeden raz chyba myśmy z tego pokoju korzystali, a tak właściwie nie było nic takiego. Potem, po półtora miesiąca mniej więcej (były porozumienia niemiecko-rosyjskie) weszli Rosjanie. Wtedy zaczął się dramat. Przede wszystkim była straszna bieda, nie było co jeść, nie było gdzie co kupić. Myśmy jako dzieci stawali w kolejkach po chleb. Ale to wszystko pestka w porównaniu z tym, że zaczęli nachodzić ludzi, zaczęły się aresztowania. Dwudziestego siódmego października 1939 roku, chyba o godzinie jedenastej w nocy, przyszli ojca aresztować. Przyszło dwóch enkawudzistów i dwóch cywilów, niestety Żydów. Oni też byli handlowcami. W Białymstoku była taka sytuacja, że ponad sześćdziesiąt procent handlu było w rękach żydowskich, a reszta [w polskich]. Dlatego tata został prezesem Związku Kupców Chrześcijan. Taki miał tytuł i taką funkcję. Poza tym był wiceprzewodniczącym Związku Inwalidów Wojennych. Widocznie był bardzo niewygodny w tej sytuacji i przyszli tatę aresztować. Tata się z nami pożegnał, to był strasznie wzruszający moment. Chociaż byliśmy smarkaci, to podszedł do nas do łóżek, powiedział mi: „Opiekuj się mamą”. Miałam wtedy dziesięć. Tyle go widziałam – ostatni raz w życiu.

  • Miała pani świadomość, że to jest ostatnie spotkanie?

A skąd? W dodatku, jak mama się pytała enkawudzistów, którzy przyszli [i powiedzieli]: „Przesłuchają i wypuszczą”. Człowiek nie wiedział. Poza tym rodzice byli już pod okupacją rosyjską przed I wojną światową, bo to były przecież te czasy i to było coś innego mimo wszystko. Tak że nie przyszło im do głowy, że to jest tak tragiczne. Potem już było wiadomo, że będzie bardzo źle, dlatego że przyszli nachodzić mamę. Różne wywiady, kazali wydawać wszystkie dokumenty. Mama naturalnie co mogła, wszystko popaliła. U nas się w piecu paliło, więc nie było problemu. Ciągle starali się wyciągnąć od mamy jakieś informacje, grozili mamie, że jak nie powie, to się doczeka. W tej sytuacji mama zdecydowała się uciec z Białegostoku.
Były kontakty, bo jednak harcerstwo miało swoje wywiady, swoje kontakty. Myśmy naturalnie nie wiedzieli o tym, ale kiedy był grudzień, zbliżało się Boże Narodzenie, pewnego dnia wróciliśmy ostatni dzień ze szkoły (były ferie) i mama mówi: „Dzisiaj jedziemy do Warszawy”. Naturalnie szczęście nie z tej ziemi, bo jedziemy do Warszawy. Tylko nie wiedzieliśmy, że to będzie taka jazda. Naturalnie ubraliśmy się ciepło, bo grudzień był bardzo zimny. Jechaliśmy na furze. Mieliśmy rzeczy, które ze sobą zabraliśmy (to, co mogliśmy wziąć na plecy) w plecakach. Mama – też plecak. To było wszystko, co mogliśmy stamtąd zabrać. Liczyliśmy, że jedziemy, że jakoś nam się wszystko uda. Jedną noc nocowaliśmy na wsi, gdzie nas przyjęli bardzo serdeczni rolnicy, nie chcieli nawet pieniędzy za nocleg. Potem jechaliśmy dalej. Było strasznie zimno. Wiem, że kazano nam z wozu schodzić, żeby biec, żebyśmy nie zamarzli. Dotarliśmy wieczorem do jakiegoś miejsca, skąd mieliśmy iść przez zieloną granicę. Siedzieliśmy tam, coś nam dali do zjedzenia i czekali, aż będzie zupełnie ciemno. Nie wiem, która to była godzina, w każdym razie w nocy (było dwóch oficerów [wojska polskiego], którzy nas prowadzili) wyruszyliśmy przez zieloną granicę, przez ciężki las, ciemny, czarny, po cichutku. Jakaś droga: „Padnij!”. Leżymy na śniegu, potem wstajemy, potem dalej, potem za ręce, biegiem przez jakiś skopany teren, znowu: „Padnij!”. Potem jakaś szosa, widać, że po szosie jeżdżą jakieś konie, na koniach enkawudziści. Z daleka widać światła. Jeden z oficerów mówi: „To jest posterunek radziecki”. My znowu biegiem. Nie wiem, ile czasu [trwało] przejście, musiało trwać parę godzin. W pewnym momencie, po jakimś biegu powiedziano nam: „Już jesteśmy w Generalnej Guberni”. Padliśmy na śnieg, oddychając, ciesząc się niesamowicie, jakbyśmy wstąpili do raju. Potem trzeba było jeszcze podejść. Wiem, że już nie miałam siły, jeden z tych panów wziął mnie na ręce. Doszliśmy do torów kolejowych, do budki dróżnika, który pewnie był przygotowany na takie sytuacje. Przyjął nas. Tam żeśmy dostali po kubku gorącego mleka i nawet nie wiem, kiedy zasnęłam przy stole. Jak się zrobiło rano, pożegnaliśmy się serdecznie. Ci panowie też się z nami pożegnali. Doszliśmy do stacji (chyba to był Mińsk Mazowiecki) i wsiedliśmy w pociąg. Dojechaliśmy do Warszawy. Mój brat był ubrany w mundurek gimnazjalny, bo akurat zdał do pierwszej klasy gimnazjum. Przechodzili Niemcy przez korytarz i jeden z nich mówi: „O, popatrz, ordynans generała Śmigłego”, więc myśmy byli dumni z siebie, jak nie wiem co. Wydawało nam się, że Generalna Gubernia to jest raj. Dotarliśmy do Dworca Wileńskiego. To był wieczór 24 grudnia. Znowu wynajęliśmy jakaś furę, bo przecież innej komunikacji nie było. Pojechaliśmy na ulicę Byczyńską na Grochowie. Tam mieszkała nasza rodzina, to była nasza cioteczna babcia, mamy cioteczna ciocia. Mieli tam domek. To chyba była szósta czy siódma wieczorem. Pukamy. Babcia otwiera: „Jezus kochany! Co się stało?!”. Nie miała pojęcia zielonego. Naturalnie wpuściła nas do domu. Rodzina siedziała przy Wigilii, a my jak biedne, wędrowne ciury dotarliśmy.
Przemieszkaliśmy tam pół roku. Babcia nam ustąpiła jeden pokój. Wszyscy myśleli, że na wiosnę wojna się skończy i wrócimy, ale okazało się, że guzik, nic z tych rzeczy. Mama zaczęła się rozglądać, żeby się czymś zająć, żeby z czegoś żyć. Udało się mamie wynająć pokój w dużym mieszkaniu na Pradze, na Floriańskiej 12. To był narożny dom wzdłuż Zygmuntowskiej (Zygmuntowska to obecna Solidarności). To był ogromny dom, tam mama wynajęła jeden pokój. Potem udało się mamie załatwić zgodę na kupno papierosów, koncesję. Ojciec miał tę koncesję, bo był legionistą i Niemcy to honorowali. Mama dostała koncesję i wtedy założyła kiosk. Były metalowe kioski przy przystanku tramwajowym na rogu Zygmuntowskiej. W jednej części było wejście dla ludzi, a w drugiej był kiosk, gdzie mama sprzedawała gazety, papierosy i inne rzeczy. Z tego usiłowała się utrzymać. Chodziłam do szkoły powszechnej, tak to się wtedy nazywało. Brat też chodził do szkoły, do jakiejś handlówki. Innych gimnazjów nie było. Przez rok żeśmy wędrowali: ja do szkoły, mama do pracy. Troszkę zarabiała. Zorientowała się, co się dzieje w harcerstwie. Skontaktowała się z Ziutą Łapińską. To była szefowa całego wywiadu harcerskiego, jeśli chodzi o Polskę. Przedtem była w głównej kwaterze harcerek. Mama ją znała i ona zaproponowała mamie pobyt przez jakiś czas z nami, dziećmi, w Skolimowie. Skolimów, willa „Corso”, to był ośrodek RGO (Rada Główna Opiekuńcza). To była organizacja harcerska, która opiekowała się dziećmi rodzin wojskowych. Byłam tam przez rok, mama była krócej, bo tylko przez lato. Potem załatwili mamie w Warszawie inną pracę.
Rok w Skolimowie wspominam bardzo fajnie. Naszą szefową była pani [druhna] Maria Wocalewska. To była cudowna postać. To była osoba, która potem, w czasie Powstania była wzięta na czołg i [zginęła] na czołgu. W książkach o niej jest. Maria Wocalewska była starszą panią, starszą od mojej mamy, która nas, dziewczynki (myśmy były już w szóstej klasie) uczyła historii. To była trochę romantyczna historia. Ona mieszkała, można powiedzieć, na czubku tej willi, w pokoiku. Prosiła nas do siebie, myśmy siadały na ziemi, na dywanie. Opowiadała nam o tym, jaka była Polska. Muszę powiedzieć, że były i ciekawe, i bardzo wzruszające te lekcje. To był początek związku z historią, wejście do harcerstwa z innej pozycji. Potem, już jak ja skończyłam szóstą klasę szkoły powszechnej (wtedy kończyła się na tym poziomie szkoła powszechna), mama wróciła do swojego kiosku, który przedtem komuś odstępowała i do Warszawy. W Warszawie wtedy było bardzo niebezpiecznie. To był rok 1942, mnóstwo było łapanek, mnóstwo egzekucji na ulicach, tak że strach był wielki.

  • Była pani świadkiem egzekucji?

Nie, ale słyszałam egzekucję. W 1942 roku była taka sytuacja, jak mieliśmy zbiórkę na placu Krasińskich w mieszkaniu jednej z harcerek, że było słychać, jak podjechały samochody. Jak na placu Krasińskich rozstrzeliwali, słychać było kanonadę, to było makabryczne. Świadkiem nie można było być, bo pędzili ludzi, nie pozwalali, żeby stali i przyglądali się. Ci, którzy byli rozstrzeliwani, zachowywali się różnie. Niektórzy krzyczeli: „Niech żyje Polska”. Tak że [Niemcy] sobie nie życzyli.
Jak już byliśmy w Warszawie, mama mi załatwiła przez harcerstwo naukę w gimnazjum. Chodziłam do gimnazjum Gepnerówny przy Moniuszki 8. W gimnazjum spotkałam koleżankę, która była w harcerstwie. Jak się dowiedziała o mojej historii, to mi zaproponowała i dostałam się w 1942 roku do 10. Żeńskiej Drużyny Harcerek imienia księcia Józefa Sułkowskiego. Drużynowa była „Buńka”. To była urocza postać, studentka medycyny zaangażowana w konspirację, w harcerstwo, we wszystkie działania. Ona nas wprowadzała w tę konspirację. Nasze zbiórki były poświęcone i historii Polski, i szkoleniu nas. Myśmy się przede wszystkim szkoliły w pomocy sanitarnej. Uczyłyśmy się, jak robić opatrunki, uczyłyśmy się, jak zakładać ewentualne usztywnienia, uczyłyśmy się, co robić, jak ktoś straci przytomność, uczyłyśmy się robić zastrzyki w poduszkę. Gorzej było potem w ciało. Uczyłyśmy się tego wszystkiego dokładnie. Ona bardzo, bardzo dbała o to, żebyśmy były w tym zakresie przygotowane. Poza tym uczyłyśmy się łączności. Byłam w grupie łączności. Łączność polegała na tym, że przede wszystkim między sobą… Przecież nie było telefonów, nie było możliwości. Miałyśmy kurs: kto do kogo, gdzie i jak. Na pamięć linia osób, gdzie i kogo można łapać, jak potrzeba. Poza tym druga rzecz łączności: miałam na Powiślu takie zadanie, że chodziłam po piwnicach i patrzyłam, z którego domu do którego można przejść piwnicami. Robiłyśmy plany, żeby było w razie czego wiadomo. Poza tym w uroczystości państwowe starałyśmy się robić takie sprawy, że jechałyśmy na cmentarz Powązkowski. Tam był pomnik Orląt Lwowskich. Tam [pełniłyśmy] służbę, szczególnie w święta państwowe czy polskie, [stojąc] na baczność.
Ponieważ mieszkałam na Pradze, a wszystko odbywało się [w Warszawie], byłam (nieświadomym, muszę powiedzieć) łącznikiem między Starym Miastem a Pragą. Chodziłam z plecakiem po bieliznę do prania, zabierałam bieliznę i przenosiłam do mamy, do kiosku. Mama wiedziała, co z tym robić. Tam było trochę bielizny, ale poza tym były inne rzeczy. Dowiedziałam się dopiero po jakimś czasie, że nie tylko bielizna jest w środku, są ulotki, może jakieś inne rzeczy. Powiem szczerze, że nie wiem. Miałam jeden raz takie zdarzenie. Jeździło się tramwajem. Tramwaje były zupełnie inne. Jeździło się głównie na stopniach, trzymając się, bo tłok był w tramwaju jak jasny gwint. Kiedyś jechałam tramwajem. Na Miodowej chyba wsiadłam. Miałam plecak na plecach wypełniony. Jakiś łobuz złapał mnie za ten plecak i chciał mi go ukraść. Myślał, że jakąś wałówę wiozę czy coś. Zaczęłam krzyczeć. W końcu zatrzymali tramwaj i przylecieli nasi policjanci. Zatrzymali go, ale zatrzymali również mnie. Powiem szczerze: miałam stracha, chociaż nawet nie wiedziałam, że mogę mieć poważnego [konsekwencje]. Zaczęli się najpierw wypytywać, co się stało, potem wzięli nas na bok, odprowadzili w kierunku Mariensztatu i ciągle się wypytywali, skąd ta bielizna, dokąd ta bielizna, co ja tu robię. Mówię: „Dlaczego mnie pan pyta, zamiast tego, co mi chciał ukraść?”. W końcu mnie puścił, nie zrobił rewizji, dzięki Bogu. Nie miałam wtedy poczucia, że mi coś zagraża. Dopiero jak opowiedziałam mamie, to mama zzieleniała ze strachu, że coś takiego się przydarzyło.
Jakie poza tym zadania jeszcze mieliśmy? Myśmy byli przygotowywani do tego, żeby mieć służbę sanitarną w razie jakichś walk, ale i wywiadowczą. Miałam kiedyś zadanie wejścia do obcego mieszkania i zrobienia planu. Musiałam wymyślić, jaki interes mam do tego domu, żeby wejść, żeby mnie wpuścili. Już nie pamiętam, co takiego wymyśliłam. Coś przyniosłam do sprzedania? To było na Starym Mieście, z tej strony, jak się wchodzi od Świętojańskiej. Nie pamiętam, jak nazywa się ta strona. Weszłam na pierwsze piętro. Powiedzieli mi, które mieszkanie, że mam wejść i zobaczyć, jak ono wygląda. Wiem, że weszłam, a przy okazji powiedziałam (tam była jakaś kobieta): „Proszę pani, czy mogę wyjrzeć przez okno? Tu jest taki ładny widok!”. Pozwoliła mi. Weszłam tam, zobaczyłam przez okno i już mogłam wiedzieć, jaki jest rozkład mieszkania. Byłam bardzo dumna, jak mi się udało załatwić. Tego typu zadania potem mieliśmy częściej, ale to było pierwsze, które mnie bardzo zafrapowało.

Potem był 1942 rok. [Lata] 1942–1943 to była pierwsza klasa gimnazjum, 1943–1944 to była druga. Jak się kończyła druga klasa gimnazjum, zaczęły się ogromne bombardowania na Pradze. Myśmy mieszkali na Floriańskiej, naprzeciwko był kościół Świętego Floriana, dalej szpital, a potem most Kierbedzia. To były obiekty, gdzie były bardzo częste bombardowania. Strasznie się bałam bombardowań, powiem szczerze. Mój brat to był bohater, bo wychodził na podwórko z kolegami i patrzyli, który samolot leci, a który nie. Poza tym zawsze twierdzili, że bomby, która ma nas uderzyć, się nie słyszy, że słyszy się tylko taką, która spada obok. Nie wiem, na podstawie jakich doświadczeń to stwierdzili. Tak że myśmy siedzieli przede wszystkim w piwnicach, jak tylko było bombardowanie. Dom, w którym mieszkaliśmy, był własnością pana Leończuka, który prowadził zakład pogrzebowy. W związku z powyższym w piwnicach były trumny, puste naturalnie. Myśmy na tych trumnach siedzieli i była atmosfera, powiem szczerze, nienadzwyczajna. Szczególnie, że starsze babcie od razu modły odprawiały, litanie i to nie nastrajało optymistycznie. Ale jakoś to było. W końcu była taka sytuacja, że myśmy byli w mieszkaniu w ciągu dnia i bez ogłoszenia alarmu wyrżnęła bomba, ale nie w nasz dom, tylko obok, zaraz za kościołem Świętego Floriana. Tam chyba była plebania. Był taki huk, że myśmy poleciały na drugą stronę pokoju, szyby nam poleciały. Zaczęłam się strasznie bać. Codziennie wieczorem, kiedy szłam spać, mówiłam: „Mamo, powiedz, że nie będzie bombardowania”. Mama mówi: „Nie mogę powiedzieć, bo nie wiem” – „Mamo, powiedz. Jak powiesz, to na pewno nie będzie”.
W końcu mama zdecydowała, że zaczęłyśmy na noc wyjeżdżać na wieś. Przez znajomych znaleźliśmy chłopa pod Podkową Leśną, we wsi Książnica. On nam pozwolił nocować na sianie w stodole. Myśmy brały jakieś koce, coś miałyśmy do spania. Chyba przez tydzień czy dziesięć dni żeśmy tak jeździły. Ostatniego dnia też żeśmy tak pojechały. Mama wiedziała, co się święci, to pilnowała, żebyśmy wyjechały. Moja mama miała zadania, które miała spełniać, ale też dowiedziałam się dopiero po wojnie. Mama chciała wyjechać, zanim zacznie się Powstanie. Wyjechałyśmy o czwartej po południu kolejką EKD do Kazimierówki, a mój brat został. Był w AK już dawno zaangażowany. W naszym domu na Floriańskiej było kilku chłopaków, którzy należeli do grupy, chyba z pięciu. Mieli tam cały sztab, magazyn wojskowy. U jednego z chłopaków były i granaty, i steny. Wszystko to trzymali pod fortepianem. W każdym razie oni zostali, myśmy wyjechały. Na drugi dzień rano jedziemy z powrotem. Okazuje się, że nie ma z powrotem. Dojechałyśmy chyba do Szczęśliwic, dalej kolejka nie idzie, w Warszawie Powstanie. Zostałyśmy tam [to znaczy we wsi Księżnica].
Początkowo jeszcze było jako tako, bo było ciepło, gorąco. Miałyśmy jeszcze trochę pieniędzy, mama miała ze sobą. Ale za jakiś czas zaczęło się bardzo źle. Przede wszystkim mama zgłosiła się do druhny Hanki Piotrowskiej, pseudonim „Pat”. Ona mieszkała w Komorowie. Mama z nią prowadziła jakieś konszachty i zaczęłyśmy przenosić jakieś dokumenty (nie wiem, co to było) z Komorowa do Konstancina. W Konstancinie był drugi dom RGO, taki, w jakim byłam w Skolimowie. [Dom na Piaskach] tam była komórka konspiracyjna. Wiem, że piechotą z Komorowa do Konstancina z mamą chodziłyśmy i coś nosiłyśmy. Mama nawet bardzo chętnie [szła] ze mną, bo byłam strasznie mała, drobna. Miałam już czternaście, piętnaście lat, a wyglądałam na dziesięć, więc każdy machał [ręką]: kobieta z dzieckiem idzie. Tam żeśmy przez dłuższy czas były, aż zaczęło się zimno. Wtedy zaczął się dramat. Dramat fizyczny, bo myśmy nie miały w co się ubrać, nie miałyśmy żadnych rzeczy. Mama już nie miała żadnych pieniędzy. Zaczęłam handlować. Od rolników kupiłyśmy kosz. Kupowałam jabłka, brałam ten kosz na plecy, nosiłam do przystanku Kazimierówka, jechałam do Podkowy Leśnej i tam sprzedawałam jabłka. Tak przez jakiś czas. [Teraz] podziwiam siebie, że sobie dawałam radę, ale byłam osobą przedsiębiorczą i w związku z powyższym jakoś mi szło. Ale potem się jabłka skończyły, zaczęło się zimno. Miałam przeżycie. Byłyśmy w Grodzisku, mama tam coś załatwiała. Zaczęło być głodno. Stałyśmy na przystanku EKD i byłam głodna. Naprzeciwko był sklep z pieczywem. Tak strasznie chciałam bułkę! Ale mama mówi: „Nie mam pieniędzy, kochanie” – „Mamo, kup mi bułkę” – „Nie mam”. Musiałam długo gawędzić na ten temat. Jakiś facet podszedł i dał mi bułkę. Zbaraniałam, bułkę naturalnie do buzi szybko. Zaczęłam się oglądać – już go nie było. To było coś niesamowitego. To zdarzenie pamiętam do tego momentu. Człowiek, który zobaczył, że biedne, głodne dziecko prosi o bułkę. To był taki drobny incydent. Potem wróciłyśmy do wsi.
W pewnym momencie nasi gospodarze, którzy byli biedni (mieli trójkę dzieci, jedną część chałupy mieli wykończoną, a drugą niewykończoną), przyjęli nas do tej drugiej, niewykończonej części, gdzie był dach, ale nie było sufitu, tak że jak zaczęło się zimno, to było tam strasznie zimno. Myśmy tam na łóżku z mamą leżały i jakieś ciuchy na siebie nakładały, co można. Gospodyni, która miała troje dzieci i gotowała dla świnek jakiś pokarm, usiłowała nam coś pomóc. Nie było się w czym umyć, myśmy miały talerz do mycia. Woda była naturalnie na podwórku, tak że był bród, smród. W pewnym momencie zaczęła się taka sytuacja, że zaczęłyśmy mieć wszy. Miałam wszy głowowe, wszy ubraniowe. Nie było wyjścia, nie było jak tego zwalczyć. [Zaczęły się zbliżać do nas oddziały wojenne]. Zaczęli wchodzić na nasz teren (to znaczy tam, gdzie było to gospodarstwo) Niemcy, którzy się cofali. Już było słychać wojnę, było słychać wszystkie odgłosy wybuchów, wszystkie strzały. Grupa niemiecka wpadła do nas na podwórko. Gospodarowali tam przez dzień czy dwa, ustawili kuchnię polową na dworze. W izbie, gdzie gospodarze mieszkali, zaczęli się myć, golić. Myśmy w tej izbie siedziały, bo tam było cieplej. Jeden z Niemców mówi do mojej mamy: „Ma pani córeczkę, a ja mam takiego syna. Ona by mi się przydała”. Mama się przeraziła, myśmy się ubrały, mama mówi: „Chodź, lecimy do Podkowy” i poszłyśmy przez las. Myśmy znały drogę, jak przez las do Podkowy Leśnej przejść i w ramach spacerku poszłyśmy do Podkowy. Przychodzimy do Podkowy i tam, na plac niedaleko kolejki EKD raptem wjeżdża czołg. Ogromny czołg z czerwonoarmiejską gwiazdą. Nie widząc, przeszły przez front. Rusek wyskoczył i pytał się: „Kuda szwaby? W którą stronę?”. Myśmy powiedzieli, że w tamtą, on powiedział: Zdrastwujtie i pojechał. Takie było pierwsze spotkanie, prześmieszne. Pojechał. Myśmy poczekały, aż rzeczywiście pojadą. Potem żeśmy poszły z powrotem do domu. I: rzeczywiście: już tam [Niemców] nie było. Zaczęły się strzelaniny, zaczęła się ucieczka. Miałyśmy nieprzyjemne widoki, mnóstwo ciał postrzelanych. Potem żeśmy poszły do Grodziska, bo okazało się, że w Grodzisku była babcia Zachwatowiczowa, u której byliśmy w 1939 roku. Dzieci ją tam odtransportowały. Myśmy do niej poszły zobaczyć, co się dzieje. Wzdłuż drogi w Grodzisku, wzdłuż płotu leżały ułożone trupy. To było coś makabrycznego. Były setki tego. Człowiek szedł i widział. Buty już mieli zdjęte, ludzie kradli przy okazji.
Jak tylko dowiedziałyśmy się (to było po 17 stycznia), że już Warszawa jest przez Rosjan wolna (tak można powiedzieć w cudzysłowie), postanowiłyśmy wracać. Piechotą z plecaczkami na plecach szły z Kazimierówki do Warszawy. Szłyśmy cały dzień. Przyszliśmy wieczorem. Już w Warszawie był zmrok, to był [styczeń, koniec stycznia], wcześnie się robi zmrok. Trzeba było gdzieś przenocować. Przyszłyśmy w stronę Wisły. Tam na brzegu, pamiętam, przy zrujnowanym moście Poniatowskiego leżał trup bez rąk i bez nóg. To było coś makabrycznego. Nie mogłam patrzyć, ale patrzyłam. Potem zeszłyśmy po schodach i szłyśmy brzegiem. Chciałyśmy się gdzieś zatrzymać, nie miałyśmy co zrobić ze sobą. Patrzymy: światło. Podchodzimy bliżej do tego domu, a tam się pali w piwnicy. Gdzieś dalej – też światełka, ale to wszystko ogień. W końcu znalazłyśmy na Powiślu dom, który miał pozabijane okna, ale widać było przez szpary, że się świeci. Podeszłyśmy, pukamy i prosimy, żeby nas przyjęli. Pani, która tam była, mówi: „Proszę pani, mam tu już kilka osób, ale proszę bardzo, przecież pani z dzieckiem nie może być na [dworzu]”. Mama dostała krzesło, usiadłam obok mamy i sobie przedrzemałam. Rano żeśmy wstały i wyszłyśmy na brzeg. Były ścieżki, którymi można iść, bo wszystko inne było zaminowane i nam mówili wojskowi, że tędy możemy dojść do Wisły. Wisła była zamarznięta. Przez zamarzniętą Wisłę, drogą, którą nam wskazano, przeszłyśmy na drugą stronę, na Saską Kępę. Tam nas milicja czy policja, w każdym razie jakaś władza zatrzymała, do komisariatu nas zaprowadzili i pytali się, skąd jesteśmy. Miałyśmy wyrobione dokumenty, że tu mieszkałyśmy, i nas puścili. Wróciłyśmy na Floriańską, do mieszkania. Było zabite deskami, ale nam ktoś pomógł odbić te deski. Weszliśmy. Pokój naturalnie był splądrowany, ale był w każdym razie. Tak że myśmy się tam zadomowiły i powoli zaczęłyśmy próbować z powrotem układać życie.
Z tym że była nędza, nie było z czego żyć. Syn babci [Zachwatowiczowej] przyszedł kiedyś do nas, przyniósł mamie pięćset złotych, żeby mama mogła coś podstawowego kupić. Doszłam do wniosku, że muszę iść do pracy, nie ma innego wyjścia. Mama była tak wytrącona z równowagi tym wszystkim, że była bezradna. Brata nie było. Okazało się, że został wzięty na roboty. Była inna historia z ich powstańczą działalnością, ale to już nie jest mój temat. Doszłam do wniosku, że idę zapisać się do pracy. Dowiedziałam się, że na rogu Wileńskiej i Targowej jest ogromny budynek kolejowy i tam były wszystkie ministerstwa, jakie powstały, z Urzędem Rady Ministrów na czele. Tam w stołówce szukali kelnerek. Poszłam i poprosiłam, że chcę pracować. Pokazałam dokument, miałam szesnaście lat. Na kelnerkę mnie przyjęli i przez jakieś dwa, trzy miesiące pracowałam tam jako kelnerka. Nie miałam łatwego życia, bo kelnerki to przeważnie były osoby starsze. Oszukiwały mnie, zabierały mi posiłki, żeby szybciej, ale jakoś mi szło. Do domu nosiłam zupę, żeby mama miała co jeść. Jakaś pani, która przychodziła na stołówkę, powiedziała do mnie: „Wiesz co? Zatrudnię cię na pierwszym piętrze, w naszym referacie, będziesz gońcem”. Mówię: „Bardzo dobrze, to jeszcze lepsze niż to”. Zaczęłam pracować jako goniec.
Przyszedł wrzesień. Doszłam do wniosku, że muszę iść do szkoły. Była szkoła wieczorowa dla dorosłych, pierwsza w Warszawie. Zapisałam się do tej szkoły. Przyjęli mnie na podstawie zeznania nauczycielki, którą żeśmy znalazły, że skończyłam drugą klasę gimnazjum. Zaczęłam chodzić do szkoły, rano pracowałam. Tak doleciałam do matury. Rano praca, wieczorem szkoła. W międzyczasie mama wyprowadziła się do Wawra i zaczęliśmy mieszkać w Wawrze, też w skrajnych warunkach. To był dwupiętrowy domek, mama mieszkała na poddaszu, ja naturalnie też. Na poddaszu wody nie było (trzeba było nosić dwa piętra), kanalizacji. Był zlew, tak że można było wylewać. WC też było na dole. Był pokój z kuchnią. Myśmy tam mieszkały. Ja rano do pracy, potem do szkoły, potem do Wawra. Kiedyś trzeba było odrabiać lekcję. Nie wiem, jak te lekcję odrabiałam. Powiem szczerze, że nie wiem, w każdym razie cudem udało mi się skończyć szkołę. Nie robiono mi jakiś trudności. W klasie u nas byli też chłopcy z AK. To było zbierane towarzystwo tych, którzy chcieli się uczyć, a przez czas wojny nie byli w stanie tego robić. Maturę zrobiłam, potem trzeba było coś z sobą robić. Wtedy już mój wujek, syn babci, był profesorem. To znany człowiek zresztą, Jan Zachwatowicz. Był generalnym konserwatorem Rzeczypospolitej Polskiej. Jak już miałam maturę, zaproponował mi pracę w „Zachęcie”, w Naczelnej Dyrekcji Muzeów i Ochrony Zabytków. To już była ludzka praca, normalna. Już mogłam mamie pomóc. W międzyczasie brat wrócił z robót. Wszystko zaczęło się jakoś układać.
Jest jeszcze jedna ciekawostka: jak już zrobiłam maturę, to doszłam do wniosku, że trzeba iść na studia, ale znowu mogę tylko wieczorowo. Rano muszę pracować, bo mama nie pracuje. Nie była w stanie znaleźć pracy. Jurek, mój braciszek, też dostał przez wujka pracę w „Zachęcie”, w pracowni fotograficznej. Wyrósł na wybitnego fotografa. Był generalnym konserwatorem od fotografii czy fotografem od konserwacji. Ja znalazłam uczelnię, która przyjmowała na popołudniowe zajęcia. To była uczelnia, która tylko wtedy była: Wyższa Szkoła Higieny Psychicznej. To była uczelnia fundacji Rockefellera, w związku z powyższym tam byli wybitni profesorowie. Zresztą napisałam artykuł na ten temat i mam nawet kopię. [Szkoła] była bardzo postępowa. Tam była i medycyna, i psychologia, i sprawy dziecka razem. Bardzo nam się ta uczelnia podobała, tylko że się nie podobała naszym władzom, bo przede wszystkim Rockefeller, po drugie wybitni naukowcy. Nie uczono nas socjalizmu, nie uczono nas żadnych takich postępowych rzeczy. Kazano nam założyć jakąś komórkę zetempowską. Nie było chętnych. Dziewczyny, które tam były (bo większość to były dziewczyny), to były jakieś Czartoryskie jakieś inne tego typu osoby. Jednym słowem skończyło się na tym, że nam uczelnię zamknęli, ale zdążyłam ją ukończyć i pójść do pracy już po linii [wykształcenia]. Pracowałam jako asystent w klinice psychiatrycznej. To już było wyjście na prostą.

  • Miała pani problemy z władzą, była pani represjonowana?

Nie. Muszę powiedzieć, że to było dziwne. Może dlatego, że byłam w określonych środowiskach. Zawsze w ankiecie personalnej, gdy trzeba było pisać, do jakiej organizacji należę, pisałam: ZHP, ale nikt mnie za to nie ciągał. Może dlatego, że to było Ministerstwo Kultury i Sztuki, służba zdrowia. Miałam polityczne [przygody] na uczelni, w momencie jak zaczęli nam zamykać tę uczelnię. Zaczęłyśmy robić różne spotkania, kiedyś z petycją do Bieruta występowałyśmy, robiliśmy zebranie wszystkich naszych studentów, omawiające to, co się dzieje, że trzeba coś zrobić. Wtedy, ponieważ byłam jedną z organizatorek, wezwano mnie do komitetu warszawskiego ZMP i straszliwie mnie objechano: jak ja śmiem takie rzeczy robić? To jest wbrew krajowi, wbrew Polsce Ludowej. Byłam zdenerwowana, wyszłam z płaczem, byłam wściekła. Nie byłam w stanie zareagować po ludzku. Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. To byli młodzi ludzie, którzy mnie tak objeżdżali. To i tak nie pomogło, i tak nam uczelnię zamknęli. Tak że potem na Uniwersytecie Poznańskim robiłam magisterkę. Tak to się skończyło.

  • Zapytam panią jeszcze o 1944 rok. Czy będąc w Kazimierówce, miała pani chęć, żeby przedostać się do powstańczej Warszawy, żeby pomóc na przykład swojemu bratu?

Brat był na Pradze. Dostać się na Pragę nie było mowy, zupełnie. Myśmy nawet rozmawiały z Hanką Piotrkowską, pseudonim „Pat”, która była działaczką harcerską. Mówiła: „Siedźcie cicho, jesteście tu potrzebni, nie macie nigdzie się kręcić”. Mama bardzo się o mnie bała, bo w tamtej chwili zostałam tylko ja. Gdybym miała jakieś osoby, które by mnie tam pociągnęły, to może bym się starała tam dostać, ale nie miałam nikogo takiego, a mama była tak załamana psychicznie, że ja bałam się, że by beze mnie zginęła. Miałam rodzinę w Podkowie Leśnej, tego słynnego profesora Zachwatowicza, który się nami w ogóle nie zainteresował wtedy, kiedy nam było tak strasznie ciężko.

  • Jakie wydarzenie z czasów okupacji utrwaliło się pani najbardziej w pamięci?

Chyba wtedy, kiedy mnie złapali z plecakiem. To było jedno. Drugie, to kiedy… Zrobiliśmy kiedyś głupią historię z moją psiapsiółką z harcerstwa, „Kociakiem” (taki miała pseudonim). Doszłyśmy do wniosku, że byłyśmy bardzo dzielne. Po Krakowskim Przedmieściu jeździł tramwaj ze znakiem zero. To było Nur für Deutsche, a myśmy doszły do wniosku, że się przejedziemy. Wskoczyłyśmy do tego tramwaju z tyłu, przejechałyśmy jeden czy dwa przystanki i wyskoczyłyśmy potem. Uważałyśmy to za bohaterstwo, a nasza drużynowa nas tak objechała za to, że nie daj Boże. Pamiętam do tej pory ten swój idiotyczny i bohaterski wyczyn. Potem żeśmy zostały objechane straszliwie. Tak że [ważne było właśnie] to i chyba wizyta w tym mieszkaniu, kiedy musiałyśmy to mieszkanie obejrzeć (to znaczy ja, to było pojedynczo), narysować plan, przedstawić potem. Czy to było potem komuś potrzebne, nie wiem, ale takie ćwiczenie było. To mi najbardziej utkwiło. Poza tym to, jak się wróciło do tej Warszawy i widziało się trupy. Człowiek zupełnie nie był z tym oswojony, to było straszne. Tego człowieka, który leżał przed mostem Poniatowskiego, do tej pory pamiętam. To było straszne.

  • Jak dzisiaj, z perspektywy czasu patrzy pani na swój udział w harcerstwie? Co dało pani to działanie?

Można powiedzieć: pogląd na świat. Poza tym Bóg, Honor i Ojczyzna to hasła, które właściwie do tej pory staram się stosować. W związku z powyższym wydaje mi się, że to ukształtowało nie tylko mnie, ale i moje dzieci. Mam dwóch synów. Obaj są fizykami, obaj są uczciwymi ludźmi. Obaj byli bardzo, szczególnie młodszy, zaangażowani politycznie. Był na początku lat osiemdziesiątych na Pradze wiceprzewodniczącym Komitetu Obywatelskiego i bardzo się angażował, ale potem się z tego wycofał. Potem już nie chciał się w to [angażować]. W każdym razie są bardzo dobrymi fizykami i uczciwymi ludźmi. Jeden ma doktorat i drugi ma doktorat, habilitacje porobili. Są bardzo dobrymi dziećmi. Tak o nas dbają, o mnie i o męża, że pozazdrościć. Jakbym miała córkę, to pewnie by tacy nie byli. Tak że to mi harcerstwo dało. Żyję harcerstwem, wszystkie piosenki, jakie kiedykolwiek były w harcerstwie, znam i lubię śpiewać. Lubię uczyć innych, jeśli ktoś jest zainteresowany. Jak mi smutno, to sobie śpiewam: „Stare namiotowe płótna łączą nas” albo coś takiego. Tak że mój mąż już się nasłuchał tego mojego śpiewania. Harcerstwo mi bardzo dużo dało.





Warszawa, 29 listopada 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Halina Litniewska Pseudonim: „Kajtek” Stopień: cywil Dzielnica: Podkowa Leśna, Kazimierówka

Zobacz także

Nasz newsletter