Stanisław Kowalik

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Stanisław Kowalik, urodziłem się 7 października 1935 roku w Warszawie. Okresu wybuchu II wojny światowej nie pamiętam, bo byłem zbyt małym chłopcem, chociaż niektóre fragmenty z tego okresu troszeczkę zapamiętałem. Pamiętam kapitulację Warszawy, pamiętam też, że moi rodzice, którzy się mną opiekowali i wtedy ośmiomiesięczną siostrą, mieli duże problemy, przede wszystkim to były problemy żywnościowe. Mama nie pracowała, opiekowała się po prostu mną i młodszą siostrą. Natomiast jeżeli chodzi o mojego ojca, to pracował w firmie przewozowej Wisła, która mieściła się przy ulicy Siennej, róg ulicy Wroniej. Podobnie jak i moja rodzina i inne rodziny warszawskie, ten okres walk o Warszawę do chwili kapitulacji odbił się rzeczywiście jakimiś skutkami traumatycznymi. Przede wszystkim to były też kłopoty żywnościowe. Pamiętam, że były takie momenty, że nie było co po prostu jeść i ludzie jakoś tam sobie radzili. To, co mi utkwiło z tamtego okresu, to naloty przed kapitulacją. Ulica, a może obszar tej części Warszawy, na której mieszkałem, bo mieszkałem wtedy przy ulicy Łuckiej 15, nie był tak bardzo bombardowany i nie uległ wtedy takiemu zniszczeniu. Pamiętam też, że po kapitulacji już, w wyniku chyba porozumienia i warunków kapitulacji, Niemcy byli zobowiązani do udzielenia pewnych racji żywnościowych. I to zapamiętałem do dnia dzisiejszego, zresztą powiem dlaczego. Chodziliśmy z mamą wtedy w kierunku Pola Mokotowskiego, ulicą Towarową, potem Raszyńską, do tego miejsca, gdzie dzisiaj jest Dom Wojsk Lotniczych. Tam pamiętam, że były ustawione kuchnie polowe i w ramach umowy kapitulacyjnej Niemcy przydzielali […] zupę. Tę zupę zapamiętałem […] i ten zapach, bo to wtedy, po takim […] dłuższym okresie głodu zapamiętałem smak zupy pomidorowej, i do dnia dzisiejszego tę zupę i zapach jej pamiętam.
Okresu kapitulacji i potem okupacji, no to tak specjalnie, szczególnie nie pamiętam, bo być może tutaj mój młody wiek jakoś tak po prostu nie pozwalał na utrwalenie pewnych sytuacji. Podobnie jak moi rówieśnicy, w domu, w którym mieszkałem, bawiliśmy się tam na swój sposób. Pamiętam też, że w tych budynkach (tam było kilka budynków pod tym numerem) było też kilka rodzin pochodzenia żydowskiego. Myśmy byli z nimi w dobrych stosunkach koleżeńskich, z tym że w momencie, kiedy już w latach czterdziestych Niemcy wydzielali getto w Warszawie, to duże i małe, te rodziny żydowskie zostały po prostu zabrane do getta i tu kontakt już się po prostu z nimi zakończył.

  • Pamięta pan, jak ich zabierali?

Nie, specjalnie nie pamiętam, bo być może, nie wiem nawet o jakiej to porze dnia było. Być może, że wtedy albo spałem, albo po prostu byłem czymś innym zajęty i tego nie pamiętam. Dlaczego tutaj wspominam małe getto, bo to getto terytorialnie było najbliżej ulicy Łuckiej, po drugiej już stronie ulicy Żelaznej, bo ulica Łucka dochodziła do ulicy Żelaznej i potem ulica Ceglana, Waliców, to było już po prostu małe getto. Pamiętam, jak wybuchło powstanie w gettcie, to tutaj też część tego getta była po prostu likwidowana. I nie wiem, czy to na skutek w ogóle oporu żydowskiego, ale budynki się po prostu paliły. Pamiętam, że wychodziłem na ulicę, przy której mieszkałem i w dali, w głębi tej ulicy było widać pożary. To tyle jeżeli chodzi o okres okupacyjny.

  • Pamięta pan Niemców, widział pan ich, oglądał?

Tak. Jeżeli chodzi o Niemców, to dość często spotykałem ich na swojej ulicy, bo mieszkałem pod piętnastym, natomiast po drugie stronie, już w tej chwili trudno mi jest tam zlokalizować, czy to był numer sześć, czy osiem, były tam jakieś magazyny. Do tych magazynów Niemcy przyjeżdżali po jakieś tam produkty, materiały. Natomiast po nieparzystej stronie, to był numer jedenaście, też była tam taka fabryka, i pamiętam, że też tutaj przyjeżdżali Niemcy. Były tam stolarnie i ponieważ byłem dość ruchliwym chłopcem, więc wypuszczałem się troszeczkę dalej niż mój budynek i widziałem, że stamtąd zabierali jakieś elementy drewniane. Natomiast jeżeli chodzi o wybuch Powstania… Ponieważ w 1942 roku zostałem zapisany do szkoły przy ulicy Miedzianej 8… Ten budynek szkoły istnieje do dziś. Często jak jestem na spacerze, to z takim sentymentem zaglądam tam, bo szkoła była w podwórku, od ulicy był normalny budynek mieszkalny. Do szkoły tej chodziłem dwa lata: 1942/1943 i 1943/1944. Pamiętam, że zdałem wtedy do klasy trzeciej i miały być wakacje. Tak się ułożyło, że mój ojciec nie mógł wtedy znaleźć wolnego czasu, bo obiecywał nam, że wywiezie mamę, mnie i siostrę do znajomych do wsi, której w tej chwili nie pamiętam, ale gdzieś w okolice Mszczonowa. No i tu te wakacje, żeśmy nie wyjechali, tak że całą połowę czerwca i lipiec byliśmy w Warszawie. Mieliśmy wyjechać właśnie na początku sierpnia, ale z uwagi na wybuch Powstania już to nie doszło do realizacji.

  • Czy pana ojciec ciągle pracował w tej firmie?

Tak. Mój ojciec pracował ciągle w tej firmie, był kierowcą (wtedy się mówiło szoferem) i mechanikiem. Tak że pracował w warsztacie i jeździł samochodem. To była duża na owe czasy firma przewozowa. Pamiętam też, że były takie sytuacje (jako młody chłopiec podsłuchałem), że samochody z tej firmy, a zwłaszcza samochody, które ojciec prowadził, były wynajmowane przez jakąś organizację wojskową, bo opowiadał, jak z Żoliborza przewoził jakieś skrzynie (prawdopodobnie to była broń) do Puszczy Kampinoskiej, w okolice Palmir. Opowiadał właśnie, jaki to był stres, ponieważ gdzieś przed Łomiankami stały posterunki niemieckie i była w ogóle taka szansa, że przejedzie albo nie przejedzie, no i wtedy byłyby odpowiednie konsekwencje.

  • Czy pan pamięta jakieś zabawy z tamtego czasu, w co się pan bawił, jakie były gry?

Zabawy to były takie dziecinnie nieskomplikowane, bo graliśmy a to w berka czy chowanego na podwórku. Taka zabawa była wtedy, że jakieś kółko i tak zwana popychaczka, i tam się tym jeździło. Natomiast po deszczu, kiedy była dość spora ulewa i kałuże powstawały, robiliśmy sobie łódeczki z papieru i się tym bawiliśmy. Tak że to nie były jakieś wyszukane zabawy, były takie na te czasy możliwe i dostępne.

  • Czy miał pan świadomość, że jest wojna, bał pan się?

Jeżeli chodzi o ten okres okupacyjny, to trochę się bałem. Dlaczego? Bo moja droga do szkoły z ulicy Łuckiej, gdzie mieszkałem, prowadziła ulicą Wronią przez plac Jana Kazimierza, który w tej chwili nie istnieje, na tym miejscu w latach chyba pięćdziesiątych powstały budynki Domu Słowa Polskiego. Na placu Jana Kazimierza były podobne hale targowe jak przy ulicy obecnie Jana Pawła, Hale Mirowskie. Ta podróż, aczkolwiek niezbyt odległa, była niebezpieczna. Począwszy od ulicy Łuckiej w kierunku placu Jana Kazimierza odbywał się tutaj taki handel naręczny, i wokół tych hal, na placu też, było dużo kramów, stoisk, dużo było ludzi handlujących. Bardzo często tak się zdarzało, a ja osobiście znałem takie dwa przypadki, kiedy Niemcy urządzili łapankę i z trudem wtedy z mamą gdzieś do jakiejś pobliskiej bramy żeśmy się schowali. Tak że to były emocje. Być może, że ja nie doświadczyłem tak bardzo jak mama, ponieważ była osobą odpowiednio starszą i bardziej zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa tej sytuacji.
Pamiętam też takie dwa momenty, które mi utkwiły w głowie. Wracając ze szkoły, to była godzina popołudniowa, już dochodząc do ulicy Łuckiej, zostaliśmy zatrzymani i z nami pewna ilość osób, która chciała iść albo w prawo Łucką, albo dalej. I wtedy odbyła się egzekucja ludności, na wysokości mniej więcej pomiędzy ulicą Łucką a ulicą Grzybowską, na Towarowej. [W tym miejscu] do dnia dzisiejszego jest płyta upamiętniająca ten wypadek. I druga taka sprawa była też. Na ulicy Wroniej jest budynek numer 33, on do dzisiaj stoi, i też kiedyś wracając ze szkoły, nastąpiła silna eksplozja. Okazało się, że w tym budynku był jakiś punkt przekazywania granatów, i ten ktoś, kto wynosił granaty [miał torbę] (a dorożka stała przed budynkiem) tak jak potem mówili, [torba] otworzyła się i kilka granatów czy innych materiałów wybuchowych, nie mogę teraz tego dokładnie określić, po prostu wybuchła. Pamiętam, że tak silna była detonacja, że dwa piętra, pierwsze piętro i drugie w tym budynku, zostały zniszczone. Te dwa fakty bardzo mi utkwiły w głowie. No i później to już wybuch Powstania Warszawskiego.

  • Czy pana rodzice byli związani z konspiracją?

Nie. Z tego, co wiem, to nie. Mama zajmowała się, tak jak większość wtedy kobiet, wychowaniem dzieci i prowadziła gospodarstwo domowe. Natomiast ojciec pracował. Być może, że mi się nie zwierzał, ale to, że jeździł bardzo często samochodami w tej firmie, miał na pewno zlecenia, o których ja raz słyszałem, że miał w kierunku Palmir z Żoliborza, prawdopodobnie miał więcej. Ale w Powstaniu Warszawskim potem nie uczestniczył. Teraz Powstanie Warszawskie, pamiętam, tak się złożyło, że (jak mówiłem wcześniej) nie wyjechaliśmy na wakacje i zastał nas wybuch Powstania na ulicy Łuckiej. Pierwsze dni Powstania tutaj akurat były w miarę spokojne. Pamiętam ożywienie wśród ludzi. Wpadali na podwórka młodzi ludzie z opaskami biało-czerwonymi na ramionach, pokazywał się co jakiś czas ktoś z karabinem i tak, jak mogłem się zorientować po ludziach, był jakiś entuzjazm, że coś się dzieje i idzie ku lepszemu, będzie koniec okupacji.
Pierwsze dni Powstania przebiegały w zasadzie łagodnie. Nie było w tym okresie dużych walk, natomiast takim przełomowym momentem był 5 sierpnia. Pamiętam, że to był rześki poranek, była pogoda i my siedząc w piwnicach, skorzystaliśmy, żeby zaczerpnąć trochę powietrza. I gdzieś, tak w okolicach godziny ósmej, dziewiątej, nadleciało na bardzo dużej wysokości mnóstwo samolotów niemieckich. I wtedy ta ulica i okoliczne ulice, tak jak Żelazna, Grzybowska, Wronia, Pańska, Śliska, zostały zbombardowane bombami zapalającymi. I wtedy działo się coś strasznego, wszystko się po prostu dookoła paliło. Był wielki chaos, krzyk, ludzie biegali, nie wiedzieli, co się dzieje. Sytuacja była na tyle niebezpieczna, że ojciec z mamą, ze mną i z siostrą, żeśmy po prostu uciekli z tych zabudowań przy ulicy Łuckiej i przeszliśmy takimi [piwnicznymi przejściami]… W piwnicach były porobione przejścia między budynkami i tymi przejściami przeszliśmy na ulicę Prostą, potem dalej na ulicę Pańską i poszliśmy ulicą Pańską w kierunku Marszałkowskiej, pamiętam, pod numer 57. Tam mieliśmy jakichś znajomych i u nich przez kilka dni żeśmy się zatrzymali. Tam też taki był niebezpieczny incydent. Na podwórku była studnia i była względnie ładna pogoda, ludzie żeby zaczerpnąć powietrza wyszli z piwnic i rozsiedli się na tym podwórku, które w środku miało skwerek i stała kapliczka z Matką Boską. Wtedy stała się rzecz straszna, ponieważ wpadł granatnik i bardzo dużo ludzi wtedy było rannych. Nawet nasi znajomi, którzy razem z nami z ulicy Łuckiej przybyli na ulicę Pańską, byli ciężko ranni, i niektórzy z nich wymagali nawet szpitalnej opieki. Pamiętam, że taki nasz dobry znajomy, pan Różański, był poważnie ranny w głowę. Mój ojciec z innymi osobami zanieśli go na drzwiach (tak podejrzewam, tak pamiętam) do szpitala polowego, który wtedy znajdował się na ulicy Mariańskiej, w obecnej przychodni zdrowia. Po kilku dniach dowiedziałem się, że już ten pan nie żył. Ponieważ to, co się miało wypalić w okolicach ulicy Łuckiej, to się wypaliło, postanowiliśmy wrócić na ulicę Łucką z Pańskiej. Tak się stało szczęśliwie, że nasz dom, w którym mieszkaliśmy i nasze mieszkanie nie zostało spalone. Na ulicy Łuckiej byliśmy już praktycznie do końca.
  • Jak pan pamięta piwnice, w których pewnie dużo państwo siedzieli?

Tak, pamiętam te piwnice… To były piwnice, w których ludzie mieli węgiel, jakieś tam produkty i w tych piwnicach urządzili sobie jakieś lokum. Na łóżkach polowych, na jakichś materacach, z tym że tych ludzi było bardzo dużo. Pamiętam też taki jeden moment, właśnie z Pańskiej 57, kiedy bomba burząca spadła na oficynę frontową. Myśmy wtedy byli w tej piwnicy. Ukazał się straszny kurz, jakiś błysk i straszna panika. Pamiętam, że ludzie w panice zaczęli się modlić i z piwnicy my żeśmy przeszli przejściem na ulicę Śliską. Jak się okazało, to ta kamienica i te piwnice, w których byliśmy, nie została zniszczona. Ale frontowa kamienica i jej zniszczenie, ten wybuch spowodował właśnie to, że to wszystko się tam zatrzęsło i dało taki efekt tego wybuchu i kurzu. Tak to wyglądało w piwnicach. Zresztą ludzie wszyscy, praktycznie rzadko kto siedział w mieszkaniu, to było bardzo niebezpieczne.

  • Spędził pan bardzo dużo czasu w piwnicach, jak wyglądało życie tam, jedzenie, przecież coś trzeba było robić?

Tak. Okupacja nauczyła ludzi pewnej zaradności i rodziny zgromadzały sobie żywność. Pamiętam, że każdy tam miał jakieś garnki kamienne ze smalcem, miał mąkę, miał cukier, i to w pewnym okresie wystarczało. Zresztą ludzie się dzielili i radzili sobie z głodem. Tak było na początku, bo później te wszystkie zapasy się skończyły. Pamiętam, że co zaradniejsi mężczyźni nie zważając w ogóle na niebezpieczeństwo, a wiedzieli, gdzie są składy na przykład z żywnością, no to chodzili i z tych składów dostawali pewne produkty żywnościowe. Pamiętam, jak już wróciliśmy na ulicę Łucką z ulicy Pańskiej, zostały zdobyte przez AK magazyny Haberbuscha, które mieściły się przy ulicy Krochmalnej, Wroniej i stamtąd ludzie zaopatrywali się w cukier, w jęczmień, który służył do produkcji, i tak sobie po prostu radzili. Z tym że później było już coraz gorzej i wiem, że ludzie mieli duże problemy i przymierali głodem.

  • A higiena, woda?

Przez pierwszy okres sierpnia woda była. Wodociągi jeszcze i filtry pracowały i woda na niskich piętrach była. W późniejszym okresie, kiedy filtry przestały pracować, to pamiętam, że na posesji pod numerem 17 była wiercona studnia, i z tej studni ludzie sobie nabierali wodę. Z tym, że ta woda nie była taka przezroczysta jak normalnie my ją widzimy, była to woda mętna, jakoś tam sobie przez jakąś gazę, przez coś to czyścili, no i dopiero po przegotowaniu to się nadawało do picia. Tak że tak wyglądała sprawa zaopatrzenia w wodę. Pamiętam też, że takie ujęcie wody było róg ulicy Wroniej, Grzybowskiej. Tam też jakaś była studzienka, i tam ludzie chodzili z naczyniami, z tym że to praktycznie takim małym strumieniem się lało, tak że tworzyły się tam duże kolejki, i część tam ludzi też była czasami narażona na ostrzał niemiecki. Tak jak mówiłem, 5 sierpnia było nasilenie bombardowania, zresztą nie było jakichś przerw, bo jak nadleciało lotnictwo i bombardowali, to po minięciu tego bombardowania odzywały się inne wybuchy, czy to z moździerzy, czy z dział kolejowych, czy takie miny, tak że nie było spokoju. Praktycznie to cały czas trwała kanonada wystrzałów.

  • Czy pamięta pan, co pan robił w tym czasie, siedząc w piwnicy?

Siedząc w tej piwnicy, ze strachu trzymałem się mamy. Podobnie wszystkie inne dzieci. Myśmy sobie nie zdawali sprawy, ale sytuacja i panika starszych ludzi nam się udzielała. Tak że nie czuliśmy się pewnie, nawet będąc u boku mamy. Pamiętam, i tego się nie wstydzę, bo też płakałem i bałem się po prostu. Chcę powiedzieć, że pod koniec, praktycznie na początku września Niemcy nasilili bombardowanie tej okolicy. Były bardzo, bardzo intensywne naloty, i wraz z tymi nalotami Niemcy zrzucali taką odezwę namawiającą ludzi do opuszczenia Warszawy. Pamiętam, jak mówili dorośli, zwracali się o opuszczenie Śródmieścia przez ludność cywilną i wojskową, a dotyczyło to głównie osób schorowanych, kobiet i dzieci. Pamiętam, że wtedy powstał taki dylemat: czy skorzystać z tego wyjścia, czy nie. Wiem, że ludzie już wiedzieli o wielkich zbrodniach na Woli i po prostu wyjście takie stwarzało pewną niewiadomą, jak to się wszystko potoczy, jak zachowają się Niemcy, czy można im wierzyć. Pamiętam, że doszły wtedy takie słuchy o wielkich zbrodniach w fabryce Franaszka, w szpitalach wolskich, u zbiegu ulicy Górczewskiej (nie pamiętam w tej chwili tej bocznej uliczki). To były grupy Reinefartha, generała, który okrutnie się wpisał, i drugiego generała, już nie pamiętam…

  • Dirlewangera.

…Tak, tak, którego kryminaliści z SS byli bardzo okrutni i wszystkich ludzi tam mordowali.

  • Rozumiem, że te informacje udzielały się państwu, dorosłym, zastanawialiście się, dlatego czy wyjść czy nie wyjść, czy mogą przyjść i zrobić to samo z wami, czy też pójdziecie, nie wiecie co będzie, i dokąd? Co było dalej?

Dalej była taka sytuacja, że… Zresztą muszę powiedzieć, że moja mama była wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży, i ta sytuacja tym bardziej nakazywała zastanowić się, czy zostać i czekać co będzie dalej czy wyjść. Po dwóch dniach się sytuacja wyjaśniła, bo dowództwo Armii Krajowej […], dało zezwolenie Zarządowi Cywilnemu PCK na przeprowadzenie rozmowy z Niemcami na temat możliwości opuszczenia Śródmieścia i zorganizowania tego opuszczenia. Pamiętam, że rozeszła się taka wieść, że można będzie opuścić Śródmieście i te ulice, na których ja mieszkałem, 8 i 9 września. Ustalono, że między godziną dwunastą a czternastą będzie zbiórka na ulicy Wroniej. Pamiętam, że to chyba była godzina ranna, kiedy my żeśmy na tę ulicę przyszli, i tam czekaliśmy (bodajże pod numerem 5) na Wroniej, na dalszy rozwój sytuacji.

  • Pan i cała pana rodzina…

Tak. Ojciec, mama i siostra. I gdzieś tak właśnie w godzinach popołudniowych już, wczesnych popołudniowych, nastąpił taki grupowy wymarsz. Zauważyłem wtedy, że z pobliskich bram po jednej i po drugiej stronie ulicy wyszło bardzo dużo ludzi. Zostaliśmy uformowani w taką grupę maszerującą i ruszyliśmy ulicą Wronią do ulicy Pańskiej, i ulicą Towarową do Wolskiej, i Wolską doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha na Woli. Pamiętam, że po obu stronach tego przemarszu stali żołnierze niemieccy co jakiś czas i były siostry PCK, które co jakiś czas każdemu coś tam wręczały [z żywności]. Nie wszyscy mogli z tego skorzystać, bo było mało tych produktów. Jeżeli chodzi o to opuszczenie Śródmieścia, to było takie polecenie, że każdy może wziąć podręczny bagaż i jakiś prowiant. Z reguły tego prowiantu już nie było, bo to był ponad miesiąc Powstania i zapasów ludzie nie mieli.
Dotarliśmy do kościoła, było tam już bardzo dużo ludzi. Wtedy jeszcze byliśmy razem z ojcem. I w kościele, to już była godzina popołudniowa, być może szesnasta, siedemnasta, byliśmy stłoczeni. Bez warunków higienicznych, bez toalet, działy się tam straszne rzeczy. Ludzie leżeli na posadzce, na ławkach, na ołtarzach bocznych, był straszny tłok, no nieopisana była sytuacja. Pamiętam też, że z ambony Niemiec robił zdjęcia. I tak minęła noc. Rano był zarządzony wymarsz. Szliśmy do ulicy Wolskiej, z tym że tutaj [wcześniej] nastąpiło oddzielenie mężczyzn od kobiet i dzieci, i w tym właśnie momencie straciliśmy kontakt z ojcem. Ja tylko, mama i siostra poszliśmy dalej ulicą Wolską do ulicy Bema na Dworzec Zachodni.
Tam zostaliśmy załadowani do wagonów towarowych i przewiezieni zostaliśmy do obozu przejściowego Dulag 121, tak on wtedy chyba się nazywał i nazywa, i tam byliśmy w tym obozie. To był obóz zorganizowany w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie. Później jak się dowiedziałem, bo chciałem się dowiedzieć coś na ten temat, tego obozu, to obóz ten został zorganizowany przez Niemców dużo wcześniej, bo już 6 sierpnia. W pierwszym okresie głównie w tym obozie znalazła się ludność cywilna Ochoty. Bardzo dużo [tych ludzi Niemcy zgromadzili] na tak zwanym Zieleniaku, i stamtąd napełnili ten obóz.

  • Wróćmy do pana historii, jak długo tam pan był z rodziną?

W tym obozie byliśmy kilka dni.

  • Czy pana matką jakoś specjalnie się tam ktoś zajmował z tego powodu, że była w ciąży?

No właśnie nie zajmował się. Ja byłem za mały, żeby gdzieś z tą sytuacją się udać. Ale chcę też powiedzieć, że okazuje się, że ojciec też znalazł się w tym obozie, już z transportem mężczyzn i udało się ojcu z powrotem nas odnaleźć, tak że byliśmy pod opieką ojca. Byliśmy tam chyba kilka dni, spaliśmy na pryczach żelaznych, w nocy pamiętam, że widać było łuny pożarów nad Warszawą, no i tu też dokuczał nam głód. Co prawda pamiętam, że były wydawane racje żywnościowe w postaci zup, ale sytuacja była paradoksalna, bo nie wszyscy ludzie mieli naczynia, tak że ten kto miał naczynie, to się ustawił w kolejce do kuchni polowej i dostał, natomiast trzeba było sobie pożyczać. Nam się czasami udało pożyczyć i wtedy można było coś zjeść. Muszę powiedzieć, że sytuacja mamy była bardzo trudna. Ja się dopiero później zorientowałem, że w ogóle mama była w ciąży, ale to powiem dalej.
Chyba po dwóch dniach pobytu w tym obozie był zorganizowany znowu transport, gdzie wysyłali ludzi w różne kierunki w Polsce. Z nami był już ojciec i szykowaliśmy się do tego transportu, szliśmy w kierunku bocznicy. Ponieważ mój ojciec wtedy jeszcze był młodym człowiekiem, został przez Niemców wyłowiony, no i rozdzielili nas z ojcem. Szczególnie pamiętam siostrę, ona była wtedy czteroletnią dziewczynką, ona się uczepiła ojca i nie chciała go puścić. Ale Niemiec na to nie zważał. Po prostu zabrał ojca i ja z siostrą i mamą poszliśmy na peron i tam do wagonów towarowych zostaliśmy załadowani i jechaliśmy w nieznanym kierunku. Pamiętam, ponieważ to było też po południu już.

Jak długo jechaliśmy, to nie wiem, w każdym bądź razie to były wagony towarowe otwarte i widać było rozgwieżdżone niebo. Straciłem wtedy rachubę czasu, jak długo jechaliśmy, w każdym bądź razie dojechaliśmy do stacji, gdzie nas wyładowano. Okazało się, że to jest miejscowość Końskie. Z dworca kolejowego zabrano nas na rynek miejski i tam czekały już furmanki, które miały nas zabrać do okolicznych wsi. Pamiętam, że dużo wtedy było ludzi, bo to był dość duży transport. Sytuacja była bardzo dla nas niekorzystna, bo jak żeśmy się zorientowali, to praktycznie na tym placu zostałem tylko ja, siostra i mama. Nie było chętnych, kto by nas zabrał i nami się zaopiekował. Ale w końcu przyszedł jakiś gospodarz, wziął nas na tą furkę. Jechaliśmy jakiś czas, może pół godziny, może godzinę, i dotarliśmy do wsi Pomorzany. To jest taka wioska, która oddalona jest około pięciu kilometrów. Położona jest przy drodze ze Skarżyska-Kamiennej do Radomska i Piotrkowa. Wieś, o tyle ciekawa, że to nie była taka typowa wieś z jedną ulicą, tylko było tam kilka ulic. Z drugiej strony tej wioski były spore lasy. Pamiętam, że po przywiezieniu nas do tej wsi, zostaliśmy zakwaterowani w jednej z chałup i mieszkaliśmy razem w takim niewielkim pomieszczeniu, gdzie tylko była kuchenka, żeby tam napalić. Tam żeśmy przenocowali pierwszą noc. Do dyspozycji tylko było jedno łóżko, natomiast na drugi dzień zostaliśmy przydzieleni do różnych gospodarzy. Ja byłem u innego gospodarza, siostra była u innego. Zadaniem tych gospodarzy było wyżywienie nas. Oprócz tego ja pomagałem w gospodarstwie. Niektórzy z nich mieli chłopców, więc proste jakieś prace gospodarcze żeśmy robili i […] dość często chodziliśmy na wypas z krowami. Wtedy była jeszcze ciepła jesień i oni tam na żyto takie odrośnięte [je] wysyłali.

  • A pana mama?

Moja mama mieszkała u gospodarza, gdzie się spotykaliśmy tylko na noc. Pamiętam, że była to już noc październikowa, kiedy mama mnie obudziła i powiedziała, żebym poszedł po panią Kuliszową. Jak się potem dowiedziałem, ona mieszkała na Waliców i razem z nami znalazła się z dwojgiem dzieci też w tej wsi. Nie wiedziałem wtedy o co chodzi, ale zostałem u tej pani na noc, tam gdzie ona mieszkała. Jak wróciłem na drugi dzień, to dowiedziałem się, że jest braciszek. Braciszek urodził się 7 października 1944 roku, tak jak ja. Razem obchodzimy urodziny. No i tu byliśmy. Różnie było. Wtedy tam na wsi też nie było za dużo żywności. Jak mogli, tak nas tam karmili. Zaprzyjaźniłem się tam z tymi chłopcami ze wsi i z tymi chłopcami, którzy byli z Warszawy. Ponieważ mieliśmy kuchenkę w tym pomieszczeniu, więc ja z nimi, zresztą oni też, chodziliśmy do lasu po drzewo. Zbieraliśmy suche gałęzie, to się przynosiło i tym się paliło, ale dzięki temu (to mi się potem przydało) poznałem ten las po prostu. Był potem taki moment, kiedy zbliżała się już ofensywa rosyjska, wieś była zapełniona żołnierzami niemieckimi, różnym sprzętem, czołgi, samochody, armaty. Wiedzieliśmy, że coś się szykuje. Przez skórę czułem, że coś tu się dzieje. Następnego dnia obudziły nas nisko przelatujące samoloty rosyjskie, tak zwane kukuruźniki. Leciały bardzo blisko nad zabudowaniami. Obudziliśmy się i okazuje się, że praktycznie Niemców we wsi już nie ma. I to był moment, kiedy zostaliśmy już jakby wyzwoleni. Ale co się okazuje? Ludzi nie ma, gospodarzy nie ma, zostaliśmy sami. I tak jak mówię, że chodziłem do lasu, wiedziałem gdzie się udać. I z mamą, z tym małym bratem i siostrą, przez najbliższą łąkę udaliśmy się do pobliskiego lasu. Wiedziałem gdzie jest leśniczówka, i mama resztkami sił dotarła do tej leśniczówki, chociaż była skłonna usiąść gdzieś już pod drzewem, i nie wiem co by się z nami stało. Byliśmy w tej leśniczówce. Po drodze, żeby do tego lasu dotrzeć, to trzeba było sforsować rów. Mnie i mamie się jakoś udało, to nie był głęboki i szeroki rów, siostra wpadła do tego rowu. Odmroziła sobie ręce. Po przyjściu do leśniczówki, tam się od razu zaopiekowali ludzie, było tam już sporo i z Warszawy, i z najbliższych miejscowości ludzi. Zaczęli nacierać ręce i jakoś tam w tym pierwszym momencie jej to pomogło.
I znów taka ciekawa historia jest w tej leśniczówce, że momentami są żołnierze radzieccy, następnie odchodzą, i są Niemcy. Jest taki niczyj teren, to się wszystko jeszcze miesza. I była sytuacja taka, że w pewnym momencie przyszło chyba kilku Niemców, i mieli skądś w rękach kury. Te kury były nieżywe, i kilka kobiet ci Niemcy zabrali do jednej z izb w leśniczówce, prawdopodobnie po to, żeby tam ugotować im jakąś strawę, rosół czy coś. Zauważyłem, że jest tu po prostu niebezpiecznie i udało mi się jakoś wymknąć z mamą, z bratem i siostrą do następnej wsi i szliśmy. Już tam nie był teren zalesiony, szliśmy przez pola, pamiętam, że już był duży śnieg, i po tym śniegu dotarliśmy do wioski, której nazwy w tej chwili nie pamiętam. Po kilku dniach, tam byliśmy przyjęci, nakarmiono nas, mieliśmy już, jakie takie, dobre warunki, po takim krótkotrwałym wypoczynku, to trwało może dwa czy trzy dni, wróciliśmy do tej wsi Pomorzany. Okazuje się, że mieszkańcy tej wsi i ci, co byli z Warszawy, też tam wrócili. No i wtedy moja mama i inni zaczęli zastanawiać się, jak tu wrócić do Warszawy. Było to niemożliwe. W ogóle nie było możliwe, żeby zabrać się na jakikolwiek pociąg i w tym kierunku nie było w ogóle zezwolenia na wyjazd. Ponieważ moja mama nie pochodzi z Warszawy, bo z ojcem się poznała przed wojną w Warszawie, tu się pobrali, ale pochodziła z takiej wsi pod Piotrkowem Trybunalskim, i w tym kierunku do Piotrkowa udało nam się na jakiś tam przypadkowy pociąg towarowy zabrać i dotarliśmy do Piotrkowa. Z Piotrkowa dotarliśmy z kolei do tej wsi rodzinnej mamy. W tej wsi byliśmy kilka tygodni i następnie udaliśmy się jeszcze dalej, tutaj w okolice Bełchatowa. Bo jak się okazuje, mama umówiła się z ojcem, że jeżeli przeżyją wojnę, to spotkają się właśnie w takiej wsi pod Bełchatowem, która nazywała się Marki. Tam już byliśmy dłuższy czas, i w tej wsi dowiedziałem się o kapitulacji Niemiec. To było 8 maja.

  • Spotkali się państwo z ojcem?

Nie spotkaliśmy się jeszcze. Ktoś tam z dalszej rodziny usłyszał w radiu, że Czerwony Krzyż poszukuje Julianny Kowalik z dziećmi. I dowiedzieliśmy się wtedy, że to ojciec poszukuje nas. Wiedzieliśmy już, że ojciec żyje. Z ojcem się spotkaliśmy dopiero w 1945 roku jesienią.

  • Gdzie? Tam właśnie?

Tak. Bo tak się umówili, że tam się spotkają. Chcę jeszcze nawiązać do urodzin mojego brata. Ponieważ mama nie wiedziała, czy ojciec przeżyje, czy w ogóle się spotkają, więc mojemu bratu dała imię Andrzej, tak jak ojcu.
Chciałem taką mała dygresję, odskocznię zrobić, co się stało z ojcem w ogóle. Ojciec, ponieważ tak jak mówiłem, pracował w tych zakładach w Wiśle, zakładach przewozowych, był mechanikiem samochodowym, więc został wywieziony do Szczecina, i tam był w takich zakładach naprawczych. Owszem, mieszkali w barakach obozowych, a na dzień byli pędzeni do pracy do Szczecina. Wtedy, kiedy Szczecin został zbombardowany i zbliżała się już ofensywa radziecka, ten zakład i ci więźniowie z ojcem zostali przeniesieni do Lubeki. To taki port wojenny nad Bałtykiem. Tam ojciec też pracował w tych zakładach, i tam wojska kanadyjskie wyzwoliły Lubekę, tą część Niemiec, i tam ojciec został wyzwolony.

  • Jak wrócił do Polski?

Ojciec starał się wrócić 1945 roku [wczesną] jesienią, ale to mu się nie udało. Taka była prozaiczna przyczyna. Po wkroczeniu wojsk kanadyjskich były takie dwa dni, kiedy można było sobie coś z tego dobytku niemieckiego po prostu wziąć. Dostawało się na to dokument, że to jest własnością. Ojciec ze swoim kolegą, Stanisławem Rosem (on też przeżył) wpadli na pomysł, że dobrze by było wziąć ciężarowy samochód niemiecki. No i wykombinowali sobie takiego Opla, Opel Blitz on się nazywał, pamiętam, ojciec mi mówił. Coś tam jeszcze do tego zapakowali, no i udali się w kierunku Polski. Okazało się, że daleko nie dojechali, bo [gdy] chcieli przekroczyć strefę radziecką, zostali zatrzymani i to wszystko im zabrano. Tak, że nici z tego wyszły. Wrócili z powrotem do Lubeki, i tam już z małymi walizkami, niewielkim jakimś dorobkiem, naprawdę takim skromnym, zamustrowali się w Lubece na prom, i promem wrócili do Gdańska, z Gdańska do Warszawy, i do tej wsi Marki pod Bełchatowem wrócił, i się tu spotkaliśmy, [było to już pod koniec listopada].

  • Czy chciałby pan coś na koniec dodać na temat pana przygód wojennych, pana rodziny?

[…] [Do lipca] 1946 roku, […] zostali jeszcze na tej wsi. Po prostu [ojciec] nie wiedział, jaka jest sytuacja w Warszawie, czy będzie miał nas gdzie umieścić i tak dalej. Przyjechał do Warszawy [na początku 1945 roku], okazało się, że ta firma nie istniała, te tereny zostały zniszczone, firma przeniosła się do Łodzi i tam zaczęła swoją działalność. Ojciec tam jakiś czas pracował, potem ta firma przeniosła się z powrotem do Warszawy. Tak się okazało, że ten dom przy ulicy Łuckiej 15 został częściowo tylko wypalony i nasze mieszkanie ocalało, ponieważ my żeśmy mieszkali na parterze. Zresztą został parter, ocalało pierwsze piętro. Drugie, trzecie i czwarte było wypalone. I ponieważ nasze mieszkanie ocalało, więc ojciec postanowił nas sprowadzić do Warszawy. Ale wcześniej [od nas] już byli inni, którzy tam [mieszkali] i do naszego mieszkania wprowadziły się wtedy jeszcze dwie rodziny. Tak że my byliśmy tam trzecią rodziną, która w tym mieszkaniu była. Ponieważ te mieszkania wypalone na górnych piętrach nadawały się do zamieszkania, więc jakoś ojciec pomógł i tamci inni panowie w jakiś sposób wyremontowali te mieszkania, no i tam się rozrzedziło, i na tej Łuckiej już w tym naszym mieszkaniu mieszkaliśmy sami. Tak że praktycznie historia zatoczyła takie koło. Wyszliśmy z Powstania z ulicy Łuckiej 15 i po Powstaniu, po wyzwoleniu wróciliśmy do Łuckiej 15.
Jeszcze na koniec tylko powiem, że zacząłem znowu uczęszczać do szkoły przy ulicy Miedzianej 8, tam byłem w trzeciej klasie, i gdzieś w połowie roku szkoła została przeniesiona na ulicę Żelazną 78, i tutaj już ukończyłem szkołę podstawową, potem liceum w tej szkole, potem dostałem się na studia, skończyłem studia. Mam jednego syna, ale muszę się pochwalić, że mam ośmioro wnucząt. Żona jego, czyli moja synowa, i on są lekarzami.


Warszawa, 23 lutego 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Stanisław Kowalik Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter