Zdzisław Skolmowski „Leopard”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zdzisław Skolmowski, urodzony w 1924 roku.

  • Proszę opowiedzieć o swoim dzieciństwie do wybuchu II wojny światowej.

Urodziłem się w Płocku, ale mieszkałem tam bardzo krótko. Ojciec jako kolejarz został przeniesiony do Gostynina w pobliżu Płocka i tam mieszkaliśmy do wybuchu wojny, właściwie również i przez całą wojnę. Z tym że mieszkałem razem z rodzicami, ale ponieważ wywozili do Niemiec (już miałem wtenczas szesnaście, siedemnaście lat, wówczas takich też łapali), więc wstąpiłem do pracy na kolei, bo wydawało się, że jako kolejarzowi uda mi się jakoś przetrzymać. Pracowałem najpierw trochę w Gostyninie, potem w Kutnie w tak zwanym Bauzugu, to był taki pociąg, w którym się mieszkało, żyło i pracowało jednocześnie. To trwało chyba z pół roku. Po pół roku okazuje się, że w Hamburgu było duże bombardowanie, były straszne zniszczenia. W związku z tym mieli skierować Bauzug do Hamburga. Dowiedziałem się o tym od ojca, też kolejarza, który miał zaprzyjaźnionego kolejarza Niemca, który nadzorował tę stację. Powiadomił mnie o tym, w związku z tym z Inowrocławia (bo najpierw nas przesłali do Inowrocławia, a później mieliśmy jechać do Hamburga) razem z kolegą, który też wstąpił do Bauzugu, postanowiliśmy uciec, bo jak pojedziemy tam, to już po nas prawdopodobnie. Uciekliśmy pieszo z Inowrocławia. Właściwie to przybył [ktoś] wysłany przez organizację. Nie wiem, nie pamiętam, jak ona się nazywała, w każdym razie coś w rodzaju akowskiej organizacji, do której ojciec należał. Przysłał człowieka, który nas wyprowadzał z Inowrocławia do granicy guberni warszawskiej. Ten ktoś przyjechał na rowerze i całą drogę z Inowrocławia do granicy z gubernią warszawską jechaliśmy w trójkę na jednym rowerze w ten sposób, że my we dwóch, jeden na ramie, drugi kręcił. [Tamten] jechał na długość wzroku, tam rower zostawiał, szedł pieszo, myśmy dochodzili, wsiadali na ten rower, wyprzedzali go. [Jechaliśmy] w ten sposób, żeby to jakoś przyśpieszyć i mniej chodzić. Tak dojechaliśmy do granicy, tam on nas zostawił, z tym że tam było już umówione, można było przejść. Nie mogłem się w Gostyninie już pokazać, bo byłem spalony. Przez granicę jakoś udało nam się przejść, przeprowadzono nas i przyjechaliśmy do Warszawy.

  • Kiedy to było?

To było w 1942 roku chyba. Tutaj, ponieważ tu miałem trochę rodziny, jakoś mi się udało u tej rodziny zatrzymać. Rodzice byli w Gostyninie, a ja w Warszawie.

  • Czy pan pamięta wybuch wojny, wrzesień 1939?

Tak, bo w 1939 roku wszyscy kolejarze gostynińscy w szeregu, razem mieli wyjść z Gostynina i gdzieś iść. Nie wiem, dokąd. W każdym bądź razie ojciec mnie zabrał ze sobą, bo uważał, że lepiej będzie, jak będę z nim. Myśmy odeszli pieszo parę kilometrów. Gdzie to było, to nie wiem. W każdym razie nocowaliśmy w jakiejś stodole i w tej stodole nas nakryli Niemcy, bo akurat już przyszli i zajęli nas. Jak nas Niemcy zajęli, to trzeba było wracać. Już nie było wyjścia, dalej nie szliśmy. Nie wiem, dokąd mieliśmy iść. Wróciliśmy do Gostynina, potem na kolej wstąpiłem.

  • Czy rodzina poniosła straty we wrześniu 1939 roku?

Raczej nie. Ojciec pracował, mama była w domu.

  • Dom nie został zniszczony?

Nie, nic nie było zmienione.

  • Nie wspominał pan o szkole. Czy pan chodził do szkoły?

Tak, w Gostyninie chodziłem. Byłem w pierwszej klasie gimnazjalnej i wojna mnie zastała, i skończyła się nauka.

  • Miał pan rodzeństwo?

Siostrę, która była ciągle z rodzicami.

  • Na czym polegał udział państwa rodziny w konspiracji.

Ojciec należał do organizacji, ale jak działał? Wiem, że się spotykał, jacyś ludzie przychodzili, ale nie wtajemniczał mnie w to. Wiedziałem tylko, kto [działał] i że przychodzili.

  • Czy ktoś z rodziny był represjonowany przez Niemców w czasie okupacji?

Raczej nie.

  • Czy w Warszawie zetknął się pan z konspiracją?

O, tak. Już powiedziałem, że do Warszawy przyszedłem. Zacząłem pracować najpierw jako goniec w zakładzie krawieckim u folksdojcza, który dla Niemców szył garnitury. Ale to bardzo krótko, a ponieważ interesowałem się muzyką…

  • Gdzie znajdował się ten zakład?

Na Nowym Świecie. Interesowałem się muzyką, a szczególnie harmoniami. Miałem przed wojną (ojciec mi kupił) harmonię, na której jeszcze się nie nauczyłem grać, ale strasznie mnie to ciągnęło. Wiedziałem, że to była wytwórnia Stamirowskiego, znana firma w Polsce, jedyna od harmonii. Ponieważ była w Warszawie, to udałem się do nich po prostu na rozmowę. Oni mnie obdarzyli sympatią, ja ich, tak się zaczęło. Wstąpiłem do pracy u nich. Nauczyli mnie strojenia, reperacji harmonii, tak że miałem bardzo dobre zajęcie u nich przy tych harmoniach.

  • Gdzie się to mieściło?

Nowy Świat 36.

  • Gdzie pan wtedy mieszkał?

Mieszkałem na Powiślu, u siostry mamy.

  • Przy jakiej ulicy?

Na Tamce, na Dobrej to było, w kilku miejscach. Później od rodziny odszedłem, wynająłem sobie mieszkanko w innym miejscu. W każdym razie na Powiślu mieszkałem. U Stamirowskiego pracowałem przez całą wojnę.
Dopiero w 1942 roku chyba… Wiedziałem, że on należy do jakiejś organizacji, a ja nie miałem jeszcze kontaktów, bo byłem jeszcze trochę zielony w Warszawie, on kiedyś mi zaproponował… [Byłem] młody człowiek, to po Warszawie się ganiało, imponowało mi, jak po ósmej wracałem do domu, a godzina policyjna była o ósmej. Różne zdarzenia były w międzyczasie i przejścia z Niemcami. Ciągle wymienialiśmy swoje poglądy i pan Stamirowski zaproponował mi wstąpienie do organizacji. Oczywiście chętnie się zgodziłem.

  • Jaka to była organizacja?

To była AK, Armia Krajowa. Od razu zostałem skierowany do podchorążówki. Mieliśmy spotkania na Ochocie w różnych domach prywatnych. Tam nas zapoznawano z bronią, jak się rozbiera, czyści i tak dalej. Raz na tydzień, raz na dwa tygodnie to było i tak to trwało do dnia wybuchu Powstania.

  • Czy jeszcze jakąś inną działalność konspiracyjną pan prowadził?

Nie, właściwie to nie. Tylko to, co narażałem się w różnych epizodach, ale to nie była organizacja.

  • Czy zetknął się pan z prasą, z gazetkami podziemnymi? Pamięta pan tytuły?

Tak, gazetki dostawałem, nawet raz mnie nakryli z taką gazetką. Miałem w latarce, płaska latarka, gazetkę chowałem do tej latarki. Przyszedł Niemiec i mu się spodobała, tę latarkę mi zabrał. Bałem się, żeby nie otworzył, bo jakby złapał gazetkę, to już byłoby po mnie. Tak że gazetki nosiłem. I od Stamirowskiego dostawałem, i sam nosiłem, bo różnych gazetek była cała masa. Zawsze człowiek na coś od znajomych trafił, czy na ulicy leżały, czy gdzieś się nazbierało w różnych sytuacjach.

  • Czy w tej organizacji, do której pan należał, było dużo osób? To była liczna jednostka?

Właściwie myśmy [się spotykali] tylko na spotkaniach w podchorążówce. Tam przychodziło po pięć, sześć osób, ale ile [było] więcej, co to był za oddział, to nic na ten temat nie wiedziałem, po prostu nie wtajemniczano mnie. Znałem tylko Stamirowskiego, wachmistrza podchorążego. Jego kuzyna jeszcze, który często przychodził do nich. W zasadzie tylko tych dwóch z kierownictwa znałem.

  • Czy spotkał się pan z przejawami terroru Niemców w czasie okupacji?

Tak, to się nieraz zdarzało, jakieś krótkie spięcia na placu Napoleona. Tam kiedyś na poczcie byłem, otoczyli cały plac. Byłem w takim wieku, że kwalifikowałem się od razu do zabrania, aresztowania, więc trzeba było jakoś uciekać. Chodzę, wszystkie ulice są poobstawiane. Przy ulicy Moniuszki szlaban, stoi kilku z karabinami. Wyczekałem moment, że oni z kimś się handryczyli i biegiem, szybko. Byłem dosyć sprawny fizycznie, dobrze biegałem, znałem dobrze teren. Co będzie, to będzie. Puściłem się biegiem i przez jakąś bramę (tam kaplica była, kościół na Moniuszki) udało mi się uciec. Drugi raz szedłem na górę (chyba do pracy) ulicą Tamka. Na samej górze są schody do chopinowskiego budynku. Widzę, że na samym końcu Tamki stoją Niemcy z karabinami, a ja idę prosto na nich. Chyba też jakaś łapanka była. Ponieważ akurat byłem przy schodach, tych schodów było sporo (dzisiaj to bym tam na trzech schodach już pewnie padł), to po trzy schody szybko do góry. Niemcy dolecieli, bo widzieli, że zacząłem uciekać, dopadli, ale ja już byłem prawie na samej górze. Nawet nie strzelali, bo nie zdążyli. Widziałem tylko, że składali się z bronią. Tak że takich sytuacji to było dużo, większe, mniejsze. Takie było życie wtenczas.

  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania Warszawskiego?

Wybuch mnie zastał… Właściwie byłem skierowany. Dzień przedtem była zbiórka, powiedziano, w którym miejscu. Na ulicy Mickiewicza numer 6 czy 8 w bramie mieliśmy się wszyscy spotkać. Oczywiście pojechałem tam, ale w przeddzień Powstania okazuje się, że Powstanie zostało odwołane, więc wróciłem do domu. Następnego dnia było ponowne wezwanie i się tam udałem. Stamtąd potem żeśmy się przenieśli.

  • Kto przekazywał te polecenia?

Właśnie Stamirowski, mój – że tak powiem – pracodawca. Jednocześnie był zastępcą dowódcy plutonu. Potem z Mickiewicza przenieśli nas pod AWF, bo naszym zadaniem miało być zdobycie AWF-u. Wtenczas się nazywał CIWF.
  • W jakim zgrupowaniu pan był? Jaki pan miał pseudonim?

Pseudonim „Leopard”. To był „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żubr”. Szykowaliśmy się do ataku na AWF. Było nas tam, trudno mi powiedzieć, sporo. W każdym razie nad wieczorem idziemy wzdłuż ulicy w kierunku AWF-u. Zaczęli nas ostrzeliwać. Tak się trafiło, że we mnie również trafili. Tylko się okazuje, że byłem strasznym szczęściarzem, bo miałem w marynarce w kieszeni dwa granaty, w drugiej kieszeni dwa granaty, amunicja, karabin. Tak mi strzelono, że najpierw kula mi przeszła, nawet jest jeszcze ślad. Kości nie zawadziła, tylko samą skórę mi zdarła, ponieważ karabin trzymałem. Ta kula przeszła między granatami i przez marynarkę, i też nie zawadziła o kość, tylko przez pośladek, przeszła przez miękką część pośladka. Dwadzieścia centymetrów przelotu. Nie wiedziałem, bo się okazuje, że jak człowiek jest postrzelony, to w ogóle nic nie czuje. W każdym razie widzę w jakimś momencie, że coś mi się słabo robi i się przewracam. Co się stało? Tylko mi się przypomniało (nie wiem, gdzieś słyszałem czy czytałem), że zależy, jak się pada. Jak się pada na plecy, to koniec, jak nie na plecy, no to jeszcze może się pożyje. Pamiętam, że padłem na twarz, na przód, raczej bok. Myślę sobie: „No to może jeszcze nie koniec?”. Ale nie bardzo wiedziałem, co. Koledzy zobaczyli, że leżę, doskoczono do mnie, zabrali mnie. Jakiś płot był, willa obok. Przecięli jakoś, zerwali siatkę w płocie, wnieśli mnie do budynku. Tam lekarz był, oczywiście od razu zobaczył, zrobili opatrunek. Tam mnie zostawiono, a oddział poszedł dalej. Co się z oddziałem działo, nie wiem. Potem się uciszyło wszystko i okazuje się, że nie bardzo ta akcja wyszła.
Następnego dnia przyszli rano z dowództwa, właśnie pan Stamirowski, że zabiorą mnie do szpitala. Ale ponieważ wpadłem jakoś w oko właścicielom tego mieszkania (to był pan – nie pamiętam, jak się nazywał – niewidomy, z córką mieszkał, dorośli już ludzie) bardzo się mną chętnie zajęli. Rozmawiali ze mną i postanowili, że oni mnie wykurują, żebym nie szedł do szpitala. Zgodziłem się, tym bardziej że tam jeszcze policjant z rodziną mieszkał, przychodzili do mnie wszyscy i głaskali, w ogóle byłem bohaterem. Mnie się to wszystko spodobało, myślę: „Chętnie tutaj zostanę”. Dowództwo się zgodziło, że mogę tutaj być, że po jakimś czasie się zgłoszą, lekarz będzie od czasu do czasu przychodził. Tam nic w zasadzie nie było, przeczyścili mi to, pamiętam, że drutem przeciągali, czyścili po prostu wnętrze. Bolało okropnie, bo to bez znieczulenia, no ale musiałem być ostry i żadnych tam… Trzeba było się popisać. Tak że tam zostałem. Następnego dnia się dowiedziałem, że pozostali ranni… Było kilkanaście osób rannych, kilku od razu zabitych. Tak że (jak się potem dowiedziałem, właściwie trochę nawet z lektury, bo kilka książek już jest wydanych) jedna trzecia oddziału zginęła w tym ataku. Część wieźli furmankami następnego dnia rano do jakiegoś szpitala zbiorczego. Okazuje się, że ta furmanka z rannymi wpadła w ręce Niemców. Wszystkich podobijali. Tak że gdybym nie został w tym budynku, to byłoby to samo ze mną, też by mnie dobili. W tym mieszkaniu, w tym punkcie…

  • Przy jakiej to było ulicy?

To była ulica Kiwerska. Tam kilka takich uliczek było na skrzyżowaniu. Potem tam chodziłem, ale przyznam się (bo tam trochę było zniszczeń), że nie mogłem nawet poznać po wojnie. Chciałem tego niewidomego (Bielajew się nazywał, teraz mi się przypomniało) spotkać, bo byłem im bardzo wdzięczny, ale ich nie spotkałem. Spotkałem drugich lokatorów, którzy tam mieszkali i z nimi się nawet przyjaźniłem przez jakiś czas.

  • Pan się uratował, a koledzy zginęli?

Koledzy zginęli. W tym budynku, ponieważ to był sierpień, potem kawałek września, było ciepło, to jak była ładna pogoda, nawet wychodziłem na podwórze, na trawie sobie leżałem w słońcu. Widziałem, jak samoloty nieraz latały nad nami, jak „szafy” w Warszawie… Byłem, kurowałem się. Na początku września chyba czy w końcu września już z nogą zrobiło się lepiej, więc zacząłem się interesować, gdzie mój oddział jest, bo jednak część oddziału została, nie wszyscy przecież zginęli. Dowiedziałem się, że są na Żoliborzu. Jak już z nogą było sporo lepiej, to mówię sobie: „Już pora stąd się wynieść i wrócić do oddziału”.
Pewnego dnia z samego rana wybrałem się w kierunku na Żoliborz. Było takie przejście między Marymontem a Żoliborzem, że trzeba było się skradać. Rów był, Niemcy ostrzeliwali. W każdym razie przejść tamtędy można było. Wiedziałem gdzie, bo mi to powiedziano. Przedostałem się, po Żoliborzu chodziłem, szukałem. Nie bardzo mogłem oddział znaleźć, ale wreszcie ktoś mi powiedział, że są w straży pożarnej. Ponieważ już się dzień kończył, myślę sobie: „Nie ma co, trzeba będzie wrócić do domu, zlikwidować swoje sprawy. Następnego dnia przyjdę od razu do staży”. Wróciłem tą samą drogą. Pożegnałem się wieczorem, bo myślę sobie: „Z samiusieńkiego rana od razu pójdę”. Okazuje się, że taki był traf, że następnego dnia o piątej rano przejście zostało zamknięte, odcięty został Marymont od Żoliborza, przejścia nie było. Głośniki niemieckie nastawione, wszyscy mieszkańcy Marymontu mają się na godzinę dziesiątą zgłosić do AWF-u. Wszyscy będą stamtąd internowani. Wyjścia nie miałem (tam się już przecież nie przedostanę) i razem z wszystkimi mieszkańcami na godzinę dziesiątą poszliśmy na górę, pod AWF, na zbiórkę. Tam nas potrzymano jakiś czas, nim wszyscy pościągali. Powiedzieli wyraźnie, że kto nie pójdzie, to pójdą oddziały niemieckie po godzinie dziesiątej i będą wszystkich… To nie tylko Niemcy, tam więcej krzywdy robili „własowcy”. Chodzili w nocy, gwałcili kobiety, rabowali, kradli, straszne rzeczy tam wydziwiali. Z AWF-u, jak już nas sformowano w oddziałek, prowadzili nas pieszo do kościoła na Woli. W wolskim kościele żeśmy przenocowali, następnego dnia rano zabrano nas do Pruszkowa.

  • Wrócimy jeszcze do Powstania. Jak pan zapamiętał życie codzienne Powstańców?

Było mało, krótko tego. Byłem jako ranny, leżałem, tak że mnie było bardzo dobrze. Oczywiście ci gospodarze z wyżywieniem… Sklepów nie było, ale tam było dobrze, bo na Marymoncie (to była jesień) były różne warzywa, ogródki działkowe tam mieli i ciągle coś świeżego z tych ogródków przynosili. Mieli z czego gotować, tak że bardzo pozytywnie to wszystko u mnie było. A co dalej? To tylko tyle co z opowieści.

  • Jakie były losy pana kolegów? Czy wiedział pan, co się z nimi stało?

Moi najbliżsi, których znałem, to właściwie nie ma żadnego, wszyscy zginęli. Ani jednego nie znalazłem, nie dowiedziałem się do dzisiejszego dnia, mimo że w pewnych momentach szukałem.

  • Jakie były na początku nastroje wśród Powstańców? Czy pan zapamiętał?

Na początku był entuzjazm, co to będzie, oczywiście damy sobie radę.

  • A stosunek ludności cywilnej?

Bardzo życzliwy był.

  • Cały czas?

Zresztą przez całą okupację był bardzo życzliwy. Nieraz się szło ulicą, jakaś łapanka, to uprzedzali, otwierali drzwi czy oknem się wchodziło. Zawsze można było liczyć na przechodniów, że pomogą.

  • W czasie Powstania nie zmieniał się na Żoliborzu stosunek ludności cywilnej?

W czasie Powstania to już byłem nieczynny cały czas, bo leżałem ranny.

  • W jaki sposób wydostał się pan z Warszawy?

Z AWF-u na Wolę do kościoła, z kościoła do Pruszkowa.

  • Czy w kościele nie było przejawów brutalności ze strony Niemców?

Nie, przynajmniej w tym momencie. Krótko tam byliśmy. Pod koniec dnia przyszliśmy, a następnego dnia rano już nas wyprowadzono, tak że nie mieli nawet kiedy…

  • Jak pan zapamiętał obóz w Pruszkowie?

Tam była ciekawa rzecz. Szlaban i chyba trzy stanowiska były. Jedni (w takim wieku mniej więcej jak ja, młodzi, dwadzieścia lat) do obozu jako Powstańcy, rodziny z dziećmi, starcy – druga grupka. Trzecia to ci do pracy. No i oczywiście wszyscy podchodzimy, ja razem z tym policjantem, z jego rodziną i z tym niewidomym. Myśmy razem się trzymali. Doszliśmy już do szlabanu głównego i tak: wy tu, ten tu, a mnie do obozu. Ale akurat tak się zdarzyło, że ktoś Niemca zajął i ja mu za plecami przeszedłem nie tu, gdzie mi kazali, tylko z tymi, co całe rodziny były, ewentualnie do pracy. Udało mi się, że poszedłem dalej.
W baraku była dziwna rzecz, bo byli właściwie sami starcy i dzieci, ja jeden w takim wieku. Ale przez tą całą drogę znowu mi się odnowiła moja rana w nodze. Wiem, że leżałem, legowisko miałem na drzwiach garażowych. Wielkie drewniane drzwi, na tych drzwiach sobie tam leżałem. Lekarze Polacy, pielęgniarki chodziły, pomagały, jak tylko można było. Pielęgniarka do mnie doszła, [pytała], co mi jest. Mówię, że ranny. Przyszedł lekarz, popatrzył i mówi: „Proszę pana, my byśmy mogli coś wymyślić, może by się pan z obozu jakoś wydostał”. Mówię: „Proszę bardzo, bardzo chętnie”. – „Wie pan co? To niech pan tutaj leży, zaraz pójdę do swoich lekarzy”. Za parę minut przyszli z lekarzem jakimś i mówią: „Proszę pana, jeśli pan potrafi udawać, że pan jest prawie nieboszczyk, to spróbujemy”. Przynieśli kupę bandaży i mnie tak obandażowali, że byłem dwa razy grubszy. Strasznie motali, ile tylko weszło. Potem nosze. Wszyscy patrzą z baraku, bo widzieli, że w zasadzie chodziłem, a tu nagle wynoszą mnie. Zanieśli mnie do tego miejsca, gdzie byli niemieccy oficerowie. Oni segregowali na ewentualne wyjścia do szpitala, była taka możliwość. To była komisja, był duży stół. Tam chyba z pięciu Niemców było, kilku lekarzy polskich. Tam mnie zanieśli. Położyli mnie przed tym całym audytorium, oni tam stali. Tam zresztą sporo różnego rodzaju chorych, rannych leżało, nie wiadomo kto, co. Pielęgniarka powiedziała: „Proszę pana, musi pan udawać prawie że nieboszczyka, bo tylko w taki sposób pan może się wydostać. Inaczej to mowy nie ma”. Tak leżałem na ich oczach, oni byli tuż, tuż, trzy, pięć metrów przede mną. Specjalnie nie patrzyli, ale do nich przychodzili ci, którzy chodzący byli, a nie nadawali się do pracy. Na przykład niewidomy czy coś, to go zwalniali. Nami się wcale nie interesowali. Nas tam chyba z dziesięciu leżało, niektórzy rzeczywiście jęczeli, byli bardzo chorzy, niektórzy mniej, niektórzy pewnie udawali, o czym nie wiem. Widocznie dobrze grałem, bo przyszedł moment, że obudzili się, że my tu już za długo leżymy, bo już parę godzin chyba się leżało. Już właściwie miałem dosyć tego, mówię sobie: „Może lepiej się już przyznać?”. Już nie mogłem dalej tak udawać. Doszli do mnie: „No i co, co to?”. – „A, to już w ogóle, może już nawet nie żyje”. – „Odbandażować!”. Gorsza sprawa, jeśli to naprawdę. Zabierają się, a ponieważ tego bandaża było z pięćdziesiąt metrów może albo ze dwadzieścia, trudno mi powiedzieć, to jak zaczęli mnie odbandażowywać, to Niemcy nie wytrzymali nerwowo. Machnął ręką i zostawił. „Zabrać!” Zabrali mnie na furmankę, jeszcze jakichś dwóch, i tą furmanką jedziemy do Pruszkowa do szpitala. Pielęgniarka od razu powiedziała: „Proszę pana, szpital jest nasz, to już nie ma tam żadnej sprawy, spokojna głowa”. W ten sposób z obozu w Pruszkowie się wydostałem.

  • Jak długo pan był w tym obozie?

W tym obozie – dzień. Jednego dnia przyjechałem, przenocowałem i następnego dnia już wybycie się stało.
Do Pruszkowa furmanką nas dowieźli, oczywiście był konwojent jeden, Niemiec, jechał na koźle i pilnował nas do bramy szpitala, do schodów. Ze schodów właściwie mogłem zejść, ale nie wypadało, żeby Niemiec widział, więc przyszli ze szpitala z noszami, zabrali mnie, wnieśli do szpitala, a ja w szpitalu z noszy, bo wiedziałem, że już tutaj można. No to oni drugiego, trzeciego, wszystkich poznosili i w porządku. Niemiec pojechał, ja zostałem. Co teraz dalej? Pruszków był otoczony, były zasieki, Niemcy na wszystkich drogach stali, tak że nie bardzo można było się wydostać. Pielęgniarka, ciągle ta sama, która w obozie była, mówi: „Proszę pana, mieszkam poza Pruszkowem. Co dzień dochodzę do pracy i do domu jedną drogą. Mnie na przejściu, na drodze wszyscy znają. Przebierzemy pana za sanitariusza, w białym kitlu i jakoś razem przejdziemy”. – „Chętnie, dobrze”. Ubrała mnie, [wzięła] pod rączkę, jakbym był jej zalotnikiem (bo to młoda dziewczyna jeszcze była). Idziemy, zbliżamy się do przejścia przy Niemcach, ale ona już z daleka się śmieje i zaczepia, że to znajoma, to, tamto. „A to kto?” – „A, to mój kawaler.” Coś zagadała, oni ze śmiechem też i przepuścili nas. Poszliśmy do niej do domu, przenocowała mnie. Następnego dnia ona do pracy, a ja gdzie? Kiedyś miałem kolegę, który… Koło Skierniewic jest miejscowość Płyćwia i wiedziałem, że on tam… To wioska, coś takiego. Mówię sobie: „Tam mieszkał, może tam jeszcze jest”. A wiem, że wszystkich Powstańców wywozili właśnie w tamte rejony. Mówię sobie: „Może gdzieś się tam ulokuję”. No to idziemy. Pożegnałem się, ona poszła do pracy, ja idę drogą, ale pieszo iść trochę nie bardzo. Poszedłem na stację kolejową, pociągi do Grodziska i tak dalej tam idą. Na dworcu nie ma nikogo, ale patrzę: jakiś młody człowiek (mniej więcej w moim wieku) się kręci, spogląda na lewo, na prawo. Czekamy na pociąg, pociągami to można sobie jechać. Nie znałem sytuacji. Ale w jakimś momencie on doszedł do mnie, pyta się, o której będzie pociąg. Jakoś żeśmy się zgadali, że on tak samo zwiewał z Warszawy, jak i ja. Okazuje się, że on w Międzyborowie pod Żyrardowem miał rodzinę. Mówi: „To idziemy razem, zobaczymy”. Coś powiedział, że jak nie mam gdzie, to idziemy do tej rodziny. Poszliśmy tam i ta rodzina chętnie przyjęła i mnie, i jego, i tam mogłem sobie zostać dłuższy czas. Byłem chyba z miesiąc w tej rodzinie.
  • Jaki to był okres?

To był koniec września, październik chyba, trudno mi sobie przypomnieć.

  • Rok 1944?

Tak. U nich żyłem normalnie, utrzymywali mnie, bo byli dość bogaci ludzie, bardzo chętni, mili i też działali w organizacji. Myśmy kiedyś z tym panem, kolegą, poszli na dworzec piwa się napić. Proszę sobie wyobrazić, że taki pech! Patrzę: stoliki (bo na dworcu bufet był), ktoś mi się przygląda. Patrzę, twarz jest mi znajoma. Okazuje się, że to był (później sobie przypomniałem) Niemiec, to znaczy folksdojcz, który prowadził restaurację na Jasnej. A na ulicy Jasnej moi kuzyni mieli skład opału w podwórzu, węglem tam handlowali. Często do nich przychodziłem, a on prowadził restaurację w tym samym budynku i stąd go znałem. On mnie trochę, ja jego trochę znałem. A okazuje się, że w tej miejscowości też ktoś działał, jakiś szpieg, który donosił do gestapo. Co chwila tam kogoś aresztowali. Prawdopodobnie to był ten facet. Jak go zobaczyłem, przypomniałem sobie, że to jest ten człowiek. Myśmy wyszli. Powiedziałem naszemu gospodarzowi, wujkowi kolegi, że taki i taki. Mieli się tym szwabem zająć, bo to było pewne, ja go znałem. Osobiście nie, ale wiedziałem, bo on tę restaurację prowadził. Ale byłem spalony, musiałem uciekać.

  • Jak nazywał się pana gospodarz?

Nazwiska tego pana ani tego młodego kolegi w ogóle nie znałem, nic nie znałem. Musiałem stamtąd uciekać. Co dalej? Płyćwia mi się przypomniała, to idę. Wyposażyli mnie trochę na drogę, dali mi coś jeść. To kawał drogi, już trzeba iść pieszo. Poszedłem do linii kolejowej i po torach szedłem, bo to jest najprostsza droga i nie zbłądzę. Doszedłem do Skierniewic, a to jeszcze było troszkę za Skierniewicami. Tam się okazuje, że ten kolega krawcem był. Do niego się zgłosiłem, oczywiście przyjął mnie i do wyzwolenia przesiedziałem u niego. Wprawdzie bez niczego (już zima przyszła), bez garnituru, prawie że w koszuli, w marynarce, bo tak mnie to zastało wszystko, ale do wiosny jakoś dociągnąłem. I tak się historia z Powstaniem zakończyła.
Potem, jak już wojna się skończyła, to któregoś dnia wybraliśmy się (było jeszcze sporo warszawiaków w Płyćwi), umówiliśmy się, że idziemy do Warszawy pieszo. Żeśmy o piątej rano wyszli i po torach, marszem doszliśmy do Warszawy. Ale kto to widział taką Warszawę? W ogóle nie wiadomo było, gdzie się jest, więc wróciłem.

  • Kiedy to było?

To już było po wyzwoleniu, tuż po, jak tylko Niemcy ustąpili. Jak tylko Niemcy wyszli, od razu żeśmy następnego dnia poszli. Nie ma co w Warszawie, to muszę wracać do Gostynina. Tam byli rodzice, pewnie jeszcze są, tak przypuszczałem. Jakimiś pociągami, bo transport jakoś szedł, w różny sposób dojechałem tam. Rzeczywiście, okazało się, że rodzice w dalszym ciągu tam są, nic się im nie stało. Tak tam wróciłem.

  • Czym się pan zajmował w następnych latach?

W następnych latach najpierw do szkoły zacząłem chodzić, do drugiej klasy gimnazjalnej. W tym czasie ojca znowu przenoszą, bo nie miał kto na zachodzie uruchamiać pociągów, wszystkiego. Ojca przymusowo służbowo przenoszą na zachód, do Żar koło Żagania, blisko granicy niemieckiej. Musi [jechać] jako kolejarz zmilitaryzowany. Dylemat: co mam zrobić? Jadę z rodzicami. Przerwałem szkołę, pojechałem razem z nimi do Żar. Tam ojciec dostał oczywiście od razu mieszkanie, pracę i tam mieszkaliśmy. Zacząłem tam pracować, tam Zjednoczenie Węgla Brunatnego było, do tego węgla się dostałem do pracy i tam pracowałem chyba niecałe dwa lata. Stamtąd całe Zjednoczenie przenosili do Wrocławia, więc ja razem ze Zjednoczeniem. We Wrocławiu dawali mieszkanie od razu, więc mówię sobie: „Będę w takim małym miasteczku mieszkał? Zobaczę, co ten Wrocław”. Pojechałem, przyjąłem pracę we Wrocławiu. Tam mieszkałem chyba około dwóch lat i pracowałem w dalszym ciągu w Zjednoczeniu. Po dwóch latach siostra, która razem z ojcem mieszkała i ze swoim mężem, przyjechali, zabrałem ich. Mówię sobie: „Ja tu mieszkanie…”. Ciągle się wybierałem do Warszawy, miałem zamiar wrócić. Oni się przenieśli na moje mieszkanie, a ja w 1952 roku zwolniłem się z pracy i przyjechałem do Warszawy, i w Warszawie zacząłem pracować. Jestem tu do dzisiaj.

  • Czy był pan represjonowany w związku z udziałem w Powstaniu?

Miałem takie zdarzenia… Nie, ja ciągle jakoś obronną ręką wychodziłem. Oczywiście ukrywałem, że byłem w Powstaniu, że byłem w AK. Podchodzono mnie w różny sposób. Mówię: „Czasem szedłem ulicą, widziałem, walki były, ale nigdzie nic nie miałem”. Potem mnie kiedyś fantazja poniosła, jeszcze w Żarach, bo zaczęli brać ten rocznik do wojska. Dostałem wezwanie do wojska. Poszedłem na komisję wojskową, tam kapitan zaczął mnie przesłuchiwać. Jakoś się zaplątałem, nie wiem, trochę mnie fantazja poniosła i w pewnym sensie się przyznałem, że byłem w Powstaniu. Zrobił wielkie oczy, dopiero się zorientowałem, że za dużo powiedziałem, ale już poszło, trudno. On w pewnym momencie mówi: „Dziękuję”. Przerwał, w porządku. Wracam do domu, ojciec wrócił z pracy i do mnie: „Co ty? Taki mądry, a takie głupstwa…”. Okazuje się, że ojciec razem z tym kapitanem był w organizacji, w ZBoWiD-zie pracował, coś takiego, tak że oni się bardzo dobrze znali. Ten kapitan skojarzył nazwisko, nawet się zapytał, mówi: „A, Skolmowski! Czy pan tutaj ma rodzinę?”. Mówię: „Tak, mam ojca, pracuje na kolei”. On na tym skończył, podziękował mi i puścił. Objechał ojca, że takie głupoty opowiadam. Zniszczył to, co powiedziałem, i mi się tak uciszyło. Tak mi się udało, bo inaczej, to nie wiem, może by się coś… Potem już byłem ostrożny bardzo.
W Warszawie przystąpiłem do pracy w Metrobudowie. Metrobudowa to była taka firma, która wszystko może, ale jednocześnie była pod dużym obstrzałem. To się mieściło wtenczas na Twardej 2/4. Tam był funkcjonariusz bezpieki, który cały czas wąchał, niuchał po ludziach. Do mnie też zaczął się przyczepiać w jakiś sposób. Był taki moment, że kiedyś mnie wezwał, dał mi ankietę, chyba tam szesnaście stron było czy coś. W każdym razie jak książka. Pytania były najprzeróżniejsze, zielonego pojęcia nie miałem o wielu. O ojcu, o rodzinie ojca. Ale musiałem coś napisać, bo mówił, że nie ma kresek, wszędzie musi być coś napisane. Oczywiście zamknął mnie w specjalnym pokoju. Dał mi godzinę na wypisanie tego. Powypisywałem to wszystko i jakoś mu oddałem. Ale ktoś mi powiedział, że na tym nie koniec. Ktoś z kolegów mówił: „Słuchaj, on cię będzie ciągle próbował”. A taka sama ankieta była też wprowadzona, jak mnie przyjmowali do pracy. Ponieważ tam w personalnym pracowała taka dziewczynka, moja sympatia, to w pewnym momencie mówię: „Słuchaj, pożycz mi tej ankiety, ja sobie zrobię odpis i będę ją nosił przy sobie, bo jak on mnie wezwie, napiszę coś innego i podpadnę”. Ona mi pożyczyła kiedyś, wypisałem całą ankietę. Chyba przez dwa lata nosiłem tę ankietę bez przerwy w kieszeni, bo nigdy nie wiedziałem, kiedy mnie… Jeszcze ze dwa razy mnie wezwał, zamknął, a ja z kieszeni, przepisałem to samo, w porządku. Potem się odczepił. Tak że takie sytuacje. Poza tym przyznam się, że jakoś nie miałem większych… Zawsze jakoś się udawało.
Później, w innej pracy, musiałem się zwolnić. Pracowałem w Zjednoczeniu Budownictwa Rolniczego. Byłem tam naczelnikiem wydziału. Doszli do wniosku, że w Zjednoczeniu za dużo jest bezpartyjnych, tak nie może być. Partyjni są szeregowcami, a [bezpartyjni] są naczelnikami. Przyszedł więc rozkaz do pierwszego sekretarza, że ma spowodować, że albo do partii, albo wynocha. Ponieważ ten sekretarz był fajny chłopak, bardzo się z nim przyjaźniłem, to mówi: „Słuchaj, albo się zapisz, albo uciekaj, bo nie utrzymasz się tutaj”. Trudno, zacząłem sobie szukać pracy. Znalazłem sobie inną pracę, podziękowałem i odszedłem. Tego typu szykany, a innych, to w zasadzie nie.

  • Mówiąc o Powstaniu, wspomniał pan, że posiadał pan broń. Skąd pochodziła ta broń?

Od razu na ulicy Kiwerskiej żeśmy dostali broń. Nie wiem, widocznie tam jakiś magazyn był czy coś.

  • Jaka to była broń?

Dostałem karabin i (tak, jak mówiłem) cztery granaty, i amunicję do tego karabinu.

  • Jak pan wspomina dowódców powstańczych?

To był mój pracodawca jednocześnie. Bardzo pozytywnie to wszystko oceniam, chociaż krótko, bo szybko zostałem ranny. Zarówno on, jak i jego kuzyn, zginął.
Potem nie należałem nigdzie. W 1991 roku się dowiedziałem, że kupę ludzi do ZBoWiD-u przystąpiło, ludzi, którzy nie mieli w ogóle nic wspólnego z Powstaniem. Nawet jeden mój znajomy się też pochwalił, że tam należał. Myślę sobie: „Do licha, on należy i ma jakieś gratyfikacje, a ja nie?”. Mówię sobie: „Ja też”. W 1991 roku to wiadomo, już nie karali tak. Zacząłem się starać. Napisałem, poszedłem do ZBoWiD-u w Alejach Ujazdowskich. Mowy nie ma, nic nie wiedzą: jaki oddział, gdzie, co, jak. Nie bardzo to wszystko kojarzyłem. Pojechałem na Żoliborz. Tam też oddział ZBoWiD-u był. Pisałem elaboraty, wiele rzeczy, żeby mi wskazali jakieś źródło, gdzie ten mój „Żubr”, ten „Żywiciel” się znajduje. Wszyscy: „Nie, nie, nie”. To znaczy nigdzie nic nie mogę. Odwoływałem się nawet do zarządu głównego, podając wszystkie fakty, które były. Nic z tego. Poddałem się. Dopiero w 1994 roku, jak Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej powstał, to poszedłem tam. Mówię: „Może się coś znajdzie?”. Poszedłem, przyjęto mnie, ale jeszcze nie jako Powstańca. Właściwie to trudno powiedzieć nawet, w jakim charakterze. W każdym razie przyjęto mnie do organizacji. Dopiero w organizacji, z kolegami, którzy tam byli (niektórzy jeszcze do dzisiejszego dnia są), dowiedziałem się o tym, że mój „Żywiciel” jest na Żoliborzu, na ulicy Promyka. Dopiero tam się wybrałem, poszedłem. Co powiedziałem, to powiedziałem. A ona: „Zaraz, proszę pana, chwileczkę. Zaraz przyjdzie tutaj pan, który nam pomoże”. I rzeczywiście, pan kapitan Grunwald, który był jakimś kronikarzem tego oddziału, otwiera kajet: „Jak pana pseudonim? Tak, był pan tutaj, ranny tu i tu pan został, nie ma żadnego problemu”. Dwóch świadków, dał przystąpienie do organizacji na Żoliborzu. Tak że skończyło się w ten sposób. A tak, to nikt nic nie wiedział. Przecież ZBoWiD te same rzeczy wiedział, ale po prostu nieżyczliwie…

  • Jak pan obecnie ocenia swoją decyzję wzięcia udziału w Powstaniu?

Dzisiaj trochę inaczej. Uważam, że najgorsza była ta cała zdrada. Przecież to wszystko było obliczone, wszystko miało być dobrze. Ale kto mógł przewidzieć, że sąsiedzi ze Wschodu w ten sposób postąpią? To było zaskoczenie. Dzisiaj jest tylu mądrych! Tak że w dalszym ciągu, mimo że się przeszło sporo trudnych momentów, trudnych chwil, uważam, że należało. Szkoda Warszawy, szkoda, że tylu ludzi zginęło.




Warszawa, 8 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Zdzisław Skolmowski Pseudonim: „Leopard” Stopień: strzelec, strzelec Formacja: Obwód II „Żywiciel”, Zgrupowanie „Żubr” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter