Hanna Rechowicz „Tara”

Archiwum Historii Mówionej
  • Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej? Jak pani zapamiętała ten dzień?

Pracowałam jako łączniczka, zatrudniona przez... chyba to się nazywało tak jak teraz – PZU czy coś takiego. Taki wielki budynek na Powiślu, gdzie harcerki spełniały rolę łączniczek pomiędzy biurem a... W momencie kiedy byłaby jakaś bomba, to naturalnie pomoc i w każdym razie taka gotowość – wtedy jeszcze dzieci.
Pamiętam noc w domu, kiedy moi dziadkowie przygotowywali się do wyjazdu z Warszawy – to musiał być jakiś 3 września – i żegnali się z córkami, które zostawały, a ja z dziadkami takim samochodem urzędowym mieliśmy jechać na wschód. Tam przeżyłam dwa pierwsze miesiące wojny.

  • Mówiła pani, że była harcerką. Kiedy pani wstąpiła do drużyny harcerskiej?

W 1938 roku pewnie.

  • To była szkolna drużyna?

To była szkolna drużyna w gimnazjum Słowackiego. Nie pamiętam nazwiska drużynowej, natomiast pamiętam nazwiska koleżanek, z którymi potem w dalszym ciągu w czasie wojny miałyśmy kontakt i byłyśmy jakoś używane do przeróżnych celów: noszenie opatrunków, dokarmianie żołnierzy w Szpitalu Ujazdowskim... Jeszcze wtedy nie było chyba gazetek, bo roznoszenie gazetek pamiętam, jak byłam już trochę starsza.

  • Czyli takie zaangażowanie w sprawy kraju już od samego początku...

Od początku wojny, tak.

  • Czy sądzi pani, że to wychowanie w domu, wychowanie w szkole wpływało tak na młodych ludzi, że oni tak, można powiedzieć, patriotycznie się zachowywali?

To była Warszawa. Nie mam pojęcia, jak to działo się na wsi.

  • Ale jakie były pani osobiste odczucia?

Tak – dom był niesłychanie zaangażowany w patriotyzm. Mój dziadek był w Legionach i pamiętam świetnie wybuch wojny i [to, że] kiedy dowiedział się, że właściwie wojna jest przegrana przez nas, płakał. Był wtedy starym człowiekiem. Dla pokolenia moich dziadków, którzy wywalczyli tę niepodległość, to był ostateczny dramat.

  • Czy o tym patriotyzmie mówiło się w domu, w szkole, czy po prostu w powietrzu była pewna atmosfera i wszyscy wiedzieli, co należy zrobić w momencie, kiedy ojczyzna potrzebowała pomocy?

Tak, naturalnie. To była i szkoła, i dom, i harcerstwo – to było takie oczywiste. Wszystkie uroczystości państwowe były dla nas świętem. Nikt nikogo do niczego nie namawiał ani nie wspominał. To było wiadome.

  • I bez wahania 1 września stawiła się pani do tej pracy, która była pewnie trochę niebezpieczna?

No tak, bo już było bombardowanie Warszawy i już czuło się wojnę.

  • Jak później objawiała się pani działalność w harcerstwie?

Mama była w Warszawie, a ja z moją babką byłyśmy na wsi. Szalenie tęskniłam i strasznie mi było żal tego, że nie mogę być tutaj w tym okresie, kiedy Warszawa jest bombardowana, kiedy jest otoczona. Ale jakoś tak zdecydowali.

  • Wszystkie organizacje zostały rozwiązane przez Niemców, przestały istnieć...

Tak, i szkoły... Ale myśmy tego nie traktowali – trudno powiedzieć: „serio”. Po prostu od razu był kontakt między koleżankami z klasy i od razu zaczęłyśmy taką służbę pomocniczą.

  • Czy pani pamięta, co na takich zbiórkach się działo, co się robiło? Jak takie wojenne zbiórki harcerskie wyglądały, czym różniły się od przedwojennych?

Naturalnie, że się różniły. Bo przed wojną to była zabawa, wyjeżdżanie na obozy. A już w czasie wojny... ale nie jestem w stanie... Pamiętam przysięgę.

  • W czasie wojny właśnie?

Tak. Już przed grudniem 1939 roku nawet, czyli jakoś bardzo wcześnie.

  • Czy pani sobie przypomina zbiórki albo jakieś zadania, które stawiano przed tymi młodymi harcerkami?

To nie były, wydaje mi się, jakieś ćwiczenia z bronią – chociaż i takie były. Wiem, że były takie grupy, które były w moim wieku i ćwiczyły broń, ale ja się z tym nie spotkałam. Trafiłam do takiej grupy, w której drużynową była (może więcej niż drużynową) Hanka Smoleńska –bardzo znana postać – i z nią miałam codzienny kontakt. Codziennie nosiłam gazetki, a jednocześnie nosiłam te bandaże i... Ale głównie to były chyba gazetki. I któregoś... Ona mieszkała niedaleko, bo na politechnice, a miała lat wtedy jakieś dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy. I któregoś dnia jakoś spóźniłam się na to przyniesienie gazetek. Czy ja tam chodziłam po gazetki, a odnosiłam je, roznosiłam je – tego już nie kojarzę. Natomiast jak już dochodziłam, to okazało się, że dom na politechnice jest obstawiony, że cała rodzina jest aresztowana i wywieźli ich do Oświęcimia. Wszyscy zginęli, oprócz jednej, siostry Hanki. A więc udało mi się przez przypadek nie być aresztowaną.

  • Czy zmieniło się pani życie – materialne takie, porównując z czasem sprzed wojny?

O, zupełnie! Rano dostawałam śniadanie, na które składała się łyżka mleka i jakiś kawałek czarnego chleba z marmoladą. Potem był obiad, gdzie były tylko jarzyny, nie było mięsa, zupełnie inny standard domu.

  • Jak to pani przyjmowała? Jak ludzie przyjmowali takie nagłe zubożenie czy zmianę sposobu życia?

No, trochę byliśmy głodni, ale nie pamiętam, czy mnie to tak bardzo obchodziło. Takie było jedzenie widocznie – jak przyjmują dzieci: takie było, jakie było.

  • Czy jeszcze po aresztowaniu Hanki Smoleńskiej w dalszym ciągu brała pani udział w zbiórkach harcerskich, czy to się urwało?

Już nie było to tak regularnie i nie było to takie… Już się zgubiłam. Nie wiedziałam, do kogo mam się „przylepić”.

  • To konspiracyjne harcerstwo polegało na tym, że znało się niewiele osób?

Tak.

  • Czy pani też chodziła do szkoły? Do jakiej szkoły pani chodziła?

Ja chodziłam do szkoły... najpierw na komplety, a potem do szkoły architektury. Na ulicy Mazowieckiej była taka szkoła Jastrzębskiego – zawodowa, ale jakoś bardzo mnie to odpowiadało. Jakiś czas chodziłam do jakiejś szkoły krawieckiej, kiedy w ogóle nie chodziłam.

  • Tak, to był obowiązek chodzenia do szkoły zawodowej.

Tak, tak. A ta szkoła zawodowa – ponieważ dom był bardzo architektoniczny i mnie to było bliskie, więc... Dużo się zresztą tam nauczyłam.

  • Czyli pani nie zaangażowała się w konspirację z powodu niemożliwości skontaktowania się z kimś, kto by panią wprowadził, tak?

Byłam związana potem po prostu na zasadzie przyjaźni, raczej przyjaźni, z taką grupą poetów: Andrzej Trzebiński, Gajcy, kto tam jeszcze był... Nie pamiętam...

  • Stroiński…

Tak, tak. Wtedy były naturalnie koncerty i były deklamacje, ale to już nie była ta konspiracja, z którą byłam związana przez Hankę.

  • Gdzie takie spotkania literackie się odbywały?

W takich salonach mieszczańskich, które już później nigdy nie zaistniały. I byli [w różnym wieku] – pokolenie od moich dziadków do mojego pokolenia.

  • Ale jak to się miało do zakazu gromadzenia się, do godziny policyjnej?

Nikt nie zwracał uwagi, że to jest niebezpieczne.

  • A jak pani dowiadywała się o takich spotkaniach?

Ktoś z przyjaciół mówił mi: „Wiesz, tego i tego dnia na Foksal – akurat pamiętam to mieszkanie na Foksal – jest zebranie; będzie Gajcy mówił wiersze czy ktoś będzie śpiewał i to będzie o tej i o tej godzinie”.

  • Czy ci poeci byli popularni wśród młodych ludzi wtedy w Warszawie, w czasie okupacji?

Nie, to były bardzo małe grupy przyjaciół.

  • Czy pani zetknęła się z tomikami, które oni wydawali?

Tak, naturalnie. Nawet miałam jakiś, zachował się.

  • A tuż przed Powstaniem – w lipcu, pod koniec lipca – jak pani odbierała tę atmosferę? Czy pani była wtedy w Warszawie?

Byłam wtedy w Warszawie i byłam zachwycona, że to koniec wojny i koniec wojny zwycięskiej dla nas.

  • Czyli było poczucie, że to będzie zwycięstwo?

Tak, takie było poczucie, że na pewno będzie zwycięstwo. Nie pamiętam na przykład zupełnie Jałty, tych politycznych jakichś układów, które zaważyły przecież wtedy o naszym losie, o losie Polski. Ja tego zupełnie nie pamiętam. Byliśmy przekonani, że będziemy wolnym krajem, takim jak sześć lat przedtem.
  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

Wyszłam z Lekarskiej, przeszłam przez Nowowiejską i zaczęły się strzały. To zupełnie jakoś mnie przeraziło. Szłyśmy razem z przyjaciółką mojej matki, wpadłyśmy do tego domu, w którym teraz jest Instytut Lotnictwa, i naturalnie do piwnicy. Myślałam, że będzie to trwało parę godzin, jeden dzień. Ale to już stawało się coraz bardziej potężne, coraz dłuższe, silniejsze były te strzały. I chyba po pięciu dniach – ponieważ to był dom, który był na takim terenie niczyim, dalej był płot, była politechnika i tam było Śródmieście, było Powstanie, a myśmy siedzieli w tym jednym małym bloku, w piwnicy – głównie mieszkańcy tego bloku i parę jakichś ludzi, którzy wtedy przechodzili ulicą. Po pięciu dniach weszli Niemcy, zaczęli zdobywać – nie wiedzieli, co się tam dzieje; weszli na górę i schodzili powoli, rzucając granaty we wszystkie drzwi, które otwierali. Wiadomo było, że w końcu dojdą do piwnicy, i że na pewno ktoś tam zginie. Ta moja znajoma położyła się głową do drzwi, ja w drugą stronę, że jak wejdą, ktoś z nas będzie ranny, a druga osoba nie. Jakoś tak się złożyło, że ja akurat nie byłam ranna, natomiast ona była zalana krwią.

  • To Niemcy rzucili tam granat?

Niejeden! Było czarno. I z dwóch stron rzucali granaty. Ale ponieważ myśmy leżeli w takich rowach kanalizacyjnych, więc straszny huk, straszne... Nawet nie strach. I już wszystkich powoli wyprowadzali – rannych, nie rannych wyprowadzili na schody. Tam ustawili nas pod ścianą i to może najbardziej było dramatyczne, ponieważ ludzie błagali, że są Niemcami, że są... Może tego nie mówić?

  • Dlaczego? Proszę. To prawda historyczna.

Tak; że są Niemcami, że są folksdojczami, no – nie wiadomo co. Bo oni strzelali po prostu. Ale jakoś... Ponieważ ta moja towarzyszka była zalana krwią i ja ją opatuliłam jakimiś szalikami, kapeluszami, żeby to się nie lało, więc jakoś dziwnym trafem do nas nie strzelili; natomiast Niemcy przynieśli nosze, ją położyło się na tych noszach, ja wzięłam te nosze w rękę, z drugiej strony był Niemiec czy „ukrainiec”, i poszliśmy do tej... taki jest kwartał zajęty, zresztą do dzisiejszego dnia, przez wojsko. (...) Doszłyśmy do tego kwartału, który był zajęty przez Niemców. Zresztą tam byli i Polacy, cywile i „ukraińcy”. Okropne wrażenia, dlatego że „ukraińcy”, którzy byli wiecznie pijani, byli rozstrzeliwani przez Niemców. Krzyczeli nieludzko.

  • Pani widziała, tak?

Słyszałam. I ktoś zaproponował, że ponieważ ta moja towarzyszka jest tak ranna – myśmy tam były ze dwa dni – że trzeba jednak przejść przez Oczki na drugą stronę ulicy i tam opatrzą ją w szpitalu. I znowu wzięłam nosze; tym razem jakiś Polak ze mną poszedł przez Oczki do tego szpitala. Ją wzięli na okulistykę, a ja gdzieś się znalazłam w jakiejś sali chorych ludzi, zaplotłam warkocze, wzięłam biały fartuch i patrzyłam na taką jakąś obłędną rzeczywistość.

  • Powiedziała pani, że 1 sierpnia wychodziła z Lekarskiej?

Tak.

  • W czasie wojny tu pani mieszkała?

Tak. To był mój dom rodzinny.

  • I przez pięć dni to był taki silny ostrzał, że nie dało się...

Tak, tak. I zresztą widziałam... Od czasu do czasu ktoś odważył się przelecieć przez ulicę i naturalnie został zastrzelony.

  • Jaki nastrój panował w tej piwnicy? Czy pani to pamięta?

Na przykład nie pamiętam, co jedliśmy. Przez pięć dni musieliśmy coś jeść – tego nie pamiętam zupełnie.

  • Był strach? Jaki nastrój panował w tej piwnicy?

Ja teraz dziwię się, że nie chciałam za wszelką cenę iść do Powstania.

  • Nie chciała pani?

No, nie miałam tego odruchu... Bałam się, po prostu jakaś... I wstydzę się tego. Bo prawdopodobnie mogłam się przedostać – jakimiś zakolami, za drzewami jakoś się dostać. Tak mi się wydaje. Bo na pewno nie mogłam wrócić na Lekarską.

  • Pewnie takie przedarcie się byłoby też trudne.

Myślę, że tak. W czasie... Jednym słowem, tak się stało, jak się stało.

  • Co tam w tej piwnicy ludzie mówili o Powstaniu?

To byli prości, zupełnie nieznajomi mi ludzie. Pamiętam, że w jakimś momencie mówiłam, że na pewno przyjdą Rosjanie i to na pewno sprawa godzin – tak mi się ciągle wydawało. Ale już jak byłam w szpitalu, to zauważyłam, że to już jest nie sprawa godzin, a sprawa miesięcy czy tygodni.

  • Co panią skłoniło do takiej właśnie refleksji tam w szpitalu?

No, dosyć taka sytuacja, kiedy wpadali... „Ukraińcy” byli na Nowogrodzkiej, tam mieli koszary, a wpadali w pewnym momencie do szpitala, gwałcili te staruszki – zupełna makabra – ale jakoś udawało mi się zawsze wsunąć pod kołdrę, jakoś tam przejść. Natomiast był straszny głód. Naprzeciwko był ogród Pomologiczny, gdzie było masę ogórków, pomidorów, marchewki. I ja wobec tego wzięłam fartuch i w biały dzień, pod obstrzałem – tak człowiek dziwnie reaguje: raz się boi, raz się nie boi – poszłam tam i przywlokłam wór jarzyn do szpitala. Tak że była z tego przyjemność wtedy.

  • A pani w tym szpitalu była jako pielęgniarka czy jako chora?

Nie, jako taki przypadek – różni ludzie tam się znajdowali, przeważnie to byli chorzy. Tak że po miesiącu, wydaje mi się – daty mogę mylić – szpital ewakuowali i tych wszystkich biednych ludzi, chorych, starych – ogromny tłum, setki ludzi – wyprowadzali przez Filtrową do Dworca Zachodniego. Ci ludzie ledwo szli, bo to przeważnie przecież byli ranni, chorzy. Niemcy strzelali, gdzie popadło. Pamiętam taką dziewczynę – wielka, wspaniała, czarna – momentalnie, ni stąd, ni zowąd ciach – i już.
Szliśmy tak chyba cały dzień, wlokąc się właściwie. Ja jakiegoś staruszka ciągnęłam bez nogi; z drugiej strony ta moja towarzyszka. Doszliśmy do Dworca Zachodniego i wsadzali nas do wagonów. Pomyślałam sobie, że w jakiś sposób już wychodzę z Warszawy. A w tym pociągu siedziały stare, proste kobiety, wychudzone, wymordowane. Jak mnie zobaczyły, dosyć młodą – no, bardzo młodą – to wszyscy się na mnie rzucili: „To przez was to Powstanie! To wyście nas... Miasto zniszczone! Ludzie pomordowani! Co wam do głowy przyszło?!” – naturalnie się rozpłakałam.

  • Szpital był otoczony przez Niemców. Czy widziała pani przez ten miesiąc jakichś Powstańców?

Nie, nie widziałam.

  • Czy słyszała pani jakieś walki?

Nie, nie. To była chyba niemiecka strefa – tak mi się wydawało. Była masa „ukraińców” i Niemcy, którzy byli w tej swojej twierdzy.

  • Zapamiętała pani głód, a czy była woda? Jak wyglądały warunki higieniczne? Pani wyszła z domu w jakimś ubraniu – cały czas pani pozostawała w tym samym?

Też tego nie pamiętam. Upał był i pamiętam, że miałam na sobie – musiałam to [ubranie] zdjąć z siebie – fartuch szpitalny, który dała mi jakaś sanitariuszka.

  • Jaka atmosfera była w tym szpitalu?

Wszyscy piekielnie bali się tych „ukraińców”. Jak się chować? Gdzie się chować? Bo to nie była wojna, tylko to była taka – jakże to nazwać?

  • A jakiej narodowości był personel w tym szpitalu?

Polacy. Naturalnie, co mogli, to robili, co mogli, to pomagali. Opatrzyli tej mojej znajomej oko, nawet wyjmowali jej jakieś odłamki z oka. Lekarze zachowywali się fantastycznie. I usiłowali jakoś opanować tych „ukraińców”, co czasami się udawało, a czasami nie, bo [tamci] byli zupełnie pijani.

  • Czy do tego miejsca, gdzie pani była, dochodziły wiadomości o tym, co dzieje się w pozostałych częściach Warszawy?

Nie, nie.

  • Dokąd pani dojechała tym pociągiem?

Do Pruszkowa.

  • I co potem się działo?

Do Pruszkowa, a właściwie do Tworek. Już była noc; dokładnie tego nie pamiętam – wiem, że jakimś sposobem namówiłam woźnicę, powiedziałam, że moja rodzina zapłaci mu, jeżeli nas zawiezie do Sochaczewa, gdzie miałam rodzinę.

  • Czyli pani się nie znalazła w tym obozie przejściowym, tylko w tych Tworkach, gdzie otworzyli wagon i można było wysiąść?

Chyba otworzyli wagon i ludzi z tego szpitala dali do szpitala – coś takiego. Ale rano – pamiętam – zaczęłam już tego woźnicę... gdzieś zobaczyłam, że ktoś tam węgiel wiezie i już go namówiłam, żeby nas zawiózł te pięćdziesiąt kilometrów dalej. On to zrobił i pewno ktoś z rodziny mu za to zapłacił. Ale było to też niebezpieczne – z jego strony.

  • To Niemcy za pomoc warszawiakom mogliby ukarać?

Ach, naturalnie!

  • Więc tam w Sochaczewie to był pierwszy kontakt z rodziną?

Tak, tam była mama i moja ciotka, i dziadek. I psy.

  • Czyli rodzina ewakuowała się z Warszawy już w czasie Powstania? Czy przed Powstaniem?

W czasie Powstania. Zresztą mama miała... tutaj pełno było „ukraińców” i też gwałcili... Mama zaczęła piec chleb w suterenie i wezwała jakiegoś „ukraińca” i powiedziała: „Co ty nie masz rodziny, nie masz siostry, matki? Co wy wyprawiacie? Co to jest? Siadaj i jedz z nami obiad”. I dzięki temu on się trochę ocknął. Ale kazał mamie najpierw zjeść zupę czy chleb. A potem jakoś już ich tutaj nie szarpał.

  • I udało im się stąd wyjechać?

Jakiś Niemiec, zdaje się, z tego szpitala – to znam z opowiadań mamy – wyprowadził ich przez Pole Mokotowskie, przez działki do Okęcia; tak że oni nie byli w Pruszkowie. Tam wzięli kolejkę i dojechali do... pewnie do Grodziska.

  • Czy ktoś z pani otoczenia brał udział w Powstaniu Warszawskim?

Mój mąż. Mój mąż, który przyjechał ze mną – napisałam do niego kartkę...

  • A pani go już wtedy znała przed Powstaniem?

Tak. On był związany z taką grupą w okręgu koło Sochaczewa – zresztą był członkiem AK. Napisałam kartkę: „Przyjeżdżaj, bo jest wspaniale! Koniec wojny! Niemcy wychodzą!”. I on przyjechał. Dzień przed Powstaniem. Mieszkał na Lekarskiej, ale tylko parę godzin, bo poszedł na Ogrodową, gdzie jego przyjaciele czy koledzy mieli oddział, i z nimi był już do końca Powstania. Najpierw na Woli, potem na Starym Mieście, gdzie mieli dom oni i gdzie... Ojciec się szalenie zdziwił, bo był przekonany, że co za szczęście, że Gabra nie ma, że jest poza Warszawą. Ale mój mąż uważa, że to najważniejsza rzecz, jaką przeżył w życiu – to Powstanie.

  • Czy pani wie, w jakim oddziale mąż walczył?

To był Batalion „Gustaw”. Akurat przez przypadek był w tym oddziale, a nie w innym... [...]

  • Mąż walczył do samego końca Powstania?

Tak.

  • Czy pani zna jego drogę?

Potem był w Fallingbostel i w Bergen-Belsen z tymi samymi przyjaciółmi, z którymi był w czasie Powstania. […]
  • A co z panią się działo później w tym Sochaczewie? Co pani tam robiła?

Czekaliśmy, kiedy skończy się wojna, i wrócimy na Lekarską; z moją mamą i z całą rodziną.

  • Wtedy kiedy pani była w Sochaczewie, to tu w Warszawie jeszcze trwało Powstanie?

Tak, tak.

  • Czy jakieś wiadomości do was dochodziły o tym, co tu się dzieje?

Wiadomo było, że to Powstanie przegrywamy. I chodziliśmy na dworzec, już wtedy jak byli wywożeni Powstańcy. Od czasu do czasu ktoś wyrzucił jakąś kartkę, ktoś wyskoczył. Jednak cały czas jak przez mgłę pamiętam, że jednak byłam przekonana, że ci Rosjanie pomogą nam i że jednak zwyciężymy.

  • To czekaliście na Rosjan, a nie czekaliście na aliantów?

Nie. Wydawało nam się, że to nierealne zupełnie.

  • Rosjanie byli bliżej, tak?

Tak, oni byli bliżej. Zresztą wydaje mi się, że ciągle taka jedyna optymistyczna wersja była taka, że oni są blisko, są po stronie aliantów, i że z jakiego powodu mają niszczyć miasto i być przeciwko nam.

  • Ale czy nikt się nie zastanawiał, dlaczego jeszcze do tej pory oni nie weszli do Warszawy?

Dziwię się, dlatego że rodzina moja, która była w majątku pod Lublinem... Już moja kuzynka w moim wieku była aresztowana, była na zamku; wuj został wywieziony gdzieś tam w głąb Rosji, a jednak ciągle, ciągle to było takie nie do uwierzenia, że oni nam nie pomogą.

  • Czy z Sochaczewa widać było Warszawę? Czy było słychać jakieś naloty, samoloty?

Nie, to jednak pięćdziesiąt kilometrów. A potem już przeniosłyśmy się z Sochaczewa do Milanówka i tam ciągle mówiło się i o Powstaniu, i o tym...

  • Co się mówiło?

No, kto... Janek Rodowicz – spotkaliśmy się; kogoś innego – spotkaliśmy. Ta Warszawa, to środowisko ciągle jakoś istniało i ciągle wszyscy szalenie się... A z drugiej strony dramaty: ten zginął, tamten jest pochowany na placu... gdzieś tutaj było takie miejsce koło Puławskiej, gdzie były groby Powstańców.

  • A jak się do sprawy Powstania odnosiła ludność miejscowa? Jak oni reagowali na warszawiaków, na to, co się stało w Warszawie? Czy pani pamięta takie sytuacje?

Tak mi się wydaje [że pamiętam], ale jak przez mgłę – że nie było to takie szalenie serdecznie. Akurat myśmy trafili do rodziny, która bardzo nas kochała, więc my byliśmy tam bardzo ciepło przyjęci, ale wiem, że to nie były takie najmilsze stosunki. No bo to kłopot! Nagle zwala się milion ludzi i nie wiadomo, co z nimi robić – chorzy, dzieci.

  • Co pani przez ten czas robiła, od momentu kiedy znalazła się pani w Sochaczewie, w Milanówku? Z czego się państwo utrzymywaliście?

Wiem, że były jeszcze jakieś pieniądze, które się zamieniło i z tego wszystkiego nic nie było. Pewnie ta moja ciotka, która miała browar, pomogła mojemu dziadkowi, bo jakoś to były rodzinne stosunki. I któregoś dnia stycznia – pewnie 18 stycznia – ruszyłyśmy na piechotę do Warszawy, ale już z Milanówka. I tak co tydzień co najmniej chodziłyśmy do Warszawy na Lekarską. Spaliśmy... suterena nie była spalona, więc w płaszczach, w butach, mama miała owinięte gazetami nogi. Spaliśmy tutaj i chodziliśmy zobaczyć to miasto. Jednak ogromna ilość ludzi wróciła.

  • Od razu.

Od razu pierwszego dnia.

  • Tak że jak szłyście na piechotę, to nie same?

Naturalnie, że nie. W jedną stronę szli bokami, polami Rosjanie – wyglądali nieprawdopodobnie. Takie wojsko – teraz w teatrze tak ludzie są ubrani.

  • To znaczy jak?

To znaczy: łachy, te grube walonki i płaszcze rosyjskie.

  • Nie było lęku przed tymi żołnierzami?

Nie. Do tego stopnia, że przysiadałyśmy się z mamą do jakiegoś wozu, który jechał, i oni byli bardzo serdeczni, ci żołnierze rosyjscy.

  • I nie słyszała pani o żadnych gwałtach z ich strony, kradzieżach?

Nie.

  • Jak wyglądał tutaj pani dom rodzinny?

Spalone wszystko – góry gruzu. Na dole były jakieś materace, które mama cudem... Masa fotografii zachowała się z okresu przedwojennego.

  • Czyli wszystko było spalone, wyposażenie domu też?

Wszyściusieńko. Właśnie myślę, że jakaś walizka się zachowała, jakieś takie...

  • Jak to miasto wyglądało? Czy wtedy było dużo śniegu?

Było szalenie zimno, to była bardzo zimna zima. Pamiętam, że szło się w takich prawie tunelach z gruzów; tak że jak teraz byłam na jakimś zebraniu dotyczącym Warszawy powojennej i mówi się o tym, że Śródmieście od placu Zbawiciela do Alei Jerozolimskich było nieruszone – a właściwie tylko wypalone – to ja pamiętam, że idziemy takimi drogami, a po dwóch stronach są gruzy. Więc ta część też musiała być bardzo zniszczona.

  • Jakie uczucia budziło takie zniszczone miasto? Czy była tylko radość, że samemu się przeżyło, czy...

Nie, że to miasto żyje jednak. Zniszczone, zmarnowane, ale jest. Każdy jakiś okruch, który został, był radością.

  • Szukało się takich pozytywów?

Tak, tak.

  • Co się z panią działo już po zakończeniu wojny?

Bardzo szybko zaczęłam pracować w BOS-ie (Biurze Odbudowy Stolicy), ponieważ moja ciotka była architektem i dziadek też tam pracował. Naturalnie, z pełnym entuzjazmem rysowałam Pole Mokotowskie; byłam w pracowni Jurka Hryniewieckiego i Jerzego Staniszkisa. I pamiętam ten okres jako okres bardzo szczęśliwy. Jeszcze nie było tego komunizmu, tego się jeszcze tak nie czuło. No niby – wiadomo było, co dzieje się w Lublinie, co się dzieje po drugiej stronie Wisły, ale jakoś koniec tej wojny był jednak przyjmowany z radością.

  • Czy odbudowa Warszawy szybko się posuwała?

No, najpierw projekty. Maciej Nowicki, który był wspaniałym architektem... Ale najpierw było odgruzowywanie. Teraz dowiedziałam się – parę dni temu – że trzeba było w zupełnie inny sposób odgruzować to miasto, i że wtedy dałoby się bardzo dużo domów ocalić – i ocalić charakter miasta.

  • No właśnie – pani pamięta Warszawę przedwojenną. Czy ta teraz jest do niej podobna?

To jest zupełnie inne miasto. Moja mama, która w jakichś sześćdziesiątych latach była w Paryżu, powiedziała: „Ach! Słuchaj, to tu jest Warszawa” – bo jednak dziewiętnastowieczne miasta mają swój charakter, a Warszawa biedna nie ma żadnego charakteru. I pewno już nie będzie miała.

  • Co jeszcze o tej odbudowie Warszawy może nam pani opowiedzieć? Pani brała w niej jakby czynny udział. Czy pani też odgruzowywała?

Tak. Nie tak bardzo dużo, ale to było normalne, że chodziliśmy odgruzowywać – od czasu do czasu, czy w niedzielę. Ale to było raczej takie święto niż praca serio.

  • Jak pani sądzi, czy Powstanie było potrzebne?

Na pewno.

  • Mimo tych zniszczeń? Czy pani sądzi, że gdyby nie Powstanie...

No taki jest los. Tego się nie wybiera. Mnóstwo moich kuzynów – jak Janek Rodowicz czy Zygmunt Rodowicz – chyba wszyscy Powstańcy, którzy brali udział w Powstaniu, uważają, że jednak bohaterstwo to jest też zwycięstwo.

  • Czy pani pamięta jakieś obchody w rocznicę wybuchu Powstania – te pierwsze, te z lat czterdziestych jeszcze? Czy coś się wtedy działo, jak przychodził 1 sierpnia?

Nie, nie. Jednak trochę baliśmy się, ale to był 1948 rok, jak byliśmy już w mężem – z Gabrem – to ja jednak bałam się, czy zaaresztują go, nie zaaresztują.

  • Słyszała już pani wtedy o aresztowaniach?

Naturalnie. Janek Rodowicz, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona, już wtedy został aresztowany; poza tym – jak oni się nazywali? – takie małżeństwo, które wyemigrowało do Szwecji – przypomnę sobie za chwilę. No, jednak uciekali. Ale w tym okresie jeszcze nas nie... no, w szkole, gdzie byliśmy... (…)

  • Później pani studiowała architekturę czy skończyło się na Biurze Odbudowy Stolicy?

Nie, potem poszłam do Akademii Sztuk Pięknych. Wyjechałam na zielono do Paryża i tam siedziałam prawie dwa lata. Potem wróciłam i byliśmy w Wyższej Szkole Sztuk Pięknych w Sopocie.

  • Czy jeszcze kogoś z pani otoczenia dotknęły represje powojenne przeciwko Powstańcom?

W ogóle bardzo mało mówiło się po wojnie o Powstaniu – bo to było tak bolesne i tak ważne. Pamiętam, że to był taki temat, taka rana, której się nie dotykało. Naturalnie, że spotykaliśmy się ze wszystkimi: z Gliszczyńskim, który ciągle był wzywany na Rakowiecką... Raczej w tym środowisku obracaliśmy się.

  • Pani mówiła, że przechodziła przez zieloną granicę. Czy to było trudne?

No, zabawne! Ale też mogli mnie zastrzelić. Jechałam z takim przyjacielem. (…)

  • Czy jeszcze z czasu Powstania zapamiętała pani inne nacje? Mówiła pani o Niemcach, o Ukraińcach – czy jeszcze z innymi nacjami spotkała się pani podczas Powstania?

Nie.





Warszawa, 23 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Hanna Rechowicz Pseudonim: „Tara” Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter