Hanna Wustinger-Wodzicka „Hanna”

Archiwum Historii Mówionej

Hanna Wustinger-Wodzicka, urodzona 26 marca 1927 roku, pseudonim „Hanna”. Sanitariuszka, Wojskowa Służba Ochrony Powstania, Batalion 410.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?


Przed 1 września skończyłam szkołę powszechną w Warszawie na Żoliborzu, na ulicy Felińskiego 15. Potem pojechałam do Rabki na kolonie od taty z pracy. Potem mamusia po nas przyjechała, po mnie i po siostrę Barbarę, i pojechałyśmy do Krakowa. Zwiedziłyśmy Kraków, obejrzałyśmy, wlazłyśmy na górę na wieżę Zygmunta Wielkiego. Potem linią podkarpacką pojechaliśmy do Stanisławowa, właściwie najpierw do Lwowa do przyjaciół rodziców. Tam zwiedziłam Panoramę Racławicką, która jeżeli chodzi o samą rotundę, to bardzo się różniła od wrocławskiej, obecnej, bo była niziutka, wszystko było blisko, w zasięgu ręki, koło które leży obok wozu zupełnie inaczej, ale zapamiętałam.

  • Gdzie państwo mieszkali w Warszawie przed wojną?


Na Kaliskiej, w Monopolu Tytoniowym, w domu monopolowym. Na Żoliborzu wcześniej.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?


Wybuch wojny zapamiętałam... Dzisiaj to się wydaje śmieszne. Nas w szkole uczono, że w razie wybuchu wojny, to trzeba przede wszystkim zabezpieczyć okna, bo mogą rzucać gazy. Więc, jak tylko wróciłyśmy z [Monasterzysk], mamusia zawiozła nas, do babci do Zielonki. Najpierw zdawało się, że huki, [słyszane przez nas] to są ćwiczenia w Rembertowie. Szybko się okazało [jednak], że nie, że to wojna. Wobec tego zaczęłyśmy z babcią zabezpieczać okna. Między podwójne okna wpychałyśmy różne poduszki, z kanapy i nie tylko, okna się nie chciały domykać, ale potem jak wiadomo, okazało się to zupełnie niepotrzebne.
Mamusia przyjechała po nas 5 września, z informacją, że tata z kartą mobilizacyjną udał się już w kierunku Lublina i powiedział [jej], żeby nas zabrała i żebyśmy z powrotem wracały do [Monasterzysk], że tam będzie bezpiecznie. Wybrałyśmy się więc, zabierając z sobą jeszcze [kuzynkę] mamy. Rzecz była tragiczna wręcz, bo wsiadłyśmy do pociągu na Dworcu Wschodnim i jechaliśmy, to była księżycowa noc, zaczęło się bombardowanie, noc była jasna. Wszyscy z wagonów pouciekali, rzucili się w kartoflisko. Właściwie, jak zbombardowali jeden czy drugi wagon, to już nie było mowy o tym żeby jechać dalej i udałyśmy się na pieszą wędrówkę. Po drodze spotykałyśmy w furtkach willi stoliki z wodą, z kompotem, wszyscy byli spragnieni, były upały. Dotarłyśmy do willi, w której już z daleka było słychać muzykę taneczną, było bardzo wesolutko, ale weszłyśmy tam, żeby cokolwiek zjeść. Okazało się, że tak wesoło bawiły się panie rezerwistki, których mężowie byli na wojnie. Zaproszono nas do stołu. Stół był pięknie nakryty srebrami, porcelaną piękną. Dostałyśmy wspaniały obiad i udałyśmy się w dalszą wędrówkę. Właściwie już nie było mowy o tym żeby gdziekolwiek, w cokolwiek wsiąść, bo po prostu szosy były zupełnie załadowane różnymi pojazdami, furami i samochodami. Szłyśmy wzdłuż lasu, z jednej strony było pole, z drugiej strony był las i myśmy same szły wtedy. Nadleciał samolot. Ten samolot leciał bardzo nisko i do nas po prostu strzelał, jak do kaczek. Jeszcze szwab [ze] straszliwie wściekłą miną wychylony przez okienko, z łokciem zwisającym, zawracał kilkakrotnie. Uciekłyśmy do lasu, modliłyśmy się, mama litanię odmawiała ze swoją kuzynką, a on nic, tylko krążył nad nami i strzelał. Myśmy tylko widziały, jak kulki wpadały do trawy, trawa podskakiwała. W końcu odleciał. Chwała Bogu, nam się nic nie stało.
Dotarłyśmy do wsi Słup, do bardzo sympatycznego gospodarza, który nas przyjął jak rodzinę. Pobyłyśmy u niego kilka dni i wyruszyłyśmy w dalszą podróż, oczywiście pieszo.

  • Kiedy dotarłyście na miejsce?


Wcale nie dotarłyśmy. Teraz mam dylemat. Wtedy na ten temat się nie rozmawiało, ale nocowałyśmy znów w większym gospodarstwie, bardzo interesowałam się tym, jak robili masło, jak centryfuga pracowała. Był piękny poranek, był przymrozek, było biało, słońce świeciło, wyszłam przed dom i patrzę, a na wzgórzu stoi trzech jeźdźców, w mundurach oczywiście, w pikielhaubach na głowie. Wszyscy dzisiaj mi mówią, że to niemożliwe, że pikielhaub się wtedy już nie nosiło, a jednak oni mieli, bo na to zwróciłam uwagę, przede wszystkim na to. Jak wróciłam do izby i powiedziałam mamie, że właśnie już widziałam wojska, to okazało się, że to byli już ruscy. Myśmy nie wiedzieli, w ogóle nikt nic nie wiedział, radia nie było. Wobec tego mama powiedziała, że wracamy. Gospodarz dał nam podwodę, jak to się wtedy nazywało i pojechałyśmy do Zielonki. W Zielonce oprócz babci, która tam mieszkała, babci brat miał cegielnię i dom duży, więc do niego żeśmy zajechały. Nie wiem, jak by się skończyła nasza wędrówka, gdyby nie to, że przyszła jakaś pani, też jak my wędrowniczka, postawiła mamie karty i powiedziała: „Proszę pani, pani mąż już jest w Warszawie. Niech pani wraca do domu”. Mojej mamie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wróciłyśmy do domu. Jechałyśmy furą, wujek znowu dał nam podwodę. I wśród tłumu na jezdni zobaczyłam z przeciwnej strony jadącego ojca na rowerze w berecie. Ojciec nie nosił nigdy beretu i roweru też nie miał. Mówię: „Mamusiu, tatuś jedzie”. „Eee, zdawało ci się”. Okazało się, że to była prawda, tata pożyczył rower od sąsiada i pojechał na Mokotów do mamy brata z kolei, żeby się dowiedzieć, czy oni żyją i czy przypadkiem nie wiedzą czegoś o nas. Tak żeśmy się wszyscy odnaleźli.

  • Wróciliście do domu na Kaliską?


Wróciliśmy do domu.

  • Co się z panią działo w trakcie okupacji?


W trakcie okupacji chodziłam do szkoły na komplety do Szachtmajerowej i dopiero w lutym 1942 roku, jak byłam u mojej przyjaciółki, przyszedł jej narzeczony i mówi: „Właśnie powstała Armia Krajowa”. To my już żeśmy się porwały, już do szkoły i nasza pani dyrektorka, która była wtedy naszą wychowawczynią potwierdziła tę informację i powiedziała, że zapisze nas wszystkie na kurs sanitarny, bo byłyśmy jeszcze wtedy smarkule, 1942 rok. Skończyłyśmy kurs sanitarny, byłyśmy potem na praktyce w Szpitalu Dzieciątka Jezus, na drugim oddziale chirurgicznym u pana profesora, wówczas docenta, [Jerzego] Rutkowskiego. To było dziwne, ale nam wszędzie pozwalano wchodzić, na salę operacyjną, na salę zabiegową, wszędzie, tak że [zapoznałyśmy] się dosyć dokładnie z medycyną i [postanowiłyśmy], że na medycynę pójdziemy po wojnie. Skończyło się inaczej.

  • Jak pani trafiła do oddziału? Jak przydział pani dostała?


Właśnie nasza dyrektorka, ponieważ przez ten czas już żeśmy trochę podrosły, przydzieliła nas do Batalionu 410 i miałyśmy. Ponieważ szkoła była zajęta przez Niemców i w szkole był szpital rekonwalescentów niemieckich, to dyrektorka powiedziała, że jak tylko zacznie się Powstanie (bo oni wszystko wiedzieli, że Powstanie będzie), to Niemcy na pewno zaraz uciekną i my obejmujemy szpital i będziemy tam pracowały. Niestety stało się jak wiadomo zupełnie inaczej. A ponieważ mój tata nie był w Armii Krajowej zaprzysiężony, w ogóle nie było o tym mowy. Ojciec był kierownikiem administracji i zasobów, [a więc] miał wstęp do każdego kąta w fabryce. Dyrektor uznał, że lepiej żeby ojciec w ogóle nie kontaktował się z Armią Krajową na zewnątrz, [bo] wtedy nie będzie podejrzany o nic. I tak rzeczywiście było.

  • Jak pani trafiła do Powstania?


W 1943 roku, było straszne bombardowanie [(wtedy] było powstanie w getcie), zwłaszcza Ochoty. W magazynach fabryki (to był pięciopiętrowy budynek żelbetowy), było pełno towaru na pięciu piętrach i zdawało się, że w podziemiach będzie schron bardzo bezpieczny. Nikomu nie przyszło do głowy, że bomba leci ukosem. [Taka] bomba wpadła do naszego schronu. Zginęło tam chyba dziewięć osób. Wśród nich bardzo zdolne dziecko, utalentowane muzycznie, z rodziny Łukaszczyków – [?]. Wtedy komisarz Zillich, który był przydzielony do „opiekowania się” fabryką i ludźmi, pracowników było tam dwa tysiące, na trzy zamiany pracowali, powiedział do mojego ojca żeby się wyprowadzać z Warszawy, bo tu będzie bardzo gorąco. Tata, zresztą nie tylko [on], ale kilku jeszcze innych kolegów, wynajęli mieszkanie w Podkowie Leśnej i myśmy do szkoły dojeżdżały [stamtąd]. Tata cały czas był w Warszawie.

  • Jak pani dostała rozkaz o Powstaniu?


Dyrektorka nam powiedziała, że przyjedzie łącznik i nas zabierze [lub] zawiadomi. Tymczasem przyjechał łącznik po ojca.

  • Kiedy to było?


To było dokładnie w niedzielę, czyli 30 lipca. [Gdy] łącznik przyjechał po ojca i ja spakowałam plecak i powiedziałam, że jedziemy razem. Matka nie chciała się zgodzić, powiedziała: „Po ciebie mieli przyjechać, nie przyjechali, to ty siedź”. Powiedziałam, że niestety ale jadę, bo nie wiadomo co tam będzie. Pojechaliśmy we dwójkę. Jeszcze opiekowałam się różnymi chorymi osobami przez te dwa dni. Powstanie wybuchło, jak wiadomo, we wtorek. Padał wtedy deszcz i tak było strasznie dziwno. Ale jeszcze dyrektor Kubec powiedział mojej mamie: „Powstanie będzie trwało trzy dni i potem już będziemy wolni”. Tak nam się wydawało... Właściwie to nie nam, bo mnie nie, na pewno, ale starszym ludziom chyba się tak wydawało. To było najgorsze, co mogło być. Było dwudziestu Niemców, którzy pilnowali fabryki, właściwie budynku, bo maszyny zostały już wcześniej wywiezione do Nowego Targu. Hale były puste, nie było żadnej pracy. Wojsko pilnowało po prostu żeby tutaj się coś nie działo. Mienia powiedzmy. Straż pożarna była zakładowa, składająca się z samych akowców. Mój stryj jednym z tych chłopaków rzucili granaty w bunkier, w którym siedzieli Niemcy, z okna, ale na całe szczęście zamknęli okno. A ci żołdacy przyszli do mojego ojca i powiedzieli, że trzeba wszystkich mężczyzn wygarnąć i rozstrzelać. Więc ojciec mówi: „Dlaczego?”. „Dlatego że chcieli zabić naszych żołnierzy!” A ojciec mówi: „Jak to zabić żołnierzy? Przecież tu nie ma [nikogo]”. „Z okna rzucali!” „Gdzie z okna? Przecież wszystkie okna są pozamykane, tu nikogo nie ma”. Oni jakoś niby uwierzyli, ale za to zamknęli wszystkich mężczyzn w stołówce. Zamknęli na klucz, a w nocy sami się wynieśli.

  • Pani gdzie dostała przydział?


Wtedy jeszcze byłam na Kaliskiej i musieliśmy uzupełnić...

  • Jak pani tam trafiła?


Na Kaliskiej po prostu mieszkałam. Chciałam pójść do szkoły, dowiedzieć się co z naszym szpitalem. Byłam w białym fartuchu, z czerwonym krzyżem na ramieniu. Ponieważ były dwa wejścia: od Kaliskiej i od Kopińskiej, wyjściem od Kopińskiej na przełaj szłam do szkoły na Białobrzeską. Strzelanina była straszna nad moją głową, ale ja sobie z tego nie zdawałam jeszcze sprawy. O tym, że to do mnie strzelali, dowiedziałam się jakieś trzydzieści lat temu od jednej pani, która przez okno z ulicy Kopińskiej widziała, [snajpera leżącego] na dachu. Ponieważ byłam w białym fartuchu, widoczna i jedna jedyna, to do mnie strzelał, ale nie zabił mnie, chwała Bogu, jak widać.

  • Jak pani trafiła na Redutę?


Reduta to właśnie była Kaliska przede wszystkim, więc szłam do szkoły, żeby się dowiedzieć, co z naszym szpitalem. A dyrektorka mówi: „Niestety moje dziecko, nic się nie da zrobić, bo oni wprawdzie uciekli, ale jeszcze zostawili tutaj jakieś straże i tutaj nie możemy teraz żadnego szpitala robić”. Wobec tego wzięłam tylko baseny, które miałam zabrać do szpitala i wróciłam na Kaliską i tam już byłam. Na parterze i pierwszym piętrze, na dole było przedszkole, na pierwszym piętrze był żłobek i na tych dwóch kondygnacjach mój ojciec założył szpital. [To] od Niemców się wydostało pozwolenie na kupienie łóżek dla strażaków (bo rzekomo oni nie mają na czym spać), kupienie płótna (bo folksdojczki przyszły do Zillicha i powiedziały, że one przecież w poszarpanych fartuchach pracować nie będą). „Dobrze, to trzeba kupić płótno. A ile tego płótna?”. Tata mówi: „Dwieście metrów”. „Dwieście metrów. No to trzeba kupić”.

  • Co się stało w Reducie Kaliskiej?


Na razie to był szpital.

  • Co się dalej działo?


Dalej musieliśmy się ewakuować na ulicę Joteyki do szpitala.

  • Kiedy to było?


To było już ósmego.

  • A wcześniej pani pracowała cały czas w szpitalu, przez te osiem dni?


Cały czas w szpitalu, tak. Niestety w czasie walk zginął dyrektor Kubec. Dostał sześć kul i właściwie umierał na moich rękach, bo go przynieśli już prawie nieżywego. Robiłam mu jeden zastrzyk, inna sanitariuszka, doświadczona, dożylny robiła, ale już nic nie pomogło. On tylko zapytał mnie: „Haneczko, czy żona wie?”. Pokręciłam głową, a on mówi: „Dlaczego?”. Pobiegłam do schronu po nią. Ona przyszła, kazała mi zawołać córkę, [ale] on już nie żył. To wszystko się tak rozleciało! Zawsze myślałam o tym, że on nie potrzebnie od razu ubrał się w mundur [i] biało-czerwoną szarfę. Oni go sobie wzięli na cel, bo przecież było wiadomo kto to jest.

  • Co się z panią dalej działo?


Myśmy mieli mur oddzielający Monopol od ulicy Węgierskiej, na której były domy. Zostały [w nim] wybite przełazy. We wszystkich murach jakie tylko były po drodze były przełazy, na Węgierskiej, na Barskiej były z kolei wykopy żeby można było przechodzić − płytkie zresztą. Miałyśmy rozkaz przenieść wszystkich rannych na Joteyki, też do prywatnego mieszkania. Ale [nagle] przyszedł przyjaciel mojego ojca, mówi: „Chodź, pomóż mi przenieść Luśkę”, jego żonę, która była po operacji raka. A ja powiedziałam: „Nie mogę, bo mam rozkaz przenosić rannych żołnierzy”. Przenosiłyśmy chłopaka i wtedy w mur trafił pocisk, posypało mi się na głowę, na kręgosłup, upadłam na kolana, nosze trzymałam, zrobiło mi się słabo, niedobrze, ale w końcu [wstałam]. Koleżanka przede mną przecież też dostała, ale już nie tak, bo ja byłam akurat w przełazie. Przeniosłyśmy tego chłopaka na Joteyki. Nie myślałam wcale o tym, że mogło mi się cokolwiek zdarzyć. Po prostu dostałam. Ale na Joteyki w piwnicy siedziała jedna nasza pani, która cierpiała na szkorbut i lekarz jej obiecał, że jej jakieś lekarstwo da. Ja jej to lekarstwo zaniosłam. Oczywiście, nie było prądu, nie było niczego, tylko jakieś świeczuszki, ogarki się paliły. W momencie, gdy jej to lekarstwo dałam rzucili granat, rozległ się huk, wpadli „własowcy”, wszystkie świeczki pogasły, zrobił się tumult. Ktoś, nie wiem do dziś kto, zerwał ze mnie biały fartuch, a oni wszystkich wygnali na podwórze, na ulicę właściwie. Ustawili nas rządkiem, ręce do góry i zabierali, co kto miał złotego, to zabrali. Ja nie miałam nic, chwalić Boga, bo wszystko co miałam, to w nocy sobie przyszyłam do paska od spódnicy od spodu. Zaczęli nas wyganiać − jak się potem okazało − na Zieleniak. Szłam, widocznie szybciej, [bo] odbiłam od całej grupy i szłam sama. Na Grójeckiej [zgarnął] mnie „własowiec”, złapał mnie za rękę, ścisnął mnie − miał mały pistolecik świecący bardzo w słońcu. Mówi: „Ty partyzant? Prowadź mnie do partyzantów!” A ja nic, stałam jak słup soli i nic, więc on jeszcze raz albo podrzucał ten pistolecik, albo mi go przykładał do głowy i powtarzał jak zepsuta płyta, żebym go prowadziła do partyzantów. Nadeszła grupa, od której odbiłam i na przedzie [której] \ szła pani, której zanosiłam lekarstwo. Ona znała ukraiński, bo pochodziła z tamtych stron, jak zaczęła na niego wrzeszczeć! Podbiegła, krzyknęła, mówi: „Ty nie widzisz, że to jest dziecko!”. Wyszarpnęła mnie z jego łapy i pchnęła mnie w gruzowisko. Jak przez te gruzy przeszłam, to wpadłam znów w łapy innego, tylko, że on był zainteresowany moją walizeczką, która miała podwójne dno do przenoszenia bibuły. Bardzo [mu się ona] podobała, a miałam [w niej] trochę papierosów. Zabrał [tę] walizeczkę. Mówię: „Chwała Bogu, zabrałeś walizeczkę, uratowałeś mi życie!”.
Na Zieleniaku spotkałam ojca, skądinąd wygnanego z kolei i jeszcze inne osoby, które również..., kuzynkę moją z Rosińskiej. I teraz co zrobić, bo wiadomo było, co oni robią z młodymi dziewczętami. Ale ktoś wpadł na pomysł, że były tam belki kwadratowe i z tych belek zrobili sarkofagi i nas było dwie i kazali nam się tam położyć, na wierzchu położyli deskę, na desce usiedli i myśmy tam przenocowały. Tym sposobem żeśmy się chyba uratowały. Potem nas wygnali. Wygnali nas już na Dworzec Zachodni. Były [tam] rozsypane srebra i tata podniósł łyżkę. „Tata, a po co ci ta łyżka?” Mówi: „A bo widzisz, jak byłem na froncie włoskim, to poszedłem z kolegą na patrol. Tam były jaskinie, w których były kotły, w których gotowała się zupa. Widocznie zostali przepędzeni stamtąd, bo ta zupa była jeszcze zupełnie dobra, gorąca i nikt tej nie jadł, bo już nie mieli czasu. A myśmy nie mieli ani łyżki, ani menażki, ani niczego żeby móc sobie podjeść. Teraz podniosłem łyżkę, żeby ją mieć”.
Znaleźliśmy się na Dworcu Zachodnim i oczywiście Niemcy zrobili przedstawienie. Pan generał podawał damom rękę, pomagał im wsiadać do pociągu. Zawieźli nas do Pruszkowa. Zagnali nas do hangaru, bo jak inaczej nazwać to, ścian nie było tylko dach. W ogóle nie było ani kawałka słomy, niczego, gdzie człowiek mógł się zaczepić i przespać. Potem przyszła kuzynka mamy, ta z którą potem żeśmy wędrowały. Ona przyszła z Woli, mieszkała w Agrilu i przyniosła [stamtąd] koszyk jajek. Dobrze, mamy jajka, ale jak będziemy je jedli? Stryj znalazł kawałek blachy, ponacinał, parę cegieł. Gotowaliśmy te jajka, wszystkie jajka żeśmy zjedli. Przynajmniej posiłek jaki taki był. Następnego dnia wygnali nas do transportu.

  • Gdzie pani trafiła?


Jechaliśmy w otwartych wagonach i ludzie zaczęli uciekać, wyskakiwać, wobec tego zaczęła się strzelanina. Zatrzymali pociąg i zaplombowali wagony, tak że nikomu już się nie udało uciec. Dojechaliśmy do Skierniewic. A w Skierniewicach zadziałało RGO. Słychać tylko było, jak biegali panowie z RGO i krzyczeli: „Co? Zaplombowane wagony? Ludzie się duszą! Ludzie starsi, ludzie chorzy, tu upał taki”. I oni widocznie jeszcze się RGO bali, bo pootwierali wagony. Wobec tego zaczęli RGO-wcy zaglądać do wagonów, „Czy nikt tu nie zemdlał? Nikogo tu nie ma zemdlonego, chorego?”. Rozejrzeliśmy się po bokach, mój tata był taki, [więc] kazali mu się położyć na desce [i] wynieśli na peron. Tam zaczęły dziewczyny go polewać wodą. Jak zobaczyli, że tata leży i nic mu się nie dzieje, to mnie wypchnęli za ojcem. Uklękłam przy nim, zaczęłam go też polewać wodą. Ojciec przez zęby mówił: „Przestań! Już nie mogę, już pływam”. Ale przyszedł taki z rozpylaczem: „A co mu jest?”. To chyba byli Ślązacy, bo mówili po polsku. Mówię: „Nie widzi pan, że zemdlał”. „Jak pociąg pojedzie, to nasi lekarze go zbadają na dworcu i zobaczymy czy zemdlał”. Pociąg ruszył, a kolejarze podbiegli od razu, złapali deskę z ojcem i na szagę, przez pola, przez tory do domków kolejarskich. Położyli ojca na łóżku i powiedzieli: „Może już pan otworzyć oczy”. Żona [gospodarza] wniosła wazę z zupą, posililiśmy się. Wiedziałam, że jest babci rodzina, nie znałam [ich], po przeciwnej stronie torów, w Mokrej. Mówię, że tam mamy rodzinę, a ten kolejarz mówi: „To niedobrze, że za torami, bo szupowcy pilnują, ale załatwimy to”. Jakoś załatwili, że nas przepuścili. Trafiliśmy do ciotki. Tam przenocowaliśmy, ale rano budzę się, słyszę swoje nazwisko i mówię: „Matko Boska, pewnie już nas szukają!”. A to była pani energicznym głosem przemawiająca, że wysadzili dziewczynkę, [która] powiedziała, że myśmy też zostali na peronie. Ona nie chce się ruszyć bez nas. Myśmy z ojcem szybko wyskoczyli, co się stało? Okazało się, że ta pani była z RGO i chciała ją zatrzymać u siebie. Mira miała jedenaście lat. To [była córka naszych sąsiadów, ojca kolegi]. Jej ojciec umarł w 1943 roku. Została z matką i z siostrą w moim wieku. One się skryły w jakimś domu na innej ulicy, już nie pamiętam, w każdym razie też na Ochocie, tylko dalej od Monopolu. [Wpadli tam] „własowcy”... Najpierw kazał jej iść na górę po jej walizkę, bo ona gdzieś, w jakimś mieszkaniu zostawiła.

  • Co się z panią działo do dnia wyzwolenia?


Dokończę [tę] kwestię. Ona, niemądra dziewczyna poszła z nim, wzięła walizkę [i] zniosła do piwnicy. On walizkę jej zabrał i chciał ją zastrzelić. Matka zasłoniła ją swoją osobą: zastrzelił i matkę i córkę. Ta mała Mira stała i patrzyła na to wszystko! Ona przez dwie czy trzy noce jeszcze spała tam w stróżówce sama i potem udała się na Zieleniak i tam spotkała nas wszystkich. Później szukała. Jak ta pani chciała ją zatrzymać u siebie, to ona płakała, że nie. Tata mówi: „Ale nie wiadomo, czy my będziemy mieli co jeść, raczej niech ona tu zostanie, bo pani mówi, że ma dobre warunki mieszkaniowe, dzieci nie ma i finansowo stoi dobrze”. „Nie. Nie”. Mówię: „Tata, o chlebie i wodzie, ale pójdziemy razem, bo ona już jest naszą rodziną w tej chwili”.

  • I co się z państwem dalej działo?


Pojechaliśmy. To znaczy co się działo z nami, to nie takie było proste. W jakimś mieszkaniu, na jakiejś słomie leżałam i dopiero wtedy...

  • Gdzie to było?


W Skierniewicach. Cały czas nie myślałam o moim kręgosłupie, a tam dopiero krzyczałam: „Mój kręgosłup! Mój kręgosłup!”, jak w malignie, słyszałam, że tam ludzie chodzą, widziałam, ale w ogóle tylko kręgosłup. Sprowadzili jakiegoś lekarza staruszka, który mi dał uśmierzające leki i jakoś pozbierałam się. A ojciec przez ten czas, ponieważ cierpiał na owrzodzenie żołądka, poszedł do lekarza, [gdzie] zrobili mu zdjęcie rentgenowskie żołądka. Dostaliśmy przepustkę do Podkowy Leśnej do mamy. Była [tam] ciocia Marysia, która z Monasterzysk została wyrzucona przez Ukraińców i przyjechała do nas do Warszawy [a] potem do Podkowy Leśnej. I dojechaliśmy do Podkowy.

  • Kiedy to było?


To było...

  • Jeszcze w 1944 roku?


Tak, jeszcze w sierpniu, bo przecież nas wyrzucili jedenastego, potem żeśmy jedną noc spędzili na Zieleniaku...

  • Jak długo byliście w Podkowie?


W Podkowie to myśmy byli przedtem już, od wiosny.

  • Gdzie was zastało wyzwolenie?


To jeszcze nie było takie proste, bo myśmy wrócili do Podkowy Leśnej. W Podkowie Leśnej w mieszkaniu moich rodziców zastaliśmy dwie panie. Jedna pani pracowała w Monopolu, była pracownicą MSZ-u przed wojną i zahaczyła się w Monopolu, pracowała przy papierosach, a druga, myśleliśmy, że to jest jej dobra znajoma czy kuzynka. [Przebywałyśmy] w domu chyba z tydzień i raptem patrzymy, a tutaj tyralierą rozkładają się żołnierze. Nasza willa była pod lasem, [(ulica Sienkiewicza – Słoneczna)]. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje dłuższy czas. To wszystko trwało parę godzin, aż końcu oni się pozbierali i zaczęli dobijać się do drzwi i ludzi wywlekać z mieszkań. Mówię do taty: „Połóż się szybko. Szybko się połóż do łóżka w tej chwili, bo jesteś chory!”. A on: „Nie, nie”, taki bohater, ale położył się, w ostatniej chwili. Oni się dobijają, zabierają te dwie panie, zabierają mnie, moją siostrę, która miała wtedy piętnaście lat i mamę chcieli zabrać. Ale mała Mira rzuciła się mamie na szyję: „Ja mamy nie puszczę! Ja mamy nie puszczę!”, rozpłakała się. Mama mówi moja: „Jak to? Zabraliście córki, chcecie mnie zabrać, a tu jest małe dziecko, a mąż chory?”. Oni coś poszwargotali, poszwargotali i zostawili mamę, a nas wywlekli. Od razu [wiedziałyśmy] dokąd idziemy, do Brwinowa, a [stamtąd] z powrotem do Pruszkowa. Wobec tego, już się orientując dokąd [idziemy], rzuciłam kartkę do mamy, żeby do docenta Rutkowskiego poszła, bo on też miał willę w Podkowie Leśnej i żeby nas reklamował. Potem się okazało, że on był do końca Powstania u Dzieciątka Jezus i wcale go nie było w Podkowie. Ale mama zaczęła działać. Jakaś siostra następnego dnia rano przychodzi, nas wszystkich już wygarnęli z tej hali, a ona mówi: „Siostry Wustinger”. Mówię: „To my”. Mówi: „Poczekajcie tu chwilę, zaraz po was przyjdę”. Ona poszła, a tutaj: Alle raus, wszystkich wygnali prosto do pociągu i koniec, i już. Tyleśmy się uratowały. Siedzimy w wagonie. Usiadłam koło dziewczyny, ona właściwie usiadła koło mnie, bo ja już siedziałam, ale zanim usiadła, to stanęła w progu wagonu i mówi: „Wiozą nas na śmierć, bo jestem Żydówką i zostałam rozpoznana”, rozejrzała się, usiadła koło mnie. Tak żeśmy się dogadały w ciągu pięciu minut, ona była z tej samej szkoły co ja, tylko że już maturę zrobiła przed Powstaniem.

  • Jak się nazywała?


Ona się nazywała Elżbieta Lamsberg. Jej ojciec był lekarzem na Woli.

  • Co się dalej działo?


Zaplombowali nasze wagony i jedziemy. Jedziemy, jedziemy, wyglądamy przez te szparki, chcemy coś zobaczyć, nic nie widzimy, a zresztą w ogóle nie orientowałyśmy się w którą stronę jedziemy, okieneczko było na górce. W końcu zatrzymaliśmy się i stoimy, stoimy, stoimy. Patrzymy przez to okieneczko, a tam co widzimy? Zamek w Malborku. To już byłyśmy w domu, to już wiemy, w którą stronę nas powieźli. Zawieźli nas do Tiegenhofu, to się teraz nazywa Nowy Dwór [Gdański]. Wysadzili nas z pociągu i kazali nam wędrować do ciuchci. Wędrujemy do ciuchci, ale mnie się kołacze po głowie tylko, że jednemu z tych kolejarzy niemieckich dałam kartkę do matki i chyba mama ją dostała, bo myśmy już potem dostały list. Jedziemy ciuchcią wśród ślicznych domków, malwy, piękne kwiaty, w ogóle „cud, miód, ultramaryna”. Nawet już jak się okazało, dawniej nie pozwalali ludziom w ogóle podchodzić, a teraz już pozwolili nawet wodę podawać. Jedziemy, patrzymy i oczom nie wierzymy: wielki napis nad bramą, druty, Waldlager Stutthof. Też zagnali nas do świeżo budowanego baraku, jeszcze były wióry świeże, jeszcze wszystko pięknie nowością pachniało i tam częściowo ludzi już zabrali na przepytywanie i na przebieranie, a myśmy jeszcze były... I stałyśmy na apelu, ciągle był apel na kwartale, do którego przylegał inny kwartał, w którym były Żydówki. Żydówki miały chusteczki na głowach, siedziały w kucki. Mówię: „Matko Boska, jakie to straszne!”, przecież upał był niesamowity, a one tak siedziały. Tam zobaczyłam pierwszą wesz zresztą. Po mojej niebieskiej bluzeczce sobie spacerowała, ale nie wiedziałam, co to jest, ale ktoś mi powiedział, że to jest właśnie wesz.
Byłyśmy tam tydzień, drugi i oni chyba nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić, bo w końcu dostali przykaz z Berlina, żeby wysłać ludzi na budowanie fortyfikacji, bo front już był wschodni, już szli ruscy. Oni powiedzieli: „Dobrze. To my wobec tego rodziny wyślemy”. Rodziny. A skąd my mamy wziąć rodziny? Ale moja koleżanka, Lamsberżanka, poszła, mówi: „Ja idę na zwiady”. Wraca po krótkim czasie i mówi: „Wiecie co, spotkałam na rogu baraku kolegę, który powiedział: »To niech pani będzie moją żoną.«”. A ona mówi: „Tak, ale mam koleżanki”. „A ja mam kolegów” – powiada. To w porządku. Ustawiamy się parami do wyjścia. Bałyśmy się tylko, że oni zechcą sprawdzać dokumenty jakieś, nazwiska. Ale niczego nie sprawdzali, tylko nas znów do ciuchci załadowali, potem do pociągu. Jedziemy. Nie wiem, jak długo żeśmy jechali, trudno mi jest to ocenić. W każdym razie zatrzymał się pociąg, każą nam wysiadać. Leżą sterty łopat, każą [je] brać. Mówię sobie: „No, to już wiem teraz. Wykopiemy sobie groby, a potem nas zastrzelą, bo właściwie, co my mamy robić?”. Ale szliśmy dosyć długo przez las i w końcu dotarliśmy na wzgórze okolone lasem i leżały sterty dykty oprawnej w drewno. Okazało się, że my mamy sobie wybudować baraki, z tych właśnie segmentów, nazwijmy to tak. Musieliśmy sami to wszystko składać, montować, ale najzabawniejsze to było to, że te baraczki były w kształcie pagody, a wewnątrz z każdej było dwoje drzwi naprzeciwko siebie i z każdej strony było pięć kojców. Okazało się, że to były kojce dla koni, a oni nas tam chcieli ulokować. Nie było możliwości w ogóle spania na czymkolwiek, bo nie było ani podłogi, ani siana, ani niczego, tylko..

  • Mieszkaliście tam?


Myśmy tam musieli mieszkać.

  • Jak długo pani tam mieszkała?


Mieszkaliśmy tam... Ja krócej mieszkałam. Mieszkaliśmy do października, początek listopada. Była cała grupa akowców i żeśmy się umawiali, że musimy zorganizować ucieczkę stamtąd. Tylko w jaki sposób? Ale potem poszliśmy po rozum do głowy, że jak pójdziemy taką gromadą, to nas od razu złowią po drodze i już nie będzie ratunku dla nas żadnego. Wobec tego tamci się wycofali, a ja z siostrą postanowiłyśmy uciec. Chciałam siostrę ratować specjalnie dla rodziców, bo wiedziałam przecież, że nas dwie zabrali. Ona była oczkiem w głowie, bo młodsza, jak zwykle i musimy uciec.

  • Udało się?


Udało nam się uciec do pewnego stopnia, bo nie tak łatwo, nie. Jeszcze chciałam wrócić do tego momentu, jak nas zabierali z mieszkania w Podkowie Leśnej. Jak on wszedł do pokoju i zobaczył ojca leżącego na baczność, pyta: „Co mu jest?”. A ja sięgnęłam do szafy po rulon z prześwietleniem żołądka i pomachałam mu przed nosem, mówię: „Gruźlica. Nie widzi pan?”. Jak on zmykał, jak zatrzasnął za sobą drzwi tego pokoju. To było charakterystyczne dla nich, że tak się przeraził.

  • Bali się gruźlicy.


Tak. Wracając do naszych ucieczek. Postanowiłyśmy uciec. Ten obóz, okazało się, był dwanaście kilometrów od Grudziądza [Nowy Folwark – Altvorwerk]. A co myśmy tam mieli robić, jeszcze trzeba powiedzieć sobie. Trzeba było karczować las i kopać rowy przeciwczołgowe. To była katorżnicza robota. To w ogóle trudne nawet do wyobrażenia. Oczywiście ze stójkowymi z karabinami, którzy tak stali tylko i pilnowali. A myśmy postanowiły mimo to stamtąd zwiać. Przedarłyśmy się przez jakieś knieje, potem kawałek lasu, wyszłyśmy na szosę. Wzięłyśmy tylko ze sobą ręcznik i mydełko, co to oni, takie z pisakiem w środku. I szłyśmy do Grudziądza. Z przeciwnej strony szli hitlerowcy, Hitlerjugend, śpiewali, pluli w naszą stronę, a jakże. Jak żeśmy już dotarły do granicy miasta, zatrzymał nas żandarm na rowerze. Już, z nim iść. Nie było rady. Więc myśmy szły po bokach roweru i mówię przez zęby do Baśki: „Baśka, będą nas przepytywać, więc pamiętaj, ja będę mówiła głośno, a ty słuchaj, żebyś mówiła to samo”. Rzeczywiście tak się stało, jak powiedziałam. Musiałam relacjonować dlaczego, skąd. Powiedziałam, że my w strasznych warunkach żyjemy, że nas jedzą wszy, że nie mamy się w czym myć, że musimy iść do łaźni i się wykąpać i takie trele morele. Dobrze, to teraz następna. I Baśka to samo powtarzała. Jak już nas przepytali, to ten sam żandarm zabrał nas i poszedł z nami w siną dal, czyli do miasta. A do miasta, to się okazało, że on poszedł z nami zwyczajnie na gestapo. Tam się wszystko otwierało systemem dzwonków. Jak się zadzwoniło tu, to od razu tam się drzwi otwierały. Zaprowadził nas na któreś piętro, nawet nie wiem które, do zaciemnionego pokoju, ale za to z dobrze świecącą żarówką, która oświetlała nam twarz. Znów musiałyśmy zeznawać co, jak i dlaczego. W nieskończoność to samo pytanie padało, bez przerwy musiałyśmy to samo powtarzać. Już czasami to myślałam, że padnę trupem, bo byłam głodna jak nie wiem i właściwie to nie wiadomo było, co z tym fantem zrobić. Przepytywali nas noc, dzień, potem noc i następny dzień i w końcu powiadają tak: „Dobrze. To pójdziecie teraz do łaźni, wasze ubrania pójdą do odwszalni, a potem dostaniecie przepustkę i wrócicie z powrotem do obozu”. Prawie że uklękłam w podzięce za to, że mogę wrócić, że mnie nie rozwalą.

  • I tak się stało?


I tak się stało. Dali nam przepustkę i wie pani czego najwięcej żałuję w swoim życiu, to tego, że z tą przepustką przejechałam kawał Polski w jedną i w drugą stronę. Dopiero jak przyjechałam do Warszawy, zamieszkałam u mojej cioci i moja walizka niestety się nie mieściła już w pokoju, bo były inne jeszcze rzeczy. Położyła ciotka na pawlaczu w przedpokoju, a tam rozmaita hołota mieszkała…

  • Ale wróciła pani na Kaliską, czy do Podkowy?


Nie, na Kaliskiej to już nie było nic do roboty. [Tam] mój kolega dwa dni jeszcze gdzieś się ukrywał i widział co się działo. Najpierw wynosili meble z naszego domu. Nasze meble poznał przede wszystkim po tym, że fortepian wynieśli. Potem rozpylaczami podpalali. Wypalili wnętrza wszystkie, tylko zostały balkony, a reszta wszystko zostało wypalone. Tak że wracać to nie było dokąd. Jak [byłyśmy] w obozie, to ojciec z całą rodziną został wezwany do Nowego Targu, bo tam były maszyny. Tam trzeba było uruchomić produkcję papierosów. Na front wschodni przecież to wszystko się robiło.

  • Pani pojechała do ojca, czy nie?


Nie, nie pojechałam, myśmy wróciły z powrotem do obozu. Jak nas koledzy zobaczyli, koleżanki, to się przeżegnali, co się stało?

  • A kiedy pani trafiła do Warszawy?


To jest dłuższa sprawa, dlatego że drugi raz uciekłyśmy w grudniu.

  • Udało się?


To było przed Wigilią. Udało się o tyle, że do obozu zaczęli przychodzić ludzie z Grudziądza i przynosili różne ubrania, czasami nawet jakieś pieniądze, czy jedzenie przynosili. I przyszedł, nie wiem, już dzisiaj nie pomnę, kuzyn mojej stryjenki, która pochodziła z Inowrocławia i tam mieszkała do wojny. On nam powiedział, że da nam kartki na pieczywo, pieniądze na bilety i żeśmy się umówili, że uciekniemy. Siedziałyśmy na dworcu [w Grudziądzu], on przyszedł, położył koło mnie wielką płachtę „Völkische Beobachter”. W tej gazecie były kartki i jakieś marki i on sobie poszedł. A myśmy z kolei wsiadły w pociąg i jechałyśmy. Do Torunia. Aha, jeszcze jedna z koleżanek obozowych powiedziała nam, że we Włocławku, na stacji pracuje jej kuzynka. Bo można było kupować bilety tylko na trasy do stu kilometrów. Dała do niej liścik, żeby nam pomogła uciec, przejść przez granicę w Żychlinie. Mieli [tam] jakąś rodzinę. Dobrze. Jedziemy do Torunia. Wysiadamy w Toruniu, idziemy na obiad, a jakże, bo przecież miałyśmy pieniądze. Tylko się [mówiło]: Bitte Eintopf i koniec. Wsiadłyśmy w pociąg następnie i jedziemy do Włocławka. Dojechałyśmy do Włocławka i patrzymy, a tutaj cała stacja w jupiterach. „Matko Boska! Co się dzieje?” Wysiadamy, idziemy do stacji, do budyneczku. A Barbara miała całą twarz zalaną lizolem, spaloną miała skórę, bo miała wrzody na głowie i Schwester polała jej prosto z butelki lizolem. To ściekło jej i ona przez kilka dni nie widziała na oczy w ogóle. Z głową zawiniętą ręcznikiem i jakimś kapturkiem na to nałożonym żeśmy jechały. Tylko szłam przodem i kątem oka patrzyłam, czy ona idzie za mną. W budce biletera, bo dawniej to byli bileterzy, siedział szwab. W ogóle nas nie zaczepił. Ale co mamy robić dalej? Myśmy miały przenocować na stacji, rano pójść do Sojeckiej do okienka, dać jej liścik od kuzynki i co dalej? A teraz my musimy wychodzić po prostu na miasto, którego nie znamy. Miasto, które było całkowicie zaciemnione. No i tylko dwadzieścia stopni mrozu było. Dwadzieścia stopni mrozu i my wychodzimy. Wtedy to mi się już naprawdę zachciało płakać, bo nie widziałam zupełnie odwrotu. Mówię do Baśki: „Wiesz, wejdziemy do jakiejkolwiek bramy, położymy się i będziemy spały i niech się dzieje wola nieba”. Ale w tym momencie zobaczyłyśmy trzech starszych panów palących papierosy i rozmawiających. Podchodzę do ich i mówię: „Czy mogą nas panowie przenocować?”. Oni tymi papierosami rozświetlili nasze twarze, mówią: „Wy z obozu?”. „Z obozu”. Pogasili papierosy i dwóch panów, staruszków przeszło na drugą stronę, zabrali nas. Dali nam jeść, dali pić, dali wygodne łóżko. Żeśmy się przespały. Rano jeszcze poszli na dworzec, bo to było tuż tuż, zobaczyć czy nic się nie dzieje, czy nie ma jakiej obławy nowej. Powiedzieli, że można już iść i poszłyśmy. Poszłyśmy do Sojeckiej właśnie. Ona mówi: „Dobrze, to poczekajcie”. Poszła nam kupić bilety, ale myśmy niemądre stanęły właśnie naprzeciwko tego okienka i bileterka dała jej te dwa bilety, ale potem spojrzała za jej plecami, zobaczyła nas i zabrała jej te bilety. Ta bielusieńka jak kreda, odeszła od okienka i mówi: „Widziałyście?”. „Widziałyśmy”. My już zupełnie nie wiemy co robić, a ludzie, którzy stali wzdłuż ściany w kolejce, widzieli to wszystko, powiedzieli: „Nie bójcie się. My wam kupimy te bilety”. I nam kupili. Wsiadłyśmy do pociągu i jedziemy. No to teraz dokąd mamy jechać? Już Żychlin spalony, nie można jechać do Żychlina. To jedziemy do Kutna. Wsiadamy do pociągu, siedzi żołnierz i śpi. Naprzeciwko niego siedzi starsza pani z hakenkreutzem w klapie i my siadamy obok tego żołnierza. Jedna z jednej strony, druga z drugiej, bo takie były miejsca i zaczynamy z nią rozmowę. Znaczy ona z nami. Mówi: „Wy z obozu?”. „Z obozu”. „A gdzie chcecie jechać?” Mówię: „Do Kutna”. A ona mówi: „To musicie uważać. Ja wam powiem, bo tu taki jeden wsiada tajniak, a czasami wsiada od końca pociągu, a czasami od strony lokomotywy, więc będę wyglądała przez okno, a wy przez ten czas wyjdźcie na drugą stronę pociągu”. Jezu kochany, nie wiem dlaczego nam się nic nie stało, przecież Bahnschutze mogli nas złapać, prawda? Wyszłyśmy...

  • Dotarłyście do Kutna?


Tak. Ona wróciła, powiedziała: „Już poszedł. Wchodźcie”. Siadamy i jedziemy. Jedziemy, ale już niestety biletów nie mamy, przecież już Kutno minęliśmy, więc już nie mam aktualnych biletów. Więc co robię? Położyłam główkę wdzięcznie na ramieniu żołnierza i udaję, że śpię. Przychodzi konduktor, prosi o bilety, tak delikatnie, o tak. Więc sięgam po te bilety i mu daję. On mówi: „O, to żeście już przejechały Kutno, ale to musicie teraz wysiąść. Teraz będzie Ozorków, to wysiądziecie w Ozorkowie i za dwadzieścia minut będzie pociąg z powrotem do Kutna”. A ta Niemka kiwa głową za jego plecami, że wszystko w porządku. Wysiadamy w Ozorkowie, ona mówi: „W Ozorkowie wsiądziecie do tramwaju i pojedziecie do Pabianic i [tam] przejdziecie przez granicę”.

  • Kiedy zakończyła się pani wędrówka w Warszawie? Kiedy pani trafiła do Warszawy?


Do Warszawy wróciłam dopiero po pięciu latach. Bo ojciec jak się wojna skończyła przyjechał po nas do Piotrkowa Trybunalskiego, tam gdzie mieszkała siostra ciotki. Jak żeśmy dojechały do Pabianic, to okazało się, ktoś nam powiedział: „W Pabianicach nie przejdziecie przez granicę. Musicie wrócić do Łodzi i do Tuszyna jechać”. To już była czarna noc wtedy. Czarna noc, my jedziemy do Tuszyna, wysiadamy, ani jednej gwiazdki na niebie, ani niczego. Tylko śniegu mnóstwo i ludzie się rozpierzchli. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, tylko mężczyzna z kobietą niosą jakieś bańki na plecach. Te bańki uderzają o siebie. Widzę, że idą w stronę szosy. To my za nimi. Jak dopadam ich: „Będziecie przechodzili granicę?”. Spojrzeli: „A wy z obozu?”. „Z obozu”. „To chodźcie z nami, ale cicho, nie wolno rozmawiać”. Pewnie że nie wolno rozmawiać. Idziemy. Słychać motor. Wpadamy do rowu wszyscy, pokotem się kładziemy w śniegu. Przejechał patrol. Wyłazimy, idziemy dalej. Jeszcze raz ten patrol, wracał z kolei: znów do rowu. A ponieważ nie było księżyca, było ciemno, to nam się to udawało. I w końcu dochodzimy do lasu. W tymże lesie jakaś chałupka. Oni mówią: „Poczekajcie tu na nas, a my zaraz przyjdziemy”. A to zaraz to pewnie trwało, nie wiem, ze dwie godziny, albo co. Zmarzłyśmy potwornie. Ale w końcu wyszli i powiedzieli, że teraz to w ogóle już nie wolno rozmawiać. Nie wolno nic. „Ale dacie dwa tysiące marek, to was przeprowadzimy”. Mówię: „A skąd my mamy mieć marki? Przecież my z obozu, wiecie. Ale mam złoty łańcuszek”. „No dobrze”. Nawet nie chciał żeby mu dać, tylko powiedział, że dobrze, idziemy. Przechodzimy przez różne zagajniki, kawałek lasu, w końcu wychodzi księżyc. Stanęliśmy na skraju lasu, on mówi: „To teraz dajcie ten łańcuszek”. Całe szczęście, że miałam krzyżyk, że łańcuszek był rozpięty i wypuściłam krzyżyk do kieszeni i łańcuszek mu podałam. On obejrzał, sprawdził próbę, mówi: „No dobrze, idziemy dalej”. Przeszliśmy, przeskakiwaliśmy pojedynczo przez pas graniczny, doszliśmy do wioski i on mówi: „To teraz wy na prawo, my na lewo. Do widzenia”. Oni poszli, a my tak nie bardzo wiemy, która prawo, która lewo, bo żadnej chałupy nie było. Tylko chałupinka przy samej drodze i przez okienko, przez szybę wyglądała babuleńka. Pukamy, ona nam otworzyła, dała nam jeść, dała nam pić, dała nocleg i wyszłyśmy rano.

  • Jeszcze chciałabym wrócić na moment do samego Powstania. Co było do jedzenia? Co pani jadła w trakcie Powstania? Czy były problemy z żywnością?


Na początku nie było problemów, dlatego że, jak mówię, stołówka była zaopatrzona. Były zapasy. Poza tym raz padł koń, więc konina była. W kotłach gotowało się najczęściej kaszę. Co charakterystyczne to, to że zapamiętałam tylko dwie noce, które jako tako, nazwijmy to, przespałam. Czyli jedna noc to była w stołówce w Monopolu, to na stołach żeśmy spały. Krótko zresztą, bo wpadli chłopcy i krzyczeli: „Akowcy biją się z AL-owcami.”, to już wszyscy byli na równych nogach wtedy. Ale nie wiem, jak się skończyło.

  • A rzeczywiście coś się takiego wydarzyło?


Podobno tak. Tylko że do nas już nie dotarły wieści jak to się skończyło. A ostatnia noc to już na Joteyki, gdzie dosłownie była róża wiatrów, bo pewnie ze sześcioro drzwi było, przedpokój duży, okrągły. To tam spałam przykryta swoim żakietem.

  • Czy było jakieś życie religijne? Czy był kapelan?


Był kapelan. Na początku przyszedł kapelan ksiądz Salamucha i dawał nam komunię świętą. Potem już nie, bo nie było szans w ogóle żadnych. Kościół był przecież strasznie bombardowany i pełno ludzi tam było zabitych.

  • Czy docierały do Reduty jakieś wieści odnośnie Powstania w Warszawie?


Docierały. To było tak: jak żeśmy mieli się już przenosić na Joteyki, zebrała się grupa chłopaków i dziewczyn i mieliśmy się przedzierać do Śródmieścia kanałami. Ale oni poszli jeszcze od strony Kopińskiej − też był dom Monopolowy. Tam mieszkał pan Kieliszek, właściciel pracowni obuwniczej. U niego były buty i oni poszli, żeby sobie buty z tego mieszkania wziąć. A ja poszłam na górę do domu, żeby wziąć z kolei leki, jakie jeszcze w domu ocalały, jakie były, jakieś szczepionki przeciwko durowi brzusznemu, przeciwko..., już nie pamiętam nawet. Jak wróciłam, to się okazało, że mojego plecaka i mojego żakietu nie ma, oni już poszli. Być może, że to mnie uratowało, bo oni nie dotarli do Śródmieścia. Myśmy mieli początkowo jeszcze nasłuch radiowy, ale potem, jak już nie było prądu, nie było niczego. W ogóle nie było możliwości dowiedzenia się czegokolwiek. Jeszcze mało tego, telefony. W dużych mieszkaniach trzeba było mieć na przestrzał pootwierane drzwi, więc i do frontu i od kuchni. Weszłam do kuchni, jestem w kuchni i patrzę, a tu przychodzi żołdak z karabinem na plecach, wyjmuje z kieszeni nożyczki i odcina telefon. Mówię: „Co pan robi? Jakim prawem pan to robi?”. Wrzasnęłam na niego, a on nic, tylko popatrzył na mnie i poszedł. W ogóle nie odezwał się, ani mnie nie zastrzelił.

  • Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców?


Trudno powiedzieć, w tym krótkim czasie, jak się odnosiła ludność, dlatego że myśmy były tak zatyrane i zaharowane, że w ogóle nie miałyśmy możliwości, nie miałyśmy szans rozmawiania z kimkolwiek. Zapamiętałam, powiadam, tylko jeden nocleg i to połowiczny na stole i ostatni nocleg w przedpokoju, gdzie róża wiatrów była...

  • Czy na przykład donosili żywność, pomagali przy budowaniu barykad?


Nie, bo myśmy żywność mieli. Myśmy mieli jeszcze wtedy żywność. To był początek Powstania i jak powiadam, były zapasy jeszcze w stołówce, w kuchni. Kasza, to kasza, ale była. Były jeszcze prosiaczki, tylko że prosiaczki niestety gdzieś w ogródku zostały poprzypalane tu i tam, z pożaru nie wyszły.

  • Czy po wojnie była pani represjonowana za udział w Powstaniu?


Nie. Po prostu nigdzie się nie chwaliłam. Pisałam tylko, że byłam sanitariuszką, ale sanitariuszką to każdy mógł być. Nie chodziło o to żeby się zwierzać, opowiadać co, jak i dlaczego.

  • Jak ocenia pani Powstanie z perspektywy czasu?


Z perspektywy czasu? Mimo wszystko uważam, że powinno ono być. Tym bardziej, jeśli chodzi na przykład o Ochotę i Wolę, to były właśnie dwie dzielnice, które hamowały natarcie Niemców. Myśmy hamowali, zwłaszcza... Zawrócili, bo oni najpierw wyjeżdżali z Warszawy, a potem zawrócili, ale już nie było tak łatwo zawracać, bo już Powstanie w naszej dzielnicy, na Ochocie i na Woli wybuchło.

  • Tak, ale pojawili się też „własowcy”, z drugiej strony.


„Własowcy” się pojawili, oczywiście, ale wtedy myśmy uważali... Tylko wiem jedno, że jak nam przynieśli wiadomość do obozu, jak byłam w obozie, że Powstanie jeszcze trwa, to całą noc przepłakałam, że mnie tam niema.

  • Chciałby pani jeszcze coś dodać do swojej opowieści?


Dotarłyśmy do Piotrkowa Trybunalskiego (to było dwadzieścia kilometrów w mrozie okropnym). Doszłyśmy do mieszkania siostry cioci Zosi. Jak żeśmy zadzwoniły do drzwi i wujek nam otworzył, to mało zawału nie dostał, jak nas zobaczył. Zaraz wysłał telegram do ojca, nie wiem, co on tam napisał, nawet się tym nie interesowałam, bo przecież coś musiał napisać, nakłamać. Dość, że ojciec wziął tak zwane mocne papiery dla nas i dla wujka, wsiadł w pociąg i przyjechał. Zabrał nas wszystkich. Jechaliśmy pośpiesznym pociągiem, bo zdawało się, że nie będzie się często zatrzymywał [i] nic nam się nie stanie. Ale gdzie tam, kontrolowali co chwila. Co chwila kontrolowali, sprawdzali papiery, ale powiadam, mieliśmy podobno mocne, chodziło o siłę roboczą do fabryki, więc... Jak przyjechaliśmy do Krakowa, tata poszedł zobaczyć rozkład jazdy, a myśmy stali na środku hali. Wujostwo i my i w ogóle ludzi nie było. To było niesamowite, że taka pustka dziwna. Tata oglądał rozkład jazdy, a przez ten czas podchodzą do nas tajniacy. Jezus kochany, zrobiło mi się gorąco i zimno naprzemian, ale tata zauważył i podszedł i zaczął zaraz z nimi konferować. Papiery wyjął, pokazał, wszystko się zgadzało i poszli. Wsiedliśmy do pociągu i dojechaliśmy do Nowego Targu, tam gdzie tata pracował i mieszkał. Cały tydzień tam mieszkał, [a] na niedzielę przyjeżdżał do domu. Tam dowiedzieliśmy się, że wszystkie mosty w kierunku Zakopanego zostały już wysadzone. Wobec tego pojechaliśmy saniami. Jedziemy saniami, górale to zawsze którędyś tam potrafili przejechać, zwłaszcza, że był duży mróz, więc pewnie i po rzece i nie tylko. Góral mówi: „W Poroninie to w ogóle już od jakiego czasu to myśmy Niemców nie widzieli. Tutaj cisza, spokój”. I w tym momencie zaczyna się strzelanina. A gazda mówi: „To baranice tylko zabierają”. Podciął konika i jedziemy dalej. Gdzieś skręcił w pole, gdzieś poboczem, dojechaliśmy do naszego pensjonatu, w którym żeśmy mieszkali. Zdawało się, że już jest wszystko [w porządku]. To był albo Nowy Rok, albo 2 stycznia i tata jedzie z wujkiem do pracy. A myśmy z okna patrzyli, jak oni wsiadają. Więc wsiadają, ludzie też wsiadają, a jakże. Zdawało się, że tata ma papiery mocne, a wujek też niby mocne, ale świeże. Tymczasem obława, oni wszystkich z pociągu wygarniają, jednych na lewo, drugich na prawo. Patrzę, wujek z tej strony, ojciec z tej strony, to już niczego nie rozumiałam. A potem się okazało, że właśnie ojca aresztowali i ojciec razem z gromadą innych ludzi został wywieziony do Morskiego Oka, do Zakopanego. Właściwie górale, mimo że mieli różne znajomości wśród Niemców, nie mogli wydobyć ojca stamtąd. Wujek wrócił, ojciec nie. Cisza głucha, nie ma ojca, nie ma wujka, już nie wiemy, co z tym zrobić, bo właściwie to przecież sytuacja była nasza zupełnie zła. W tym samym czasie, jak ojca aresztowali, zaczęła się obława w całym Poroninie. Poetka góralska, pani Stapińska, powiedziała, żebyśmy poszły do domku sąsiedniego, do jej siostry, [i] tam się skryły. Jej siostra przystawiła drabinę, kazała nam wejść na stryszek, drabinę wynieśli na grapę i cisza. My tam siedzimy i marzniemy. W pewnym momencie podchodzę do okienka, patrzę, a tu gestapowiec stoi sobie, prosto na nie patrzy, bo to górka była, więc do Baśki mówię: „Słuchaj Barbara, siedzimy cicho i w ogóle się nie odzywamy, nie ma nas tu”. Siedziałyśmy tam strasznie długo, nie wiem, ile to było godzin, ale w każdym razie bardzo dużo. W końcu okazało się, że oni już niby poszli, więc przynieśli nam drabinę, [zeszłyśmy]. Poszłyśmy do sąsiedniego domu, do naszego domu, do naszego mieszkania. Ledwieśmy tam weszły, a tu powiadają, że już z powrotem są oni. I co my miałyśmy zrobić? Miotamy się, bo to był pensjonat, więc jak pensjonatowy układ, to od jednego końca do drugiego żeśmy biegały. Jedna pani nam powiedziała żebyśmy do jej mieszkania weszły, do jej pokoju, ale oni mogli wejść na balkon i przez okno zobaczyć, że jesteśmy. Źle, wyszłyśmy stamtąd. Pobiegłyśmy do naszego pokoju i w końcu idziemy do kuchni. W kuchni stało żelazne łóżko przykryte kapą i my pod to łóżko żeśmy się władowały we dwie, kapę żeśmy zsunęły do samej podłogi, a mama gotowała pyzy na obiad. Oni przyłażą, włażą do kuchni, a pyzy tak pachną, a on pyta: „Co to jest?” Mama mówi: „Pyzy”. „A co to są pyzy?” „Jeżeli panowie nigdy nie jedli..”. „Nie jedli”. To mama mówi: „To proszę, poczęstuję”. Cały nasz obiad wyniosła do pokoju. Oni się najedli, podziękowali, zasalutowali i poszli. I pod łóżko już nie zaglądali.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy, pierwszy raz jak pani wyszła po Powstaniu?


Pierwszy raz do Warszawy... Jak się skończyła już wojna i ojciec dostał przeniesienie do Poznania, to pojechaliśmy do Poznania. Chodziłyśmy [tam] do szkoły, potem na studia. W 1947 roku tata został przeniesiony do wytwórni we Wrocławiu, a ja zostałam w Poznaniu, bo studiowałam, więc już zostałam tam. Ale jak mieszkaliśmy jeszcze w Poznaniu, to ciocia Zosia przyjeżdżała z Warszawy do Poznania i prowadzała nas do teatru, na wszystkie sztuki jakie były, do opery, wszędzie, bo przecież całą wojnę żeśmy nie chodziły nigdzie, więc musiałyśmy nadrabiać stracony czas. A moja mama w 1945 roku pojechała do Warszawy po raz pierwszy sama.

  • A pani kiedy pojechała, wróciła?


Wróciłam do Warszawy w 1949 roku.

  • Już na stałe?


Już na stałe, z tym że raz u jednej ciotki mieszkałam, drugi raz u drugiej. Potem na rogu Pięknej i Marszałkowskiej ciotka mieszkała, miała piękne mieszkanie, tam była cukiernia Pomianowskiego. To wszystkim dali tak zwane zastępcze mieszkania, pożal się boże, bo ten dom musieli rozebrać, ten wspaniały, cudowny dom, bo poszerzali Marszałkowską.

  • Gdzie pani zamieszkała?


U innej ciotki. Po ciotkach.

  • A jakiś stały już swój adres?


Stały to dopiero jak wyszłam za mąż, to mąż dostał jeden pokój we wspólnym mieszkaniu z straszliwą, pijacką hołotą, beznadziejną, na Muranowie, bo oni tak mieszali rodziny. Ten pijak przychodził..., to były straszne sprawy...

  • I taki był pani powrót.


Taki był mój powrót do Warszawy. Ale to było tragiczne, bo byłam w ciąży i dziecko, on mnie popychał to na zlew, to na [coś innego], okna nie pozwolił w kuchni otworzyć, a sami urządzali sobie popijawy.

  • Kiedy państwo trafili pod ten adres, tutaj?


W końcu mąż pisał pismo za pismem, aż w końcu nas stamtąd zabrali i dali nam ostatnie mieszkanie jakie mieli do dyspozycji na ulicy Chełmskiej. To był pokój z kuchnią. Tam mieszkaliśmy pięć lat i potem Ministerstwo Oświaty wybudowało ten dom. [Sprowadziliśmy się 1 maja 1959 roku].



Warszawa, 25 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Hanna Wustinger-Wodzicka Pseudonim: „Hanna” Stopień: sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Ochrony Powstania Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter