Janusz Pajączkowski „Orzeł”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Pajączkowski, […] pseudonim „Orzeł”.

  • Gdzie pan w czasie Powstania przebywał, w jakiej dzielnicy?

Najpierw bliska Wola, a później cały czas na Starówce.

  • Oddział, w jakim pan był w czasie Powstania?

To był „Chrobry I”.

  • Proszę podać rok urodzenia.

1926.

  • Gdzie się pan urodził i w jakim domu się pan wychowywał?

Urodziłem się we Włocławku. Wychowywałem się w domu… Inteligencja, powiedziałbym.

  • Kim był pana ojciec z zawodu?

Ojciec był hurtownikiem artykułów spożywczych, później założył restaurację. Miał renomowaną restaurację.

  • Miał pan rodzeństwo?

Mam jedną siostrę.

  • Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?

We Włocławku, do szkoły powszechnej, [potem] Gimnazjum i Liceum imienia księdza Jana Długosza.

  • Jakie to było liceum? Czy były tam jakieś organizacje o nastawieniu patriotycznym? Czy należał pan do harcerstwa?

Nie należałem. W zuchach tylko byłem. Nie wiem, jak to później wyszło, że do harcerstwa nie należałem. W szkole to nie było specjalnie wymagane. Wydaje mi się, że gdyby były jakieś podpowiadanki: „Dlaczego nie wstępujesz?”, to bym wstąpił.

  • Gdzie pana zastał wybuch wojny, 1 września 1939 roku?

We Włocławku.

  • Ile miał pan wtedy lat?

Trzynaście.

  • Jak pan zapamiętał pierwszy dzień wojny?

Ten wielki dzień zapamiętałem z tego, co było najłatwiejsze do dostrzeżenia: naloty, nie na Włocławek nawet, ale przelatujące eskadry samolotów bombowych.

  • Czy pan jako dziecko bał się tego? Czy zdawał pan sobie sprawę z tego, co to jest?

Zdawałem sobie sprawę z tego, co to jest, ale żebym się bał… Może nie miałem tej wyobraźni. Dzieci czy młodzież nie zawsze mają wyobraźnię. Wszystkich może spotkać, ale ja ocaleję – tak w uproszczeniu mówiąc.

  • Jaka atmosfera była wtedy w pana domu rodzinnym?

Ojciec uciekał zaraz. To była powszechna historia, że przed Niemcami uciekali na wschód. Ojciec uciekł do Warszawy, natomiast mama została. Była właścicielką restauracji, prowadziła restaurację. Były sceny dość tragiczne, „piąta kolumna”, która uruchomiła swoją maszynerię, strzelanina do wycofujących się oddziałów polskich.

  • Czy pan był świadkiem tego typu wydarzeń, czy tylko pan to słyszał?

Widzieć, nie widziałem bezpośrednio, bo to się odbywało tak, że strzelali z wieży kościoła ewangelickiego. Później rozstrzeliwanie „piątej kolumny” następowało na placu koło dworca. -->
Mogę powiedzieć jeszcze jedno, o czym zapomniałem, że mama ze mną i siostrą też najpierw uciekały w kierunku Warszawy, ale niedaleko. Podjechała do zaprzyjaźnionego majątku, tam gdzie znała dobrze ziemianina. W krótkim czasie, poprzez Aleksandrów Kujawski, troszkę dokoła, wróciła do Włocławka. Ojciec już nie wrócił. Bardzo dobrze, że nie wrócił, bo jako właściciela restauracji Niemcy potraktowaliby go tak jak „dwójkę”, to jest wywiad, kontrwywiad. Restauracje, [gdzie] bywają tacy, tacy, tacy i Niemcy, którzy później zostali folksdojczami. Gestapo dowiadywało się: „Gdzie ojciec?”. A mama mówi: „Nie wiem”. Wiedziała, że jest w Warszawie, mieszka u mojego wuja, ale nie powiedziała. Powiedziała: „Uciekł i nie wiemy, co się stało. Może go zabili gdzieś po drodze”. Na tym te badania gestapowców skończyły się.

  • Co z panem się działo? Nie chodził pan do szkoły, w momencie jak wojna wybuchła. Kiedy pan wrócił do szkoły? Czy pan w ogóle wrócił do szkoły?

Do szkoły wróciłem już w Warszawie.

  • Kiedy pan przyjechał do Warszawy?

Do Warszawy przyjechałem w lutym 1940 roku.

  • Razem z mamą i z siostrą?

Razem z mamą, a siostra wcześniej przez mamę była już wywieziona, dostała przepustkę. Siostrę mama wcześniej przywiozła do Warszawy.

  • Czyli cała rodzina w lutym 1940 roku już była w Warszawie. Zamieszkaliście razem z ojcem? Czy ojciec był z rodziną?

Zamieszkaliśmy wszyscy czasowo u wujka, który był rodzonym bratem mojej matki, Żochowski Stefan. Najpierw w jednym mieszkaniu mieszkaliśmy, na Koszykowej. Później wujostwo wynajęli na Odyńca piękne mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią i jakiś czas mieszkaliśmy razem z wujostwem i ich synem. Natomiast później, ponieważ to było dla nich przede wszystkim kłopotliwe, trzy osoby dodatkowo, ojciec wynajął mieszkanie na Puławskiej 83, pokój z kuchnią. Cała czwórka tam mieszkała.

  • Gdzie pan zaczął chodzić do szkoły w 1940 roku?

W 1940 roku zacząłem chodzić do szkoły na jesieni. Najpierw uczył mnie profesor Ogonowski. To był, można powiedzieć, wspaniały człowiek, który znał wszystkie przedmioty. Nie wiem, jak to określić, ale takich ludzi się nie spotyka. Pan Ogonowski. To trwało kilka miesięcy, później przeszedłem na tajne komplety w gimnazjum imienia Stanisława Kostki.

  • Tylko na tajnych kompletach się pan uczył?

Na początku u profesora Ogonowskiego, on mnie uczył wszystkich przedmiotów. Wspaniały człowiek, jak on sobie z tym wszystkim radził! Później angielskiego się uczyłem nawet, ale to już nieco później. Po Ogonowskim już były tajne komplety Stanisława Kostki.

  • Kiedy się pan zetknął z konspiracją?

Z konspiracją zetknąłem się dwa lata przed Powstaniem, 1942 rok.

  • Kto pana wprowadził do konspiracji?

Muszę krótko powiedzieć wstęp. Zacząłem pracę, żeby rodzicom finansowo pomóc, w fabryce cukierków i herbatników Michała Wiśniowskiego.

  • Kiedy pan zaczął pracować?

Zacząłem pracować w 1942 roku. Tam poznałem… On był społecznikiem, do niego przychodzili na obiady, [pan] Karne między innymi, ze znanych nazwisk. Przychodzili różni ludzie, literaci, rzeźbiarze.

  • Pamięta pan jakieś nazwiska?

Karne – to wymieniłem, natomiast dobrze znane mi jest nazwisko tego, który wprowadził mnie do konspiracji. Żeśmy siedzieli na tych obiadach, obiady były fundowane przez dyrekcję, siedzieliśmy obok siebie. Podpytywałem, czy on ma jakieś kontakty z konspiracją i tak dalej. On musiał mnie rozeznać, więc to tak nie od razu, ale po jakimś czasie on mi mówi: „Janusz, dam ci kontakt i tam już tobą się zaopiekują”.

  • On też w tej fabryce pracował, czy tylko się znaliście ze wspólnych obiadów?

Ze wspólnych obiadów. To był poznaniak, który był w 1939 roku ranny, miał jedną rękę sztywną. Jego nie wzięli do niewoli, tylko do szpitala na Ujazdowie.

  • Ile on mógł mieć lat, jak był ranny? Był dużo starszy od pana?

Tak, on był starszy. Był studentem jakiejś uczelni poznańskiej, już nie pamiętam jakiej. Został powołany do wojska, a żeby być powołanym, to trzeba było mieć określony wiek.

  • Jak on się nazywał?

Stefan Wyduba. Po wojnie żeśmy się spotykali. Uroczy człowiek zresztą. Tak się zaczęło. On mi dał kontakt, zgłosiłem się pod wskazany adres i się okazało, że to jest wyszkolenie partyjne, nie partyjne. Nie od razu dostałem się do czysto militarnych elementów, tylko to było szkolenie polityczne, trzymiesięczne. Tam wykładali narodowcy, cywile. Nie byli w zbrojnych elementach, tylko byli od tego, żeby nauczyć nas Dmowskiego. To było nasze wyszkolenie polityczne. „Myśli nowoczesnego Polaka” Dmowskiego musieliśmy niemalże na pamięć recytować. W czasie tego szkolenia politycznego byliśmy zaprzysiężeni. Jak to się skończyło, to skierowali mnie na kurs podoficerski.

  • Pamięta pan z tego pierwszego okresu, kto pana szkolił z politycznych tematów?

Trudno mi powiedzieć, bo tam Dmowskiego nie było. Byli na zasadzie konspiracji, oni się nam nie przedstawiali.
  • Pseudonimów też pan nie pamięta?

Nie.

  • Jak duża była grupa, w której pan przechodził to szkolenie polityczne?

Chyba gdzieś około ośmiu. To była taka cyfra dla konspiracji, zawsze było coś koło tego. Jak byłoby dziesięć, piętnaście, to już zbiórka jakaś – wszystko byłoby bardziej widoczne. Ta ósemka to było prawdopodobnie maksimum, ile może być. Później nas przekazali swoimi kanałami na kurs podoficerski. Byłem na tym kursie do wybuchu Powstania, ale nie skończyłem go, bo przerwało Powstanie. Teraz mogę powiedzieć na temat kursu podoficerskiego. Oparty był na regulaminach przedwojennego wojska i kursów podoficerskich. Uczyli nas składania i rozbierania broni polskiej, niemieckiej, angielskiej, bo już były jakieś zrzuty. PIAT-ów jeszcze nie było, ale były pistolety automatyczne, chyba angielskie.

  • Zapoznawano was z bronią?

Z bronią tak, ale posługiwanie się to nie wszystko. Opowiem to w kilku słowach. Była znajomość, czytanie map wojskowych. Sztabowe one się nazywały. Mieliśmy taką rzecz już związaną ściślej z walką. Na przykład tu, gdzie jest Gagarina, róg Belwederskiej, tam był dom jednopiętrowy. Nasz instruktor to był kapral czy jakiś wyższy stopień. Posługiwanie się mapami sztabowymi było związane bezpośrednio z walką. To znaczy patrzyliśmy przez okno i widzieliśmy pałacyk na Dworkowej. Tam był posterunek żandarmerii niemieckiej, cały ten obiekt był przez nich zajęty. Na Grottgera, idąc z dołu w górę, po lewej stronie była szkoła. Tam częściowo był niemiecki szpital wojskowy dla Wehrmachtu, a częściowo były koszary, w ten sposób podzielili ten budynek szkolny. Mieliśmy zadanie zdobycia tego. Widzieliśmy wszystko przez okno. Dobrze wypadłem. Już nie pamiętam szczegółów, ale miałem zainteresowanie wojskiem od dziesiątego roku życia. Musiałbym się cofnąć, bo robiłem mapę plastycznie, to znaczy układałem, żeby była konfiguracja jakaś: tu gdzieś rzeczka, jakaś wstążka… Potrafiłem godzinami siedzieć przed tym. Byłem wodzem jednej grupy albo jak nie miałem kolegi, z którym mogłem pograć, to wtedy byłem jednym i drugim. Mama mnie wypędzała z domu. Interesowały mnie historie związane ze sportem, ale przy tych mapach siedziałem godzinami. Były już złożone papiery do kadetów.

  • Kiedy to było?

Miałem 2 września zdawać egzamin. Dostałem od pułkownika Sodoła (był zaprzyjaźniony z rodzicami, dowódca 14. pułku piechoty) opinię. Nie wiem, co on napisał. Nigdy się nie dowiem. Miałem 2 września zdawać egzamin.

  • W 1939 roku?

W 1939. Później oczywiście w planach życiowych była podchorążówka. Myślałem o inżynierii wojskowej, ale to nie było jeszcze zaklepane. Tak to wyglądało, że jestem stworzony dla wojska. Dopiero mnie Armia Krajowa złapała, stałem się wojskowym.

  • Te tematy były bliskie, wszystkie ćwiczenia w czasie szkolenia były panu bliskie.

Tak, z sercem do tego podchodziłem. Miałem taką smykałkę, że potrafiłem tak ustawić zdobywające oddziały, żeby zwyciężyć Niemców na tym odcinku. A zadanie było trudne, bo pałacyk był obsadzony żandarmami. To były ich koszary. Na dole szkoła, w tej szkole kawałek szpitalika Wehrmachtu, reszta to były koszary. Nie było to takie łatwe. Mam to w oczach, jeszcze teraz widzę. Jak to rozegrałem, trudno mi w tej chwili powiedzieć, ale atakowaliśmy tylko oddziałami. Miałem też oddziały, które szły z góry z Górnego Mokotowa, tak to by nas wszystkich wystrzelali.
Miałem jedną bardzo niebezpieczną historię. Mieliśmy skrypty, ale skrypty podzielone na kartki, że nie było w całości, tylko mieliśmy dwie strony czy trzy strony, już nie pamiętam dokładnie. Idę na szkolenie, na dół ulicą Dworkową. Doszedłem do schodów, które są w dół. Patrzę, a żandarm rewiduje jakiegoś faceta. Mógł trafić na mnie, tamtego przepuściłby, a ja miałem przy sobie kilka stron szkoleniowego wojskowego [skryptu]. Nie wiem, jak to by się skończyło. Zacząłem się uśmiechać do niego, on do mnie się uśmiechnął, puścił mnie dalej. Nerwy miałem w innym stanie, bo dzisiaj – nie wiem [jak bym zareagował].

  • Brał pan przed Powstaniem udział w jakichś akcjach?

Na pewno. Pierwsza rzecz, to obrona… To jeszcze było w NOW. Dowiedziałem się, że w sądach na Lesznie, kilka domów dalej, jest jakiś oddział akowski. Jeszcze nie wiedziałem, że to podpułkownika „Leśnika”. Poszedłem tam i zameldowałem mu, że sześciu moich kolegów z kursu, bo byłem w konspiracji przecież…

  • O jakim okresie pan mówi? Kiedy to było, jak pan tam poszedł?

W konspiracji byłem w NOW. Mógłbym długo opowiadać, bo to wszystko wiąże się z Mokotowem. Byłem w tej komórce, która miała… Przed Powstaniem to był punkt kontaktowy czy alarmowy, który mieścił się na ulicy Odyńca, róg Krasickiego. Na ostatnim piętrze był pokój z widokiem na dwie strony, ale nie na przelot. W tym samym pokoju było duże okno. Wcześniej byłem już na kursie podoficerskim. Zaczął się okres alarmowy na kilka dni przed Powstaniem. Mieliśmy kontakt z dowództwem wyższego stopnia i mieliśmy kontakt z kolegami, którzy byli w naszej drużynie podoficerskiej.

  • Zaczynamy mówić o samym przygotowaniu do Powstania?

Przygotowanie do Powstania.

  • A w czasie okupacji, zanim wybuchło Powstanie, ponieważ pan już był w konspiracji, czy brał pan udział w jakichś akcjach?

Tak. Równolegle ze szkoleniem podoficerskim mieliśmy rozbrajanie Niemców i Bahnschutzów. Pamiętam, było to na Targówku, ulica Tykocińska. Nas trzech było do tego. To była taka technologia, że dwóch było po jednej stronie – Bahnschutz idzie – trzeci był po drugiej stronie. Tych dwóch idzie. Mieliśmy pistolety wtedy, były wypożyczone na określoną akcję. To było rozbrajanie.

  • Udało wam się rozbroić tego Bahnschutza?

Tak. On zobaczył, że tu dwóch, trzeci jest po drugiej stronie. Wyczuł, o co chodzi.

  • Pamięta pan, kiedy to było, porę roku, jeśli nie miesiąc?

Jeśli byłem w konspiracji od 1942 roku, to było w połowie. Tak dokładnie nie pamiętam, bo jeszcze inne rzeczy robiliśmy.

  • Jakie?

Wykopywaliśmy broń zakopaną w 1939 roku przez wojsko polskie. Mieliśmy cynk na Dworcu Południowym, tak to się kiedyś nazywało. Tam szukaliśmy broni. Mieliśmy powiedziane, co mamy mówić, jeśli nas ktoś nakryje: „Co robicie?”. Wszystko było przez dowódcę podane, jak mamy kłamać. Kabel wykopujemy czy coś.

  • W jakich jeszcze akcjach brał pan udział?

Co jeszcze robiliśmy? Rozbrajanie, to już opowiedziałem. Kolportaż „Biuletynu Informacyjnego”. Jeszcze jedna rzecz, bardzo istotna, to ochrona zebrań politycznych na Odyńca, kilka domów od Krasickiego, w kierunku Puławskiej. Broń była już dostarczona, my przychodziliśmy. Byliśmy w kuchni (bo w pokojach odbywało się zebranie) i byliśmy w parku Dreszera, tak że z kuchni mogliśmy sobie podawać umówione znaki. Byłem dwukrotnie w takiej obstawie. Taki BOR, można powiedzieć.

  • Jaką broń wtedy mieliście do dyspozycji?

Dokładnie nie pamiętam, ale to była broń… Co ja bym dał, gdybym był dowódcą?

  • Mówimy o tym, co pan miał.

Pistolet chyba. Ci, którzy byli na dole, mogli mieć szmajsery czy jakieś inne. Dokładnie nie pamiętam. Ale to też była nasza funkcja: ochroniarzy. NOW to były Narodowe Oddziały Wojskowe. Przyszli starostowie czy wojewodowie, rozdzielali się prawdopodobnie stanowiskami, a my to biedna ochrona. Czy jeszcze coś? Powiedziałem funkcje dodatkowe, bo szkolenie było podstawowym zajęciem.

  • Czy był pan świadkiem w czasie okupacji jakichś drastycznych scen – na przykład rozstrzeliwania, łapanki – groźnych dla pana sytuacji?

Widziałem miejsca straceń, jak jechałem do pracy, do fabryki. Tu gdzie było kino „Moskwa”, było rozstrzelanie jakichś stu Polaków, bo ktoś zastrzelił gestapowca.

  • Pan widział ciała rozstrzelanych Polaków, czy tylko pan wiedział, że w tym miejscu to było?

Nie, widziałem tylko ciało zabitego gestapowca. Fabryka Wiśniewskiego… Była kawiarnia „Lardelli”, jak Polna styka się z dzisiejszą ulicą AL-u, tam gdzie w wykopie idzie Trasa Łazienkowska. Widziałem przy domu na ulicy Mokotowskiej leżącego, nieżywego gestapowca, ale mnie nie zatrzymali. Poszedłem sobie przez ulicę tylko i byłem w fabryce. To był „Bebetrip” [??], to też z korzystne. „Abetrip” [??] to były zakłady metalurgiczne, jakieś warsztaty samochodowe. Były takie, że we razie łapanki, jak się wylegitymowało, to go puszczali. Natomiast „Bebetrip” to był taki, który robił herbatniki, cukierki, po które Niemcy przyjeżdżali. Na front to szło. Bezpośrednio rozstrzeliwania nie widziałem, ale widziałem dwie godziny później czy trzy godziny… Jedno rozstrzeliwanie – mówiłem już gdzie. Drugie widziałem, gdzie jest hotel „Forum”. Oczywiście jeszcze nie było hotelu, to inaczej wyglądało. Od razu tam były kwiaty, znicze. Płakać się chciało. Były wywieszone później Bekanntmachung, że tylu i tylu. Nie wiem, czy stanowiska też. Między innymi profesor Bryła został aresztowany, rozstrzelany. Brali z Pawiaka, to było przerażające. Nie spotkałem tam jakiegoś znanego mi człowieka, ale wystarczyło. Tam były stanowiska nawet, jak ktoś był profesorem wyższej uczelni, to chyba wypisywali.

  • Jak się działo w pana domu rodzinnym czasie okupacji?

Ciężko. Ojciec był zdolnym kupcem, ale czasami to nie wystarczało. Nie mówię już o maśle, to wszystko przychodziło ze wsi przecież, wieś wtedy się obłowiła. Jeździli pociągami różni ludzie z miasta. Tamci dyktowali ceny. Kupował, pociągiem dowoził do Warszawy. Ale ceny były wysokie.

  • Ojciec nie był w konspiracji?

Nie, ojciec się do tego nie nadawał. Mama tak. Ale nie wiedzieli, że byłem.

  • Rodzice nie wiedzieli o tym?

To jest podstawa konspiracji. Widzę filmy z okresu okupacji: cała rodzina wie, narzeczona wie. Mówię: „Nie ma co dalej oglądać, bo to przecież idiotyzmy są”. Konspiracja na tym polega, że gdyby oni przyszli do domu, to nawet gdyby ojciec chciał mnie wydać, to nie wiedział. Siostra nie wiedziała, matka nie wiedziała.

  • Teraz wróćmy do przygotowań przed Powstaniem.

To wyglądało tak: nie wiedzieliśmy jeszcze, że Powstanie, nie było o tym mowy, tylko tydzień mniej więcej przed Powstaniem były ostre pogotowia. Polegało to na tym, że były punkty alarmowe, tak to nazywam. Mieliśmy kontakt z wyższym dowództwem, mieliśmy kontakt wszystkimi z kolegami, którzy są w naszej komórce.
  • Ilu ich było?

Szkoła podoficerska. Wiedzieliśmy jedno – nie od razu – ale wiedzieliśmy, że mamy zapamiętać dwie cyfry. Na przykład trzydzieści dwa łamane przez siedem. To nic nie mówiło. Jak już była sytuacja alarmowa w pełni, to wtedy szliśmy do pozostałych kolegów. Oni mieszkali gdzieś w promieniu kilometra, mniej więcej, czy półtora kilometra najdalej. Wiem nawet, gdzie chodziłem: ulica Niedźwiedzia, mniej więcej ten rejon, tam byli. Wtedy dostawaliśmy już ulice. Należałem do grupy, gdzie podano Leszno. Wiedzieliśmy już, że to jest trzydzieści siedem mieszkania osiem. Przyszedłem do domu. Nie było matki, nie było ojca, była tylko siostra sześć lat młodsza ode mnie. Wziąłem tylko jakiś węzełek, bo wcześniej już mieliśmy powiedziane, że wszystko ma być przygotowane w domu, jakaś wałówka niewielka, koszula, majtki, skarpety – to musi być. Siostrze słowa nie powiedziałem. Jechałem na ulicę Leszno. Domyślałem się już, o co chodzi: panowie w płaszczach i taki usztywniony, jakby miał karabin albo pistolet automatyczny pod płaszczem.
Dojechaliśmy tramwajami. To było na Lesznie. Już mówiłem, że nie było broni. Posłali łącznika, żeby się dowiedzieć. Łącznik był, pamiętam, Żelazna przy dworcu towarowym, już blisko Alej Jerozolimskich. Nie przyszedł. Wtedy dowiedzieliśmy się, że jakiś oddział powstańczy jest w sądach na Lesznie. Tylko my szliśmy nie Lesznem, tylko drugą stroną, na dwa fronty jak gdyby. Ta druga to jest… Nie pamiętam. Tam dostaliśmy się już w rączki pana podpułkownika „Leśnika”. On nas wysłał, drugiego dnia chyba, na ulicę, gdzie była barykada. Tam poszedłem z sześcioma chyba. Musiały być już karabiny, bo funkcję, którą mieliśmy załatwić, to bez tego nie [byłoby sensu]. Ale nie wszyscy mieli, tylko część miała. Część miała przeciwczołgowe…

  • Jakie było pana zadanie?

Nie miałem karabinu. Miałem pistolet, który od niego dostałem,i miałem granaty, które służą do zapalenia czołgu. Dwóch kolegów czy trzech, już nie chcę kłamać… To było tak, że strzelaliśmy do Niemców, którzy rękami polskich cywilów rozbierali to. Zrobiliśmy taki szum, że uciekli ci cywile. To było jedno. Drugie – byliśmy po dwóch stronach…

  • Na jakiej to było ulicy?

Róg Chłodnej i Żelaznej była barykada. Pouciekali stamtąd Polacy cywile. Ale nie mieliśmy takich sił, żeby Niemców powstrzymać. Oni [strzelali] po dwóch pierzejach, jedna strona ulicy, druga strona tej samej ulicy. Mieli przewagę ogniową. Nie mogliśmy tam długo być. Wystrzelaliśmy to, co było. Czołgi nie przejechały, bo by nas wykosili w tych dwóch pierzejach. Były budynki trzy czy czteropiętrowe. Musieliśmy stamtąd uciec. Wracamy do Sądów, a pana podpułkownika „Leśnika” nie ma. Nikt nam nie może powiedzieć, gdzie oni poszli. Jest taka sytuacja, że przytuliliśmy się do „Chrobrego”, bo on się wycofywał. Wtedy dowódcą batalionu był kapitan „Sosna”. Jest taka ulica, której nie znalazłem na mapce, idzie od Hali Mirowskiej, bliżej Marszałkowskiej. Tam dopadliśmy „Chrobrego”. Pyta się: „Jaki pseudonim?”. Mówię: „Panie kapitanie, nie mamy pseudonimów, my mamy numer”.

  • Pamięta pan, jaki numer?

Numeru nie pamiętam. To głupota była: „Sto dwa, pięćdziesiąt jeden melduje się na rozkaz”. To głupie było, ale tak wymyślili. Wtedy „Orzeł” się pokazał. Już wszystkie walki… Jeszcze nie było mowy o „Chrobrym I”, „Chrobrym II”. Dopiero, jak jedni przeszli na Starówkę, a kompania „Kordy” przeszła do Śródmieścia (tak wyszło im jakoś, że od Starówki, jak się znalazł, to trzeba było ponumerować) znalazł się „Chrobry I”.

  • Pan był cały czas z „Chrobrym I”?

„Chrobry I”, tam wszystkie moje dole i niedole.

  • Stąd przeszliście na Starówkę?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o tych dniach Powstania, jak pan był na Starówce.

„Chrobry I” najpierw obstawił barykadę na rogu Leszna i ulicy Przejazd, której już nie ma. Ulica Przejazd dotykała ściany pałacu Mostowskich. Po drugiej stronie ulicy Przejazd były gruzy przedwojennej drukarni wojskowej.

  • Chciałabym, żebyśmy wrócili do momentu, jak był pan w Sądach na Lesznie. Tam był epizod, który uratował panu życie.

Teraz się uśmiecham, ale to nie do śmiechu było. Było stanowisko przeciwczołgowe. Nie było pistoletów, tylko były „sidolówki” polskiej, powstańczej produkcji. One były na parapecie okiennym. Z tyłu (nie wiem, czy dobrze powiem) leżało kilku rannych kolegów. W pewnym momencie otwierają się drzwi, wchodzi dziewczyna, mówi: „Janusz, jest Londyn, posłuchaj, bo ciekawe rzeczy mówią”. Wtedy zostawiłem to, bo czołgów nie widziałem nigdzie, zresztą bardzo mało prawdopodobne, żeby czołgi przyszły. Idę i nagle huk niesamowity, ścianka działowa na głowę dziewczyny i na mnie się wali. Nie wiemy, co się stało. Wybuch był taki, że ścianka działowa poszła na nasze głowy. Wracam do pokoju, a tam jatka. Tam było kilku rannych, granaty wszystkie wybuchły. Do tej pory nie wiemy, co to spowodowało. To przecież samopał czy jak to nazwać. Chyba już takiej fuszerki by nie wypuścili z punktu, gdzie produkowano te rzeczy.

  • Nie wiadomo, jaka była przyczyna?

Był domysł tylko, bo w tym momencie (to właśnie jest najciekawsze) Niemcy w komisariacie żandarmerii na ulicy Waliców wysadzili siebie w powietrze. Bali się, już była sytuacja beznadziejna zupełnie, myśleli, że będą się nad nimi znęcać Powstańcy. Jeden wystarczy, że był, który był fanatykiem. Tak to było. To była pierwsza historia.

  • Uratowano panu życie przez przypadek.

Dziewczyna, dlatego kocham dziewczyny.

  • Pamięta pan, jak się nazywała?

Nie, to znajomość taka…

  • Teraz wracamy do Powstania.

Mieliśmy do obrony, jako „Chrobry”, pałac Mostowskich, Arsenał, Pasaż Simonsa, kawałek Ogrodu Krasińskich, bo druga połowa to już był „Parasol”. Do tego jeszcze dochodziły sprawy, gdzie pojedyncze oddziały wyekwipowane w broń zebraną z innych plutonów atakowały magazyny na Stawkach. Wszystko tam było, to magazyny SS: poczynając od mundurów, poprzez żywność, broń. Zdobyliśmy między innymi działko ppanc, które było na naszej barykadzie, ale to później powiem. Wypad na Dworzec Gdański…

  • W którym miejscu pan był osobiście?

Wszędzie byłem, oczywiście nie równocześnie. Byliśmy w pałacu Mostowskich. To, co zapamiętałem najbardziej, to że byliśmy piekielnie zmęczeni. Staliśmy na klatce schodowej. Wiedzieliśmy, że nas czeka atak na ruiny getta, i zasnęliśmy po prostu, nie wiedziałem, że coś takiego jest możliwe. Później z pałacu Mostowskich na ochotnika poszedłem na nocny patrol. Wpadliśmy na karabin maszynowy, tylko oni też spali. Ale byli szybsi, tylko my padliśmy. Nas dwóch było. Nie ja byłem dowódcą nawet, tylko był taki plutonowy, starszy człowiek już. Musieliśmy się wycofać, bo inaczej by nas w połowie przecięło po prostu.
Byliśmy w ataku (już jako pluton) na getto. Była pustynia rumowisk, jeszcze z czasów, kiedy Niemcy likwidowali getto, ale był ślad dawnej ulicy. Nas kapitan „Kamień” chciał wyprowadzić na drugą stronę tej ulicy, a Niemcy z karabinami maszynowymi byli z jednej i z drugiej. Doskoczył do niego wtedy kapitan „Sosna”. Nie chcę po męsku powiedzieć, ale go objechał. On już skończył się jako… Później [przeszedł] do zapasowej kompanii czy coś. Nas by wytłukli, Niemcy by nas wzięli z dwóch stron. Był budynek, który nazywaliśmy „Biały Dom”, ale to by trzeba było pokazać, opisywać jest trudno.
Zdobyliśmy magazyny na Stawkach. Tam Niemcy nawet nie stawiali wielkiego oporu, tylko uciekali przed nami, bo nie wiadomo było, jaką siłą dysponujemy. Działko przeciwpancerne zdobyliśmy, broń tam żeśmy zdobyli, jedzenie. To było bardzo udane.
Później, trzy dni po tym, był wypad na Dworzec Gdański. Że nie dostałem w czapę, to trzeba mieć dużo szczęścia. Przed wieczorem szliśmy ulicą Bonifraterską. Bonifraterska miała po dwóch stronach ruiny getta. Szliśmy nie tylko my, „Parasol” był z nami, nie cały. Byliśmy dobrze wyposażeni w broń, bo została pozbierana z innych plutonów. Dowodził kapitan „Sosna”. Idziemy. Po drodze spotkałem tych, z którymi się zgubiłem w Sądach na Lesznie. Mówią: „Janusz, wracaj do nas” (oni później bronili Wytwórni Papierów Wartościowych), ale już zostałem z „Chrobrym”. Doszliśmy do ogródków działkowych. Tam nastąpił rozdział. Mniejszą grupą wycięliśmy dziurę w siatce, parkan był z siatki i byliśmy już na ulicy, równoległa ulica do wiaduktu, którym się jedzie na Żoliborz. Druga, większa grupa szła ogródkami do samego budynku dworcowego.

  • A pan?

Byłem w tej mniejszej. Że żyję, to… Przeszliśmy od tej dziury dwadzieścia metrów. Przede mną było jeszcze dwóch czy trzech. Chcieli fortelem załatwić Niemców. A przed nami był okrągły bunkier (to były prefabrykowane), karabin maszynowy był. Żeby dostać się do dworca tą drogą, byśmy musieli przejść najpierw przez ten bunkier. Fortel miał być. Dwóch pierwszych mówiło perfekt po niemiecku. Byli ubrani… Zdobyliśmy te ubrania na Stawkach, hełm niemiecki, mówią po niemiecku głośno, udają, że patrol niemiecki schodzi z jakiegoś posterunku. To się nie udało. Zaczęli kropić do nas z bunkra i trzy gniazda karabinów maszynowych były na górze, na wiadukcie. Proszę mi wierzyć pod słowem honoru, że cud, że to przeżyłem, bo kule (a co dziesiąty świetlny jest w karabinie maszynowym) padały metr, pół metra ode mnie. Walili z bunkra, a ja mam do dziury wyciętej w parkanie dwadzieścia metrów czy coś koło tego. Ale te dwadzieścia metrów to tak, jakby było sto pięćdziesiąt metrów, żeby się dostać z powrotem do tej dziury. A jeszcze tych dwóch pierwszych było rannych, ale nie na tyle, żeby leżeli, tylko byli ranni wyżej. Musieliśmy ich tylko podtrzymywać. Do tej dziury jakoś żeśmy się dostali. Tylko oni byli ranni, tych dwóch. Przy dziurze stoi „Sosna”. Podchodzi do mnie: „Gdzie broń?”. – „Miałem tylko ten pistolet”. Nie wierzył. A przy mnie był mój dowódca drużyny, mówi: „Panie kapitanie, »Orzeł« mówi prawdę, on nie miał nic innego”. Tamten nie uwierzył, kazał mu zapisać mój pseudonim, żeby sprawdzić to już w batalionie. Wszystko było dobrze. Gdybym rzucił karabin i tam jeszcze raz wszedł, to bym nie wyszedł z tego. Wycofaliśmy się.
Oni podpalili dworzec. Mieli „kaszkę z mlekiem”: podejść krzakami ogródków działkowych. Podeszli pod sam budynek, ale już pancerka jechała i musieli pożegnać się z tym. Podpalili budynek i wycofali się, my za nimi. Wracamy do pałacu Mostowskich. Były takie wypady na ochotnika. Wtedy już kapitan „Konar” był dowódcą batalionu.

  • Który to mógł być dzień Powstania?

Koło 15 sierpnia. W swoje urodziny miałem strzelaninę. To były moje urodziny, dlatego zapamiętałem datę. Natomiast kilka dni później były wypady do getta. Uczestniczyłem w dwóch wypadach, gdzie tylko ja byłem i drugi.

  • Jaki cel miały te wypady?

Żeby zorientować się, jakie są linie niemieckie.

  • Rozpoznanie?

Rozpoznanie. Mogę powiedzieć, że tam były wypady rozpoznawcze, poza tym jednym, gdzie nas mało nie załatwili wszystkich, całego plutonu. Wtedy następuje zmiana dowódcy batalionu, bo jeden ginie w parku Krasińskich, drugi był ciężko ranny, był w szpitalu, nie nadawał się do dowodzenia. „Konar” (do którego wstąpiłem, wtedy kiedy wstąpiłem do batalionu) objął dowództwo. Mówię o głównych budynkach, ale jeszcze przy ulicy Nalewki była straż, młyn jakiś, co „Biały Dom” nazywaliśmy, jeszcze jakieś historie. Wiem tylko, że byłem po drugiej stronie ściany dwóch czy trzech budynków. Jest brama i słyszymy, że czołg jedzie ulicą i niedługo będzie na naszej wysokości. Czołg się wcześniej zatrzymał. „Konar” mówi: „»Orzełku«, jeśli zniszczysz ten czołg, to dostaniesz Virtutti, pamiętaj”. A on do mnie nie dojechał, nie miałem szczęścia. „Konar” był ojcem dla młodych Powstańców, ojcem dosłownie. Był zły, jak jest jakaś akcja taka na getto, że młodzi się zgłaszali, a starzy gdzieś za murkiem się chowali. Mówię poważnie.
  • Był pan ranny?

Tak. I to już jest na wieki wieków. Później, po pałacu Mostowskich i wycofaniu się naszym do Arsenału, miałem przygodę. Polecili mi i koledze, żebyśmy z PIAT-em poszli na pierwsze piętro, bo PIAT jest do niszczenia. Ale samo polecenie było niepoważne. Ktoś, kto znał działanie PIAT-a, jak to się używa, to by się zastanowił, że w tej pozycji… Tam są okna od strony Długiej, były worki z piaskiem, a na górze część okna. Tam miało się strzelić z PIAT-a. Guzik prawda. Już później przeczytałem, że PIAT to pierwsza rzecz, siły niesamowitej trzeba na naciągnięcie sprężyny i robi się to na leżąco, bo wtedy można się jakoś oprzeć. Wtedy tego nawet nie wiedziałem, tylko PIAT mamy i nie możemy go uruchomić, a czołg jest w odległości dwadzieścia metrów od nas. Jak gdyby ułożył się do strzału, ale w swoją stronę.

  • A wy nie umiecie użyć tej broni?

Tak. Teraz jest taka sytuacja: nie wiedziałem jeszcze, że to z pozycji leżącej. Mówię drugiemu koledze: „Zanieś to do rusznikarza”. On poszedł i nie wraca. Wtedy się nauczyłem, co to jest usłyszeć ciszę. Jak wchodziliśmy na górę, to na drewnianej klatce schodowej był hałas, bo koledzy jedli śniadanie, dowcipasy były. Jak on poszedł, po jakimś czasie po prostu słyszę ciszę. Wolniutko schodzę, jestem na schodach. Wcześniej jeszcze słyszałem huk niesamowity. Nie wiedziałem, co to jest, a to Niemcy wybili materiałem wybuchowym ścianę od strony pałacu Mostowskich. Schodzę pomaleńku, a jestem jak Niemiec ubrany, z hełmem, miałem [na ręce], ale on nie widział tego.

  • To znaczy opaskę pan miał?

Tak. Pięciu czy sześciu żandarmów stoi, spojrzałem na nich, oni na mnie. Nie do śmiechu dla mnie ta cała sytuacja. Dałem szusa do drzwi. Klatka schodowa prowadziła do drzwi na dziedziniec, dalej były arkady.
Okazało się, że oni wysadzili ścianę zewnętrzną, że trzeba bronić Arsenału jako takiego, bo oni są wewnątrz. Tak się stało, że na dziedzińcu wewnętrznym, tam gdzie też są arkady, połowa batalionu jest odcięta. Wtedy zrobiliśmy od razu barykadki, bo dookoła były arkady. Dajemy ogień zaporowy, tak to się tak nazywa. Kropimy w te miejsca i na górę, bo możemy się domyślać, że oni i na górze są. Ale stamtąd nie było strzałów, to znaczy, że oni są tylko na dole. Pomaleńku w ten otwór, z którego wyskoczyłem, kropimy, żeby nie wysypali się stamtąd. Na arkady od strony Pasażu Simonsa strzelamy ogniem zaporowym. Reszta batalionu wycofała się, a Niemcy… Zaporowy to znaczy, że żeśmy zaparli ich, krótko mówiąc. Później jesteśmy już na zewnątrz. Tam jest wyjście pod arkady zewnętrzne. Mamy barykadkę z działem przeciwlotniczym. Mamy taką sytuację, że mamy Niemców z trzech stron: za naszą barykadą, w Arsenale i mają zajęte domy od ulicy Długiej. Co robić? Wpadłem na pomysł, że pod osłoną własnych granatów… Rzuciliśmy wiązkę granatów, to już było ciemno, zrobiliśmy kurz niesamowity. Wtedy ostatnich rannych żeśmy przenieśli do Pasażu Simonsa. Tak Niemcy zdobyli Arsenał. Mieli nas. Wtedy do obrony był tylko Pasaż Simonsa. Pasaż Simonsa, ale to później już, 30 czy 31 sierpnia, stał końcem batalionu „Chrobry I”: bombardowanie sztukasów, nie mogli zdobyć. Tam byłem ranny. Na dole były garaże z wyjazdem w kierunku Długiej. Tam żeśmy walczyli. Wtedy miałem tyle odłamków, że jak wzięli mnie…

  • W klatkę piersiową był pan ranny?

Tak. Mnie koledzy wynieśli do klatki schodowej, która była obok, znieśli mnie do lazaretu. Tam był nieduży lazarecik. Byłem w panterce, w hełmie. Niemców żeśmy wyparli. Jak byłem ranny, to byłem już wtedy dowódcą drużyny. [Sanitariuszka] mówiła, że żeby nie zdjęła mojej panterki, to bym się wykrwawił. Cała koszula była czerwona.

  • Kto zdjął panu panterkę?

Sanitariuszka batalionowa. Jak zdjęła, to się przeraziła. Mówi: „Jaką ty miałeś koszulę?”. − „Białą”. − „Przecież ona jest cała czerwona”. Wtedy ewakuowali mnie do szpitala polowego w kościele Świętego Jacka na Freta. Tam dwa dni później – bombardowanie sztukasów. Gdybym nie był położony po prawej stronie, w prawej nawie, a w lewej czy środkowej… Tam było tysiąc stu rannych Powstańców, rannych cywilów, zakonników, personel medyczny. Wszystko to poszło.

  • Budynek się zawalił?

Tak. Około tysiąca osób zginęło w tych bombardowaniach. Mnie później, bo mogłem chodzić sam… Tych rannych, którzy zostali przy życiu, ewakuowali do szpitala polowego na Długą 23. A gdybym nie mógł chodzić, to by Niemcy mnie zarżnęli, bo oni nie brali w ogóle do niewoli, mimo że już byliśmy uznani formalnie za kombatantów. Oni mieli gdzieś kombatanckie przywileje.

  • Którego dnia był pan ranny?

Dwudziestego czwartego sierpnia w Pasażu Simonsa, a później, 26 sierpnia, był zbombardowany kościół Świętego Jacka. Wtedy już wiedziałem, że jestem kapralem, że jestem odznaczony Krzyżem Walecznych. Później [przejście] kanałem – cztery i pół godziny.

  • Miał pan siłę iść? Był pan przecież poraniony.

Pomagali mi, jak mogli. To były grupki po dwadzieścia, później przerwa kilkuminutowa, następna. Byłem pierwszy w takiej grupce. Po drodze są rozgałęzienia kanałów. Nie jest tak, że jest jakaś linka. Tak powinno być: linka, ktoś się trzyma, wiadomo, że będzie skręcał tam, gdzie trzeba skręcić. Przechodziliśmy Miodową, Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem do Wareckiej. Warecka – było wyjście. Tam gdzie wchodzili, jest pamiątkowa tablica. Ale później najgorsze przyszło.

  • Wyszedł pan na Wareckiej. Co dalej?

Wzięli mnie do szpitala na Konopczyńskiego. To były budynki mieszkalne, ale Niemcy wcześniej zrobili z tego biurowiec. Z biurowca był powstańczy szpital, ale tylko przejściowy. Stamtąd przeprowadzili mnie do szpitala na ulicy Dobrej, Powiśle. Tam wszystkich wytłukli. Jest tablica pamiątkowa, że ci, którzy zostali, zostali zamordowani.

  • Kiedy to było? Jaka to mogła być data, kiedy pan został przeniesiony?

Szóstego września byłem kontuzjowany, po powrocie do batalionu. Natomiast tam byłem między 1 a 6 września, w tych dwóch szpitalach. Niemieccy urzędnicy, którzy byli niewolnikami, nazwijmy to, na ulicy Konopczyńskiego szpachlą błoto zbierali, był zapach odpowiedni. Na ulicy Dobrej jest szkoła, tam jest napisane: „W tym miejscu w okresie Powstania był szpital polowy, który Niemcy zlikwidowali, mordując wszystkich Powstańców”.

  • Gdzie pan wtedy był? Co się z panem działo?

Uciekłem z tego szpitala. To nie to, że miałem jakieś przeczucie. Chciałem być jak najszybciej wśród swoich. Dowiedziałem się, że oni są na Moniuszki. Poszedłem tam.

  • To pana uratowało?

Uratowało, ale niezupełnie. Po bombardowaniu sztukasów cudem ocalałem, dwadzieścia kilka godzin byłem nieprzytomny. Przenieśli mnie do szpitala na ulicę Złotą, dawny urząd probierczy tam był, taka studnia. Tam uczyłem się chodzić drugi raz.

  • Jak pan przyszedł na Moniuszki, to pan został ranny i leżał pan dwadzieścia godzin?

Tak, dopiero na Moniuszki. Tylko cudem ocalałem, bo byłem, jak to górnicy mówią, w niszy.

  • Jak to było? Czy na pana się zwalił budynek?

Pośrednio. Byłem w bramie, to jakoś uratowało. Budynek się zwalił, kawałek bramy… Ale nie na tyle, żeby mnie całkowicie uratować, tylko byłem dwadzieścia kilka godzin nieprzytomny.

  • Tam pana znaleziono?

Później wróciłem ze Złotej już o własnych siłach, ale tak szedłem, że się opierałem o ściany mijanych domów.

  • Gdzie pan doszedł?

Doszedłem do batalionu. Nie wiem skąd, ale dowiedziałem się, że batalion jest na Widok, róg Brackiej. Przyczłapałem się, tam już nic nie było, to było kilka dni przed kapitulacją. Byłem w adiutanturze. Ponieważ mogłem się przydać jako maszynistka, bo adiutantury Armii Krajowej wystawiały AL-owcom [legitymacje], bo tamci nie byli uznani jako kombatanci. W kilku batalionach robiono takie legitymacje. Niczym się nie różniły, prawdziwa akowska legitymacja. Trzeba przeżyć to, żeby się wczuć w to wszystko, przecież miało się osiemnaście lat.

  • Nastąpiła kapitulacja. Co się dalej z panem działo?

Obozy jenieckie.

  • Gdzie?

Składaliśmy broń na dawnym Kercelaua. Później zaprowadzili nas do Ożarowa, w halach fabrycznych był urządzony przejściowy obóz jeniecki.
Stamtąd zawieźli nas do Lamsdorfu, to polskie Łambinowice. Tam był głód niesamowity. Co miało jakąkolwiek wartość, to wszystko poszło na jedzenie. Te tysiąc kalorii dziennie to chyba nawet nie wiem, czy [to była] jedna piąta czy szósta bochenka kilo czterysta, to wojskowe [bochenki] były. Oni nas tam potraktowali na początku jak bandytów, bo nie wiedzieli, że jesteśmy już uznani jako kombatanci. W Vorlagrze, gdzie przeprowadzali rewizje (mieliśmy mundury niemieckie częściowo) wszystko zabierali, jakieś inne łachmany się dostawało. Oni nas potraktowali tak, że jak otwierał pociąg z bydlęcymi wagonami, to wpadli wachmani do środka, zaczęli wyrzucać nas kolbami. Mówimy: „Nieźle się zapowiada”. Jak nas prowadzili z dworca towarowego do obozu, który był w odległości czterech czy pięciu kilometrów, to jeszcze nas popychali. Stare dziadki to były, wszystko leciwi wachmani. Na Vorlagrze (to plac przed wejściem do obozu) zabierają wszystko, co ma jakąś wartość. W pewnym momencie podjeżdża samochód mercedes, otwarty kabriolet. Jest zbiórka wszystkich, którzy rewidowali. Coś im powiedzieli, poinstruowali. Wracają nie ci sami, uprzejmi. Wiele rzeczy zwrócili nam, wprowadzali do obozu właściwego. Obóz właściwy – na środku jest aleja, jeden barak ma jeden kojec, dokoła są druty kolczaste, ubikacja jest jedna na stykach. Zaczął się głód. Chyba 17 stycznia dochodzą pierwsze paczki Czerwonego Krzyża. Wtedy jest laba, a jak jeszcze nie palę, to w ogóle żyć nie umierać.

  • Kiedy pan został wyzwolony z obozu?

Muszę się pochwalić. Najpierw w grupie czterystu podoficerów przewieźli nas do Luckenwalde. Luckenwalde to pięćdziesiąt kilka kilometrów na południe od Berlina. Później zawieźli nas na krótko do Berlin Falkensee.

  • Czyli przesuwali was cały czas?

Jeden obóz zgubiłem, bo Altengrabow to jest nasz ostatni obóz. Wróciliśmy z Berlina do Luckenwalde. Z Luckenwalde pieszym eszelonem. Eszelon to taki pochód, że nasze bagaże były na furmankach, a my robiliśmy trzydzieści kilometrów dziennie. Przyzwoicie się wszyscy [Niemcy] zachowali, nie mogę słowa powiedzieć. Nawet jak uciekali, bo w konwencji genewskiej jest zawarte, że jeniec ma prawo do ucieczki. Przeszliśmy eszelonem do Altengrabow. Tam była dla mnie oaza, bo w ogóle nie paliłem, więc mogłem wymieniać [papierosy] na coś innego. Tam byli internowani włoscy oficerowie, nie dostawali żadnych paczek. Odstępowaliśmy im to, co nam dawał obóz, a my mogliśmy sobie podjadać. W Luckenwaldzie byłem w szpitalu, leczyli mnie na sprawy z głową. Leczyli mnie lekarze jugosłowiańscy, bardzo mili. Kazali mi mówić: Parahot, para hot!. Chodzi o to, żeby coś się przepychało. Jak przyjechałem do Warszawy, leczyłem się.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Wróciłem najpierw do Włocławka.

  • Kiedy to było? Czy to już było po maju?

Nie, po zakończeniu wojny. Ojciec do mnie przyjechał. Jeszcze szabru zrobiliśmy troszkę, bo wszystko w Warszawie przepadło. W ogóle to było tak, że ojciec przyjechał, bo tam mieszkałem w mieszkaniu trzypokojowym, bo mnie powiedzieli ci, co tam byli: „Wewnątrz kraju są aresztowania akowców, przeczekajcie tu miesiąc”. Krócej żeśmy tam byli. Do Włocławka później wróciliśmy.

  • Czy pan był represjonowany? Czy pan się ujawnił, że był pan w AK?

Nie. Mnie uratował we Włocławku wicestarosta, ojca przyjaciel jeszcze ze szczenięcych lat, „pepesiak”. Jak jeszcze nie było PZPR-u, to on był wicestarostą. To jest bardzo ważne, co w tej chwili powiem. Jestem już na Wydziale Architektury, jest rok 1947. Przyjeżdżamy, przerwa była. Wiem, że 3 maja byliśmy we Włocławku. Już święto 3 maja jest zniesione. Byłem w czapce politechniki, inni byli w swoich czapkach. Teraz nikt nie chodzi w tym, ale wtedy zjechali się z wielu miast Polski, bo studiowali: Poznań, Warszawa, Łódź, jeszcze inne uczelnie. Harcerze powiedzieli: „My się nie zgadzamy na likwidację święta”. Na 3 maja na Starym Rynku… Przyjechali studenci z wielu miast, wszyscy w swoich czapeczkach i powiedzieli: „Nie jesteśmy gorsi, nie będzie tylko harcerstwo protestować, ale my też”. Stworzyliśmy kompanię akademicką, byłem pierwszy prawoskrzydłowy. To znaczy, że nie szedłem przed kolumną, tylko byłem jeden wystający z przodu. Zaczęły się represje już wtedy, z harcerstwa zostali aresztowani, siedzieli później po sześć, osiem lat za coś takiego. Władza ludowa pokazała, co potrafi.

  • Co się z panem działo?

Ojca przyjaciel z lat szczenięcych to był wicestarosta. Jak się areopag zebrał w Urzędzie Bezpieczeństwa, to byłem jeden z pierwszych. On powiedział: „To niemożliwe, przyglądałem się, znam pana Pajączkowskiego, jego tam nie było. Mylicie się”. Oni uwierzyli czy nie uwierzyli, to jest inna rzecz. Przysłał do rodziców sekretarkę, żebym pierwszym pociągiem, jaki jest do Warszawy, z czapką schowaną do walizki, uciekał. Później epilog całej historii: dostaję wezwanie do urzędu, do wojska powołują. RKU Włocławek przysyła do RKU Warszawa.

  • Czy to jest w dalszym ciągu 1947 rok?

Tak, 1947 rok. Jestem studentem. W straży pożarnej na placu Unii Lubelskiej jest ogromna sala nad garażami. Idziemy tam najpierw na golasa, badanie lekarskie, później jakieś inne. Stoliczki są poustawiane, idę z tymi papierkami, bo nam dają do reki, żeby przejść do następnego stolika. Tam i ubowcy też byli, znudzeni są. Nagle przechodzę. Jest przekaz z RKU Włocławek do RKU Warszawa: „Wrogo usposobiony do obecnego ustroju, jest niepewny”. Teraz się chwalę tym.

  • Czym to się skończyło?

Niczym się nie skończyło.

  • Nie powołali pana do wojska?

Nie powoływali mnie do wojska, bo lepiej go z daleka trzymać, to na pewno szpieg angielski będzie.

  • Studiować mógł pan dalej?

Tak. Nic się dalej nie działo. Studiowałem, skończyłem w 1951 roku studia.
  • Czyli to się szczęśliwie wszystko skończyło?

Tak. Później spieszyłem się z końcem, bo córka miała się urodzić. Mówię: „Dziecko będzie w domu, to nie będę mógł się uczyć”. Miałem dyplom mieć na wiosnę, a przyspieszyłem. Urodziła się 31 grudnia. Najpierw pracowałem na budowie hali Domu Słowa Polskiego, byłem kierownikiem nocnej zmiany robót ziemnych, miałem stu sześćdziesięciu ludzi pod sobą. Później, nie kończąc jeszcze studiów, zaczepiłem się do pracy w biurze projektów. Reorganizacja, biura się łączyły, zmieniały. Później było biuro projektów budownictwa ogólnego „Budopol” na Królewskiej, taki długi budynek jest między Marszałkowską a Zachętą. Zaprojektowałem około trzydziestu zespołów szkół zawodowych, byłem współprojektantem rozbudowy Wytwórni Filmów Fabularnych w Łodzi. W biurze projektów najpierw projektowanie, później kierownik pracowni kilkanaście lat i szef produkcji biura. Biuro, które liczyło wtedy czterysta osób. Szkoda było takiego wsadzić do więzienia.

  • Jakie jest pana zdanie na temat Powstania? Jakie pan ma dzisiaj refleksje?

Mam refleksje takie, że przy takim uzbrojeniu, jak było na początku, przy założeniu Londynu, że akcja „Burza” obejmie całą Polskę z wyjątkiem Warszawy… My już wiedzieliśmy, na co kacapów stać, że oni nam nie pomogą. Co oni robili na Wileńszczyźnie! Przecież, aresztowali, wywozili na Sybir, a niektórych skrócili o głowę. Nie mogliśmy się niczego dobrego spodziewać. Miała brygada spadochronowa przylecieć z Anglii? Uważam, że źle się stało. Anders, jak się dowiedział, że w Warszawie Powstanie, to się złapał za głowę. A Sosnkowski, który był w tym czasie głównodowodzącym wszystkich wojsk polskich, zrobił unik. Był z tego znany. Jak się decydowały te sprawy w Londynie, to wyjechał na inspekcję do Włoch, kiedy ta inspekcja nie była potrzebna. Moja refleksja jest taka, że źle się stało. Na ten temat mamy różne zdania. Już wojsko, to wojsko, ale ludność cywilna! Przecież dwieście tysięcy zginęło, dzieci umierały na rękach matek, przecież to jest opisane w książkach. Tak że moje zdanie jest, że coś tu nie zagrało, że korzyści, jakie mogą z tego być… Niektórzy mówią tak, że świat wtedy przypomniał sobie, że Polska istnieje i tak dalej. Nie wiem, może i tak, może i nie.

  • Uważa pan, że koszt był za wysoki?

Za dużo zapłaciliśmy. Można było zgodnie z planem „Burza”. Jeszcze kilka dni czy tygodni przed wybuchem Powstania wywożono w teren broń z naszych magazynów warszawskich. To jest prawda, co mówię, bo w książkach wyczytałem. Za wysoka cena. Zginęło dwieście tysięcy ludzi, cywilów, matek z dziećmi na rękach. Co to mówić? To można tylko popłakać i mam łzy w oczach, kiedy o tym mówię.




Warszawa, 12 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Janusz Pajączkowski Pseudonim: „Orzeł” Stopień: kapral, dowódca drużyny Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter