Hanna Kalbarczyk
Nazywam się Hanna Zofia Rzelska z domu, a z męża Kalbarczyk. Urodziłam się 19 marca 1932 roku w Warszawie.
- Gdzie pani mieszkała przed wybuchem wojny?
Mieszkałam najpierw w naszej kamienicy na Podwalu. W tej chwili tam jest piękny murek i fosa. Potem, pierwszego dnia wojny, przenieśliśmy się do mieszkania spółdzielczego w domu, który się nazywał Feniks, na placu Wilsona 4. Pierwsza moja szkoła to była prywatna [szkoła] pani Lipińskiej na Senatorskiej, a później powszechną skończyłam u sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Właściwie moja pierwsza edukacja zakończyła się łącznie z Powstaniem. Na żadne tajne komplety nie chodziłam, tylko chodziłam na długie wagary. Niektóre trwały dwa miesiące, dokąd mnie nie złapali. Z tego okresu miałam bardzo ciężkie przeżycie, ponieważ na tych wagarach, jak jechałam tramwajem na wiadukcie [nad Dworcem] Gdańskim, Niemcy wszystkich wyciągnęli z tramwaju. Sprowadzili nas na dół i musieliśmy być świadkami egzekucji. Przywieźli więźniów z Pawiaka, którzy byli ubrani w worki i mieli zagipsowane usta. W tej chwili tam jest kamień. Jak na dziesięcioletnie wtedy dziecko, to było duże przeżycie.
- Jak pamięta pani wybuch wojny?
Wracałam z Rabki pociągiem i podobno Niemcy ostrzeliwali nasz pociąg. Jedni ludzie w tym pociągu twierdzili, że to są Niemcy, a drudzy, że Polacy. Matka czekała na nas na dworcu w dorożce, to pamiętam najbardziej. Jechaliśmy przez całe Śródmieście. Na Senatorskiej był pałac (nie pamiętam w tej chwili, jak on się nazywa) cały oświetlony. Tak że to pierwsze zdarzenie wojenne: ze spokojem, ciszą i dużą ilością światła. Później, już na Żoliborzu, uciekliśmy z mamą do bezpiecznego miejsca z tego pięciopiętrowego domu – na ulicę Sułkowskiego. Tam był wspaniały schron, to znaczy garaż oklejony gumką i to miało nas chronić przed atakiem gazowym. Doczekałam (szczęśliwie czy nieszczęśliwie) zakończenia działań wojennych w tym garażu. To był dom jakiegoś oficera, który oczywiście był na wojnie.
Ojca nie widziałam od lutego 1939 roku, dlatego że pojechałam do Rabki leczyć się, a ojciec został powołany do wojska, bo był podporucznikiem rezerwy. Pierwsza wiadomość o ojcu, to otrzymaliśmy stereotypową kartkę ze Starobielska: „Jestem, jest mi dobrze” – i podpis ojca. To była pierwsza i ostatnia wiadomość o ojcu. Następnie przyszedł do nas jego przyjaciel, który razem z nim był w Starobielsku i uciekł. Bardzo mu pomagali Rosjanie, to znaczy chłopi rosyjscy czy białoruscy raczej (na Białorusi chyba był Starobielsk). On się przebierał w łachy, a oni brali mundury, buty, dawali mu żywność i dotarł do Polski. Tak że można było uciec, jak miało się siłę woli i siłę przetrwania. Właściwie dopiero trzy lata temu dostałam oficjalnie wiadomość z Rodziny Katyńskiej i wyciąg z akt NKWD, że ojciec w 1940 roku pojechał w nieznane ze Starobielska. To była pierwsza i ostatnia informacja, poinformowała mnie Rodzina Katyńska. Ojciec zginął tak jak ojciec Wajdy, to znaczy został zamordowany przez NKWD w Charkowie. Tam po pięciu trzymali w korytarzyku, zakładali im mundury na twarz i strzelali w głowę. Dostałam tylko ten wycinek z NKWD, że wyjechał. Okazało się, jak ten wyjazd wyglądał, ale nie przeżyłam tego boleśnie, bo ciągle liczyłam, że wróci. Natomiast z matką byłyśmy w czasie Powstania razem.
- Czy miała pani jakąś styczność albo słyszała coś o konspiracji?
Miałam, z tym że moja działalność była taka, że ją traktowałam jako wielką przygodę. Przede wszystkim: ogromną swobodę. Może dzięki tej swobodzie potem sobie dałam radę w życiu. Matka pracowała, miałam bonę przedwojenną, która się w ogóle mną nie zajmowała, a ja ruszałam w świat. Jeździłam po całej Warszawie i miałam kontakty z Niemcami, którzy mnie wyciągali z różnych łapanek. Nie wiem dlaczego, bo nie byłam nordyckim typem. Raz mnie jakiś z Hitlerjugend wyprowadził z łapanki, drugi raz jakiś Niemiec i jeszcze doprowadził mnie… To był pogrzeb zięcia Himmlera (czy Kutschery), który został zamordowany w Warszawie. Na okres tego pogrzebu zostały zamknięte ulice. Nie wolno było podchodzić do okien, a ja musiałam zobaczyć, więc wyszłam na ulicę. Poszłam na ulicę Krasińskiego i widziałam, jak wieźli go na wielkiej ciężarówce, w trumnie pokrytej flagą z
Hakenkreuzem. Tam mnie złapał Niemiec. Złapał mnie za rękę, spytał się łamaną polszczyzną, gdzie mieszkam. Pokazałam mu palcem. On mnie wziął za rękę, doprowadził do mojej kamienicy, zadzwonił do stróża i powiedział mu, żeby powiedział mojej matce, żeby mnie zbiła, żebym nie chodziła, jak nie wolno. Dobrze, że na niego trafiłam, bo nic mi się nie stało. Takie miałam przygody.
- Czy pamięta pani moment wybuchu Powstania?
Oczywiście. To wyglądało bardzo rozrywkowo na Żoliborzu, bo tam zaczął PPS. Tam gdzie teraz jest gmina na placu Wilsona, były puste pola, jary. A ja mieszkałam w Feniksie i przez okna patrzyłam (u nas na Żoliborzu najszybciej zaczęło się Powstanie, o wiele szybciej niż w Śródmieściu), jak jakaś grupa młodych chłopców sobie lata z karabinami. To był szok, że z karabinami, ale strachu żadnego nie było i Niemców też nie było w ogóle. Niemcy w zasadzie się pokazali dopiero wtedy, jak została zajęta Starówka. Pamiętam, że kiedyś na placu Wilsona złapali oficera niemieckiego, który sobie jechał motocyklem i był zdumiony, że jest jakieś Powstanie. Nie wiem – czy ich nie informowali? Jechał gdzieś z Pragi i wylądował na placu Wilsona. Tak że z początku było bardzo sielsko i radośnie, to znaczy było dużo zabawy. Dlatego teraz, jak patrzę na tych maszerujących dziadków, to podejrzewam, że połowa z nich tak samo przeżywała Powstanie jak ja: że to była wielka zabawa. Rodzina straciła kontrolę nad tymi dziećmi, a myśmy robili, co tylko się dało. Weszłam na dach domu, który miał pięć pięter, i przez lornetkę patrzyłam, co dzieje się w Prudentialu. Zauważyli to Niemcy, zaczęli strzelać. Pani Zakrzewska dzięki mnie została postrzelona w płuco. Takie były moje osiągnięcia.
Poza tym chodziłam po domach, zbierałam żywność. Nie sama, tylko z koleżankami, ale to nie AK, tylko to była działalność zupełnie prywatna. Nosiliśmy tę żywność do szpitala, do sióstr zmartwychwstanek. Tam był szpital polowy. Następna akcja była taka, że byłam koło plutonu „Żmija”, Zgrupowanie „Żywiciel”. Pluton, przy którym się pętałam, to był 227 i tam był pisarz Olgierd Budrewicz, który miał pseudonim „Konrad”. Myślał, że mam grubo więcej lat i pierwszą wódkę właśnie u niego wypiłam, bo mu jakieś notatki niosłam do Szklanego Domu. Mieli tam jakąś libację w czasie Powstania i poczęstowali mnie nalewką, a ja się nie przyznałam, że nigdy w życiu nie piłam. Wypiłam i później moi koledzy jak mnie zobaczyli, że się lekko zataczam, to kazali mi się pod bramą położyć na brzuchu na ziemi. Trzymali mnie pod pepeszą i dopiero po pół godzinie pozwolili wrócić na teren Feniksa i domu.
Przede wszystkim pierwsza moja uwaga (o tym chyba wszyscy wiedzą): w Powstaniu nie brali udziału starsi ludzie, którzy mieli więcej niż dwadzieścia pięć lat. Ci siedzieli i się dekowali. Przedwojenni oficerowie rezerwy, wszystko siedziało po piwnicach. Był taki kapral podchorąży „Prus”. „Prus” to było od herbu. On mi dał poważne zadanie (miałam tylko prywatne zadania), żebym poszła na Marymont, gdzie byli Niemcy, i ważną wiadomość przekazała od niego. Złapał mnie porucznik „Zygmunt”, wziął tę notatkę. A on napisał do mamusi: „Mamusiu, daj tej pani buty, bo te, które mam, są niewygodne”. Na pozycje niemieckie, pod ostrzałem dwunastoletnie dziecko (powiedzmy, że myślał, że mam czternaście) miało przynieść takiemu durniowi buty! Poza tym siedział do końca Powstania w piwnicy, bo podobno coś go trochę drasnęło. Nie wiem, czy go drasnęło, czy nie, w każdym razie z piwnicy nie wychodził. Zresztą potwierdzeniem moich słów są groby na Powązkach. Można na palcach jednej ręki policzyć groby ludzi, którzy mieli więcej niż dwadzieścia pięć lat. Dlatego uważam, że rozpoczęcie Powstania to była wielka zbrodnia. Chwała ludziom, którzy ginęli. Jedni to robili z patriotyzmu, drudzy z obowiązku, a trzeci dla przygody, ale w każdym razie wyginęła na Żoliborzu cała inteligencka młodzież. Trochę, co zostało, to później z obozów jenieckich pojechali za granicę i nie wrócili. Między innymi Julian Kulski, syn prezydenta Warszawy, który później był jakąś ważną osobistością w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Przyjeżdżał tu po wojnie i go spotykałam.
- Czy ktoś z pani bliskich brał czynny udział w Powstaniu?
Tak. Zginęli. Mam nawet zdjęcie mojej osiemnastoletniej ciotecznej siostry, która miała atak ślepej kiszki, ale musiała na Powstanie jechać. Była pod Warszawą na jakichś letnich wakacjach i przywieźli ją na furze do Warszawy. Zdążyła się dotelepać do gmachu PKO w Śródmieściu i została zabita. Na cmentarzu wojskowym jest takie okrągłe miejsce, które nazywa się galerią zasłużonych. Tam ta Janeczka Trojanowska leży. Teraz, jak tam chodzę, to mówię, że może i dobrze się stało, bo tam przychodzą ją pożegnać koleżanki, które wyglądają jeszcze gorzej niż ja, bo mają pewnie po prawie dziewięćdziesiąt lat. Ją wszyscy pamiętają jako śliczną, młodą dziewczynę. Jest nawet zdjęcie na jej grobie. Te, które przeżyły, to już stare babcie, które jeszcze miały różne przykre historie życiowe.
- Jak wyglądało pani życie codzienne w trakcie Powstania?
Miałam przezorną babcię. Moja cała rodzina to byli powstańcy. Byli wywiezieni do Rosji, ale nie na Sybir. Zrobili potem duże majątki, ale po rewolucji wracali. Poza tym miałam dużo wujów wojskowych, więc moja babcia już od czasu, kiedy zajmowało się Zaolzie… Wtedy zdobywał mój wuj, który powiedział, że to był największy wstyd w jego życiu, jak musiał jechać do Czechów i występować właściwie po stronie niemieckiej. Oni obydwoje z babcią przygotowywali się do wojny. Moja babcia zrobiła takie zapasy, że jeszcze po Powstaniu zostały. Tak że nie było problemu. Jeszcze starczyło, że różni ludzie przychodzili. Powstanie było najgorsze dla ludzi, którzy przypadkowo zostali w innej dzielnicy, nie mogli się dostać do domu. Zostali bez ubrania, bez jedzenia i właściwie bez niczego. Jak trafili na takich, co mieli co jeść, to jedli, dawali im. To też różnie. Poznałam sąsiadkę, która zrobiła majątek, bo w czasie Powstania sprzedawała kostki masła za pierścionki z brylantami. Tak że to bardzo różnie wyglądało.
Dwudziestego dziewiątego września, na dzień przed zakończeniem Powstania na Żoliborzu, moja matka zginęła od bomby w zupełnie innym domu, na tak zwanej V kolonii. Zostałam sama. Pamiętam tylko, że matkę zawinęli w dywan i zakopali w piasku, dzięki czemu, jak była ekshumacja, to była zupełnie nieruszona.
Jak siedzieliśmy w piwnicy, przyszli Niemcy. Zaczęli krzyczeć, żeby wyjść. Nikt nie chciał wyjść, bo wszyscy się bali. Byłam odważna, bo mi było po prostu wszystko jedno. Wymaszerowałam z rękami do góry. Trafiłam na wspaniałego człowieka. Podejrzewam, że to był taki „dziadek Tuska”, to znaczy jakiś Ślązak, który był w Wehrmachcie. Nie wiem, czy on był w SS, czy to był Wehrmacht, trudno mi powiedzieć, bo wtedy nie zastanawiałam się nad tym. A jeszcze przedtem od swojego amanta dostałam w prezencie granat. Ten granat nazywał się „tłuczek do kartofli”. Był długi, zakończony jak gdyby puszką. Trzymałam to za pasem i tak wymaszerowałam do tego Niemca. Pewnie ze strachu zapomniałam go zostawić. On mi w te pędy zabrał ten granat, rzucił w krzaki nieodbezpieczony. Później zobaczył, że mam pierścionek z orzełkiem, bo była taka moda. To też kazał mi zdjąć. Pytam go, czy będę szła przed czołgami, bo tego się najwięcej bałam. Mówił bardzo łamaną polszczyzną, może to była po prostu śląska gwara, nie wiem. W każdym razie można było go rozumieć. Mówi: „Nie martw się. Pójdziesz do obozu, a z obozu cię wywiozą na pewno w Polskę. Tylko wyglądaj jak najgorzej. Nie myj się. Bądź brudna, bo drogę będzie przecierała armia Własowa”. To znaczy nie mówił: armia, tylko dawał mi do zrozumienia, że „kałmucy”. Gnali nas przez Krasińskiego, działki.
- Wracając do okresu Powstania: czy wie pani, jaki nastrój panował wśród cywilów, którzy mieli styczność z Powstaniem?
Potem to już było tylko liczenie na śmierć. Też byłam zasypana i później, jak mnie matka odkopała, to mnie polewała kompotem z jabłek, bo jakoś zgłupiała. Zresztą wody nie było. Najgorzej właśnie, że nie było wody. Woda była dopiero na ulicy Potockiej, a myśmy mieszkali w Feniksie, który był jak twierdza, bo naokoło było pusto. Jak się chodziło po tę wodę, to był największy skarb. Największe i były spowodowane iem wody. Ludzie potem już mieli dość. Liczyli się z tym, że wszyscy zginiemy. Niektórzy przedzierali się do Kampinosu, ale co chwila były wiadomości, że z Kampinosu nikt nie dociera, dlatego że „własowcy” tam wyłapują ludzi.
Właściwie się siedziało, walk dużych nie było na Żoliborzu. Co prawda ostrzeliwali. Najgorsze były tak zwane szafy. Na Dworcu Gdańskim na szynach jeździły takie armaty jak katiusze i ostrzeliwały dzielnicę. To było najgorsze, bo nigdy człowiek nie wiedział kiedy, i się wszystko waliło. Trochę bombardowali.
Muszę też powiedzieć, że od 14 września 1944 roku dostarczali Rosjanie żywność i pepesze. Tych pepeszy mieliśmy ogromnie dużo. Przylatywały kukuruźniki tam, gdzie teraz jest gmina, i nawet pamiętam, jak krzyczeli:
Zawtra prijdiom! Nie przyszli
zawtra, ale wyrzucali świńską tuszonkę. To była amerykańska konserwa z wieprzowiną, którą dostawała armia radziecka w ramach pomocy. Zrzucali karabiny, pepesze, żadnych cięższych – nie. Wtedy zaczęły się rozgrywki pomiędzy Armią Ludową (której przedtem się w ogóle nie widziało) a akowcami. Wszystko chciała zabierać Armia Ludowa, bo twierdziła (i pewnie słusznie), że dla nich zrzucali, a nie dla akowców tę broń. Zaczęły się pierwsze niesnaski. Powiedzieli, że jak tylko się skończy Powstanie, to się policzą ze wszystkimi akowcami. Ale przypuszczam, że się z nikim nie policzyli specjalnie, bo aresztowań nie było.
Później z matką przedostałam się na V kolonię, a w domu została moja babcia, która dostała, nie wiem, demencji czy Alzheimera. W każdym razie krzyczała, żeby ją zawieźć dorożką na Marszałkowską, bo tutaj jej remont robią w mieszkaniu. Ściany się waliły, a ona to traktowała jako remont. Któregoś dnia uciekła w koszuli nocnej na pola. Zbierała sobie pomidorki wśród ostrzału i nic jej się nie stało. Niestety do czasu, bo jak przyszli Niemcy do Feniksa, to ona się rzuciła na tych Niemców i ją zastrzelili. Tam inwalidów i starych ludzi, którzy nie mogli chodzić, wszystkich pozabijali. To znaczy nie była to egzekucja, tylko powiedziałabym, „usuwanie śmieci” dla Niemców. Przeszkadzali im ci staruszkowie, bo co z nimi robić.
Jak już maszerowałam w stronę Woli, to przysiadłam tam, gdzie teraz jest Krasińskiego.
Vis-à-vis Instytutu Chemii były same wille z ogródkami. Najpierw się najadłam pomidorów, które wyrastały obok rozkładających się zwłok, ale mi to nie przeszkadzało, bo nareszcie miałam jakieś warzywa zielone. Z tymi pomidorami usiadłam sama na klocu drzewa. Matki, nikogo nie było, byłam samiutka, z tłumem oczywiście. Przychodzi kolega i mówi: „Dziecko, na czym ty siedzisz?!”. A ja siedziałam na spalonym tułowiu, głowy nie było, tylko od nóg do piersi spalone ciało. Myślałam, że to jest pień drzewa, i siedziałam na tym. Potem zaczął się marsz na Wolę do kościoła Świętego Wojciecha. Tam miałam (wtedy na pewno nie miałam, ale teraz mam takie reminiscencje) dobre myśli pod adresem tego Niemca, że byłam brudna, potargana. Jak myśmy szli do kościoła Świętego Wojciecha, to stały dwa sznury „własowców”, którzy co czystsze i ładniejsze kobiety wyciągali i gwałcili na pewno, podobno i zabijali. Straszne rzeczy się działy, butelki im wbijali w narządy rodne. Tam spotkałam moją kuzynkę, która była sanitariuszką i została na Woli skazana na śmierć. Mówiła, że się nie martwiła. Była brama, gdzie był ogonek ludzi i pojedynczo strzelali w głowę. Ona była już tą, która miała mieć za chwilę [egzekucję]. Jakaś babka nerwowo nie wytrzymała, odsunęła ją, pierwsza przeszła. Ją zabili, a ta moja cioteczna siostra, Anka Trembińska, ocalała i żyła do siedemdziesiątego roku życia. Tak że to były właśnie takie historyjki. Potem, jak trafiłam do Pruszkowa, to od tej pory powiedziałam, że nie brzydzę się niczego.
- Czy pamięta pani moment zakończenia Powstania?
Pamiętam. Powstanie chyba 31 września upadło. Dwa dni przed końcem kazali nam wychodzić z piwnicy i zaczęli gnać wszystkich. Nie wysilali się nawet, w każdym razie nie widziałam, żeby zabijali ludność. Zresztą wszyscy mieli i tak dość, nie potrzeba było strzelać do nich.
Sama wylądowałam w obozie w Pruszkowie. To były hale remontowe pociągów. Były doły, podobno żeby mogli od dołu reperować pociągi, jak pociąg wjeżdżał. Te doły służyły za ubikacje, a na brzegach były rozłożone maty, które same chodziły, bo były takie wszy. Na tym się spało. Jak ktoś nie miał własnego naczynia, a takich, co mieli naczynia, było niewiele, to nic nie dostawał do jedzenia. Tam RGO (to polska organizacja) zupki dawała. Znalazłam (pewnie z 1939 roku) puszkę zardzewiałą i wsuwałam z tej puszki tę zupkę. Tam się zawziął na mnie jakiś Niemiec, jak miałam iść do transportu na kraj, to mnie cofał i chciał mnie do Ravensbrück. To się później okazało, bo wtedy oczywiście nie wiedziałam. Moja koleżanka (starsza o parę lat) wylądowała w Ravensbruück. W końcu moja kuzynka, która była pielęgniarką na Woli, do tego obozu się dostała. Niemcy (nie wiem, na jakiej zasadzie) zrobili z nich służbę sanitarną dla więźniów. Ona mnie wyciągnęła i wsadziła do lory po węglu (nie tylko mnie, tam było bardzo dużo ludzi) i pojechaliśmy w Polskę.
Deszcz lał, jechaliśmy ponad dobę. Węgiel, deszcz… Jak to wyglądało! Ale był bardzo pozytywny odzew ze strony ludności, jak się przejeżdżało, bo wrzucała nam chleb, cebulę. Więcej pewnie sama nie miała. Woda była z nieba.
Bahnschutze (to była perfidia) strzelali do tych, którzy usiłowali uciec, a przecież wieźli po to, żeby rozpuścić tych ludzi. Tak dojechałam w Rzeszowskie, Słomniki chyba się nazywała ta miejscowość. Później nas rozsyłali do chłopów. Miałam to szczęście, że miałam trochę biżuterii matki i dzięki temu nie byłam uzależniona tylko od darczyńców. Potem trafiłam do przyjaciółki matki, której teściowa mieszkała w Odrowążu. Tam też była ciekawa historia. To różne oblicza Niemców. W willi tej pani lepszą część zajmowali oficerowie niemieccy, którzy byli z obrony przeciwlotniczej. Tam była idylla, bo lasy były opanowane przez NSZ, Narodowe Siły Zbrojne. Niemcy i ci z Narodowych Sił Zbrojnych chodzili wspólnie na zabawy do domu ludowego, chodzili do lasu i sobie zbierali grzybki. Tak że był spokój. Tam był Austriak, opowiadał mi, że był synem jakiejś baronowej, nie wiem. Chciałam mu się popisać i zaczęłam repetować broń, a on mówi: „Rany Boskie!”. To znaczy nie: „Rany Boskie!”, tylko: „Nie można, nie pokazuj,
Hitler kaputt!” – więc już nie pokazywałam umiejętności strzelniczych, ale sobie na leżaczku leżałam. Przyszedł oficer niemiecki. Jak to miał być nordyk, to nie wiem. W czarnym, bardzo – powiedziałabym – semickim typie urody i spuścił mnie, upadłam, fiknęłam i pokazałam dziurawe majtki, jedyne, jakie miałam. To była taka zniewaga! Doskoczyłam do niego i mówię: „Ty
Jude!”. Później Niemcy opowiadali babci, że myśleli, że on mnie zastrzeli, a on dostał ataku śmiechu. Pamiętam (nie znam niemieckiego), nazwał
kleine Teufel, małe diablę. Mówi: „Niemieckiemu oficerowi takie
kleine polskie powiedziało: »Ty
Jude«!”. Później ci Niemcy przyszli do mojej babci i powiedzieli, że są odsyłani na front, a tu przyjdą „kałmucy”, żeby wszyscy młodzi uciekali.
Uciekałam, miałam w Częstochowie jakąś cioteczną babcię. Tam wylądowałam i bardzo romantycznie się skończyło, bo przyjechałam jednego dnia (jak opowiadam, to się wydaje, że to taka dziewczynka z warkoczami, a ja wyglądałam na osiemnaście lat) do Świętej Anny (tam był klasztor i parę budynków) koło południa, a wieczorem wkroczyło SS, właśnie „kałmuckie”, z dowódcami niemieckimi, którzy się tych „kałmuków” bali, jak nie wiem. To znaczy nie można powiedzieć, że „kałmuków”, bo tam było chyba więcej Gruzinów, tych z Kaukazu. Tak mi się zdaje, bo Kałmuków [jako narodowość] nie widziałam. Wszyscy synowie mojej ciociobabci byli w lesie i wieczorem czasami przychodzili do domu, więc „kałmucy” im zepsuli możliwość dojścia do domu. A jeszcze bardziej ja, bo jeden z tych oficerów się we mnie zakochał. Powiedział, że się ze mną ożeni, i zaczął przychodzić do mojej babci, i zaczął mi przynosić na przechowanie łupy z Warszawy. Bo to były oddziały, które łupiły Warszawę. Powiedział, że działał na Marszałkowskiej. Dał mi walizkę pełną złotej biżuterii. Pamiętam tylko złotą papierośnicę, gdzie był napis: „Kochanej żoneczce w rocznicę ślubu”. Już imienia nie pamiętam. Babcia mówi: „Słuchaj, on później powie, że tu były brylanty z carskiej korony i nas powystrzela”. On się pewnie swoich kolegów bał i dlatego do nas przyniósł. Powiedziałam więc, że tutaj przychodzą różni bandyci i on na szczęście tę biżuterię wziął. A dlaczego ją dał? Siedziałam i robiłam na drutach (a prawie nie umiem robić do dzisiaj) z jakichś koszmarnych wełen ciuchy dla siebie. On mówi: „Takie brzydkie!”. Mówię: „Brzydkie, ale ładne zostały w Warszawie”. Wtedy on mi to dał, żebym sobie coś wzięła z tego i kupiła suknię. I zaczął się romans. On miał dwadzieścia siedem lat, a ja dwanaście. Babcia mu powiedziała, że mam dwanaście lat, a on mówi „Nic nie szkodzi. U nas z takimi się żenią”. Koniecznie chciał w kościele. Oni wszyscy latali do kościoła, bo to był ścisły klasztor, gdzie zakonnice za kratami pięknie śpiewały. Wchodzili, odwracali się tyłem, patrzyli na chór. Później się pytali: „One młode?”. – „Młode”. – „I ładne?” – „Ładne”. – „I tak za tymi kratami siedzą?” – „Siedzą”. – „I same chcą?” – „Tak, same chcą”. Nie mogli się nadziwić. Chciał, żeby w tym kościele był ze mną ślub. Dziadek to nawet by się zgodził, bo już miał takiego stracha, że pewnie by się zgodził na wszystko, tylko ktoś dał znać do dalszej rodziny, która mnie wykradła. Ale najbardziej romantyczną historią było to, że on przychodził pod okno i śpiewał mi:
Eti cziornyje głaza. A miał głos okropny, więc dziadek mówił: „W całej miejscowości psy wyją, jak twój amant tu śpiewa”. Dał mi zdjęcie, które miałam przez dwa lata. Po dwóch latach mi wykradła rodzina, bo w mundurze SS i napisane: „Kochanej”. Później, jak mnie wywieźli, wszyscy mężczyźni, młode kobiety uciekły z domu, został tylko dziadek i babcia. Czekali na zemstę „ukraińców”. Jak on przychodził i pytał się, gdzie ja jestem, to babcia powiedziała, że pojechałam do Częstochowy po ślubną suknię. Po tygodniu przyszli Rosjanie, błyskawicznie zajęli, położyli ich na szosie i przejechali czołgami. Tak że taki placuszek śliczny. A co było ciekawe: jak przedtem jeszcze latały sowieckie samoloty, to oni stali (ci esesmani) i: „Nasi! Nasi!”. Myślę, że straszne dla nich to rozdwojenie było. Nie wiem, jak to tłumaczyć.
Potem wylądowałam w górach, bo tam dowódcą partyzantki w Kasince Małej był mój wuj. Tam miałam znowu przygody z Rosjanami. Myślałam, że ci źli to są „kałmucy” od Niemców, ale armia rosyjska to są żołnierze. Jak tylko armia rosyjska zdobyła tę Kasinkę, gdzie przez całą wojnę nie widzieli Niemców… Bo to są dwa stoki górskie, wąska droga. Niemcy bali się wchodzić do tych chałup, które na zboczach były, w lesie, więc oni zobaczyli dopiero, jak Rosjanie zdobywali. Nie wiem, kogo [zdobywali], bo Niemcy uciekli od razu. Ale oni szli pijani: „Hura!”. Ja z moją ciotką (bardzo mądrą) poszłyśmy na szosę zobaczyć armię radziecką. Ciotka moja wyglądała tak: miała płaszcz z pluszu fioletowego ze starości, coś okropnego, i norweskie buty (nie wiem, od kogo dostała) z czubami. Poza tym kompletnie siwa, bo w czasie Powstania osiwiała zupełnie. Jechał kozak, co miał czub, na koniu, i do mojej ciotki:
Doczka, doczka! Odwróciłam się, bo myślałam, że do mnie, a on nie, do ciotki. Później złożyli nam wizytę, bo się pytali, a ja naiwna powiedziałam: „My tu mieszkamy. O, tam, na górze”. Od razu górale załatwili sprawę. Wyszli za stodołę, zaczęli strzelać z pepesz i oni uciekli, i już nie wchodzili. Później tylko NKWD dostało się w głąb tej osady, ale to już bardzo późno.
- Jak i kiedy wróciła pani do Warszawy?
Później było tak, że mój wuj, który był odpowiedzialny (nie wiem, jak to się nazywa) w Komendzie Głównej AK za zrzuty, wylądował w Poznaniu ze mną. Mieliśmy tam mieszkanie nawet przyzwoite i dwa czy trzy lata było szczęśliwie, bo pierwszy okres to nie było takich strasznych represji. Dopiero zaczęły się po 1948 roku. Ktoś się dowiedział, że on był w AK na jakimś stanowisku i poszedł siedzieć pięć lat do kryminału. Siedział z jakimś Niemcem, który walczył w Warszawie, był wysokim oficerem. Bardzo się zaprzyjaźnili przez te pięć lat w jednej celi. Wtedy musiałam iść do domu dziecka, to znaczy przyjechałam do Warszawy na krótko (na szczęście nie byłam wymeldowana) i poszłam do domu dziecka. Jak wyszłam z domu dziecka, to mnie przekazali do jakiejś bursy, gdzie mogłam mieszkać. Zaczęłam pracować. Nagle dostałam wezwanie, że muszę natychmiast wyjechać z wybrzeża, bo jestem niebezpieczny element, a sto pięćdziesiąt kilometrów od granicy ten niebezpieczny element nie może mieszkać. Uratowało mnie to, że jeszcze były książki meldunkowe i że w Warszawie był mój meldunek. Tak że dojechałam do ciotki.
Muszę powiedzieć, że byłam zachwycona tym, że tak szybko zaczęli odbudowywać. Jak teraz patrzę, jak autostrady budują cztery lata i nie mogą zbudować, to Warszawę w mgnieniu oka (w porównaniu) odgruzowali. Przede wszystkim te straszne gruzy, które wywoziło się furmankami. Odgruzowywałam dwie knajpy: „Bazyliszka” na Starym Mieście, druga się nazywa „Złota Kaczka” czy coś takiego. Tam chodziłam ze swoim biurem i tam właśnie odgruzowywaliśmy. Potem paskudnie, bo paskudnie, ale odbudowali Warszawę, i niech sobie mówią, co chcą. Ja sama na tym też straciłam, że były zabrane te wszystkie grunty. Ale dzięki temu mamy trasy, szerokie ulice. Teraz, za te pieniądze, nigdy by nie odkupili od właścicieli tych ziem.
Prawie codziennie przejeżdżałam przez getto. Moja mama utrzymywała się w czasie okupacji, prowadząc kawiarenkę w sądzie na Miodowej, tam gdzie teraz chyba jest Ministerstwo Zdrowia koło kapucynów. Z Żoliborza jechałam tam do matki. Często przywoziłam jakieś ciasta, które matka sprzedawała. To było tak, że jak wjeżdżał tramwaj na Bonifraterską (bo wtedy była linia tramwajowa przez Miodową i Bonifraterską), to wskakiwali granatowi policjanci. Okna były rzekomo zamalowane niebieską farbą, ale każdy, kto jechał, to skrobał, żeby zobaczyć, co się dzieje. To były straszne rzeczy. Nie mogę sobie darować, bo zaraz za tym była ta nieszczęsna karuzela i to jakoś od razu opuszczało człowieka. A tu leżały trupki dzieci już nieżywe albo… Po samym Powstaniu trup mężczyzny na balkonie leżał tak długo, aż został szkieletem. To były naprawdę straszne rzeczy i mówię, że wszyscy chrześcijanie polscy, którzy byli w Warszawie, powinni mieć wyrzuty sumienia, bo naprawdę nic nie robili. Do nas, do Feniksa przychodziły żydowskie dzieci. Uciekały, ze śmietnika wyciągały chleb. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy, żeby im dawać jakiś chleb, tylko się patrzyło, że jedzą ze [śmietników]. To było straszne, bo to były kościotrupki w szmatach, brudne, paskudne. Jak na śmiecie się patrzyło. Powiedziałam, że to jest największy grzech mojego życia, że taki miałam stosunek do tych biednych Żydziaków, którym przecież można było chociaż kawałek chleba dać.
- Czy była pani świadkiem ludobójstwa Żydów i Polaków?
Mówiłam o więźniach z Pawiaka pod Dworcem Gdańskim. Widziałam to i dziwie się, że w ogóle jestem normalna, bo jak małe dziecko coś takiego widzi, to powinno być naprawdę chore psychicznie. Teraz się dzieciom nie pokazuje a to porno, a to czegoś tam i rosną bandyci, a tam jakoś dzieci potem wyrosły w miarę normalne. Była słynna łapanka w Wielki Piątek na Żoliborzu. Wtedy z Feniksa, z każdego mieszkania, gdzie był mężczyzna (nie wszędzie byli mężczyźni w mieszkaniach), wszystkich ich zabierali. To było na otwarcie Oświęcimia. Zabrali mojego wuja, który był tchórzliwy bardzo człowiek i na rampie kolejowej (to [wiem] od innych z tego domu, którzy wrócili) dostał ataku szału, rzucił się na Niemców i zastrzelili go. Już w Oświęcimiu, ale na peronie, tak że nie zdążył w ogóle tam być. Chodzili i sprawdzali, i mojej mamie przyjaciółka (w cudzysłowie) podrzuciła „zgniłe jajo”. Wtedy już była kara śmierci za przechowywanie Żydów. Ona przechowywała dwie Żydówki. To znaczy myśmy nie wiedzieli, że to są Żydówki. Nie wiem, czy ona to robiła za pieniądze, czy z dobrego serca. W każdym razie jak weszło rozporządzenie o karze śmierci, to w te pędy do matki, mówi: „Tak ci ciężko, macie duże mieszkanie, to wynajmij. To są dwie kulturalne pnie ze Lwowa”. Jeszcze pamiętam, jedna miała na pewno fałszywe nazwisko Ptaszyńska, druga Winnicka. To była matka z córką, a udawały, że są ciotką i siostrzenicą. One mieszkały u nas. Były bardzo miłe, bardzo je lubiłam. Wyobrażałam sobie, jak one się czuły, bo moja matka była antysemitką. Jak był zamach w kinie „Apollo” na Niemców, Niemcy złapali iluś Polaków (wcale nie w kinie) na Pawiak i powiedzieli, że jeżeli się nie znajdzie ten, który tego zamachu dokonał, to zostaną rozstrzelani. Znalazł się Żyd. Nie wiem do tej pory, czy rzeczywiście on to zrobił. W każdym razie jego zabili, a tamtych puścili. Przy tych Żydówkach, które u nas mieszkały, matka powiedziała: „Chwalić Pana Boga, że to Żyd, to żaden Polak nie zginie”. Jak one się musiały czuć!
Zaczęło się tak, że przyszli Niemcy, one się schowały na pawlaczu. Na tym pawlaczu leżały, Niemcy weszli. Matka była bardzo ładną kobietą. Zaczęła ze strachu ich podrywać. Oni przejrzeli: „A tu same kobiety? A gdzie mąż?”. – „W obozie w Rosji”. I pomaszerowali. Wtedy matka mówi: „Trzeba im wypowiedzieć. Ale jak je teraz wyrzucić?”. Dlaczego myśmy się zaczęły orientować, że one są Żydówkami? Dały bieliznę do pralni i już bielizna nie wracała. Nie oddawali im, mówili: „Ty Żydówo!”. Tak wszystko po kolei. Matka mówi: „Jak to? Pani pozwala się tak okradać? Przecież to niemożliwe”. – „A, wie pani, to jakieś głupie rzeczy”. One niby zachorowały, zamknęły swój pokój, który u nas wynajmowały, i wyniosły się, jedna do szpitala, druga ją pielęgnowała. Co jakiś czas dzwoniły. Któregoś dnia puk, puk do drzwi. Przyszło
Kriminalpolizei, kryminalna policja. Jeden stanął w drzwiach, pamiętam ogień żarzącego się papierosa. Pytali się, czy takie mieszkają, matka mówi: „Tak, mieszkają, tylko ich nie ma, bo są chore. Tu jest pokój, można przez pokój córki wejść”. Otwierają i okazuje się, że nic nie ma. One wszystko wyniosły przez okno. Myśmy mieszkały na parterze. Na pewno ktoś za pieniądze je ostrzegł. Tylko dla mnie był prezent: berecik i jakieś słodycze, dla matki też jakiś prezent. Później matkę od razu na gestapo. Na ostatnim piętrze wynajmowało mieszkanie bardzo sympatyczne małżeństwo, uchodźcy z Poznania. W każdym razie tak mówili. Matka już przedtem do nich chodziła. Mówi: Słuchajcie, co to będzie?”. One nam nic więcej nie płaciły oczywiście, bo to była taka wspólna gra: one udawały, że nie są Żydówkami, a my udawałyśmy, że nie wiemy, że one są Żydówkami. Matka ciągle się tej pani zwierzała, że jak to się wszystko skończy. Jak matkę wzięli na gestapo, to po dwóch tygodniach (nic jej specjalnie nie zrobili, tylko ciągle przesłuchiwali, gdzie one mieszkają, czy mają jakieś kontakty) Niemiec powiedział do matki: „Ma pani szczęście, bo dwóch obywateli niemieckich złożyło na pani korzyść zeznania, że pani nie wiedziała, że to są Żydówki, że pani nie brała żadnych pieniędzy”. Okazało się, że to właśnie ci [z Poznania]. Matka wraca i mówi: „Rany Boskie! Nie można z nimi zerwać stosunków!”. Ale oni się bardzo szybko wyprowadzili. Jak tylko matka wróciła, to oni się wyprowadzili.
- Jak ocenia pani Powstanie?
Jak najgorzej. Uważam, że Powstańcy zasługują na wieczną pamięć, ale prawdziwi Powstańcy (bo teraz to znam wielu, którzy są w ZBoWiD-zie, a w ogóle nigdy nie mieli z tym nic wspólnego). Rzeczywiście, chwała im. Natomiast jeśli chodzi o dowództwo Powstania, a zwłaszcza pana Komorowskiego, speca od jazdy konnej, to tak jak powiedział Anders: „Jak przyjdę do Polski, to sąd wojskowy i rozstrzelam ich wszystkich”. To była zbrodnia na mieście i na ludziach. Wykończyli polską inteligencję, szczególnie warszawską. Może w Krakowie, Poznaniu jeszcze zostali, ale w Warszawie właściwie cała polska inteligencja zginęła. Uważam, że to było największe świństwo. Mimo że mnie Anders guzik obchodził, to wciąż czekałam, że przyjdzie i może wreszcie ich powiesi. A teraz oni są bohaterami. Syna pana Komorowskiego ciągle się… On chodzi zresztą do Muzeum [Powstania] i jest honorowany. Muszę powiedzieć, że byłam raz. Powiedziałam, że więcej nie pójdę. Bardzo mi zależało i podobały mi się filmy dokumentalne, które były z Powstania. To rzeczywiście bardzo cenna rzecz. Te inne, to dosyć śmieszne, bo jak człowiek ogląda kanały na cacy zrobione, to tylko jak ktoś lubi atrapy, a nigdy nie widział kanałów, to może się przejąć.
Warszawa, 9 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Pruszyńska