Nazywam się Helena Dziurzyńska.
W czasie Powstania byłam sanitariuszką. Byłam przydzielona do miasteczka Powązki, nie dojechałam tam.
Do czterdziestego drugiego roku mój ojciec był w policji, ale to stare dzieje, bo był najsampierw na granicy rosyjskiej, lata pierwsze dwudzieste. Zasadniczo ja się tam urodziłam w dwudziestym czwartym roku, bo ojciec był w PW czy jak to się wtedy nazywało, ale później przyjechali w dwudziestym czwartym roku do Warszawy, bo moja mama pochodziła z Warszawy. Mój ojciec [pochodził] z Kieleckiego, był z chłopów. Proszę pani, ojciec był w policji przed wojną, a moja mama była osoba bardzo handlowa – a to jeden sklep (zaczynała od składu węgla na Czerniakowskiej), a później a to tu, a to tam. W końcu wylądowała na Mokotowie, mieszkali na Sandomierskiej. I miała sklep do trzydziestego siódmego roku. Widocznie się troszkę tam dorobili i wybudowali się w Brwinowie, ale w czasie okupacji ja chorowałam bardzo na anemię i sprzedali ten domek. Ojciec dostał mieszkanie w Warszawie, na ulicy Ciepłej i żeśmy się przenieśli na Ciepłą, tam mieszkaliśmy do Powstania. Co ja robiłam? Przed wojną, od szóstej klasy, bo tak można było, chodziłam do gimnazjum, do Milanówka. To było prywatne gimnazjum. Niemcy zamknęli [tę szkołę] w czterdziestym, jak raz na Boże Narodzenie. Jakiś czas chodziłam na potajemne kursy. Później, jak żeśmy się przenieśli do Warszawy, chodziłam chyba z rok do [szkoły] handlowej, gdzieś na Górnośląskiej, ale nie dokończyłam, bo poszłam, bo ciężko było, szyć do szwalni niemieckiej. Reperowałyśmy tam mundury niemieckie. No i później wyszłam dwa tygodnie przed Powstaniem za mąż.
Tak, ale proszę pani, mój ojciec, mój pradziadek był powstańcem listopadowym, nie, październikowym.
Przed wojną dostawał rentę powstańczą. Króciutko, bo pewnie zaczął dostawać dopiero, jak powstało państwo polskie, a zmarł już w dwudziestym siódmym roku. [Został] pochowany na Wałbrzyskiej w Warszawie, bo mieszkał później w Warszawie.
Tak.
Babcia moja, mama moja przed wojną należała do narodowców. Babka moja, wiem, że odnajmowała mieszkanie, ale… Ewa, jacy to byli? Socjaliści, tak?
Początki.
PPS chyba, tak. I ona się tam troszkę zajmowała, tak że to różne opcje polityczne.
Nie, ale babcia moja później: „Skąd? Gdzie? Komuna czy socjalizm, broń Boże!”. Mama moja narodowiec, czysty, twardy. […] Ale w wojsku, rozumie pani, to się zmieniali.
Tak. Nie, nie.
Proszę panią, mój ojciec należał od którego roku do AK. Ponieważ pracował w czasie okupacji na ulicy Ciepłej i Ceglanej chyba, taka baza była policyjna – samochody, broń mieli, tam inne [rzeczy], to przecież ojciec mój dostarczał broń. Kolega, po wojnie aresztowali go, bo wyższy rangą był, gdzieś dalej przekazywał tę broń.
Ruszkowski.
Jan.
[Byłam] w Brwinowie. Strach.
Groźnie, bo tam była bitwa, przecież Niemcy się zbliżali do Warszawy, prawda? Zanim zdobyli, no to były potyczki i tego… Było groźnie. Myśmy się po piwnicach chowały przez parę dni. Oczywiście nie dłużej, ale przez parę dni. To to groza, strach to był, wie pani.
Tego to, wie pani, nie wiem, czy oni wiedzieli, no bo na ten temat [się nie rozmawiało].
A, zapasy tak. Tak, zapasy tak. Widocznie spodziewali się wojny, bo były zapasy, mama robiła zapasy.
Jak weszli już do miasteczka, mama moja zaczęła już hodować, miała parę kur, żeby dla siebie mieć, to pamiętam, raz przyszli, kupowali te jajka. Zachowali się wtedy przyzwoicie, bo kupowali – nie zabrali, tylko kupowali – ale ja w strachu, podenerwowana byłam, a mama jak, tego już nie wiem.
Pamiętam. Proszę panią, pamiętam, bo to mieszkanie już po getcie policja dostała i dlatego ojciec już dostał mieszkanie w Warszawie na Ciepłej, po getcie, ale jeszcze getto parę kroków, mur był. Myśmy mieszkali na parterze. Okna od jednego pokoju wychodziły na ulicę – ja widziałam, jak wywozili ciała wozami, gromady.
Pamiętam. Pół roku mama moja… U nas mieszkała pani Weissblattowa, Żydówka z Brwinowa, u której jak się budowali, kupowali materiał budowlany, a że wiedziała, że my porządni ludzie, pół roku mieszkała z dwoma chłopcami na Ciepłej. Bo tam było bezpiecznie, bo to był, jak by to powiedzieć, dom policyjny, prawda, sama policja [tam] mieszkała.
Nie, w pokoju, ale ona się co parę miesięcy przenosiła. Proszę pani, ja też podenerwowana byłam. Ojciec jak raz w domu był i naraz słyszymy okropny krzyk. Ja do okna patrzę, gdzie wychodziło na Ciepłą: dwóch naszych Niemcowi zabierało broń. Ojciec później, jak już ci odeszli, on taki był strasznie nerwowy, jak się okazało, to [był] Węgier niemiecki. Wziął go do pokoju, ja mu dawałam i krople, musiał się położyć. Później ojciec go odprowadził na główną stację tramwajową. Wciąż coś się działo.
Ale myśmy tylko donosiły do posterunku, bo przecież był posterunek, to tylko tam. I tam…
Tak.
Ale to nie byli Niemcy. Byli też i policja nasza. Była żydowska policja i polska policja.
Nie. Ja nie wchodziłam.
O, słychać było. Trochę strzelaniny było. Co oni się tam bronili? Dziesięć czy ileś dni, i to garstka ich, Żydów.
Wiedziałam. Przez ojca weszłam do konspiracji.
Tak. Nie chcieli specjalnie mnie, właściwie jak to powiedzieć… Przełożony, ten wyższy rangą mojego ojca. „A na co? A na co ci to? A po co ci to? To jest niebezpieczne”. Ale ja chciałam.
Ale ja przed wojną należałam do harcerzy parę ładnych lat, więc widocznie już to pozostało.
Tak, raczej tak. Tak, proszę pani, jak dzisiaj. Moja córka, mój syn inaczej są wychowani, dla mnie ci ludzie są inni jak przed wojną.
Wszystkim. Nieczułością, dla nich Polska może nie istnieć, czy ten, czy tamten, aby miał na pół litra, kiełbasy, o…
No jak, przecież nie miałam szesnastu lat, tylko już miałam osiemnaście.
Tak. Ojciec: do AK – nie wcześniej, tylko do AK. I tam, w tej bazie, jak pani mówiłam, kombinował broń i dalej szła.
Proszę panią, ja nic więcej nie robiłam, bo ja, krótko widocznie, przed Powstaniem chodziłam przez pół roku na ulicę Spokojną, przed wieczorem, kilka tam nas było, żeśmy kończyły takie kursy. Aha, skończyłam kurs, przez pewien czas roznosiłam gazetki.
Odbierałam od przełożonego, powiem, mojego ojca i roznosiłam w trzech miejscach, prywatnie.
No, na pewno czytałam.
Jakiś lekarz, ale kto, jak…
Tak. Ja nie pamiętam. Lekarz, młody lekarz.
Nie zdążyłam. Miałam, zdaje się, jakiś przydział do Dzieciątka Jezus, ale już tak to jakoś poszło.
Absolutnie się bezpiecznie nie czułam.
Tak.
Niemcy tam mnie zatrzymali jako Żydówkę, bo widocznie byłam podobna do Żydówki, ale okoliczni sąsiedzi [wołali]: „Nie, nie, nie!”.
Nie.
Proszę panią, tego nie pamiętam, ale wiedziałam, że się szykuje, bo przecież jak należałam, to już wiedziałam, że się szykuje, prawda. Ale co więcej, to nie pamiętam.
Z jakiejś wyższej organizacji. Były widocznie jakieś organizacje, które czy rozsyłały, komórki takie.
Nie, dostałam zawiadomienie, ale przez kogo, jak, nie wiem.
Na Powązki.
Tak. Byłam, sprawdziłam, wszystko już tam było przygotowane. Wróciłam, bo to było w południe, żeby bieliznę wziąć, żeby tego i już nie dojechałam. Dostałam się na placówkę właśnie do tej fabryki.
Tak. Ale to znana fabryka była, bardzo. I tak jak pani powiedziałam, pobyłam kilka dni, bo żeśmy robiły przygotowania, układałyśmy dopiero wszystko.
Tak. Ośrodek sanitarny. To nie był szpital, bo ani lekarzy nie widziałam, ani nic, tylko ośrodek sanitarny. No, była taka, może to była i lekarka, no, nie wiem, kierowniczka nad nami, bo nas było kilka. Pobiegłam po zmianę bielizny i żeby jeszcze coś wziąć, wróciłam – zrujnowane. Pytałam się tam tych ludzi, podobno poszły na Wolę. Ja już na Wolę nie poszłam, tylko do Śródmieścia. Siostra męża [tam] mieszkała.
Ja już byłam mężatką. Mój mąż należał tak samo, razem z moim ojcem poszli wcześniej.
Tak, tak. Proszę panią, poszłam tam, na Chmielną [34], to pamiętam doskonale, tam była za okupacji prywatna lecznica Webera. To był szwab, ale on prowadził całą tę klinikę, a ten szpitalik to wszystko w piwnicy było. I był taki moment, że było zamieszanie w Śródmieściu. Proszę panią, jak ja przyszłam z Woli do Śródmieścia, to był raj. Tam spokój był, ale z tej lecznicy, no nie wiem, z tego szpitalika powstańczego, były, czy sanitariuszki, trudno mi powiedzieć, czy pielęgniarki jeszcze z lecznicy Webera, odeszły i ja zgłosiłam się i już tam pozostałam do końca Powstania.
Czyszczenie ran, okładanie, pilnowanie, żywienie. A tam przynosili rannych, gdzie było trzeba zszywać, jakieś operacje robić, bo on miał narzędzia, ten Weber, ale ja przy głównych operacjach nie byłam. Byłam przy jednej operacji, jak już wszystkie te sanitariuszki powyjeżdżały z wojskowymi.
Tak, no koniec. Już ciężko rannych, którzy nie mogli chodzić, to myśmy wynosili na noszach do ulicy i tam Niemcy zabierali ciężarówkami na pociąg.
Tak, to już był koniec.
Nie, nie było. Nie, nie. Proszę panią, przynieśli, pamiętam, Żydówkę. Znaleźli gdzieś w gruzach i ona już do piwnicy nie została zniesiona. Spokój był, nie było żadnego bombardowania. Leżała na parterze, w pokoju i ona była poraniona, cała w ranach, ale te rany były już ropne. Widocznie musiała długo leżeć, zanim ją znaleźli i przynieśli. Nie chcieli jej specjalnie tam czyścić, ale myśmy z koleżanką poszły i czyściły tę ropę, to, co żeśmy mogły, robiłyśmy. Ja wtedy się bardzo zatrułam, bo nie powiedzieli mi, że trzeba [założyć sobie] maseczkę, tylko tak. Jej nic nie było, no, ale to taka była dziewczyna krępa, a ja się tak zatrułam. Dobrze, że miałam alkohol. Lekarze [mówili]: „Ma pani? To niech się pani [napije]”. I alkoholem się wyleczyłam, bo tak to bym padła, z tej ropy, z tego wszystkiego, bo to trudno powiedzieć, w jakich ona ranach była. Bardzo przyjemna Żydówka, około czterdziestu lat. Na imię miała Zofia. Ona mi mówiła i nazwisko, ale kto by to spamiętał. Niestety, zmarła. Tak że to dla mnie nic nie było… czyszczenie, okładanie.
No, kilka tych salek było. To wszystko w piwnicach, proszę panią, było. Nic na górze nie było, wszystko w piwnicach.
Ach. Jedzenie, ano właśnie. Była taka ekipa (nie wiem, czy inni Powstańcy mówili o tym, bo przecież oglądam nieraz, są takie wstawki), przynosili zboże, z Żytniej chyba, tam były wielkie magazyny zboża, mielone. I jak gotowały, bo to widocznie kobiety, to na parterze, bo spokój był, na parterze. Jak mogły, to prały, bo widocznie woda była (tego dosłownie pani nie powiem, bo już nie pamiętam). I zupa była gotowana z żyta, a śniadanie i [inne] to już nie pamiętam, co to było, ale głód był. Taki tylko fragment powiem, po zakończeniu już, jak już można było się poruszać, ja dostałam takie dwie walizy wspaniałej wódki od syna, którego ojciec [tam] leżał, tak że miałam wódkę wspaniałą, kordiał cieleśnicki. Dziś tam nie mają pojęcia o tym. I pobiegłam, dwie czy trzy, pamiętam, butelki, to takie nieduże… Przy politechnice gołe były tereny i tam ludzie za okupacji mieli działki i warzywa, kartofle, wszystko [mieli]. Ja tam pobiegłam, to nie Niemcy dawali tę żywność, tylko „ukraińcy” – zaznaczam – „ukraińcy”, i za wódkę dostałam sporą ilość ziemniaków. Przyniosłam te ziemniaki, ugotowali [je]. [Każdy stanął] w kolejce, każdy dostał po dwa czy po trzy ziemniaki, proszę panią. To był rarytas. Co więcej będę mówić.
Tak, ale to już był spokój, już ludzie wychodzili. Już nie, tak, normalnie. Przecież całe zbiorowisko było: Aleje Jerozolimskie, Marszałkowska, olbrzymi plac przed hotelem Polonia, tam gromadzili ludność i stamtąd wyruszali na Pruszków.
A skąd, a skąd. Chusteczkę miałam, szalikiem obwiązane cały czas włosy, a twarz… chyba troszkę było tej wody, tego nie pamiętam.
Do domu? A skąd. Siostra mojego męża mieszkała tam, na Chmielnej, tak jak zaznaczyłam, jak mówiłam i ja zanim się dostałam do tego szpitalika, to już przez tydzień chyba czasu mieszkałam i tam u nich spałam, i tam u niej się przebierałam, ale co ja miałam do przebierania? Z jednego w drugie?
Nie. Proszę pani, jeden moment. W życiu nie zapomnę, takiej radości w życiu nie miałam. To był już początek albo połowa września. Dzień przepiękny, zresztą wrzesień był przepiękny i cały sierpień, ale wtedy niebo wyjątkowo czyściutkie. I naraz huk. Wychodzimy na podwórko, patrzymy, ale od zachodu chyba… Od Żoliborza to był zachód, prawda?
Północ? Stamtąd, proszę panią, eskadra polskich samolotów. Proszę mi wierzyć, kto żył, wychodził z piwnicy. Otrzymali… I żeśmy się wpatrywali, bo jakby przed naszym budynkiem powolutku lecieli, pięknie. Ach, cóż to [było].
Nie do opisania. Nie do opisania. Ale co z tego, jak się później dowiedziałam, zrzuty były, ale większa część dostała się Niemcom, bo większa część już była w rękach niemieckich.
Tak.
No skąd, jak ja z Woli przyszłam.
No oczywiście. Dlatego nie poszłam na Wolę.
Proszę pani, mój mąż, mój ojciec byli na Starówce. Kiedy Starówka padła, przechodzili kanałami i część się przedostała kanałami. Ja pobiegłam, bo wiedziałam, że przechodzą na Nowy Świat, jak raz też kuzynka tam mieszkała i tam masę było tych uciekinierów, którzy kanałami przeszli. Szukałam, że może oni przeszli. Jak się później, już po wojnie, dowiedziałam, ojciec wszedł i mój mąż, bo razem się trzymali, do kanału, ale ojciec mój nie wytrzymywał w kanale i musieli się cofnąć. I Niemcy ich wzięli na wagony i do obozów [wywieźli]. Oni mówili, ale czy oni dobrze wiedzieli, że do Oświęcimia? Bo to pierwsza partia ze Starówki. Oni uciekli z wagonu, nie tylko ich dwóch, ale sześć osób uciekło. Gdzieś tam widocznie deski były zmurszałe czy coś. Wyrwali i po kolei spadali, i uciekli. A to w lesie byli jakiś czas, w partyzantce, ale szli do Warszawy, no bo Warszawa już padła. No i rzeczywiście żeśmy się spotkali w Brwinowie, w starym miejscu. Bo nas jak wywieźli, RGO wywoziło, proszę panią… Ale co to wywoziło? Cztery wozy, bo ci, szpitaliki, co pozostali, cywile, to wszystko się skupiło na tej Chmielnej. I stamtąd już widocznie dostali przykaz Niemcy, żeby już RGO – była taka instytucja, nie wiem, czy pani wie…
Zabierali już resztki. Warszawa pusta. Czy to był 10 października? Proszę panią, ja przeżyłam, przez dwa dni ostrzeliwali Sowieci Warszawę.
Po Powstaniu. Oni się chcieli bronić na Powstańcu…
Nie.
Nie, a skąd.
Tam.
Po drugiej stronie były jakieś zakamarki i tam [nocowałyśmy].
A, to już z głównej sali operacyjnej tak zwanej, widocznie miał zapasy Weber.
Nie, nie.
Ciężko rannych, tak jak pani mówiłam, na noszach wynosiłyśmy – zresztą i cywile pomagali – na ulicę, do placu, Niemcy na ciężarówki [wnosili rannych] i zabierali, a reszta tych wojskowych, sanitariuszki i żołnierze… Ale jakim cudem ci żołnierze tam…
Nie, polscy Powstańcy zabierali ciężarówkami, też do pociągów i wywozili. Aha, no, chyba lżej ranni, ci, co mogli wejść czy jak, tego już tak dokładnie nie pamiętam, tylko wiem, że ciężko rannych to myśmy nosiły i byli zabierani, a część samochodami, ciężarówkami Niemcy wywozili.
Mama moja, ja…
Tak, cały czas, tak. Mama, ja i dwóch lekarzy, bo Weber później też już wyjechał.
Był. Operował i tak jak pani mówiłam, wszyscy już wyjechali z rannych, wszystko było pozabierane. Weber jeszcze był i nie miał kto być przy stole operacyjnym. Już on miał wszystko pozamykane i przynieśli chorą z urwaną nogą: młoda kobieta z małym dzieckiem, natrafiła na minę. Zgromadzenie olbrzymie, a na nią trafiło, urwało nogę. Ja byłam przy tej operacji, podawałam mu narzędzia i wiem, jak to się odbywa, bo tak to nie miałam pojęcia. No ale wykrwawiona, leków resztki, ona mogła żyć? A skąd. Zmarła, ale to już była ostatnia i on po tym wyjechał. Pozabierał widocznie rzeczy, polikwidował. Jak myśmy się przenosiły na drugą stronę, to tylko bandaże, trochę leków, to się przenosiło. I chorych…
Chmielnej.
No, resztki. Wszystkie szpitale, wszystko wyjechało, a resztki, które zostały, tak jak pani mówiłam, cywile, którzy byli chorzy, cywili nie zabierali. Cywil nie poszedł do Pruszkowa i tam resztki z jednego szpitalika, drugiego i my trzeci, na tę Chmielną. Jeden dom tylko żeśmy zajęli. Tak że w sumie było chyba ze czterech czy pięciu lekarzy i nas może było ze cztery sanitariuszki.
Na wyjazd, na pozwolenie wyjścia albo żeby nas zabrali. Przepraszam, jeszcze z tej Chmielnej, z drugiej strony, jeszcze trzy osoby wyszły same, nie chciały zostać. Jeden to widocznie był jakiś wysoki rangą, bardzo przyjemny, ranny bardzo był, ale już podleczony dobrze, bo przychodzili – ta główna komenda była w Prudentialu i stamtąd przychodzili – to pamiętam jak dzisiaj, jak dopytywali. Chodzili koło niego jak… Wiem kto, bo on mnie prosił, żebym po Powstaniu przyjechała do niego. Mieli mająteczek za Leśną Podkową. On nie chciał zostać, prosiłam go, bo on szedł, ale słabo. Nie chciał zostać. Ja mu tam i legitymację zaszywałam, i to, i tamto, i wszystko, i jakoś jeszcze z kimś poszedł, ale to była ostatnia osoba, a resztę wszystko zostało. Postawili na parterze w bramie posterunek, oczywiście nie Niemców. Niemcy, ten naczelny jakiś ich był, a tak to byli „ukraińcy”.
Bardzo grzecznie. Bardzo.
A skąd, a broń Boże. A broń Boże. A to na schwał byli, uśmiechali się, grzeczni.
Tego nie pamiętam. No, coś żeśmy musieli jeść, tego nie pamiętam.
Proszę panią, tak jak mówiłam, jeszcze po opuszczeniu Warszawy… Aha, wiem, że po opuszczeniu Warszawy biegałam na ulicę Złotą, bo tam była rura, gdzie leciała woda. Widocznie jedzenie jakieś było, przecież z głodu żeśmy nie siedzieli, a wyszliśmy, no nie wiem, 10 października. Głucho. Mówię pani, że już później te „kacapy” ostrzeliwali, to się ci „ukraińcy” chowali, a ja chodziłam po podwórku, śmiałam się z nich. „Jak, tego…”, wołali mnie, żeby się chować. Ja mówię: „Tu!”. Bo liczyłam, armata taka jak walnie, to czy ja będę na podwórku, czy ja będę na parterze, to i tak mnie szlag trafi.
Proszę pani, ja sobie nie zdawałam z tego chyba sprawy, ale odważna taka byłam. Nic sobie z tego nie robiłam.
A skąd. Furmanki z Okęcia, RGO i wszystko to, resztki, wyszło. Aha, i ci lekarze, to już wszystko wyszło, już Warszawa [była wyludniona], nikogo nie było. Myśmy ostatki. Chciałam jeszcze jedną rzecz ciekawą powiedzieć, ja jeszcze tego nie widziałam ani na filmie, kto to dał, bo podejrzewam, że nie RGO, tylko RGO musiało dostać po dwadzieścia dolarów.
Widocznie tak, no ale ich nie było przecież, już zawieszenie broni, no ale widocznie zrzuty dostali, jak się później dowiedziałam, z pieniędzmi, chyba tak, i łaskawie po dwadzieścia dolarów [dali]. Szlag mnie trafił. Tego nikt nie mówił.
Na Okęcie. Tam był szpital, ale ja już dałam tych chorych tam, trzy czy cztery osoby były, do szpitala je zabrali, a myśmy z mamą już skończyły. Dostałyśmy tam pokój, jeszcze dwie [kobiety], które też wyjechały. Ze trzy dni żeśmy pomieszkały, spokój i żeśmy pojechały do Brwinowa, do znajomych, poszukać sobie pokoju. I idąc, ach, po drodze jakie żeśmy miały z Niemcami zatrzymywania… Ale żeśmy miały meldunek warszawski, wiadomo było, ale ja miałam opaskę starą… […]
Stara moja opaska Czerwonego Krzyża z numerem, wypisane jeszcze trwałym tym ołówkiem, jak to były, albo 1400 z czymś albo 1700 z czymś. Wiem, że taka cyfra.
Nie. Ja miałam cały czas. I ten papier nas ratował, jadąc do Brwinowa, bo żeśmy musiały iść Okęciem parę kilometrów do kolejki EKD, do Leśnej Podkowy dojechać i z Leśnej Podkowy pójść do Brwinowa. A po drodze to jedna łapanka, to druga, a to trzecia.
Tak.
Z niczym. Węzełek miałam. Przepraszam, miałam walizkę niedużą. Dlaczego? Trudno powiedzieć, żebym ją ukradła. Na tej Chmielnej ulicy, w tym domu 24, były ulice, gdzie były eleganckie jeszcze sklepy i za Niemców, za okupacji. Tam miał sklep… jak on się nazywał? Pamiętałam. Z walizkami, z rękawiczkami, bardzo znany sklep. Ja wszystko [pamiętam], ale teraz [jestem] podenerwowana, to już z głowy [wyleciało]. I tam Niemcy jak weszli, to rabowali te sklepy, pootwierali. Patrzę – otwarty sklep, nie ma nikogo, to weszłam, a musiałam mieć jakąś walizeczkę. Mam ją do dnia dzisiejszego, tylko pewnie jest u Adama, bo Adam zabierał jeszcze. […] Weszłam, walizeczki sobie poszukałam. Piękne wyroby były. I naraz gromada Niemców weszła. Zobaczyli, że ja wybieram tę walizkę. Proszę sobie wyobrazić, nikt by w to nie uwierzył, ale proszę mi wierzyć, oni się ustawili w kolejkę, oni sobie tylko wybierali i ja im podawałam walizki. Proszę mi wierzyć, ja nic nie kłamię. Ja to doskonale pamiętam. W końcu już miałam dosyć, poszłam, a resztę sobie samo już brało. Ustawili się w kolejce do mnie, żeby im walizki dać. Wybierali, pokazywali: „To chcę, tam”, i ja im to dawałam. To taka ciekawostka, no.
Proszę panią, tylko pobiegłam z Chmielnej na ulicę Wilczą chyba, bo koleżanka moja [tam] mieszkała, żeby jakieś ubranie mi dała. I od niej Warszawa, tu, to wszystko, Śródmieście, przecież całe było.
Normalnie. Cisza, ludzie już się zbierali na placu i to wszystko już wychodziło. A dalej ja nigdzie nie wychodziłam, poza Nowym Światem, żeby szukać mojego męża i mojego ojca.
Ach, proszę panią. Jechaliśmy przez Ochotę. Coś potwornego. Wszystko w gruzach. Furmankami jak nas wywozili, trudno opisać.
Na zawsze.
Straszny. Bombardowania, uciekania, no i co może pozostać? To była groza.
Pseudo pamiętam: „Hiszpan”, ale jego ja musiałam na noszach [wynieść], bo był bardzo [ciężko ranny], to znaczy poraniony. Może jak go wzięli Niemcy czy może Amerykanie później, penicylina, i może by się wyleczył, a tu to tylko trzeba było wciąż te rany oczyszczać. No ale nic się nie dowiedziałam już o nim.
O, jak się spotkałyśmy z mamą z nimi w Brwinowie, tam u znajomych żeśmy przesiedzieli chyba ze trzy dni i pociągami na wieś gdzieś aż pod Częstochową.
Październik. Październik, jesień.
A tak. Już tam pod Częstochową na wsi. Pamiętam chyba nazwę tej wioski, Pudzików.
Nie chcieliśmy już siedzieć w Brwinowie, no bo co? Na Pudzików żeśmy wyjechali. Tam mój mąż miał, jak raz żeśmy trafili na jego kolegę, który też wyjechał do rodziny, dali nam pokój. A moja mama, no, z czegoś trzeba było żyć, prawda, trzeba było z czegoś żyć (myśmy majątku nie mieli, tylko mama i ja [miałyśmy] czterdzieści dolarów, to żeśmy już dawno wydały), zaczęła handlować, tak jak moja mama handlowa. Dzięki [temu], że była handlowa, to się jakoś przetrzymało i Niemcy, bo jeździła na handel i tam do Częstochowy.
Widziałam.
Nie. Aż przyjechałam do Warszawy.
No, już jak wyzwoliciele [przybyli], już Warszawa wolna, już ludzie się zasiedlali. Przecież to wszystko było słychać. I tam potyczka była, pod Częstochową, Niemcy byli zabierani do niewoli i konie były. I mój mąż z moim tatą złapali konia, gdzieś [znaleźli] jakąś furmankę i na tej furmance koniem żeśmy dojechali do Brwinowa. W Brwinowie żeśmy już pobyli, z miesiąc pomieszkaliśmy i dopiero [potem pojechaliśmy] do Warszawy.
Gruzy. Moi rodzice, kiedy sprzedali dom w Brwinowie, zostało im pieniędzy, kupili piękny plac jeszcze. Nie wszystkie pieniądze żeby [mieć], tylko [kupili plac] w Brwinowie, przy głównej ulicy, Biskupickiej. I po wojnie ludzie mieli pieniądze, a jeszcze w Brwinowie – handlowali, szmuglowali, wywozili z Warszawy, nie wiem. Rodzice sprzedali ten plac i za część pieniędzy żeśmy kupili pokój – nie zabieraliśmy komuś – na Emilii Plater, róg Alej Jerozolimskich. Tam były trzy pokoje w sumie, bo przecież to niezniszczone. Właściciel miał syna, który był księdzem, ale proboszczem, i on wyjeżdżał do syna, a mieszkanie sprzedał. Dwa pokoje kupił doktor Stankiewicz, bardzo znany przed wojną lekarz, ale to już starsi ludzie, no, a my pokój. No i po trochu było, jak to się mówi, życie, coraz to lepsze, coraz to lepsze. Ojciec nie poszedł do żadnej pracy, mój mąż [też] nie. Kupili tam jakąś taką staroć, ciężarówkę i wozili, proszę panią – nie tylko on, bo to kilka było w Warszawie – z centrum Warszawy na Pragę.
To inaczej się nazywało. [Wozili] po parę osób, bo to do ciężarówki wchodziło parę osób na łebka, o, to pamiętam. No i tak stopniowo, a później, jak to się skończyło, to mąż [otworzył] warsztacik na Grzybowskiej. Ale co on miał? Bo z zawodu był mechanik. Zabierali, stopniowo szli i ci wyzwoliciele zabierali, to on kupił samochodzik taki, pamiętam i nazwę, jak to się nazywał ten [samochód], z dwudziestego roku. Pamiętam, ten samochodzik był taki stary, ale już taksówki były i on się już zapisał na taksówkę, no i tak stopniowo samochody się później zmieniało. Proszę pani, ja nie mogłam narzekać, bo ja pieniądze miałam. Moje dzieci były wychowane, ubierane. Dlaczego? Jak taksówka była, troszkę jeszcze pieniędzy zostało z tego placu, bo to był drogi plac, trochę ciułałam z tej taksówki pieniądze, no, a że moja mama była handlowa, tak jak pani zaznaczyłam, ale to żaden wstyd, uważam, kupili pod Nadarzynem kawał ziemi. Posadzili tam drzewka owocowe, [kupili] domek drewniany, no i był. Później to się sprzedało, bo samochody dawali, zdaje się. Nie, [samochodu] warszawy jeszcze nie było, coś lepszego sobie mój mąż kupił. I tak stopniowo jedno się sprzedawało, w Brwinowie domek nieduży żeśmy później kupili, jak się Adam urodził. Później ten domek się znów sprzedało, znów samochód był lepszy i zaczęli dawać warszawę, ale myśmy zawsze mieli coś do sprzedania. Brwinów był, Michalin był ostatni.
Proszę panią, już nie chciałam tego mówić. Myśmy całe życie do pięćdziesiątego szóstego roku coś mieli. Po Powstaniu, nie wiem, mój mąż to mieli i z Żydami konszachty, wywozili ich, na granicę uciekali, zresztą nas, ich namawiali, ja ich namawiałam. Początki były, że przekraczać [granicę] jeszcze było łatwo, skoro Żydzi i oni chcieli nas zabrać na Austrię. No ale: „A, to będzie lepiej, to będzie to, to będzie tego…”, myśmy zostali. Proszę panią, do Żydów przyjechał [czy] sprowadzili – to była już jakaś organizacja widocznie żydowska – amerykański dziennikarz, z Ameryki. To były późne lata [czterdzieste], jeszcze nie było pięćdziesiątego roku. Z tym moim mężem obwozili go po całej Polsce. Do nikogo Żydzi nie mieli zaufania, tylko do nich i z tego powodu, że mieli do nich zaufanie, chcieli nas wziąć. Proszę panią, co to było. Myśmy się nie spodziewali, kto się spodziewał… Dopiero w dwa lata po tym… Do pięćdziesiątego szóstego roku [do] UB dozorca donosił, kolegów nasyłali, sklep spożywczy donosił, wszystko! Rewizje dwa razy [przeprowadzano], wszystko było. Do pięćdziesiątego szóstego roku. Skończyło się później i mój mąż jednego, drugiego przecież poznał i znał, koledzy serdeczni, a to byli agenci. I do nich [mówią]: „Jak wyście mogli? Jak tyś mógł?”. – „A, wiesz. Trzeba było żyć”. O, tak tłumaczyli. A to wszystko poprzychodziło ze wsi, z tego… Co warszawiaków wróciło, proszę panią, piętnaście procent, dwadzieścia? Porozchodziło się po miastach, po zachodzie.
Jak bolszewicy weszli, to skąd. To już żeśmy wiedzieli.
Nie. Już było wiadomo. Ojciec… już mieli wiadomości, że przecież nas sprzedali.
Ach… Kto mógł wierzyć, to wierzył, a myśmy wiedzieli, z kim mamy do czynienia. Proszę panią, nie ma mowy o tym. Jeszcze pani powiem moment. Po Warszawie zaraz już żeśmy wiedzieli. Jak na tym Pudzikowie żeśmy byli, jak Niemców tam rozbili, te resztki, które uciekały, tak Niemcy jeszcze chodzili po tej wsi. Dwóch weszli, no nie wiem, co oni szukali tam, może od tych gospodarzy coś, i jeden z nich mówił po polsku. Namawiali nas, żeby uciekać. Bo on szedł aż z Rosji, on wiedział, co i jak, wszystko już nam opowiadał. Tak że myśmy oświeceni byli na wszystkie sposoby.
Warszawa, 7 czerwca 2017 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek