Halina Wardyńska „Stańczyk”
Halina Helena Wardyńska z domu Stankiewicz, urodzona dnia 8 listopada 1926 roku w Toruniu. Pseudonim „Stańczyk”. Przynależność do oddziału: łączniczka w oddziale „Szarych szeregów” przy szkole na ulicy Marszałkowskiej 31A.
- Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?
Byłam rozpieszczonym dzieckiem, uczennicą – zdawałam do gimnazjum Roszkowskiej-Popielewskiej na Mokotowie przy placu Unii [Lubelskiej]. Rok należałam do harcerstwa.
- Gdzie państwo mieszkaliście?
Na ulicy Rakowieckiej 45 w Warszawie.
- Czy miała pani rodzeństwo?
Brata.
Brat był cztery lata starszy. Obecnie jest za granicą, wyjechał po Powstaniu.
- Na pewno duży wpływ wywarła na pani wychowanie rodzina.
Tak, to na pewno. Mama zmarła wcześnie, w 1938 roku. Odczucia patriotyczne tworzyły nam ciągłe wspomnienia wojskowe ojca z I wojny światowej. Jako młoda dziewczyna nie zawsze sobie zdawałam sprawę, z tego co to jest ojczyzna, co to jest polityka, co to jest przeszłość, ale ciągle słyszałam o Piłsudskim, a to o sprawach, które dzieją się w danym momencie, że są wybory, że jest prezydent Mościcki. Nie była to jednak wiedza ugruntowana.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Może powiem coś głupiego i śmiesznego – bardzo mnie to bawiło. W pierwszym momencie, jak ojciec usłyszał, że wybuchła wojna, był bardzo zdenerwowany. Akurat w tym czasie miał rękę w gipsie, ujawniła się kontuzja z pierwszej wojny. Ojciec przeciął gips brzytwą i powiedział, że idzie na wojnę. Mnie to wszystko bardzo interesowało i nawet trochę bawiło. Był 2 września. Ojciec wrócił wcześniej do domu, wtedy ktoś na ulicy krzyknął: „Gaz!”. Ojciec złapał narzutę z tapczanu, zamoczył w wannie i zawiesił na oknach. Uważałam, że to jest świetna zabawa tym bardziej, że i nasz pies skakał z radości. Okna były poklejone na krzyż papierami, co jako dziewczynce wydawało mi się dziwne. Po chwili radość opadła. Ojciec dostał przydział do jednostki Wojska Polskiego, a my mamy wyjechać z Warszawy. Brat ubrał się w mundur przysposobienia wojskowego, ojciec w mundur wojskowy, a ja z opiekunką (to była pani, która wtedy prowadziła nam dom) jedziemy z nimi szukać tej jednostki.
I tak jadąc wojskową ciężarówką szukaliśmy tej jednostki aż do 16 września, wtedy ojciec w Równym oddał nas na wieś jakimś rolnikom, a sam zdał samochód w jednostce. Następnego dnia (17 września), weszło do Polski radzieckie wojsko. Cudem uniknęliśmy śmierci. Można powiedzieć, że stało się to dzięki mojej dziecinnej naiwności. Rano wyszłam z chaty i zobaczyłam piękny sad, a że wychowywałam się z chłopcami, wlazłam na najwyższe drzewo, żeby obejrzeć piękne gruszki. Z sąsiedniej posesji wyszedł mężczyzna z karabinem w ręku, kazał mi zejść, powiedzieć, kim jestem i z kim. Miałam przekazać bratu, że następnego dnia rano w ogóle ma nas tu nie być. Wróciłam do chaty i dowiedziałam się, że to był bardzo zły człowiek, komunista, najgorszy we wsi. A on mnie w zasadzie potraktował ulgowo, gdyż tylko zapytał, dlaczego wlazłam na drzewo, a ja powiedziałam, że dostrzegłam piękne gruszki. O świcie wyszliśmy i na szosie spotkaliśmy ludzi, którzy w popłochu uciekali. Wtedy dowiedzieliśmy się, że wojsko radzieckie już zajęło te tereny. Tak się zaczął wrzesień.
- W jaki sposób później spotkaliście się państwo z ojcem?
Potem przez „zieloną granicę” [przedostaliśmy się] na stronę okupacji niemieckiej i w grudniu dotarliśmy do Warszawy. Naturalnie nie zastaliśmy tam ojca. Nasz dom był zniszczony, brat został przyjęty przez jedną z ciotek, a ja trafiłam do dalszej rodziny. Z ojcem spotkałam się dopiero po siedemnastu latach, kiedy byłam już mężatką i miałam syna. Ojciec przeszedł całą kampanię wojenną i zamieszkał w Londynie.
- Czy miała pani jakiś kontakt z ojcem we wrześniu?
We wrześniu z ojcem nie miałam żadnego kontaktu. Po Powstaniu oboje z bratem napisaliśmy listy na adres kolegi wywiezionego do Niemiec i tak odnaleźliśmy się.. Brat był w niewoli w Austrii, a następnie dostał się z innymi do Anglii. Ojca odszukał przez Czerwony Krzyż, dzięki kontaktowi z wojenną matką chrzestną mojego ojca z pierwszej wojny. W końcu wszyscy odnaleźliśmy się.
- Co robiła pani w czasie okupacji przed Powstaniem?
Najpierw chodziłam na komplety. Następnie do szkoły zawodowej tkackiej, pod szyldem której ukrywało się gimnazjum imienia Cecylii Plater. Mówiąc szczerze nie najlepiej się uczyłam, nie bardzo mi to wychodziło i na prośbę moją i szkoły rodzina przeniosła mnie w 1942 roku do szkoły handlowej na Marszałkowskiej 31 A. Panowała tam inna atmosfera, istniała drużyna harcerska, której praca mnie interesowała. Zostałam w tej szkole, zaliczyłam pierwsza klasę liceum w 1944 roku. Po Powstaniu zdałam maturę na kompletach w Komorowie pod Warszawą w placówce popowstańczej Gimnazjum i Liceum imienia Juliusza Słowackiego.
- W jaki sposób pani się znalazła w konspiracji?
W zasadzie o pierwszym moim kontakcie, niestety, nie umiem dokładnie powiedzieć, mówiło się, że to była „Ojczyzna”. Wprowadził mnie tam starszy kuzyn. Pamiętam jak składałam przysięgę i miałam kilka kontaktów łącznościowych na Żoliborzu. W nowej szkole dyrektor zaproponował „Arturowi” (mojemu obecnemu mężowi Witoldowi Wardyńskiemu), żebym została jego łączniczką oraz obiecał załatwić przeniesienie mnie z tamtej jednostki do „Szarych Szeregów”. W ten sposób znalazłam się w „Szarych Szeregach”.
- Na czym polegała tam pani praca?
To były bardzo różne zadania. Miałam stałe kontakty – musiałam o pewnych godzinach i w pewnym dniach „gdzieś” bywać i najczęściej dostawałam jakieś małe „karteczki”, które przenosiłam na następny kontakt. To była taka moja stała praca. Poza tym, gdy nadeszła wiosna, musiałam jeździć i robić dokładne plany różnych miejsc. Na przykład w Świdrze, gdzie nasi chłopcy jeździli na ćwiczenia, robiłam rozpoznanie, a następnie musiałam wyrysować jakie są ścieżki, gdzie są mostki, gdzie są osiedla ludzkie, gdzie jest coś szczególnego i czy są jakieś charakterystyczne punkty. Poza tym robiłam plany „przejściowych” bram w Warszawie.
Kilkakrotnie przenosiłam broń z różnych punktów Warszawy w inne docelowe miejsca.
- Gdzie wtedy była ukryta broń?
Pamiętam doskonale, kiedy musiałam iść po broń do domu „Artura”. Jego mama źle słyszała. Weszłam do mieszkania i w pierwszym momencie nie wiedziałam, jak powiedzieć po co przyszłam. Pomyślałam: „Ściany mają uszy”, a w sąsiednim lokalu mieszkała folksdojcza. Wiedziałam, że broń ma być schowane na szafie, to najzwyczajniej, bez pardonu, przystawiłam krzesełko i wyciągnęłam tę broń. Mama Artura była trochę zdziwiona, ale nic nie powiedziała. Pistolet zapakowałam i wyszłam.
- Gdzie ją pani zapakowała? Jak ją pani niosła przez ulicę?
Nie pamiętam. Ostatnim razem był to lipiec1944 roku, byłam na wakacjach, wiedziałam jednak, że muszę zgłosić się na punkt. Zgłosiłam się i właśnie wtedy dostałam polecenie przeniesienia broni na koniec ulicy Rakowieckiej w okolicy kościoła Świętego Andrzeja Boboli. Miałam ze sobą domowy, wiklinowy koszyk, do którego wsadziłam broń pod sałatę, rzodkiewki i różne inne jarzyny. Pędem leciałam przez Rakowiecką. Po drodze spotkałam mojego brata, który był przekonany, że jestem na wakacjach. Stanął naturalnie jak wryty, spojrzał na mój koszyk i bez słowa minęliśmy się, każdy w inną stronę.
- Ale wiedział wtedy, że pani jest w konspiracji?
Domyślał się, tak samo jak ja domyślałam się, że on również należy. Wielokrotnie znikał na kilka dni, kiedyś wrócił z naderwanym uchem, połączyłam to wszystko razem... Myśmy zresztą wszyscy domyślali się, że większość z nas w jakiś sposób jest wciągnięta w konspirację.
- Czy pamięta pani, jakie niebezpieczeństwa się wiązały z pani służbą?
A kto wtedy myślał o niebezpieczeństwach? Po mojej mamie miałam futerko ze źrebaków, skóra była dość twarda. Sama sobie uszyłam w rękawie kieszonkę i wszystkie meldunki właśnie tam wkładałam, wydawało mi się, że w ogóle nic mi nie grozi. Używałam mamy torebkę, która miała metalową ramkę. Kiedyś niosłam „coś” tam schowane i spotkał mnie patrol niemiecki. Torebka była w teczce. Żołnierz poruszał nią i wyczuł coś metalowego, więc naturalnie od razu z kolegą nastroszyli się i otworzyli teczkę. Zobaczyli damską torebkę, zajrzeli, nie zobaczyli nic ciekawego, machnęli ręką a ja powoli odeszłam. Baliśmy się łapanek, baliśmy się Niemców. Wiadomo było, że trzeba to towarzystwo mijać z daleka i już.
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Rano przyjechał na rowerze „Artur”, czyli mój szef, i powiedział, że dzisiaj jest wyznaczona Godzina „W” na piętnastą, ale musimy załatwić pewne sprawy. Zabrał mnie na ramę, dojechaliśmy do placu Unii [Lubelskiej]. Tam spotkałam się z koleżanką, od której dowiedziałam, że mamy odebrać z podanego adresu sporą paczkę zawiniętą w szary papier. Należało ją przenieść do bufetu na bazarze przy ulicy Puławskiej. Po dostarczeniu paczki należało natychmiast udać się na punkt kontaktowy na ulicy Puławskiej 83. W chwili, gdy dochodziłyśmy do bramy wyjściowej, usłyszałyśmy strzały ze strony ulicy Rakowieckiej. Cofnęłyśmy się do naszego baru, a właściciel zamknął sklep, nas ułożył pod ladą, sam zresztą też się ukrył. Niemcy wpadli na targowisko. To było małe targowisko obok remizy tramwajowej. Niemcy zobaczyli, że jest cicho, spokojnie, i wycofali się. Bramę natychmiast zamknięto, a my przeszłyśmy do mieszkania właściciela sklepu, gdzie z innymi mieszkańcami zwijałyśmy bandaże i kręciłyśmy mięso na pasztet dla powstańców.
Rano dowiedziałyśmy się, że naprzeciwko, w Państwowym Zakładzie Higieny, są nasi chłopcy z biało-czerwonymi opaskami, że jest warta, więc nasz znajomy pójdzie dowiedzieć się czy może nas tam przeprowadzić. Rzeczywiście rano poszłyśmy tam, ale powstał problem, że nie znałyśmy ani hasła, ani nazwisk załogi. W pewnym momencie zostałyśmy rozpoznane przez naszych chłopców. Między innymi okazało się, że jest tam „Artur”, nasz szef. Przyjęto nas przyjaźnie.
Od razu dostałyśmy zadanie – trzeba robić butelki zapalające, które składały się z płaskich butelek biologicznych, cukru i jeszcze innego proszku. Butelki owijało się papierem woskowanym, już teraz nie pamiętam, czy bandażowało się czy czymś lepiło. Praca musiała być prowadzona szybko i dokładnie. Wiedziałyśmy, że to jest nasze uzbrojenie.
Po czterech czy pięciu dniach nadeszła wiadomość, że Niemcy są już niedaleko budynku i musimy się wycofywać. Przez wyłom w murze przechodziliśmy na skarpę [Koło Kujawskiej i na dół do kolejki wilanowskiej – dopowiedzenie męża.] To była piękna, zielona skarpa, schodziliśmy tamtędy całą gromadą. Butelki zapalające umieszczone w papierowych torbach, dużych jak do transportu mąki czy cukru nieśliśmy przywiązane sznurkami do naszych pleców. Była piękna noc, jasno świecił księżyc a Niemcy dodatkowo, regularnie wystrzeliwali rakiety oświetlające. Wtedy padaliśmy na ziemię, by przeczekać ten moment, poczym szliśmy dalej.
Tak doszliśmy do małej uliczki, która jest na tyłach Łazienek i Belwederu. Uliczka Parkowa prowadzi półkolem do obecnej ulicy Gagarina. Tam widzieliśmy, jak w oknach chwilami ruszały się firanki czy przesuwały się postacie, lecz nie było wiadomo, czy tam są Niemcy czy Polacy. Nikt nas nie zaczepił i tak doszliśmy aż do ulicy Chełmskiej, do domu zakonnic. Tam nas rozlokowano. Dziewczyny poszły w jednym kierunku, na strych, a chłopcy w drugą stronę. Na drugi dzień dowiedzieliśmy się, że ci, którzy mają broń, idą do lasu. My zaś mamy się przedostać na Mokotów na ulicę Puławską, gdzie jest walczący oddział. Poprowadził nas „Artur” ulicą Dolną. W połowie drogi, w małej uliczce mieszkała rodzina naszej koleżanki. Była ciemna noc. Podeszliśmy pod bramę jej domu, cicho zapukaliśmy. W pierwszym momencie nikt nam nie odpowiedział. Jednak na głos koleżanki bramę uchylono i z przerażeniem wyszeptano: „Co wy tu robicie? Przecież cały czas jest tu ostrzał”. Nasze szczęście. Może akurat w tym momencie Niemcy przysnęli?
Na następny dzień wśród pożarów wyszliśmy z posesji drugim przejściem i opłotkami dotarliśmy do kwatery „Baszty” przy ulicy Puławskiej. Zameldowałam się u porucznika Łąckiego. Koleżanka dostała przydział do służby pomocniczej, do szwalni. Ona umiała szyć, a ja, niestety, nie umiałam.
porucznik Łącki zapytał mnie, czy zgodzę się pójść do kuchni wojskowej. Naturalnie zgodziłam się i zauważyłam, że żołnierz musi zjeść, żeby miał siłę do walki. Kuchnia mieściła się obok Parku Dreszera na ulicy Ursynowskiej. Spotkałam tam miłą osobę, była to kierowniczka kuchni. Kuchnia znajdowała się w piwnicy, ujrzałam tam garnki, duży kocioł od bielizny oraz palenisko węglowe. Jedzenie nasze nie było urozmaicone – składało się z makaronów, sztucznego miodu, cukru i czasem kilku jajek. Pamiętam małych chłopców, przyszła ich cała grupa z poczty harcerskiej. Byli to właściwie nasi stali stołownicy. Pamiętam dzień, kiedy dostarczono nam żelazną beczkę z koniną. Wyciągając kawałki mięsa, zobaczyłam, że jeden był ze skórą – taki jasny siwek. W tej chwili może sama się sobie dziwię, ale wtedy bardzo mnie to jakoś tak wzruszyło, że to był siwek, tak jakby z tych siwków zginął tylko ten jeden, a zginęło tylu. Z tego mięsa ugotowałyśmy rosół i wtedy to była wielka uczta dla wszystkich naszych żołnierzy.
Między innymi przyszedł mój brat, ze szpitalika na Malczewskiego, chorował na czerwonkę. Kierowniczka poczęstowała go rosołem, po zjedzeniu wyszedł. W tym czasie słychać było padające „krowy” i obstrzał artylerii. Po pewnym czasie brat wrócił do kuchni – taki jakiś zmieniony. Okazało się, że na miejscu szpitalika są tylko gruz, a wszyscy chorzy zginęli. Rosół uratował mojego brata. Uratował go również hełm, który dostał od „Artura”. Brat nie został a miał jedynie osmalone czoło i przedziurawiony hełm. Ot, takie codzienne sprawy.
- Była pani też świadkiem nalotu na szpital [sióstr] elżbietanek.
Tak, byłam. Poszłam odwiedzić naszych chłopców i wstąpiłam do kaplicy, gdyż wtedy odprawiały się całą tam modlitwy przez całą dobę. Rozległ się straszny huk, uderzyła „krowa”, poznałam po charakterystycznym dźwięku, później zaczęły sypać się pociski artylerii. Wybiegłam z kaplicy na schody, a impet wyrzucił mnie poza budynek, nie tylko mnie. Widziałam poranione ciała, chaos i lęk, straszny lęk. Nie wiem, ile czasu ganiałam po całym terenie. Znalazły mnie koleżanki ze stołówki, a kierowniczka dała mi jakieś leki. Spałam dwadzieścia cztery godziny, nic nie słysząc i nie zdając sobie sprawy, co się dzieje. Po przebudzeniu się mogłam już normalnie pracować.
Miałam też małą awarię. Gdy duży kocioł rosołu zestawiałyśmy we dwie z paleniska, uszko wyśliznęło mi się z ręki i cały tłuszcz z wierzchu zupy wylał się na moją prawą nogę. Kierowniczka przytomnie zdarła mi solą powstający pęcherz, a następnie nogę zabandażowała.
- Chciałbym jeszcze się zapytać o życie codzienne. Czy zaopatrzenie w żywność było cały czas takie samo?
Nie było stałego zaopatrzenia w żywność. Były zapasy cukru, były zapasy tego sztucznego miodu i makaron. Makaron rzeczywiście nas stale ratował. Czasami chłopcy przynosili z działek leżących na przedpolu pomidory, czasami dwa–trzy kartofle, które były wielką uciechą. I właściwie więcej nic nie było. Nasz rosół naprawdę był jedyną odżywczą zupą.
- A czy miała pani wówczas czas wolny?
Miałam czas wolny. Kierowniczka dawała nam wolny czas, kiedy pozmywałyśmy i było posprzątane całe pomieszczenie. Biegłam wtedy na kwaterę naszych chłopców zobaczyć, co u nich się dzieje. Czasami były smutne, a czasami nawet śmieszne sytuacje. Pewnego dnia jak byłam u chłopców dowiedziałam się, że „Artur” został przeniesiony do w fabryki Gąseckiego na ulicę Belgijską. Na miejscu wśród innych zastałam Leszka „Tahla”. Znaliśmy go z tego, że ciągle był głodny, co było troską wszystkich. Z fabryki przyniesiono paczkę. Leszek rzucił się, by ja rozpakować, myślał, że w niej są cukierki. Niestety paczka zawierała tylko talk i puder dziecinny. Leszek cisnął paczkę na ziemię, od razu zrobiło się popielato. Dla nas, młodych, to było frajdą, to był żart, wszyscy roześmieli się. Leszkowi podał ktoś pomidora i trochę cukru.
- A czy czytała pani prasę albo słuchała radia?
Nie, ani nie słuchałam radia, ani nie czytałam prasy, bo w zasadzie nie miałyśmy na to czasu. Gdy była wolna chwila, trzeba było roznieść meldunki, czy sprawdzić, jaka panuje atmosfera. Obserwowałam przyjęcie „zrzutów”, bo chłopcy wcześniej nam o tym powiedzieli.
Innego dnia staliśmy w grupce trzy czy cztery osoby i nagle usłyszeliśmy cichy świst, kolega został trafiony w łokieć.
- Jak wyglądało życie religijne?
W naszym gronie naturalnie każda z nas modliła się, miała obrazek lub medalik. 15 sierpnia była nie tylko wspólna spowiedź, co wspólne nabożeństwo. Wszyscy dostaliśmy rozgrzeszenie i ksiądz udzielił komunii. To była bardzo piękna chwila. Byliśmy wszyscy bardzo młodzi, ale w tym momencie, w kompletnej ciszy każdy wiedział, dlaczego przyjmuje komunię. To było niezapomniane przeżycie.
Gdzieś na jakimiś podwórzu. Teraz nie określę, na jakim, bo chodziło się między domkami. Wtedy właściwie to nawet i ulice nie istniały, tylko się krążyło między posesjami.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Z koleżanką szkolną, która pracowała w szwalni, później w kuchni. Z Barbarą Pawłowską. Ale inne dziewczyny też były mi bliskie. Chłopców z naszej grupy poznałam dopiero po przyjściu na Mokotów, ale bardzo szybko staliśmy się sobie bliscy. Wśród tej grupy było dwóch braci: starszy Andrzej Gumowski o pseudonimie „Gruda” i młodszy Stanisław o pseudonimie „Jarosz”. Cały czas opiekowała się nimi i całą grupą ich matka, ojciec był w niewoli. Przed upadkiem Mokotowa (26 września) w kwaterę chłopców uderzył pocisk. Nie było ciężko rannych, jedynie byli ogłuszeni i mieli pościerane nogi. Leszek „Tahl” najbardziej poszkodowany był w szoku. Chłopcy przyszli do nas na ulicę Bałuckiego, niedaleko Pałacu Szustra, do domu jeszcze nie Wtedy kuchnia już nie działała, tylko przenieśliśmy się na Bałuckiego, niedaleko Pałacu Szustra, do domu jeszcze niezniszczonego. „Tahla” prosiliśmy żeby został z nami, ale w pewnej chwili wpadli jego koledzy i namówili go, by poszedł z nimi do kanałów, by dalej razem walczyć. Niestety wszyscy razem zginęli.
Nam polecono ubrać się, żebyśmy możliwie najbardziej wyglądały jak stare babki oraz nie stać w grupie – jak sugerowała nasza kierowniczka. Wpadli Niemcy, kazali wszystkim wyjść na dziedziniec. Niemiecki żołnierz z cywilem wytypował z pośród innych ludzi całą naszą piątkę dziewcząt z kuchni i rozkazał iść za sobą. Zaprowadził nas do powstańczego szpitalika mieszczącego się w piwnicy willi. Nie umiem określić, na jakiej ulicy. W piwnicy leżeli ranni. Nam nie wolno było udzielać im pomocy czy chociaż podać wody. To był moment, w którym zobaczyłam i zrozumiałam, jakie dzieje się straszne zło.
W tym domu na piętrze musiała być kwatera niemiecka. W pewnym momencie zjawiła się w piwnicy nieznajoma osoba i szeptem powiedziała: „Słuchajcie, wszystkie szpitaliki na Mokotowie mają być spalone a ranni rozstrzelani. Biorę na siebie waszą grupę, upiję Niemców, a wy starajcie się wyprowadzić kogo się da i uciekajcie”.
- Czy to była folksdojczka?
Nie wiemy. W każdy razie kobieta mówiąca dobrze po polsku. Rzeczywiście zaczęła się zabawa, było coraz weselej. Zrobiliśmy cicho naradę, co mamy robić, gdyż łudziliśmy się, że jest już podpisany układ z Niemcami, że jesteśmy uznani jako wojsko i że nas to chroni. Nagle słyszymy: „Ruszajcie. Ja już ich tak zabawiłam, że możecie wychodzić”. I wtedy ww niewielkiej grupie, było nas może osiem, dziewięć osób, przedzierając się między krzakami w ogródkach wyszliśmy na ulicę Puławską. Ulicą Puławską szedł tłum ludzi, wśród których rozproszyliśmy się tak, żeby nie stanowić grupy. I tak doszłam do Pruszkowa.
Po drodze spotkałam matkę „Artura” i razem doszłyśmy do obozu w Pruszkowie. Tam pomogłam jej zameldować się u lekarza, który skierował dał jej skierowanie na wyjazd w głąb Polski. We trzy z Jadwigą Rowińską i Basią Pawłowską przesuwałyśmy się w kolejce do punktu, gdzie odbywała się klasyfikacja ludzi na wyjazd do Niemiec czy w głąb Polski. W pewnym momencie, gdy żołnierz niemiecki z wrzaskiem i wyzwiskami pospieszał tłum, Jadzia usłyszała, jak powiedział po polsku: „Na prawo, idźcie na prawo”. Pobiegłyśmy za Jadzią na prawo, dostałyśmy po kromce chleba i wepchnęli nas w bydlęce wagony, a ludzie już tam obecni szeptali: „Idźcie do tyłu, na sam koniec wagonu, żeby was nie było widać”. Wyruszyliśmy w nocy.
W międzyczasie zobaczyłam najmłodszego z chłopców z poczty harcerskiej, którego żywiłam. Był jeszcze bardzo mały, ale postacią dość charakterystyczną, wszyscy nazywali go „Koza” (prawdziwe nazwisko Wojciech Bieńko), co przyjęło się jako jego pseudonim. Używa go do dnia dzisiejszego. Kiedy przyszła do nas grupa sierot z Czerniakowa, z domu dziecka, myślałam, że i on też jest z tej grupy. W obozie ujrzałam, jak trzyma go za rękę jakaś pani i nie wiedziałam, czy to jest ktoś z rodziny, czy on jest tylko obstawą dla tej pani. Wcześniej podawano wiadomość, że kobiety z dziećmi będą wysłane w głąb Polski. Dopiero kilka lat temu spotkałam „Kozę” na zebraniu „Szarych Szeregów” i dowiedziałam się, że w Pruszkowie to była jego mama.
Podróż trwała całą noc i dzień a dopiero pod wieczór zorientowaliśmy się, że jesteśmy na terenie Polski. Charakterystyczne pagórki w Kieleckim potwierdziły to. w wagonie panowała serdeczna atmosfera z dużym poczuciem wspólnoty. Jeden dał łyk wody, ktoś inny podzielił się najmniejszym cukierkiem, czy dodał otuchy, zapamiętałam to jako coś pięknego.
Wysadzili nas w Jędrzejowie, czekały na nas furmanki i zaczęto nas dzielić, gdzie pójdą samotni, a gdzie rodziny z dziećmi. Zostałam wybrana przez gospodarza, pana Wincentego Gruszka. Umieścili nas na wozach i bardzo serdecznie przemawiali: „Cicho bądźcie, już nikt was nie skrzywdzi”. Dla nas warszawiaków było wprost szokujące, że są tu normalni ludzie, że nikt nie strzela, że nic złego się nie dzieje. Dojechaliśmy do wsi. Na spotkanie wyszedł proboszcz oraz lekarka, która cały czas uprzedzała wszystkich, żeby nie jeść łakomie i dużo. W domu u państwa Gruszków umyłam się, dostałam nocną koszulę i po chwili zapadłam się pod wielką pierzynę w łóżku córki gospodarza. Na drugi dzień stwierdziłam we włosach na głowie wszy, które wyczesywałam gęstym grzebieniem, co budziło wielką sensację Wszyscy dzieci. Padały uwagi: „Po co to robisz, kiedy na drugi dzień będziesz miała to samo?”, ale tym niemniej codziennie czesałam. Przebywałam tam aż do grudnia 1944 roku.
Już w czasie Powstania zorientowałyśmy się, że właściwie jesteśmy wszystkie w letnich sukienkach, w pantofelkach, bez żadnego cieplejszego ubrania. Idąc na Godzinę „W” sądziliśmy, że przecież Warszawa za dwa–trzy dni wyzwoli się i wrócimy do domów. Pod koniec września chłopcy zaczęli szukać w palących się domach ubrań dla siebie i dla nas. Ja na przykład dostałam od starszego, obcego pana męską, wełnianą kurtkę, która była za długa, miała za długie rękawy, ale była gruba i ciepła. Dostałam również męskie buty do kolan, skórzane, bardzo porządne, i sztuczkowe spodni. Kiedy w październiku zrobiła się zima spodnie przerobiłam tak, żebym mogła wpuszczać je w buty. Tak ubrana wybrałam się w niedzielę do kościoła. Wywołałam wielkie zgorszenie. Dopiero rozmowa księdza z gospodarzem wyjaśniła sprawę mojego stroju, że to jedyne moje ciepłe ubranie. Później już była zgoda.
- Czy u tego gospodarza była tylko pani, czy ktoś jeszcze?
U tego gospodarza byłam sama. Natomiast we wsi prawie w każdym domostwie znajdowali się warszawiacy z transportu z Pruszkowa. Spotykaliśmy się w kościele czy na wykopkach. Uczyłam się wykopywać ziemniaki. Pierwszego dnia miałam więcej błota na głowie niż ziemniaków w koszyku. Na drugi dzień znalazł się młody człowiek, który podbierał moje niektóre krzaczki i w ten sposób dobrze przeżyłam czas wykopków. Następnie czyściłam buraki, była to łatwa praca, gdyż w rękawicach z brezentu obcinałam tylko liście.
W grudniu Basia Pawłowska otrzymała list od stryja z Zakopanego i tam wyjechała. Po pewnym czasie napisała do mnie, że stryj zgadza się na mój przyjazd. Dostałam od mojego gospodarza kawałek kiełbasy, woreczek kartofli, pieniądze na bilet i pojechałam do Zakopanego. U stryja były już trzy jego siostrzenice i dwie ich koleżanki z Powstania. Ja byłam trzecia, najstarsza. Było nam dobrze, nawet zaczęłyśmy chodzić do szkoły. Zaczęłam pracować u ginekologa jako pomoc pielęgniarska. Miałam ukończony kurs pierwszej pomocy. Po miesiącu otrzymałam pierwszą pensję, za którą stryjek kazał zrobić mi buty u górala, mokasyny, prawdziwe damskie buty. Byłam z nich bardzo dumna. Niestety wszystko co dobre zawsze szybko mija. Do stryja przyjechał jego siostrzeniec, jeszcze jeden powstaniec. Jako najstarsza musiałam ustąpić mu miejsca.
Zgłosiłam się do RGO i poprosiłam, że chcę iść do pracy. Ze zdziwieniem zadali mi pytanie: „Do jakiej pracy?”. Odpowiedziałam: „Najchętniej chciałabym pracę służącej, dlatego że będę miała dom, wyżywienie, a pracy się nie boję”. Dostałam trzy adresy. Niestety, dwa adresy były załatwione negatywnie, a trzeci to była willa „Halina”. „O – myślę, sobie – Halina to jakoś zabrzmiało mi swojsko”. I rzeczywiście, Na pierwszym piętrze mieszkały dwie rodziny z dziećmi. Panie odpowiadały negatywnie, że za młoda, a panowie: „Możemy zaryzykować”. Zaryzykowali. Na drugi dzień dostałam zadanie – ugotowanie rosołu z koguta, który jest w drewutni. Poszłam do drewutni, złapałam koguta, położyłam go na pieńku, machnęłam siekierą, a kogut uciekł. Na drugi raz już udało się, choć wróciłam do kuchni cała w czerwone kropki. Usiłowałam koguta obrać z pierza, bez efektu. Przypomniałam sobie, że kiedyś widziałam u mnie w domu namoczoną kurę. Więc sparzyłam koguta, rosół ugotowałam i zostałam panną służącą. Przepracowałam trzy miesiące poznając plusy i minusy takiego zajęcia.
- Kiedy wróciła pani do Warszawy?
1 kwietnia 1945 roku. Zbliżał się koniec wojny. Niemcy wycofywali się, na ich miejsce wchodziły wojska sowieckie. Po nawiązaniu kontaktu z rodziną, transportem kolejowym dotarłam do Pruszkowa pod Warszawą. W fabryce „Tudor” znajdował się Szpital Dzieciątka Jezus wywieziony z Warszawy w czasie Powstania. Zatrzymałam się tam u ciotki.
1 kwietnia przeszłam do jeszcze miejscami palącej się Warszawy, do moich opiekunów. Wróciłam do domu.
- Czy po wojnie była pani represjonowana?
Właściwie nie.
Po ukończeniu studiów farmaceutycznych zgłosiłam się do Państwowego Zakładu Higieny starając się o pracę. Miałam napisać życiorys. Stwierdziłam w myśli: „Jestem naturą krnąbrną, ale nie mam nic do ukrycia” i napisałam: „Mam brata za granicą, mam ojca za granicą, byłam w „Szarych Szeregach”, byłam w harcerstwie, brałam udział w Powstaniu”. Personalny po przeczytaniu mojego życiorysu stwierdził: „Z taką ankietą pani chce znaleźć pracę?”. Ja na to odpowiedziałam: „A dlaczego nie? Jako najmłodsza w rodzinie nie odpowiadam za ojca ani za brata. Oni zrobili, co uważali, a ja zostałam w kraju i chcę uczciwie pracować”. Moje wszystkie koleżanki i moja rodzina mówili mi: „Coś ty narobiła? Na pewno pracy nie dostaniesz”. Pracę dostałam i przepracowałam łącznie trzydzieści dwa lata aż do emerytury, początkowo w najpierw w Państwowym Zakładzie Higieny, a następnie w Instytucie Leków, który był wyłoniony z Państwowego Zakładu Higieny.
- Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?
moim najgorszym wspomnieniem jest moment, gdy po upadku Mokotowa, zaprowadzono nas do szpitalika powstańczego, wypełnionego naszymi rannymi, gdzie nie było żadnej możliwości udzielenia im pomocy, nawet podania wody. Słuchajcie, to było straszne, bo trzeba było widzieć... Oni nic nie mówili, oni tylko patrzyli.
- A pani najlepsze wspomnienie?
Nie wiem... Jak zobaczyłam, że w PZH jest mój narzeczony…
- A co najbardziej utkwiło pani w pamięci z czasów Powstania?
Nie wiem, trudno określić, może właśnie dzień, kiedy poszłam na kwaterę naszych chłopców i nie zastałam „Artura”. Został przeniesiony na inną placówkę. Wtedy też widziałam głodnego Leszka i jego rozczarowanie, że w paczce nie dostał czegokolwiek do jedzenia, a tylko talk. To były przykre odwiedziny, pełne rozczarowania i żalu. Do dziwnego przeżycia mogę zaliczyć sytuację, gdy pod koniec Powstania oznajmiono mi, że mam jeszcze roznieść meldunki z inną łączniczką. Po chwili doszła do mnie dziewczyna trochę starsza, której, przyznam się szczerze, całe Powstanie intuicyjnie się bałam. Nie umiem określić dlaczego, ale czułam lęk przed nią. Słyszę jak mówi do kierowniczki: „Ja z nią pójdę, ona będzie bezpieczna”. Szłyśmy wzdłuż Parku Dreszera i oddawałyśmy w poszczególnych kwaterach meldunki. Po wyjściu z jednego domku, jeszcze nie doszłyśmy do następnego, jak w poprzedni uderzyła „krowa”. Po powrocie z zadania usłyszałam: „Widzisz? Przy mnie nic ci się nie stało”. Dopiero po latach zastanawiałam się i to bezskutecznie nad tym faktem.
- Czy chciałaby pani na zakończenie dodać coś jeszcze na temat Powstania?
Jedno tylko mogę dodać, że wieczne są dyskusje, czy ono było potrzebne, czy niepotrzebne, czy musiało być, czy nie musiało być. Słuchajcie, myśmy żyli takim pięknym życiem – Powstanie musiało być, myśmy musieli w to wejść. To było nie do uniknięcia, byliśmy przepełnieni zapałem i wiedzieliśmy, że musimy wyrównać z Niemcami rachunki, nie było chyba możliwości, żeby Powstanie nie wybuchło. Z takich moich obserwacji mogę jeszcze dodać, że w tym czasie wszyscy bardzo szybko dorastaliśmy czy dorośleliśmy.
Warszawa, 23 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski