Hanna Chomiszczak

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Hanna Chomiszczak, nazwisko rodowe Maciejewska. Urodziłam się 17 grudnia 1930 roku w Warszawie.

  • Gdzie pani mieszkała?


[Mieszkała z rodzicami] na ulicy Górczewskiej 15 [w lokalu numer 96, na czwartym piętrze. Okna wychodziły na ulicę Górczewską]. W tym domu się urodziłam i do Powstania mieszkałam.

  • Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym, o szkole przedwojennej. Jak to było przed wojną?


W 1937 roku zaczęłam uczęszczać do szkoły podstawowej [numer 90] (wtedy to się nazywało szkoła powszechna) na ulicę Karolkową 64. Szkoła ta w czasie okupacji zaczęła się tułać, dlatego że została zajęta przez Niemców na koszary. Chodziłam na Młynarską, na Miedzianą, i tu, i tam i kończyłam szkołę na rogu [ulic] Leszno i Żelaznej w tak zwanym dawnym budynku kolegium. [Szkołę powszechną ukończyłam w czerwcu 1944 roku. W tym miejscu leży kamień upamiętniający kolegium, które w czasie okupacji było zabronione, bowiem była to szkoła średnia. O szkole powszechnej i jej kierownictwie oraz nauczycielach mogę wyrażać się tylko bardzo pozytywnie. W czasie okupacji uczono mnie wiele przedmiotów zabronionych przez Niemców, jak na przykład historii Polski, poszerzonego języka polskiego (na przykład Mickiewicz, Słowacki), geografii nie tylko fizycznej i tym podobne. Pochodzę z przyzwoitej rodziny robotniczej zaangażowanej w niepodległość Polski Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo:].

  • Czym zajmowali się pani rodzice? Miała pani rodzeństwo?


Miałam dwoje rodzeństwa. Rodzice – zwykli ludzie. Mój ojciec był pracownikiem obsługi, można tak powiedzieć, ale pracownikiem państwowym. Miał dobrą pracę, dlatego że był ochotnikiem w 1920 roku. Miał wtedy siedemnaście lat. Matka nigdy nie pracowała, zajmowała się domem. W okresie powojennym było jej bardzo ciężko, bo nie mogła znaleźć pracy. Były bardzo duże trudności, żyliśmy w biedzie, dużej biedzie. [Przede wszystkim nie było gdzie mieszkać. Mieszkanie spalone, wszystko legło w gruzach, to trudno opowiedzieć].

  • Jak wybuch wojny wpłynął na losy pani i pani rodziny?


Szkoła powszechna to jeszcze nic, życie zaczyna się dopiero, kiedy człowiek zaczyna się czegoś uczyć, zaczyna kimś być. Wolałabym na ten temat nic nie mówić, dlatego że to trudne. Miałam piętnaście lat i już zaczęłam pracować, bo musiałam utrzymywać młodsze rodzeństwo. Matka nie mogła znaleźć pracy. Później znalazła pracę.

  • Jaką pracę pani podjęła jako piętnastolatka?


Powiedzmy sprzątałam biuro. Co można było wtedy robić? Nie miałam żadnej szkoły. Zaraz we wrześniu 1946 roku poszłam do gimnazjum dla pracujących. To było gimnazjum imienia Stefana Żeromskiego, [w Warszawie na ulicy Hożej, potem na ulicy Noakowskiego. Ale uczułam się dobrze, skończyłam kurs maszynopisania. I tak stopniowo awansowałam i czegoś się dorabiałam].

  • Jak pani pamięta okres okupacji?


Pamiętam jako bardzo tragiczny czas, kiedy tak naprawdę trudno było wyjść z domu, bo nigdy człowiek nie wiedział, czy wróci. Przede wszystkim trzeba było mieć przepustkę, jeżeli gdzieś się pracowało. Nie pracowałam oczywiście, byłam dzieckiem. O tym, że mówię prawdę, świadczą miejsca rozstrzeliwań na warszawskich ulicach. Między innymi w tym domu, gdzie się wychowywałam, też jest miejsce straceń. Rozstrzeliwali tam Polaków, [również] po przeciwnej stronie ulicy [Górczewskiej]. W tej chwili nawet nie jest to zaznaczone, bo stoją bloki […]. Bywało tak, że gdzieś się udawałam, jechałam do ojca do pracy, bo ojciec pracował w tej samej instytucji. Przeżył chwile strachu i ja też, bo była łapanka z tramwaju. Potem dowiedzieliśmy się, że ludzi zabranych z tego tramwaju rozstrzelano na sąsiedniej ulicy. Ojciec to bardzo przeżywał, mnie się udało uciec.

  • Była pani świadkiem?


Nie, nie byłam świadkiem [rozstrzeliwania], [ale byłam świadkiem łapanki na placu Weteranów]. Po prostu bardzo odważnie (trochę umiałam po niemiecku, rok [nauki języka niemieckiego] bardzo dużo mi dał), jakoś bardzo śmiało próbowałam wejść do bramy. Tego domu nie ma już na placu Weteranów. To jest tam, gdzie jest szpital praski. Bardzo śmiało [wyszłam z tramwaju i] weszłam do bramy. Niemiec pytał, gdzie idę. Powiedziałam, że tu mieszkam i dopiero zorientował się, [że mogę kłamać] jak już się schowałam w klatce, w podwórku. W ten sposób uniknęłam tego smutnego przeznaczenia po raz pierwszy.

  • Czy zetknęła się pani w jakikolwiek sposób z działalnością konspiracyjną? Czy ktoś z rodziny może brał udział w konspiracji, służył w AK albo ktoś z sąsiadów, znajomych?


Raczej nie. Miałam czternaście lat. W rodzinie może przyrodni brat mojej matki, dwudziestoczterolatek, ale zginął w czasie Powstania na Żoliborzu. Moja mama nigdy [go] nie szukała i nie jest mi nic o nim wiadomo. Przypuszczenia, ale nie ma o czym mówić. Żadnego potwierdzenia nie ma. [Rodzina bardzo starannie ukrywała przed dziećmi działalność konspiracyjną, bo to było niebezpieczne w razie „wpadki”. Niemcy mieli swoje sposoby, aby zmusić do mówienia].

  • Czy przed Powstaniem docierały jakieś wiadomości, sygnały, że Powstanie się zbliża?


Tak. Docierały, dlatego że mojego ojca rodzony brat uniknął Powstania. Miał pod Warszawą w Chyliczkach domek z ogrodem i tam wyjechał z siostrą, to znaczy też [z siostrą] mojego ojca.

  • Mógł wiedzieć, że Powstanie się zbliża?


Tego nie wiem. Mój stryj był bardzo blisko z różnymi ludźmi. Jeden z braci mojego ojca zginął pod Sejnami w 1920 roku. Miał dwadzieścia lat, a ten brat – najstarszy – uczył przez cztery lata w Wilnie dzieci polskiego języka, bo miał szkołę skończoną już wtedy i mógł uczyć polskiego. Tak było.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?


Właśnie na Górczewskiej 15 w piwnicy, bo musieliśmy być w piwnicy, dlatego że na Górczewskiej 15 i wzdłuż ulicy (obok są domy Górczewska 17, 17a… blok stoi tak trochę w bok) była barykada. Ta barykada powodowała, że Niemcy podjeżdżali tam od strony Płockiej (nie widziałam tego, tylko słyszałam) i walili w dom, w barykadę, więc po prostu strach było być w mieszkaniu.

  • Widziała pani powstańców?


Widziałam.

  • Jak wyglądali? Jak byli umundurowani? Młodzi, starsi, dzieciaki?


Przede wszystkim to młodzi ludzie. Dowództwo było chyba starsze, bo do nas chyba ktoś zaglądał, ale ja się nigdy nad tym nie zastanawiałam, nigdy. Zawsze było to dla mnie trudne wspomnienie, bardzo trudne. Więcej książek na ten temat przeczytałam w 1956 roku, kiedy się ukazały, prawie wszystkie, które mogłam, które były dla mnie dostępne, to przeczytałam z zaciekawieniem. [Jestem w posiadaniu książki pod tytułem ”Przemarsz przez piekło”. To jest prawdziwy, reporterski spis wydarzeń, dzień po dniu].

  • Czy było słychać odgłosy walki? Jak to na panią wpływało?


Po prostu chyba strach. Tak trzeba powiedzieć, raczej strach. [Myślę, że] mój ojciec nie poszedł walczyć w Powstaniu, dlatego, że jego przeżycia z 1920 roku były tak straszne, że on po prostu miał dosyć do końca życia, bo raczej źle mówił o wojnie, źle wspominał Rosjan, bał się bardzo. W 1939 roku na tak zwaną Reise poszedł.

  • Co to jest Reise?


Ludzie powinni o tym mówić. Reise to jest podróż, a to była ucieczka przed Niemcami na Wschód i mój ojciec rowerem prawdopodobnie, z tego, co pamiętam, bo samochodów wtedy nie było, dojechał do Równego. To jest bardzo daleko na wschodzie i prędko stamtąd uciekał. [Wrócił do Warszawy już po 15 września 1939 roku. Władze Warszawy zarządziły wyjazd na wschód mężczyzn, nie mogących brać udziału w obronie Warszawy. Stąd mój ojciec znalazł się w tej grupie. Po przełamaniu granicy polskiej przez ZSRR, kto przesył ten dramat, wracał do Warszawy]. Wiem, że wrócił, dlatego że z kolei Rosjan pamiętał. […] Wrócił nawet już w czasie, kiedy Rosjanie przeszli na naszą stronę, przełamali granicę.

  • Jak wyglądało życie w piwnicach w pierwszych dniach Powstania?


Bardzo trudne. Ludzie mieli jakieś zapasy.

  • Pomagali sobie? Dzielili się?


Tak. Dzielili się, pomagali sobie. To było jedzenie i spanie, i wszystko. W każdym razie 1 sierpnia to była tragiczna data dla mieszkańców, to była straszliwa martyrologia ludzi. Nie mogę tak wiele powiedzieć, nie wszystko pamiętam. Jako czternastoletnia dziewczyna – nie miałam jeszcze skończonych tych lat – to jest bardzo trudno oceniać. Inaczej się patrzy, zapamiętuje się raczej tragiczne rzeczy, gdzie człowiekowi groziła śmierć.

  • Który moment Powstania był dla pani najbardziej dramatyczny?


[…] [5 sierpnia], to było między dwunastą a czternastą, bo godziny nie bardzo pamiętam. Może więcej by powiedział mój brat, który miał dwanaście lat, matka moja, ale nie żyją. Tego się nie wspominało, nie mówiło się w domu, bo i po co.

Jak nas wyprowadzili 5 sierpnia z tej piwnicy na podwórko, widziałam zabitych ludzi w bramie Górczewska 15 i ludzi, którzy [wokół] leżeli. Pełno takich siedzących ludzi – mózg na ścianie i człowiek, niektórzy się [nie] przewrócili. Tam właśnie najwięcej tych zabitych ludzi widziałam. Dookoła też leżeli zabici ludzie. [Wielu zabitych widziałam na ulicy Działdowskiej, bo tam nas przeprowadzili przez podwórka].

  • Byli wśród nich ludzie, których pani znała?


Nie, nie mogę powiedzieć, że znałam. Dowiedziałam się tylko, że w bramie podobno był administrator domu. […] Ale prawdopodobnie byli to mieszkańcy tego domu, którzy wyszli wcześniej […] [z piwnic, bo byli wezwanie przez Niemców do stawienia się].

  • To byli tylko mężczyźni?


To byli mężczyźni. Nas przeprowadzono, bo taki murowany parkan był rozebrany, na teren podwórka Górczewska 17. Tam znowu była brama. Tej bramy dzisiaj nie ma. Ludzie zrobili klatkę schodową, a tam była brama i w bramie tak samo widziałam rozstrzelanych ludzi. Po jednej i po drugiej stronie leżeli zastrzeleni i osunięci ludzie, też mężczyźni. Dopiero jak wyszliśmy na ulicę Działdowską, to stał karabin maszynowy, nad nami paliły się domy, kazano mężczyznom przejść na przeciwną stronę [ulicy], a kobiety i dzieci trzymali pod tymi palącymi się domami. Moim zdaniem byliśmy przeznaczeni na rozstrzał, tak jak wszyscy mieszkańcy [Woli] 5 sierpnia. Wiadomo, co się na Woli działo, ale my nie wiedzieliśmy o tym. Nikt nam nie powiedział.

  • Kto tę akcję prowadził? Rodowici Niemcy, czy jakieś pomocnicze oddziały?


To, co widziałam na Działdowskiej, to byli raczej Niemcy. Widziałam na przykład, jak złapał dziecko, niemowlę i rozbił o róg wejścia klatki schodowej. Za chwilę rozbił psa w ten sposób. Zabił po prostu. Niemcy się kręcili. Widziałam (akurat znałam, bo znałam dzieci), jak wsadzono komuś bagnet w brzuch. Tego kogoś musieli synowie zostawić, bo ich trzech chłopaków było. Nazywali się Dutkiewicz, imion nie pamiętam. To była chwila i koniec... Pamiętam nawet, co wtedy myślałam.

 

  • Co pani myślała?


Myślałam i patrzyłam, że była piękna pogoda i mówię: „Przyszedł czas umierania, a świat taki piękny”. W jakimś momencie przyszedł Niemiec od strony Wolskiej, coś porozmawiali, karabin maszynowy zabrali i przepędzili nas przez teren szpitala [na ulicy Płockiej], nie ulicą, tylko od Działdowskiej jest wejście na teren szpitala. Tam weszliśmy wszyscy. Wchodziliśmy trochę wyżej, może zostało to przebudowane, nie oglądałam nigdy potem. Wchodziliśmy tam i tam zabierali pakunki, jeśli ktoś miał, to obdzierali ze złota. Weszliśmy na teren szpitala, przeszliśmy szpital. Widziałam przy wyjściu na Płocką, na terenie szpitala, mężczyzn w mundurach koloru piasku pustyni, takie brudnożółte, włosy kędzierzawe, ciemne cery, to zapamiętałam.
Wyszliśmy na Płocką. Z Płockiej znowu ten cały tłum przepędzili na taki niezabudowany teren. Tam w tej chwili są bloki, podwórka, wtedy nie było nic, pole. Widziałam tam zabitych ludzi; widziałam, jak strzelano do tych na noszach, których wyniesiono ze szpitala, bo z nami zaczęła się ewakuacja powstańców, ludzi leżących w szpitalu i personelu szpitala. Widziałam, jak córka prowadzi matkę o kuli, Niemiec podchodzi, strzela do matki w głowę, matka się przewraca, a córka jest popędzona do przodu. Widziałam też, jak chłopcy zostawiali pana Dutkiewicza na polu, bo umierał, przebito mu brzuch, wątrobę. Jakiś czas szliśmy przez pole i wreszcie wyprowadzono nas na ulicę Górczewską. Na Górczewskiej widziałam też leżących ludzi zabitych na ulicy. Nawet musieliśmy przeskakiwać przez nich, bo tłum szedł, jakaś spora grupa ludzi. Nikt się do tyłu nie oglądał. Na przykład przy takiej figurce przed przejazdem kolejowym widziałam zabitych. Był dom dwupiętrowy, może piętrowy, nie pamiętam tak dobrze, ale zwróciłam uwagę, że na chodniku leżą zabici ludzie, widocznie mieszkańcy tego domu, między innymi kobieta z dzieckiem, niemowlęciem. Później dowiedziałam się, że to była znajomej rodzona siostra, ale to już później w jakiejś rozmowie, że mieszkała w tym domu i tam zginęła. Za przejazdem kolejowym wpędzono nas do szopy. Podobno to kolejowa, jakieś dwa pomieszczenia, nie pamiętam tak dobrze. Był tam personel szpitala, jacyś ranni, którzy się jeszcze uratowali i zaczęto wyprowadzać w grupach mężczyzn – piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć osób. Słyszeliśmy odgłosy strzałów i tylko tyle, bo to się stało po drugiej stronie Górczewskiej, gdzie w tej chwili stoi krzyż. To się nazywa Moczydło Krzyż, w ogóle ulica się nazywała Moczydło. Właśnie tam spotkałam pana Kapicę, o którym wspominałam. Tam z nim rozmawiałam, bo go znałam.
Przetrzymywano nas tam do rana przez noc. Mężczyzn, których wyprowadzono, i ten personel szpitala – to już się stało. Kogo jeszcze przyprowadzono potem do szopy, tego nie wiem, bo trudno takie rzeczy wiedzieć. Rano 6 sierpnia wyprowadzono nas i popędzono ulicą Górczewską na fort Wola. Na forcie wpędzono do dołów. Były to doły, powiedzmy, tak jak po gliniankach, ale zarośnięte trawą. Wody tam nie było. Ludzie zaczęli mówić, że kobiety i dzieci wypuszczają. Moja mama zgłosiła się z naszą trójką i znowu skorzystałam z tego, że mówiłam trochę po niemiecku, rozumiałam. Powiedziałam do Niemca, że mam trzynaście lat. Coś tam musiałam odjąć, bo wyglądałam na więcej, ale on machnął ręką i nas wypuścili. Wtedy przez pola, nie ulicą, tylko przez pola, przez jakieś tereny wydostaliśmy się i udaliśmy się do Leszna koło Błonia. Właściwie zatrzymaliśmy się kilometr przed Lesznem u znajomych. Mama tam kogoś znała.


Najpierw mieszkaliśmy u państwa Walerianów (tak się nazywali), a potem nie było zupełnie gdzie przebywać. Zabrał nas pan Jan Mońka i u niego mieszkaliśmy do tak zwanego wyzwolenia – 17 stycznia 1945 roku. Stykałam się z partyzantami, widziałam po drodze, bo to Kampinos przecież jest. Dziś o tym się nie mówi. Widziałam też, jak armia Własowa, Kozacy wieźli zdobycze z Warszawy. Dywany, obrazy i tak dalej, całe wozy, wszystko na Zachód. W tych swoich ubraniach jak Kozacy, charakterystyczne stroje, mundury były raczej niemieckie, ale czapki charakterystyczne. Spotykałam armie, które współpracowały z Niemcami, bo ta szosa była boczną szosą. Dopiero jak do Leszna koło Błonia dojechali, to tam widocznie skręcali na Błonie.

  • Co się stało z pani ojcem?


Mój ojciec był jednym z tych, których rozstrzelali właśnie 5 sierpnia razem z mieszkańcami i personelem szpitala. Tam został rozstrzelany mój ojciec. Świadek, pan Stanisław Krąkowski przeżył cudem, bo był ranny, w skroń mu strzelili. Jego brat schował się. Upadł i udał zabitego. Włodzimierz Krąkowski się nazywał. Oni nie żyją, bo na ich grób nieraz chodzę, na Powązki. [Włodzimierz] pomógł [mojemu] bratu wyczołgać się, [Stanisław] bardzo źle widział, dlatego, że kula uszkodziła mu wzrok. [...] Ja tylko mogę powiedzieć, że go wyprowadzili. Pożegnaliśmy się i to wszystko. Wiadomo było, co dalej. W Lesznie, tak jak powiedziałam, byliśmy do 17 stycznia 1945 roku, nawet dłużej. Musieliśmy się ratować, trzeba było zdobyć jakieś jedzenie, cóż tu mówić. Dwoje małych dzieci. Mój brat był wątłym chłopcem, no i siostra miała pięć lat.

  • Czy akcja wypędzania z domów przez Niemców była akcją zorganizowaną? Dawali jakieś dokumenty?


Skąd! Jakie dokumenty? Przecież na Woli zginęło tyle tysięcy ludzi i całe domy były wyprowadzane na podwórka i rozstrzeliwane. Żadnych dokumentów, niczego, tylko zostały miejsca, zresztą tak zginęła rodzina mojej matki, dlatego że mieszkali na Woli. W większości rodzina wyginęła, bo mama miała czterech braci. Nie było żadnych dokumentów. Nikt nikomu nic nie dawał, więc tylko może to poświadczenie, że gdzieś człowiek przybył i jak się przemeldowywał, to moja mama musiała jechać do Leszna i [przywiozła] karteczki. To jest wszystko, nic więcej, żadnych dokumentów nie mamy. [„Karteczki” czyli dowód przybycia do Leszna z ulicy Górczewskiej 15, posiadam dla siebie, matki i rodzeństwa].

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?


Musiałyśmy szybko wrócić, bo potem się przeniosłyśmy do Zaborowa. W Zaborowie przebierałyśmy z mamą kartofle. Za to dostawałyśmy kartofle, a kartofle to nie były pieniądze. Majątek Zaborów to jest pałac i park, w którym nakręcono „Nikodema Dyzmę” i „Lalkę”. Zawsze się śmieję, jak to oglądam, bo te pomieszczenia świetnie znam. Mój brat [miał wtedy 12 lat i] pięknie grał na pianinie. Tam pianino było i mój brat sobie chodził i pogrywał. Nawet wieś przychodziła słuchać. Mój brat już nie żyje. Był architektem.
Przeżyła pani Ziętek z synami. Chyba trzech chłopaczków. Mieszkali na trzecim piętrze pod nami. Przeżyła pani Jadwiga Wudel. Potem mieszkała w Sopocie. Jeździłam nawet do niej kiedyś na urlop w 1949 roku.

  • Ile osób mieszkało wtedy w tej kamienicy?


[Moja rodzina mieszkała w bloku od ulicy (wejście z bramy) mieszkanie numer 96, czwarte piętro]. To była trzecia klatka, czyli jakby podzielić to na trzy (od jedynki), a było po siedem mieszkań na piętrze, to można by policzyć. Nigdy się nie zastanawiałam. Jacyś przeżyli, nawet był ktoś taki, kto nie wyszedł, schował się i przeżył cały ten czas, tylko te miesiące: sierpień, wrzesień, październik i do 17 grudnia, ale jego nazwiska nie pamiętam. To byli ludzie ode mnie starsi. Przeżyła też pani Skalska. Mieszkała też na czwartym piętrze. Była naszą sąsiadką. Jedna z sąsiadek uciekła. Bała się być w domu. Poszła vis-à-vis i tam ją i jej córkę Niemcy zabili [na polu]. [Rzadko] Ci ludzie w ogóle nie szukali się. Moja mama mogła czasami kogoś spotykać, dlatego że ludzie wieszali w bramie ogłoszenia: „Przeżyłem. Mieszkam tu i tu”. Jeżeli rodzina się odnalazła, to potem szukała następnego. Na pewno tak było, bo najmłodszy, przyrodni brat mojej matki znalazł matkę. Wrócił z robót w Niemczech i po Powstaniu odnalazł matkę, jak już byliśmy w Warszawie.
Do Warszawy przyszłyśmy z mamą, powiedzmy, gdzieś w maju i mieszkałyśmy na terenie uniwersytetu warszawskiego. Teraz to jest przebudowane. Inaczej wygląda. Jak sobie przypominam, to w lewą stronę się skręcało, było podwórko, był jakiś budyneczek. W tym mieszkał książę Czetwertyński, bo mi go pokazywano, a my mieszkaliśmy u państwa Ściborowskich. Oni nas przyjęli i w suterenie nocowałyśmy, a moja matka nie mogła znaleźć mieszkania. Sprytniejsi ludzie już się urządzili i moja mama, samotna kobieta w końcu, właśnie na Jasnej 17 znalazła na ostatnim piętrze taką przybudówkę, małe pomieszczenie i tam zaczęliśmy mieszkać w cztery osoby. To było mieszkanie wielopokojowe. Ludzie już mieszkali, zajęli to, co było niezniszczone, a my mieszkaliśmy w trudnych warunkach.

  • Czy dom na Górczewskiej, w którym pani mieszkała, przetrwał?


Budynki jako takie przetrwały, ale zawalone były pokoje. Pokoje miały podobno belki drewniane, więc jak tam wrzucili granat i zaczęło się palić, to się wszystko zarwało, a kuchnie stały. Nawet w tych kuchniach byłam, bo schody były drewniane i się spaliły, ale weszłam na czwarte piętro po tych podestach. Tam nic nie było. Kuchnie też się wypaliły. Gdzieś został jakiś stary czajnik, coś, ale szaberek już był uprawiany. Nic tam nie było do zabrania. Z jednego mieszkania zabrałam zdjęcia rozsypane, właśnie od tych Krąkowskich. Dla mnie to było cudowne. Cała rodzina Krąkowskich przeżyła. Oni już nie żyją. Może ich dzieci żyją, ale nie znam. Cała rodzina się uratowała. Dwie siostry i tych dwóch braci, o których mówiłam, że się spod trupów wygrzebali, ich kuchnia była zupełnie niespalona. Nawet firanki wisiały. Ja to widziałam, a na podłodze właśnie rozrzucone zdjęcia. Zebrałam te zdjęcia i odnaleźliśmy ich, bo potem pan Krąkowski z moim stryjem się kontaktował na co dzień. Pracowali razem, po wojnie też, więc zdjęcia im oddałam, bo na co mi czyjeś zdjęcia, zresztą wiadomo było, po co zbieram. Byliśmy rodziną bardzo uczciwą. Tak to było.

  • Jaki wpływ na pani życie wywarły wspomnienia, doświadczenia z Powstania?


Pierwszy raz, w nocy z szóstego na siódmego [sierpnia 1944], jak już byliśmy na wsi, zemdlałam. Później bardzo często mdlałam. Traciłam przytomność bez powodu. Później się dowiedziałam, dlaczego tak było, ale nie będę tego mówić. Nie mogłam mieć dzieci. Okazało się, że dobrze rozwinięta dziewczyna ma narządy kobiece czternastoletniej dziewczynki i kiedyś przeczytałam, że zdarzają się takie rzeczy, że na skutek silnych przeżyć, takich jak ja doznałam, może tak być. Leczyli mnie bardzo długo, parę lat. Jak wyszłam za mąż, miałam dwadzieścia jeden lat, a syn urodził się, jak miałam dwadzieścia pięć lat, ale nie pomogły leki, tylko ziółka. Tak bywa. Jeżeli się czegokolwiek dorabiałam, to musiałam się wszystkiego uczyć. Nie zawsze było można.



Warszawa, 25 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Hanna Chomiszczak Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter