Henryk Jerzy Filipski „Jeremi”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Jerzy Filipski. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat. Urodziłem się 30 kwietnia 1920 roku w Warszawie. Cały czas zamieszkiwałem w Warszawie. W czasie wojny, w 1939 roku na placu Napoleona stała artyleria przeciwlotnicza i jako młodego chłopaka to wszystko mnie interesowało. W czasie nalotów byłem tam obecny przy żołnierzach. Pamiętam, że mamusia piekła placuszki żołnierzom i ja podawałem. Wybuchła wojna, potem była okupacja. Automatycznie, będąc w Stronnictwie Narodowym, mając kolegów, stworzyło się Narodowe Siły Zbrojne. Byłem jednym z tych, którzy to organizowali i powstało u nas zgrupowanie. Było nas siedmiu. Pod koniec okupacji Niemcy, uciekając z Pragi, bardzo często zatrzymywali się na dworcu. Koło dworca był ogrodzony plac, gdzie przyjeżdżali tacy „rozbitkowie” – Litwini, Łotysze, Węgrzy, bo to oni byli w wojsku. Sprzedawali przed dworcem, róg Alej i Marszałkowskiej – może to jest śmieszne – kamienie do zapalniczek, bo wtedy były takie sacharyny. Mając kontakty z rozbitkami armii radzieckiej, można było kupić broń, którą zdobyli czy ukradli – nie wiem, jak to było. My to od nich kupowaliśmy – ja nie, ale chłopcy kupowali i za jakąś opłatą nam sprzedawali.
Na Zielnej pod numerem jedenastym jedna oficyna od ulicy była zburzona, z tym że zostały kuchnie, bo sklepienia domów z drewnianych belek. To wszystko się zwaliło, kuchnie były tak zwane kleinowskie – były pozakładane szyny i wszystkie kuchnie od parteru do czwartego piętra zostały. Wykorzystaliśmy to i pędziliśmy tam bimber. Była to duża przetwórnia, bo dziennie przerabialiśmy 250 kilogramów razówki, z czego otrzymywaliśmy około sześćdziesięciu-siedemdziesięciu litrów czystego spirytusu. Mieliśmy rektyfikację, bo to było przez te wszystkie piętra. Były zawalone, były gruzy, nikt nie wiedział, a że syn dozorcy Czesław Kaleta należał do naszego koła, to tam to organizowaliśmy. Było to zorganizowane tak, że przychodził inżynier z państwowej wytwórni, która się mieściła na Ząbkowskiej, przynosił nam naklejki, przynosił korki… To dosyć ciekawe, bo podrabiając wódkę było tak, że monopol pod jedną partię, pod spodem kładł taki papierek, a pod drugą partię nie. Zapomniałem, jak się nazywał. Jak Niemcy otwierali i patrzyli, czy jest to wódka nie podrobiona, to patrzyli, czy jest ten papierek, czy nie. Raz był, raz nie był, ale my o tym wiedzieliśmy. Mieliśmy nawet chemika, który robił wtedy Cacao-Choix, sherry brandy i goldwasser. Przynosili kradzione [złoto] czy jakieś. Najbardziej podobał mi się goldwasser, bo jak się przewróciło butelkę do góry, to płynęły płatki złota, których pijąc się nie czuło. Pieniądze z tego mieliśmy na broń. Było to dużo, bo dostarczaliśmy co tydzień sześćdziesięciolitrowy balon do szpitala Dzieciątka Jezus. Było to półoficjalne.
Mieliśmy pieniądze, które wykorzystywaliśmy na zakup broni. Ceny były różne. Jak przyjechał taki świeży, który nie znał jeszcze rynku, to można było Parabellum dostać za 100 złotych, za 200, czasem za pół litra wódki, czasem trzeba było dać trzy. Jak już pod koniec cena rosła: było 500 złotych, 700 złotych. Takie to były pieniądze. Naturalnie pistolet mógł kosztować 500 złotych i 3 000, więc w tej relacji kupowaliśmy. Broni u siebie nie trzymaliśmy. Miałem dziewczynę, której wynająłem mieszkanie na placu Krasińskich w budynku sądów, gdzie pod domem przejeżdżał tramwaj. Była wyrąbana część domu, żeby na Żoliborz mógł przejechać tramwaj. Mojego kolegi siostra była panną komisarza policji na ulicy Śliskiej, gdzie był komisariat. W Muzeum są jej zdjęcia. W muzeum są jej zdjęcia jako „Sława”. Była w dość bliskich układach z komisarzem. Komisarz miał wtedy czterdzieści pięć czy pięćdziesiąt lat, a ona miała dwadzieścia jeden. Była to atrakcyjna dziewczyna, dla mnie też zawsze była atrakcyjna. Wiedząc o tym, komisarz powiedział: „Moja siostra ma na placu Krasińskich mieszkanie w budynku sądów, który wtedy tam był i jest samotna”. Wynająłem tam mieszkanie. Mając rower, prosiłem, żeby dała klucze od piwnicy. Ona mówi: „Ja tej piwnicy i tak nie używam, to możecie sobie używać”. Dała nam klucze, nie wiedząc o tym, że mieliśmy tam skład amunicji. Broń, którą kupowaliśmy, tam umieszczaliśmy. Były różne przypadki. Przychodzi do mnie dziewczyna i przynosi paczkę. Widocznie ją obserwowali. Były tam dwa granaty i Parabellum niemieckie. Wchodzi, a na podwórko wpada policja niemiecka, no i krzyk. Nie miałem gdzie tego schować, a mamusia miała koszyk do miasta zrobiony z trawy i wisiał zawsze w kuchni na drzwiach. Wrzuciłem to do koszyka i w tym momencie wpadają do mieszkania Niemcy. Naturalnie szczegółowa rewizja – w piecu kaflowym, w książkach… Brał za jedną kartkę, wszystko to rwał, rzucał… Nic nie znaleźli. Jak robił rewizję w kuchni, to oficer kierujący rewizją miał głowę opartą o ten koszyk, ale się udało.
W czasie wybuchu Powstania Stronnictwo Narodowe jako NSZ nie zostało zawiadomione o wybuchu Powstania, bo to nie było jeszcze tak jedno z drugim zgrane i my o tym nie wiedzieliśmy, ale w dzień wybuchu Powstania wziąłem rykszę i z chłopcami pojechaliśmy na Stare Miasto po broń. Na Senatorskiej był zaułek i szpital Maltański, przy którego otwarciu byłem, bo akurat odbierałem panią major. Ona była z Anglii. Był tam wywiad angielski, ale wtedy już szpital mieli Niemcy. Na Senatorskiej wyskoczyli Niemcy i nas złapali. Do rykszy nikt się nie przyznał i została z tym wszystkim, a nas wzięli. Na Senatorskiej był dosyć duży zaułek i po prawej stronie był szpital. W szpitalu było może około dziesięć, dwanaście osób. Postawili nas pod ścianę. Był tam młody chłopak. Miał może ze czternaście, piętnaście lat. Niemcy mu ustawili ręczny karabin maszynowy na podwórku naprzeciwko nas i robił takie rzeczy: „Schyl się!”. „Posuń się”. Ustawiał nas cały czas. Z jego strony to była zabawa. Chłopaczek, który był ze mną w tłumie mówi: „Proszę pana! Skoczymy i zabierzemy ten karabin”. Mówię: „Popatrz po oknach”. Niemcy patrzyli, śmiali się… Nie wiedzieliśmy, co będzie z nami, ale ktoś rzucił granaty, zrobił się kurz, tłum i z tłumem wyskoczyliśmy na plac. Chyba na placu Bankowym – może się mylę, bo to tyle lat – była fontanna, a na placu były działki i ludzie sadzili kartofle, pomidory i tak dalej. Zobaczyłem tramwajarza, obok niego leżał karabin, bodajże amerykański. [Tramwajarz] był już nieżywy, zabity. Z góry strzelali Niemcy, więc my szybko w lewo koło Ogrodu Saskiego uciekliśmy do domu i broni już nie było.
W pierwszy czy drugi dzień Powstania na Marszałkowskiej przejeżdżał czołg. Myśleliśmy sobie, że taki czołg widzieliśmy na defiladzie, ale jechał z prędkością sześćdziesiąt kilometrów na godzinę albo lepiej. Strzelał z karabinu maszynowego. Tysiące butelek benzyny leciało z góry z okien, paliły się, niektóre upadły na czołg, spadały… Nie tak łatwo zapalić czołg butelką benzyny. No i jeden z czołgów został uszkodzony. Na Marszałkowskiej były bramy – brama i za parę metrów druga. Wtedy były dosyć długie bramy długości oficyny. Niemcy czy jeszcze Polacy kazali zrobić w tych bramach dosyć duże otwory, żeby w razie gazu był przewiew, żeby to się nie kumulowało w tej bramie. Dwóch Niemców wyskoczyło i stanęło w bramie. Nie można im było nic zrobić. Położyli sobie karabiny na tych otworach i z ulicy Złotej przyszedł jeden z powstańców w hełmie i naprzeciwko (bo to jest w ten sposób: brama, podwórko, druga brama) z drugiej bramy, na połowie klatki schodowej okno wychodziło na bramę, więc ustawił się za workiem z piachem i wystawił głowę, chcąc strzelać do Niemca. Został przebity, zabity i leżał, chociaż był w hełmie.
Przyszła dziewczynka. Miała może czternaście, piętnaście lat i przyniosła dwie bomby. Były plastikowe, wielkości pomarańczy, owijane nićmi, a na wierzchu był zapalnik – coś takiego jak ołówek. Mówi, żeby stanąć i rzucić w bramę. „Tyko niech pan uważa, bo ktoś rzucał i mu rękę urwało”. Trzeba było trzeć zapałkami, aż się pokaże ogień, i rzucić. Nie mogłem trafić w to zapałkami, tylko koło tego, ale wreszcie trafiłem i rzuciłem, tylko nie rzuciłem w kąt do bramy. Tam była dyżurka i w tej dyżurce jakiś człowiek handlował obrazami, bo to przy Marszałkowskiej. Miał galerię w tej bramie, ludzie przynosili mu obrazy, ktoś kupował… Jak wybuchło Powstanie, to schował wszystkie obrazy do dyżurki. Akurat tak rzuciłem, że to się przylepiło do drzwi, a jak buchnęło, to bramy stały w porządku, a kawałki obrazów poleciały na wszystkie strony. Drugą już wiedziałem jak i rzuciłem dobrze. Ledwo rzuciłem, to przyszedł rozkaz, że natychmiast mamy się stawić pod hotel „Victoria”, ale to była obrona Dworca Głównego. Hotel „Victoria” mieścił się na Chmielnej, idąc od Alej Marszałkowską po lewej stronie, między Wielką a Marszałkowską. To był niemiecki dom schadzek. Atakujemy. Kto wydał rozkaz, nie wiedziałem, ale wtedy się nie słuchało – jest, to trzeba lecieć. Polecieliśmy. Dostaliśmy z granatnika czy z moździerza pod nogi. Jednemu koledze zostały odcięte obydwie nogi, drugi dostał w tętnicę, no i ja zostałem ranny w nogi i jeszcze odłamek mam. Byłem zalany krwią. Leciała mi krew z prawej strony, z ucha i uważali, że już jestem nieżywy. Chcieli mnie pochować, ale ktoś zauważył, że się jeszcze ruszam. To był piąty dzień Powstania. Dostałem się gdzieś… gdzie – nie wiem, bo byłem oszołomiony.

Potem przeniesiono mnie na Śliską do szpitala. Niemcy atakowali od Twardej. Zostałem przeniesiony z powrotem. Nie byłem na tyle chory, żebym musiał być w szpitalu. Miałem obandażowaną głowę i nogę i dostałem się do rodziny, bo było blisko. Moi chłopcy przenieśli mnie do rodziny. Co z naszymi chłopcami się stało? Dwóch zostało skierowanych i walczyli na Królewskiej. Jan Kwasik, pseudonim „Wrona” był na Alejach Jerozolimskich w budynku poczty. Wiem, że jeden – „Cesiek” brał udział w ataku na komisariat policji na Krakowskim Przedmieściu. Pamiętam dobrze, bo przy zdobyciu komisariatu zdobyli dużo alkoholu i nawet przyniósł do domu. Właśnie to był syn dozorcy i jeszcze mówił: „Mamusiu, pij! Mamy wódkę…”. Wszyscy ci, co pili – to był spirytus metylowy – poumierali. Mój tatuś też wypił, ale tylko kieliszek, nie chciał więcej, to mu się nic nie stało, ale ci, którzy się dorwali, to poumierali. Niemcy po zdobyciu zostawili ten alkohol… No i Powstanie było skończone.
Mieliśmy zostać w Warszawie. Tatuś był krawcem. Było dwóch Żydów, którzy tam pracowali. Dlaczego mogli pracować? Tatuś do niemieckiego magazynu, który mieścił się na Senatorskiej, na pierwszym piętrze, szył ubrania. To były żelazne papiery. Może dlatego Niemcy rewidując, sprawdzili papiery i nie aresztowali nas. Jeden się w czasie Powstania gdzieś zawieruszył, drugi jakąś dziewczynę, Żydówkę zabrał i razem z nami wyjechali do Niemiec.
Naturalnie w Niemczech byliśmy w jakimś obozie pod Berlinem. To był ogrodzony obóz w lesie dla tych, którzy przyjechali, a po drugiej stronie drugi obóz był dla czystych. Przechodziliśmy przez komisję w dużej sali. Najpierw wszystkich nas brali do mycia, do łaźni. Usługiwali tam Ukraińcy. Jak to się odbywało? Duży barak, prysznice; każdy musiał oddać ubranie do odwszenia, do parówki. Każdy dostawał szarego mydła na palec, no i pod prysznic, z tym że najpierw wpuszczali partię kobiet, potem partię mężczyzn. Zapamiętałem z tego to, że dla uciechy Ukraińcy jak nas wpuścili, to jeszcze kobiet nie wypuścili, tak że wszystkie stały skulone w kącie. Wyciągali dziewczyny – byli tacy… nie wszyscy jesteśmy idealni. Mieli zabawę, bo Ukraińcy pokazywali, że tleniona, tu taka, takie ma włosy. Dziewczyny płakały, niektórzy się śmiali. My odwróciliśmy się tyłem i nie chcieliśmy na to patrzeć. Było nam żal, bo przecież to były polskie dziewczyny. Potem je wypędzili, a my po umyciu szliśmy do drugiego pomieszczenia, gdzie siedziała komisja przy stole. To było już w Niemczech. Każdy szedł nago, jak go Pan Bóg stworzył. Tam siedziało dziesięć czy dwanaście osób, jakieś sekretarki pisały, trzeba było otworzyć usta, zajrzał w zęby i to była cała komisja. Potem kazali się ubrać i do zdjęcia.
Dawali Ausweis. Jak to dostaliśmy, to przechodziliśmy do czystego obozu. Tam były drewniane prycze. Nie było nic, tylko przez całą długość obozu było podwyższenie na jakieś siedemdziesiąt centymetrów. Duża, długa ława z jednej i z drugiej strony, pod głową było to trochę wzniesione i wszyscy się kładliśmy ze swoimi bagażami, a rano o szóstej wpadali Ukraińcy i pamiętam ich okrzyk: Wstawajsa! Podymajsa! Mieli w rękach drągi, kije i jak ktoś za wolno wstawał, to dostał po plecach. Wypędzali nas na targowisko (tak to nazywałem), duży plac i rodzinami, grupkami staliśmy na placu cały dzień. Przez radio było ogłoszenie: „Potrzeba 300 mężczyzn do pracy. Mąż i żona nie rodzina. Brat, siostra nie rodzina”. Szli i wybierali. Akurat byłem z rodziną – z ojcem, z mamą, z siostrą. Byliśmy bardzo przyzwoicie ubrani. Nie było na nas kupca. Potem na przykład było ogłoszenie: „Do rzeźnika potrzebny jest fachowiec, który umie robić polską kiełbasę. Będzie miał dobre spanie, dobre życie. Potrzebny, żeby się zgłosić”. Kto chciał, to szedł do rzeźnika. Potem do stolarza. Przyjeżdżali ludzie, Niemcy, którzy potrzebowali.
Byliśmy tam dwa tygodnie i dla nas nie było kupca. Siostra była w futrze, ja miałem też przyzwoite ubranie, tak że widzieli, że nie nadajemy się do roboty. Tak sobie to wyobrażam. Nie było na nas kupca. W niedzielę, z powodu, że nie było targu, to na ochotnika trzeba było odgruzować miasto. To było miasto pod Berlinem, jak u nas Leśna Podkowa. W każdym razie zawieźli nas tam samochodem i szliśmy całą grupą ochotników do roboty. Niemiec, który nas prowadził, to znaczy dwóch czy trzech policjantów niemieckich (tu dwóch, tu trzech, tu jeden), jeden podszedł i mówi: „Jeden potrzebny”. Jak jeden, to poszedłem. Pamiętam drobne rzeczy. Piękny murek i brama wysokości do kolan. Grupa stoi i czeka, a on mówi, żebym krzyczał. Zrobiłem krok i przeszedłem, a on wrzeszczy na mnie, że muszę czekać, aż otworzą furtkę. Przeszedłem i akurat wyszedł właściciel – Niemiec. To było miasto, w którym było bardzo ładne jezioro. Jego dom został spalony. Zrobił sobie z resztek budę, mieszkał z żoną, no i jak tylko wszedłem do niego, pyta się, czy jestem głodny, to najpierw jeść mi dadzą. Dali mi jeść, oglądał moje palto, oglądał ubranie, pytał, dlaczego uciekliśmy stamtąd, czy boimy się Rosjan… My nie uciekliśmy, nas przymusowo wzięli. Mówi, że on nie wiedział, i że jego syn jest na froncie. Miał pianino i pytał, czy umiem grać. Nie, ale Chopin, Bach i inni byli mi znani i już mieliśmy jakieś wspólne zainteresowania i język. Mówi, że zasadniczo przyszedłem do odgruzowywania ich domu, ale to jest kurz, brudna robota, to on to będzie robił, bo szkoda tego ubrania, co mam, więc mówi, żebym mu drzewo porżnął. Drzewa były z ogrodu, pocięte. Postawił mnie przy koźle: „A żona będzie gotowała obiad”. To była długa piła, na pałąku. Zacząłem rżnąć to drzewo. Nade mną wisiały jabłka, gruszki, bo to było w takim sadziku. W obozie dostawaliśmy zupę z obierek. Jak się trafiło kawałek kartofla, to było coś wielkiego, a tak to były obierki, liście buraczane, tak że tam był głód. Byliśmy bardzo wygłodniali.
Jeszcze jak jechaliśmy do Niemiec, to bodajże w Lipsku, jak nas na dworcu wpędzili do drugiego pociągu, znalazłem na pół zgniłe jabłko i podzieliłem się z mamusią i z tatusiem. W obozie nie było lepiej, ale mając jabłka byłem szczęśliwy. Starałem się za to jakoś nadrobić fizycznie i tego drzewa im narżnąć, z tym że ona przychodziła i mówiła, żeby się nie spieszyć. Obiad bardzo mi smakował. Zjadłem, wałówkę dostałem, no i wszedł Niemiec i pytał się, czy są zadowoleni z mojej roboty. Powiedzieli, że tak, to on mi daje paczkę papierosów. Tam taki głód, a ja mówię: „Nie, dziękuję, nie palę”. Faktycznie nie paliłem. Niemiec mówi: „Dasz swoim kamratom, ale weź”. Faktycznie papierosy to były dolary w obozie, bo można za to było wszystko dostać. Wziąłem te papierosy. Niemcy zapytali, czy nie mogą mnie zostawić na stałe. Powiedzieli, że nie mogą, że nie mają prawa, bo nie mają gospodarstwa. Uważali, że tyle, co mi pomogli, to może ich synowi ktoś odpłaci. Byli to dosyć inteligentni ludzie, na tyle, że w Berlinie mieli mieszkanie, a tam mieli – można powiedzieć – willę. Robiłem do wieczora i wróciłem z powrotem do obozu z wielką pochwałą od Niemców, bo dostałem jeszcze za robotę paczkę papierosów.
Do obozu przyjechały dwie młode siksy z Arbeitsamtu. Kierownictwo obozu chciało nas upchnąć i podarowało im szesnaście osób takich jak ja. Jechaliśmy pod granicę holenderską do Borken. To jest koło Münster – to miejscowość jak powiat.
[…] Były perypetie, uciekanie, bo było bombardowanie pociągu przez aliantów. Dostaliśmy się do Borken, gdzie nocowaliśmy w baraku i rano pędzili nas do mykwy, do mycia, z tym że jechali Niemcy na rowerach, a to był już ich koniec, bo wtedy Rosjanie byli w Warszawie i szli do nich. Niemcy, którzy pracowali w fabryce, bo tam była filia budowy samolotów Messerschmitta, jechali do zakładów na rowerach, zobaczyli, że nas pędzą i rzucali nam swoje śniadania. Było to bardzo przyjemne. Widziałem, że już śmierć im zagląda – przepraszam – do tyłka, ale w każdym razie był taki gest. Zaprowadzili nas do fabryki Messerschmitta i tam dali nam jeść. Pierwszy raz od siedmiu, ośmiu czy dziesięciu tygodni jadłem gorącą zupę. Teraz jest to powszechne, ale wtedy dostawaliśmy miseczki z tworzywa sztucznego. Prawdopodobnie pergamin jakoś nasycony. Był to bardzo smaczny makaron z kiełbasą. Na pewno to, co ludziom w fabryce dawali – niebo w ustach. Dostaliśmy obiad, znów mykwa, siostra miała futro z piżmowców, to po tych parówkach wszystko się rozlazło i było do wyrzucenia, bo skóra popękała. W Arbeitsamcie przyjeżdżali znów Niemcy i rozbierali ludzi do roboty. Z gromady wybrali najlepszych. Uważali, że się do roboty nie nadajemy i wzięli nas do Gross-Burlo do pracy w lesie. Było to jakieś dwanaście kilometrów od Borken. Tam się zatrzymaliśmy, ale nie wiedzieli, co z nami zrobić, więc u bauera (Leiting się nazywał) dano mi jakąś komórkę, gdzie była słoma. Na śniadanie wołał do siebie do stołu, drugie śniadanie, obiad, kolację… Byliśmy tam chyba z pięć dni. Zobaczyłem, że idą do roboty, ale uważałem, że za darmo to głupio jeść. Widzę, że ci ludzie życzliwie do mnie podchodzą, więc trzeba im trochę pomóc. Poszliśmy razem na pole. Powiedzieli, że nie, ale chętnie naszą pomoc przyjęli i wyrywaliśmy knole. To jest długa rzodkiew, którą rozsiewają jak jeszcze rośnie zboże. Po skoszeniu zboża zaczyna rosnąć. Wyrywaliśmy na takie karo. Karo to jest wóz niemiecki na dwóch kołach, dosyć wysoki i na to się kładzie. Potem to składają do silosu i tam się to kwasi na zimę dla bydła.
Po jakimś czasie, po paru dniach przyszedł leśniczy, że ma już dla nas mieszkanie, i że zabiera nas od bauera. Jego synowa (syn był na froncie) porobiła nam wełniane skarpetki, które nam się bardzo przydały i wszystkim dała w prezencie. Zawsze mówiła, że jej mąż jest na froncie i może ktoś też nim się zaopiekuje. Dostaliśmy skarpetki i klumpy. Klumpy to są Holzshuhe, ale tam był „platt”, tak jak u nas narzecze; nie język oficjalny, tylko gwara ludowa. Klumpy to były chodaki drewniane. Buty, które mieliśmy w Warszawie po tylu parówkach już się nie nadawały do chodzenia. No i pojechaliśmy do leśniczówki tuż na granicy holendersko-niemieckiej. Tam mieliśmy wyrąb brzóz na holzgas, którego Niemcy używali przy samochodach. Był długi piec, stał koło szoferki, palili brzeziną i na tym gazie samochody jeździły. Wtedy ja się dostałem, siostra, tatuś, mamusia i taka (nazywali ją Uma) kobieta z córką. Mieli na Marszałkowskiej handel meblami. Ludzie dosyć dobrze usytuowani, tak że tacy ludzie dostali się do roboty. Dostaliśmy tam mieszkanko. Była to leśniczówka, raczej domek, a jak robili polowania w lesie, to tam robili sobie przyjęcia. Było to dosyć prowizoryczne, zbite z drzewa i tam zaczęliśmy mieszkać, z tym że leśniczy od razu powiedział, że mamusia, jako starsza, będzie gotowała obiady i żywność dla nas. Dostaliśmy kartki, schwere Arbeit, to znaczy ciężko pracujący. Oprócz normalnych porcji żywnościowych, które dostawali normalni ludzie, to dostawaliśmy jeszcze dokładkę papierosów, trochę cukru i mięso, z tym że na kartki chodziliśmy normalnie do sklepu i wykupywaliśmy to wszystko, a mamusia gotowała strawy.
W Gross-Burlo był klasztor i zakonnik z klasztoru szedł na spacer do lasu, odmawiał brewiarz i tam przyszedł. No i tatuś wtedy miał siedemdziesiąt, ponad siedemdziesiąt lat; nie umiał po niemiecku ani słowa, ale jakoś się dogadał z tym zakonnikiem, że jest krawcem. Zakonnik poszedł do szefa – leśniczego, powiedział, że mają dużo roboty, i że tatuś im się przyda. Wytłumaczyli mi, że tatuś nie będzie chodził do lasu, tylko codziennie rano będzie chodził do zakonu. Było bardzo dobrze, bo mieliśmy kartki, a tatuś z zakonu zawsze coś jeszcze przyniósł do jedzenia. Nie jadł u nas, a to też było dużo, bo już były jakieś oszczędności. Pracowaliśmy w lesie. Był tam jeden z Galicji, gdzieś z terenów Jarosławia, to nawet Niemcy powiedzieli, że Władek jest schlechte Leute, to jest zły człowiek. Jak nas spotkał pierwszy raz, to się pyta: „Złoto, srebro macie? Jak nie macie to tu z głodu zdechniecie”. Byliśmy zadowoleni, że to Polak, a takie coś nas spotkało. Jakoś nie zdechliśmy, on pracował z nami i pracował z nami jeden starszy Niemiec, który nas pilnował. Przynosił zawsze ze sobą parabellum do pracy, ale robił równo razem z nami. Praca była bardzo ciężka. Cięliśmy brzezinę na samej granicy, na mokradłach. Było tak, że trzeba było przechodzić z kępy na kępę czy z wyspy na wyspę. Nieraz trzeba było po dwie, trzy brzozy, żeby po nich przejść. Jak patrzyłem na błoto, to cały czas bul, bul, bul – bańki szły z tego i tyczkę brzozową pięciometrową można było wpuścić w błoto i ona wchodziła. Nie była to woda, tylko błoto. Bardzo często używaliśmy przejścia tam, gdzie sarny chodziły. Miały ścieżki, którymi można było przejść. Jak natrafiliśmy na brzezinę, która była prosta, ładna i długa, to trzeba było się bardzo namęczyć, żeby te raumetry (to znaczy metry sześcienne) na ten gaz naciąć. Nacięliśmy dwumetrowe kawałki, wbijało się cztery kołki i układało się drzewa. Jeśli to była prosta brzezina, to się nakładło tego masę, jeśli natrafiliśmy na takie, gdzie była powyginana jakby reumatyzmu dostała to bardzo szybko umieliśmy już to układać, bo się tak ustawiało, że jeszcze się gdzieś kawałek kołka posunęło, tak że były już dwa metry, a my się nie narobiliśmy. Była to ciężka praca, bo nieraz było trzeba przenosić drzewo z miejsca na miejsce, to gdzieś ułożyć, żeby mógł podjechać samochód i zabrać. Ten Niemiec – nazywał się Mayer – był taki, że krzyczał z daleka, żeby nie dźwigać samemu, że on pomoże, bo nie można samemu dźwigać.
Były czasy słodkie i gorsze, bo szliśmy w klumpach i jak spadł śnieg, to każdy krok, to się od razu tak podeszwy przyklejały do tego drzewa, że nie można było iść.
  • Kiedy państwo wrócili do Warszawy?

Wróciliśmy do Warszawy chyba w 1946 roku, bo po wejściu Anglików i Amerykanów byliśmy w obozach. Dawali nam broszury i trzeba było napisać karty: imię, nazwisko i między innymi: „Czy chcesz wrócić do Polski, jaka teraz jest”. – „Nie.”. Zostawało się w obozie, UNRRA nas karmiła, było bardzo dobrze, a jak się powiedziało, że się chce, to wyjeżdżaliśmy.
Po wyjściu Amerykanów byłem komendantem obozu, potem byłem płatnikiem jeńców wojennych. Na czym to polegało? Dostawałem pewną sumę pieniędzy i musiałem jeździć po obozach i wypłacać. Każdy, który miał legitymację żołnierską, to dostawał 160 marek okupacyjnych, bo była inna cena okupacyjnych – miały inną wartość, a oficer dostawał 250. Moja praca polegała na tym, że jeździłem po obozach, robiłem listy, komu wypłaciłem, każdy podpisał, że wziął pieniądze.

  • Do Polski wrócili państwo w 1946 roku, ale do Warszawy?

Tak, od razu do Warszawy.

  • Do tego miejsca, gdzie państwo mieszkali w czasie okupacji?

To wszystko było zburzone. Najpierw zatrzymaliśmy się u rodziców żony, którzy mieszkali na Pradze. Po niedługim czasie jeden z kolegów z naszej piątki, który ocalał, akurat pracował w hurtowni szkła i porcelany. Na ulicy Zielnej była taka hurtownia. Mówi: „Słuchaj! Mam mieszkanie”. Odstąpił nam mieszkanie i tam mieszkali moi rodzice, którzy zatrzymali się w pomieszczeniach Czerwonego Krzyża, bo nie mieli gdzie iść, a my mieszkaliśmy u rodziców żony.
Pobrałem się z żoną. Najpierw pracowałem w Państwowym Zakładzie Emerytalnym na Inflanckiej, potem moi dwaj koledzy, których ojciec prowadził zakład samochodowo-motocyklowy i reperację na placu Grzybowskim 2 i zginął w Powstaniu, przyszli do mnie: „Słuchaj! Siedzisz osiem godzin zamknięty. Damy ci te same pieniądze (to było 10 000 na miesiąc), chodź do nas i będziesz razem z nami prowadził warsztat. Nie będziesz związany, jak będziesz chciał, to przyjdziesz”. Bardzo mi to odpowiadało i zacząłem u nich pracować. Potem przyszedł kolega, który mi dał to mieszkanie i prowadził hurtownię i mówi: „Słuchaj! Ja ci dam te same pieniądze. Otworzę sklep”. To były takie czasy, że do niego, jako do hurtowni przyjeżdżały wagony z Wałbrzycha, z Ćmielowa, z Chodzieży, Szklarskiej Poręby i innych hurtowni porcelany i przysyłali kryształy, szkło i tak dalej. Przysyłali mu w wagonie więcej niż na specyfikacji. Potem kierownictwo – to były czasy socjalizmu – danych zakładów przyjeżdżało do niego i za to więcej pobierali od niego pieniądze. Szli do hotelu „Polonii”. Tam się bawili i wypłatę dostawali za to, co więcej. Nawet raz go aresztowali, bo mówili, że wagony przychodzą okradzione, a on nie robi protokołów, nie ma ów. Jak on to robi, że ów nie ma. Miał bardzo duże znajomości, tak że nie miał za to żadnych… Miał takie możliwości, że mówi: „Otworzę sklep na Pradze, ale na twoje nazwisko i to wszystko, co będę miał więcej, to będę do ciebie upychał, a ty to będziesz sprzedawał”. Tak to szło i w ten sposób byliśmy.
Potem to się zaczęło kończyć, centrala otworzyła sklep wzorcowy na ulicy Bagno i zostałem kierownikiem tego sklepu wzorcowego. Jakiś czas to prowadziłem, później okazało się, że to przejął MHD – Miejski Handel Detaliczny, no i mnie, jako takiego o niepewnym życiorysie, zwolnili z pracy. Chodziłem szukać pracy, wszędzie składałem [papiery]. „Po dwóch tygodniach pan się dowie”. Po dwóch tygodniach: „Niestety, pan nie może u nas pracować”. Poszedłem na Chałubińskiego, róg Alej, tam była komórka PZPR, prowadził to Stępień i Gozdawa – nasi artyści byli sekretarzami. Powiedzieli: „Pan ma taką przeszłość”. – „Jaką przeszłość?”. – „Pana ojciec był strażnikiem na Daniłowiczowskiej w więzieniu dla politycznych”. Przyszedłem, pokazałem, że tatuś był krawcem…



Nadarzyn, 29 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Henryk Jerzy Filipski Pseudonim: „Jeremi” Stopień: podchorąży Formacja: Korpus Bezpieczeństwa, Obwód I Śródmieście Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter