Ryszard Matrzak „Ziuk”, „Rysiek”
- Proszę opowiedzieć o swoim życiu przed wybuchem wojny.
Do szkoły podstawowej numer 6 Henryka Sienkiewicza poszedłem 1 września 1938 roku. Pierwszą klasę skończyłem właśnie przed wojną i 1 września rozpoczęła się wojna. W tym dniu rodzice przenieśli się do dziadków, do swoich rodziców w Nowej Wsi. Żeśmy przebywali u nich w domu na ulicy Głównej. W pewnym momencie przychodzi jakiś pan w płaszczu, dobrze zbudowany, kulturalny i prosi, żeby mógł przesiedzieć sobie, bo Niemcy niedługo wejdą, on się troszeczkę boi. Dziadek pozwolił, [pan] usiadł sobie na fotelu, siedział. W pewnym momencie czołgi niemieckie zajechały i całą ulicę Główną zapełnili wojskiem niemieckim, czołgami. On nas częstował czekoladą, oczywiście rodzice: „Nie wolno! Trująca!”, bo to taka atmosfera była w tym czasie, ale myśmy sobie jako dzieciaki nic z tego nie robili. W pewnym momencie wstaje: „Dziękuję państwu”. Zdejmuje płaszcz, jest w mundurze niemieckim. Czyli widzimy, Niemcy byli tak przygotowani, mieli agenturę. Ich wojska wchodziły, oni informowali w różnej formie. Tak że od pierwszego dnia poznałem, kim są Niemcy, jak oni działają. Jako już ośmioletni chłopak zobaczyłem od razu tego człowieka, który mówił po polsku pięknie, czyli prawdopodobnie folksdojcz polskiego pochodzenia. Tak się rozpoczęła wojna. Oczywiście był spokój. 8 września Niemcy już całkowicie zajęli Pruszków, potem było wycofanie. Walki były przy naszym, obecnie wybudowanym pomniku poświęconej Legii Akademickiej, bo były walki – pod Nową Wsią koło Brwinowa dużo Niemców i Polaków poległo, stąd są tutaj w okolicy Pruszkowa nasze duże cmentarze.
Niemcy weszli, rozpoczęła się normalna okupacja, szczegółów nie będę mówił, bo byłem małym chłopakiem, nie interesowałem się tymi sprawami. Niemniej byłem ministrantem w kościele Świętego Kazimierza, gdzie myśmy spotykali się przez cały okres okupacji, później mieliśmy swoje takie czy inne spotkania. Naszym opiekunem był ksiądz Cher, który prowadził różne spotkania przy kościele, orientowaliśmy się.
W 1942 roku jeden z ministrantów, kolega podchodzi do mnie, mówi: „Rysiek, jest u nas organizacja »Szare Szeregi«, komendantem jest Jaroń, proponuję ci, żebyś wstąpił”. Oczywiście wyraziłem zgodę, myśmy na te tematy jako dzieciaki ciągle rozmawiali, spotykaliśmy się, tak byłem przyjęty do „Szarych Szeregów”.
Koło cmentarza pruszkowskiego były doły po żwirze i była złożona przysięga (teraz część zasypali, broniłem tego i dlatego część zostawili). Było dwóch, wtedy mnie się wydawało, starszych panów, czyli to byli prawdopodobnie komendanci, pięć lat starszi, około dwudziestu lat mieli. Złożyłem przysięgę, zresztą i inni. Tak zostałem harcerzem „Szarych Szeregów” Hufca „Zielony Dąb” w Pruszkowie.
- Jak wyglądała przysięga, na co się przysięgało?
Wierność Bogu i Polsce, były słowa harcerskie: „Mam szczerą wolę służyć Bogu i Polsce, nieść pomoc bliźniemu, służyć prawu harcerskiemu”. To było nawiązanie w tym stylu mniej więcej. W każdym razie niedługo zostałem patrolowym, powołałem patrol ośmioosobowy, z którego znowu koledzy awansowali na patrolowych. Stąd w Pruszkowie powstał cały zespół „Zawiszaków”, bo to byli z reguły młodzi chłopcy, bo tych najbardziej znałem, gdzieś około czterdziestu, pięćdziesięciu osób, czyli była tutaj silna organizacja. Oczywiście później dowiedzieliśmy się, że komendantem, jak powiedziałem, był Stefan Jaroń pseudonim „Kowalski”. W każdym razie żeśmy tutaj rozpoczęli swoją działalność. Dziwię się, żeśmy specjalnie się tak nie bronili, oczywiście na te tematy nie mówiło się, spotykaliśmy się. Była Rada [Główna] Opiekuńcza, to RGO organizowało w czasie wakacji różne półkolonie, żeśmy szli w czwórkach, jako organizacja półkolonijna przez miasto, żeśmy śpiewali pieśni, żeśmy sobie nic nie robili. Oczywiście nie mówiło się, że duża część z nas jest w organizacji.
Pamiętam jeden dzień, ulicą Kościuszki idziemy, idzie nas chyba z pięćdziesięciu, idzie Hitlerjugend w mundurach, idą z drugiej strony, to był numer nie z tej ziemi. Ich było trochę mniej. To my gwizdnęliśmy, ściskamy, [idziemy] na nich, zepchniemy ich, żeśmy zepchnęli ich na chodnik. Wściekli byli, a my ze śpiewem poszliśmy do lasu komorowskiego, żeśmy znowu mieli zabawę, jak to dzieci. Przecież byli wychowawcy, którzy tą organizacją kierowali… Oczywiście później, jak się okazało, nasi przywódcy w RGO byli z VI Rejonu, VII Obwodu AK, którzy tutaj na terenie Pruszkowa działali cały czas.
Teraz wydana była piękna książka, jest tylko o całym Rejonie VI. Obwód miał wiele rejonów, to jest o jednym rejonie z terenu Pruszkowa. Taką książkę piękną napisali. Autorzy: kolega Zdzisław Zaborski, Zosia Chmurowa z domu Łosiewicz, Jan Czerwiński.
- Czy na takich koloniach odbywały się jakieś szkolenia?
Wojskowe nie, bo to wszystko formalnie było jako RGO, jako pomoc młodzieży czy tym, którzy tego potrzebują. Jeżeli chodzi o nasze sprawy to myśmy się spotykali w lasach, robiliśmy sobie wykopy, bunkry, ćwiczenia z bronią, przychodzili dowódcy. Tak że mieliśmy wszystko na wzór wojskowy. Tutaj to była zupełnie inna sprawa, sprawa konspiracji, organizacji, sprawa młodzieży jako pomoc w dożywianiu, w zabawie.
- Czy pańscy rodzice wiedzieli?
Nie. Nic nie wiedzieli, tylko domyślali się. Raz było spotkanie, bo każdy coś przynosił, jak żeśmy na ognisko szli na spotkanie, to kawałek jakiejś wędliny, chleba, coś trzeba było brać. Praktycznie to była bieda, niemniej zawsze rodzice kupili świniaczka czy kozę, każdy tak sobie tutaj gospodarował, coś chowało się. Zabili świniaka, słonina wisiała w piwnicy, już była żółta, nie zdając sobie sprawy wziąłem nóż, urżnąłem kawał i zabrałem. Ojciec się poznał, zorientował się, że wyniosłem, chciał mnie bić, ale nic, machnął ręką, czyli coś się domyślał, ale tak tylko wyczułem. Wiedzieć, to nie wiedział na pewno. Oczywiście wiedział, że spotykamy się, że jesteśmy w grupie, ale to zabawa. Taka była sytuacja.
- Proszę powiedzieć coś więcej o rodzinie, jakie było źródło zarobków.
Mój ojciec był dobrze sytuowany, pracował jako kierownik w firmie „Wisła”, miał pensję miesięczną, jak mówił, początkowo nawet czterysta pięćdziesiąt złotych, a potem nawet więcej, tak że przed wojną ojcu się powodziło nieźle. Jak już później wybuchła wojna, to było różnie. Pracował w firmie sanitarnej „Suszycki”, to był inżynier, który tę firmę prowadził. Później ojciec również pracował, ale okres rozpoczęcia wojny był trudny, bo właściwie nie było pracy, wszystko było przerwane, przecież Niemcy nie dopuścili. Każdy przecież nie wiedział, jak się to wszystko ułoży, tak że nie było żadnych możliwości normalnej egzystencji. Każdy z rodziców, z rodzin, rowerem jechał gdzieś na wieś i zaopatrywali się, bo w mieście nic nie można było zdobyć. Przywozili trochę zboża, trochę kaszy. To, co można było, przywieźli i tak człowiek żył. Później, jak już zaczęli ludzie hodować swoje jakieś zwierzątka, to już było [trochę lepiej]. Tak że cały czas, podczas drugiej okupacji sowieckiej było to samo. Na wieś się jechało samochodem, ganiała policja, a tylko dlatego, że było rzemiosło prywatne, rolnictwo prywatne. Tego ani jedna okupacyjna władza, ani druga nie zniszczyły, żeśmy jako naród przetrwali. Dlatego wszystkie kraje łącznie z krajem bloku sowieckiego, jest nędza do dzisiaj, a u nas jeszcze nie dajemy się, mimo trudnej sytuacji gospodarczej obecnie.
- Czy brał pan udział w tajnych kompletach?
W roku 1944 chodziłem, jak powiedziałem, do podstawowej szkoły Sienkiewicza, to była już szósta klasa, Niemcy wyrzucili nas z tej szkoły, bo wojsko zajęło nasz budynek, a myśmy do innego budynku zostali przesiedleni. Były lekcje, ciasno było, ale żeśmy mieli możliwość nauki. W pewnym momencie dyrektor Zieliński (wtedy był profesorem a okazało się, że był dyrektorem tajnego nauczania) zwrócił się do mojej matki, bo wybierali kogo można, zorientowali się nauczyciele i zaproponowali, żebym poszedł do gimnazjum, na tak zwane tajne komplety. W ten sposób w 1944 roku zostałem uczniem tajnego gimnazjum i liceum, tak zwane tajne komplety w Pruszkowie przy Liceum imienia Tomasza Zana. Nawet było nas sporo, koło dwustu dzieciaków, jak się przeszło przez szkołę. […] W każdym razie były lekcje, język polski był, spotkania.
Na przykład u mnie na granicy mieszkali sąsiedzi. Sąsiadka, starsza koleżanka, wtedy była studentką na pierwszym roku we Lwowie, jak rozpoczęła się wojna, przyjechała ze swoim profesorem, okazało się, że jest Żydem. Przesiedział całe pięć lat, nikt go nie wydał, wiedzieli, każdy się domyślał, chodził z moją siostrą. Jak ojciec kupił kozę, siostra się zajęła tą kozą, on się z nią bawił, bardzo miły facet był. Później ożenił się z tą swoją byłą studentką, już po tak zwanym tym wyzwoleniu sowieckim. Ona była naczelnym redaktorem „Przyjaciółki”, pisma dla kobiet, a on jako Żyd (bo wszystkie stanowiska przez Żydów były obsadzane) był dyrektorem jakiegoś przedsiębiorstwa, bardzo porządny, uczciwy, nikt go nie wydał. […]
- Przejdźmy w takim razie do przygotowań do Powstania. Czy mówiło się o tym?
Cały czas mieliśmy polecenia. U mnie pod tarasem było wejście do przedpokoju, takie małe pomieszczenie było, ściągałem granaty, broń wszyscy przynosili, gdzie się dało Niemcom zabrali, co można było ściągnąć. Rzeczywiście miałem sporo broni, bagnety chyba ze trzy, parę granatów, pistolet osobisty, miałem dwanaście lat i już miałem pistolet – parabellum niemieckie, ale to nie było zdobyte, po prostu kupiliśmy na Bagnie. Kolega, jako syn piekarza, matce musiał rąbnąć [trochę pieniędzy], a ja trochę książek sprzedałem. Za tysiąc pięćset piękne parabellum kupiliśmy. Przez cały [czas] od 1942 do 1945 roku mieliśmy broń. Oczywiście mieliśmy oddać, kiedy Powstanie Warszawskie wybuchło, komendant nas wezwał, mówi: „Przynieście broń, wszystkie granaty, oczywiście tak, żeby was nikt nie zobaczył”. Taką skrzynkę wojskową miałem, oczywiście bałem się, bo to taka niemiecka wojskowa skrzynka, granaty, oczywiście pistolet miałem przy sobie, ale inne – broń, naboje rzuciłem do skrzynki, na ramię. Idę ulicą.
Tak, duża skrzynka, zielona, wojskowa była. Nie powinienem tego robić, ale człowiek nie zdawał sobie często sprawy. Idę ulicą wtedy Graniczną, obecnie Powstańców, naprzeciw mnie, jakieś trzysta metrów od domu, była kawiarenka, „Zosieńka”, wychodzi Niemiec z kobietą, idą, mnie nogi ugięły się, a cały czas w żyto idę. Obecnie to jest duże osiedle, duża część miasta, ale wtedy było zboże, pole. On nie myślał, Niemiec o dziewczynie myślał, a już miałem pietra. Przeszedłem do parku, gdzie obecnie jest Muzeum Starożytnego Hutnictwa, tam mieszkał nasz komendant, któremu tę skrzynkę granatów przekazałem. Już były koncentracje, już mówiło się, że już się wszystko przygotowuje. My jako chłopaki piętnasto-, czternastoletnie, ale nie szesnastoletnie – tu był minus. Mówią: „Nie macie szesnastu lat, czekajcie na rozkazy”. Wkurzyło mnie, dlatego nie oddałem pistoletu jemu, trzymam go, on nie wiedział, że go mam. Po prostu rozpędził nas. Oczywiście my rozpoczęliśmy działalność, w tym momencie wybuchło Powstanie, upadek Powstania to praktycznie oficjalna działalność zamarła.
Zresztą o tym historia [mówi, że] to były celowe [działania], żeby jakoś sprawy załatwić, żeby nie poddać się, bo już spodziewali się, że [przyjdą] Rosjanie, że będą aresztowania, nie wiedzieli, jak się sprawa ułoży. Ale myśmy spotykali się. Niemcy zbombardowali fabrykę mechaników, paliła się. To chyba nas dwudziestu harcerzy poszło, ratowaliśmy. Książek trochę też uratowałem, potem te książki okazały się [pomocne], szczególnie Lindleya o wodociągach warszawskich, bo wydział sanitarny kończyłem. Powiedziałem dziekanowi, swojemu profesorowi, że szczęśliwie te książki przekazałem, a ta była dla niego unikatem, bo nie było nic. Tak że też mam miłe wspomnienie z tego okresu. Później koniec wojny, Powstanie, po Powstaniu wchodzą Sowieci, a przede wszystkim pierwsi Polacy weszli.
- Czy dochodziły jakieś głosy z walczącej Warszawy, co się dzieje, jaki jest rozkład sił, czy na przykład było widać latające samoloty?
Tak. Przecież to cały rejon, obwód liczył trzy tysiące ludzi, duża część poszła do Warszawy, między innymi Jaroń „Kowalski”, on był w grupie „Leśnika”, walczył, bohater, jednocześnie był naszym komendantem. Tak jak on poszło [wielu], oczywiście nie mówili, że są, bo chcieli być przy swojej organizacji, ale z drugiej strony chcieli walczyć, a generalnie myśmy byli za mali. Starsi, powyżej osiemnastu lat, to poszli do walki – jedni poszli w lasy, inni czekali, bo znowu, jak było wycofanie żołnierzy z Warszawy, natknęli się tutaj w Pęcicach na dużą grupę. Pod Pęcicami były walki i zawsze co rok jest rajd pruszkowski w związku z walką tutaj w Pruszkowie. W Pęcicach zginęło dużo ludzi, część Niemcy rozstrzelali, w sumie dziewięćdziesiąt cztery osoby leżą w Pruszkowie, to jest taki symbol, pomnik piękny. […]
- Czy docierały może jakieś gazety powstańcze?
Mieliśmy „Biuletyn”, mieliśmy ulotki, zresztą sami ulotki roznosiliśmy. Jak były zmiany ulic, na przykład na Monte Cassino, Bohaterów Warszawy, żeśmy te ulice zmieniali, Niemców szlag trafiał, jak to w Warszawie, to decyzje były oczywiście w odpowiednim czasie i w odpowiednim momencie, żeby nie wpaść. Myśmy ani razu nie wpadli.
W 1942 roku była wpadka, ktoś wydał, to część aresztowali, ale to się skończyło. Niby wyciszyli, ale działalność była dalej, a starsi albo wyszli do innych zgrupowań, albo do lasów pod Warszawą, różnie. Ci, którzy byli jakoś naznaczeni przez Niemców czy groziło im aresztowanie, wycofali się. Niemniej dużo zginęło, dużo aresztowanych, to była walka.
- Jak pan zapamiętał moment kapitulacji Warszawy?
To było straszne, niestety dowiadujemy się [o kapitulacji]. Później, już po kapitulacji poszedłem do Warszawy, byłem tutaj zaraz przy kościele Świętego Jakuba, domy stały. Jak ta Warszawa, walczyli, niezniszczona, bo dalej nie poszedłem. Tutaj nie [mogłem zostać], bo tu Niemcy zaraz w ciągu pierwszych dwóch dni opanowali sprawę, Powstanie padło, oni siedzieli na placu Narutowicza, czyli w domu dla studentów. Tutaj nie było zniszczone, aż się dziwiłem. Ale jak poszedłem później, to Warszawa była zrównana z ziemią, nic nie było, tak jak w Berlinie byłem, to samo, ta sama historia.
- W którym roku był pan w Berlinie?
Właśnie 1945, 1946 rok. Do szkoły poszliśmy, urwałem się z chłopakami, pojechaliśmy, ciężko było, ale z wojskiem żeśmy [poszli] do Berlina. Widziałem flagę przede wszystkim. Jak wróciłem, to się bałem, ale zrobili ze mnie jako chłopaka takiego bohatera – musiałem po klasie chodzić, opowiadać. Tylko nie przypominam sobie, bo nie wiedziałem, czy to jest Reichstag, czy to był polski sztandar na Reichstagu, ale Berliner Ost to do dzisiaj widzę, sztandar polski wisiał. […]
- Chciałam zapytać o kontakt z wychodzącą z Warszawy ludnością.
Było to RGO, był Dulag 121. Niemcy z zakładów kolejowych (później nazwane Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego) zrobili obóz dla Polaków, warszawiaków, powstańców, nazwano go Dulag 121. Przez obóz przeszło sześćset pięćdziesiąt tysięcy ludzi. My, jako harcerze, niektórzy zaczęli trochę handlować, żeby pieniądze mieć, żeby tej ludności pomagać. Niemcy patrzyli przez palce, to nasze RGO, nasi lekarze jakoś to ułożyli, że bardzo dużo wchodziło do obozu, wyprowadzali jako chorego czy niby jako lekarza, czy sanitariuszkę, założyła ciuchy, wyprowadzali. U mnie, u moich rodziców to cała rodzina była, masa w każdym domu, dziesiątki, tysiące ludzi stąd wyprowadzono z tego obozu. Myśmy rzucali chleb czy dawaliśmy bułeczki, bo tylko to można było. Ale jak trochę zahandlowało się, żeśmy mieli trochę pieniędzy, dwa razy coś im się kupiło. Troszeczkę kto mógł, to dał, bo jak tysiące warszawiaków szło piechotą wzdłuż kolejki WKD (początkowo chodziła, potem szli piechotą), całe wagony, to Niemcy do drugiej bramy z tyłu do ZNTK przywozili tych ludzi, nieszczęsnych warszawiaków, ale to był głód. Polecenie było w miarę możności pomagać, myśmy pomagali.
- Były takie sytuacje, że przekazywali listy czy jakieś inne rzeczy?
Tego akurat nie miałem. U mnie była taka sytuacja, że rodzina sama przyszła, wiedzieli, uciekli w taki czy inny sposób, mieszkali w Pruszkowie. Przyszli do nas, cały ogród, w domu, między innymi też szef mojego ojca, z firmy, jego rodzina również była. Tak że u nas było sporo ludzi, przetrwali wszyscy.
- Co się później stało z tymi rodzinami?
Później, jak przyszło tak zwane wyzwolenie, to wszyscy wrócili do siebie, do swoich. A najbardziej dla mnie przykre, bo moja siostra cioteczna była w Armii Krajowej, walczyła w Powstaniu Warszawskim. Kiedy Powstanie padło, przepłynęli Wisłę, a szli Rosjanie, Rosjanie od razu rozstrzeliwali – o czym się nie mówi – na brzegu, a polscy żołnierze bronili. Ona akurat poszła w swojej potrzebie, przyszła, a tu już chcieli ją rozwalić Rosjanie jako bandytę, antykomunistę. Ona się uratowała, puścili ją. Wróciła na lewą stroną Wisły. Została znowu skierowana do jednostki do dalszej walki w lasach koło Częstochowy, bo tu przyjechała komisja angielska, oni sprawdzali, jak nasza organizacja działa.
Ona, cała jej rodzina, matka, siostry, w ogrodzie stała, widziała nas, była z bronią jako żołnierz. Oczywiście poszła potem, jak już wszystko się [skończyło] Rosjanie chodzili, szukali, ją też aresztowali, dostała pięć lat, w więzieniu przesiedziała. Też dwa lata przesiedziałem. Agentura działała wszędzie, to był straszny okres, nie zdajecie sobie z tego sprawy.
Jak tutaj zaczęły się aresztowania, to wszystko… Myśmy początkowo z sercem witali naszych żołnierzy i Rosjan. Myśmy myśleli, że będziemy wolnym narodem. „Szare Szeregi” wyszły, szkolnictwo wyszło, jesteśmy uczniami, niby wolność, wszystko mamy, a to było wszystko tylko fikcja, bo chcieli kupić – w cudzysłowie – społeczeństwo, żeby nie myśleli o rządzie londyńskim, tylko nowym PKWN, to była celowa robota. Oczywiście tak było cztery lata, do 1949 roku byliśmy harcerzami, byliśmy w mundurach, jeździliśmy na obozy, stopnie zdobywaliśmy, czuliśmy się jak w wolnej Polsce, w ogóle o czym innym się nie mówiło.
Ale niestety 1948, potem 1949 zupełnie zlikwidowali harcerstwo, czerwone harcerstwo. Aresztowania masowo, my jako chłopaki zaczęliśmy myśleć: no co, byliśmy w „Szarych Szeregach”, trzeba coś robić, nie możemy tutaj być tym narodem zmiażdżonym przez komunizm. Do mnie się zwrócili znowu znajomi, zaproponowali mnie… A do mnie przed tym ze szkoły – byłem wtedy, to był 1949 rok, w pierwszej licealnej – ni stąd ni zowąd przychodzi jakiś gość, dyrektor prosi woźną, żeby mnie wyprowadziła z klasy. Była lekcja języka polskiego, pani woźna przyszła, mówi: „Matrzak, do dyrektora”. Wychodzę, a dyrektor, taki groźny, Kubiński po raz pierwszy serdecznie mnie objął, zdziwiłem się, bo przecież zawsze na dystans wszystko. Mówi: „Rysiek, po ciebie przyszło UB”. Mówię: „UB? Po co? Oj, panie dyrektorze, wiem. Gwizdnąłem trochę naboi…”. Bo było PW (przysposobienie wojskowe) i mieliśmy ograniczoną ilość strzałów, a ponieważ miałem znajomego profesora, więc jemu parę paczek gwizdnąłem, żebyśmy sobie postrzelali więcej. Mówi: „Nie. Masz poważną sprawę”. „Ubek” za mną, bilet mi dał i do Włoch, zaczęło się. To mnie chyba ze dwa miesiące nie było, bali się, nie aresztowali, tylko szantażowali ciągle, żeby być szpiclem. A szpicle byli w klasie, bo na przykład na jednej lekcji pani profesor Anderczak przychodzi, płacze. Mówi: „Słuchajcie, ktoś mnie tutaj wydał, mówiłam prawdziwą historię Polski”. Wtedy był „Cud nad Wisłą”, bo o tym oficjalnie nie można było mówić. „Wezwał mnie sekretarz partii, dostałam taki wycisk, jak nie, to mnie wyrzucą ze szkoły. Proszę, nie donoście na mnie”. Tak zachowała się, a ci byli. Okazało się potem, był Loszek, jak małą maturę otrzymaliśmy, to już do liceum nie poszedł, przyszedł w mundurze porucznika, jeszcze jeden, dwóch ich [było]. Z bronią w ręku, jako niby oficerowie Wojska Polskiego, oni byli „ubekami”, donosili. Między innymi na mnie donieśli.
- Ile oni mieli wtedy, czternaście lat?
Nie. Mała matura to już była, to już każdy miał szesnaście, siedemnaście [lat]. Oni byli starsi prawdopodobnie, to różnie do szkoły zaczęto chodzić w tym czasie, czyli poszli normalnie jako młodsi, byli w UB, byli szpiclami, donosili. To oficjalnie, a inni, o których nie wiemy… Bo ZWM później przecież też mieli różnych swoich donosicieli, to była ciężka sprawa. Niemniej generalnie młodzież była w porządku, najlepszy dowód, kiedy powołaliśmy organizację, to z Pruszkowa gdzieś koło piętnastu poszło do organizacji. Niemniej taki Kobierecki był, potem jak nas wypuszczono, widziałem jego w mundurze, sprawy nie miał. Tylko splunąłem mu, potem go wyrzucili z UB, jak to był okres zaraz po jakimś czasie, kiedy była odwilż, to wyrzucili, ale ich powołali, wywieźli do innych miast, do emerytury. Dzisiaj po nim nie ma śladu, zaginął, nie wiemy, gdzie mieszkają. To wszystko są w dalszym ciągu wrogowie naszego narodu, zdrajcy, którzy byli wychowani w tamtym ruchu. Niemniej od pierwszej klasy chodziliśmy do szkoły, taka była kolej rzeczy.
Wtedy jak tak postępowano (bili mnie na tym UB), to przechodzi ludzkie pojęcie. Robili w ten sposób, że było ich ze dwudziestu wkoło, tu były fotele, stół, na około stołu, podchodzili wtedy, tak bili po nerkach, a z tyłu było siedzenie, jak już człowiek stracił przytomność, pach, poleli, na nowo. Podpisz listę, do UB wstąp, będziesz wolnym.
Oczywiście nie wiem, czy podpisywałem coś, bo to już człowiek był półświadomy, niemniej na pewno pamiętam: „Jeżeli powiesz rodzicom czy komukolwiek, rodzice będą wywiezieni na Sybir”. To podpisywałem, że nie powiem, świadomie to podpisywałem na pewno. Później co jakiś czas wezwali, znowu – co wiesz o tym uczniu.
Poszedłem do księdza Fołtyna, mówię: „Chcą mnie »ubekiem« zrobić, cały czas pytają się różne sprawy, dali mi przerwę, wezwą mnie za jakiś czas”. Ksiądz Fołtyn mówi: „Rysiek, mów tylko dobrze o uczniach, że dwójkowy albo bardzo dobry”. Jak im o tym mówiłem, jacy oni byli wściekli. To ze trzy razy, po twarzy bili: „Jak ty możesz”, klęli. W końcu, bo kazał mi napisać „bardzo dobry uczeń”, te moje papiery rzucił mi w twarz, to co było napisane, miał ich z pięć, z dziesięć, tyle razy, ile mnie tam pytali, won, kopniaka. Pamiętam, przez drzwi tak wyjechałem, cały byłem zakrwawiony, miałem spokój z nimi w końcu, już mnie nie wzywali. Ale koledzy, jak później powołałem organizację, o której będę mówił, to jest czterech TW – tajni współpracownicy. Dzisiaj mówiłem im: „Słuchajcie, napiszcie…”. Nie napisali – czyli donosili.
Oczywiście o naszej organizacji nie [donosili], tylko inne sprawy. […] Były dwa zgrupowania w organizacji antykomunistycznej, było świętokrzyskie w Częstochowie i warszawskie w Pruszkowie. Były dwa zgrupowania. Tak że z tamtego zgrupowania są dane, że byli donosicielami, podane są nazwiska.
- Czy osoby przesłuchujące pana to byli tylko Polacy?
Raczej Polacy, byli często akowcami, poszli na współpracę. Niektórzy to byli naprawdę [w porządku], przesłuchuje, po czym mówi: „Napiszemy coś, jestem taki sam jak ty, trochę musimy bzdur napisać”. Napisał. „Kładź się”. Człowiek odpoczywał trochę, bo całe noce przesłuchania, co jakiś czas badanie i badanie. Wśród nich też byli niektórzy bardzo uczciwi.
- Z czego pan wnioskuje, że byli z AK?
Mówili do mnie: „Byłem w AK, ty powinieneś być, AK potem było agenturą niemiecką, służyli z Niemcami, wy jako »Szare Szeregi« też byliście agentami niemieckim”. To trzeba odwrócić w ten sposób. […]
- Czy w momencie, kiedy zabrano pana na przesłuchanie do Włoch, poinformowali rodzinę w jakiś sposób?
Nie. Tajemnica, nikt się niczego nie spodziewał. To było cicho sza. Wielu zwerbowali, a inni przeszli, taki czy inny. Bo jak starsi, to nie wiem, czy się dał mu jakoś wyrwać z tej przemocy, ale myśmy byli jeszcze młodzi chłopcy, przecież nie miałem dwudziestu lat, to oni się trochę bali, liczyli się trochę, że za wcześnie.
- Po wypuszczeniu wrócił pan do z powrotem?
Jak oni aresztowali, to jeden dzień [trzymali], wezwali, kazali przyjść po lekcji do wieczora, tylko parę godzin. Oni ich wypuszczali i: „Znowu przyjdziemy”. Potem idę do szkoły, uderza mnie ktoś pistoletem w bok, czuję po lufie. „Ubek” za mną, bilet mi daje i dowód.
- Jak często się to zdarzało?
Raz na trzy tygodnie, raz na miesiąc. To chyba ze trzy, cztery miesiące, ze trzy, pięć razy byłem chyba brany, przesłuchiwany, zmuszali mnie. A już ostatni raz bili mnie wtedy, dobrze mi dołożyli, ale jakoś przetrwałem.
- Proszę powiedzieć o stowarzyszeniu, które pan założył.
Powołaliśmy organizację „Wolna Młodzież”, centralne kierownictwo było w Częstochowie. Później z naszych zgrupowań przekazałem Pecynie, on komu innemu, szefa zgrupowania, powołane zostało kierownictwo walki konspiracyjnej. Byłem jednym z szefów. To była taka siła, która kierowała organizacją, a ludzi mieliśmy w całej Polsce. Było aresztowanych pięćdziesięciu trzech, jak wyszło do rozszyfrowania organizacji, a według informatora mieliśmy około dwustu ludzi we wszystkich miastach wojewódzkich.
Na przykład później po odzyskaniu niepodległości [przyszedł] do mnie: „Rysiek, załóż organizację polityczną”. – „Czyście powariowali! Tyle jest, popieraliśmy Wałęsę, jeszcze jedną będziemy robili i tu”. Bo miałem struktury, myśmy mieli w miastach swoich byłych żołnierzy, mogliśmy powołać organizację polityczną prawdziwie polską. A niestety, wszystkie są sterowane. […]
- Wróćmy jeszcze do organizacji „Wolna Młodzież”. Co skłoniło pana do założenia tej organizacji i w którym momencie?
To mnie skłoniło, jak już wspomniałem, kiedy byłem przesłuchiwany przez bezpiekę, zmuszany, tak znienawidziłem ten system, że gdzie byłaby organizacja, poszedłbym, tak było. Zastępca głównego komendanta zgłosił się do mnie ze znajomymi, którzy proponowali organizację. Mówię mu: „Słuchaj, jestem śledzony, zmuszali mnie do bezpieki, nie powinienem być”. Ten pomyślał i mówi: „Słuchaj i mnie, drugiego, wszystkich wzywają, będą. Taki jest system, a my nie możemy się poddać, musimy walczyć w dalszym ciągu o wolną Polskę”. Zgodnie z rozkazem generała „Niedźwiadka”, ostatni rozkaz: „Każdy jest dla siebie dowódcą, każdy kieruje się, aby odbudować wolną, niepodległą, szczęśliwą Polskę”. To mnie przekonało. Wstąpiłem, działałem cały czas. Oczywiście były różne sprawy, ćwiczenia, jeździliśmy tu w drugą stronę, trochę broni było. To jest opisane w aktach, jest też książka o nas napisana. To, co tutaj mówię, to jest wszystko też opisane w szczegółach.
- Czy mógłby pan jeszcze opisać, jak wyglądały spotkania „Wolnej Młodzieży”, co się w ramach tej organizacji robiło?
Myśmy byli zgrani, bo to z klasy. Mam zdjęcia, teraz też chcę napisać książkę o tym, mam około czterech tysięcy zdjęć, pięć tomów albumów dużych, tych dokumentów całe dwudziestopięciolecie mam w materiałach, kiedyś to przekażę do IPN, ktoś będzie pisał pracę doktorską, a tutaj żeby to uporządkować, chcę coś na ten temat [napisać]; w oparciu o te dokumenty posiadane, w tej chwili to piszę. Jak to wyjdzie, trudno powiedzieć. Niemniej my, dawni żołnierze, staramy się iść drogą, którą wskazał nam generał Okulicki: „Jesteś dowódcą, służ Bogi i Polsce”. Po dwóch, trzech latach organizacja została praktycznie rozwiązana, aresztowano [członków], poszliśmy do więzień, każdy dostał wyroki, mniej więcej dwa, trzy lata nie siedzieliśmy, bo przyszedł październik i nas masowo puszczali.
- Zatrzymajmy się na momencie rozwiązania organizacji, jak to wyglądało?
Po trzech latach działalności, od 1949 do 1952 roku były ćwiczenia w lasach w Częstochowie, u mnie w mieszkaniu były spotkania jako u dowódcy, różne dyspozycje były wydawane, na przykład pisanie ulotek po Warszawie, na Saskiej Kępie, w innych dzielnicach rozrzucaliśmy ulotki antykomunistyczne, bo to była podstawa działania. Z bronią w ręku nie występowaliśmy, bo nie było czasu. Była myśl nawet rozbrojenia policjanta, ale to też raczej nie dążyliśmy, żeby nie stwarzać pozoru, że działa się na szeroką skalę, ale spotkania były, działalność była.
W końcu dochodziły słuchy, że bezpieka się interesuje. Pamiętam, w 1952 roku na jesieni wezwani byliśmy do Częstochowy w lasach koło Włoszczowej. Jakiś oficer, którego nie znałem, przemawiał do nas i mówił: „Słuchajcie, musimy rozwiązać na jakiś czas organizację. Czas najwyższy, uczmy się i czekajmy. Przyjdzie moment, Polska odzyska niepodległość. W tej chwili nikt nas nie popiera. Organizacje wszystkie już polikwidowane, masę ludzi zostało zamordowanych przez bezpiekę”. Pytają się nasi: „Proszę pana, jak się ujawnimy, czy nas będą aresztować, czy nie?”. Mówi: „Nic nie pomoże. To jest system, gdzie każdy czy się ujawni, czy nie, każdego będą aresztować. Jeżeli wyjdzie, wy też będziecie aresztowani. Spodziewajmy się, wcześniej czy później będziemy...”. To są jego słowa. Odśpiewaliśmy hymn Polski, po harcersku żeśmy ręce złożyli, odśpiewaliśmy ze łzami w oczach, rozeszliśmy się. Później jeszcze niektórzy koledzy, którzy w dalszym ciągu chcieli działać – czy byli na usługach, czy nie, nie wiem – do mnie na politechnikę przychodzili: „Rysiek, my jeszcze trochę działamy”. Mówię: „Rozwiązana oficjalnie, nie włączam się”. Tak skończyłem swoją działalność. To jest opisane w książce, nawet dziwię się, że to opisali.
Bezpieka te protokoły, niby to człowiek, jak zeznawał, godzinami męczyli, człowiek podawał, potem podpisywał, często wpisali co innego, to się nie zdawało. Niemniej, jak patrzę na swoje zeznania, to bardzo mało mówiłem. Na przykład: „Czy od księży dostawałeś pieniądze, od Fultyna, bo wiem, że dawałeś”. Mówię: „Dałem. A jak by panu do łba przystawił pistolet, nie oddałby pan pieniędzy”. Dosłownie wściekły, bił pięściami, ale pisał. O innych kolegach, którzy byli w organizacji, ale nie zostali aresztowali... Był kolegą, ale czy ktoś wprowadzał go, znaliśmy się. Paru nie aresztowali, między innymi Osiewicz nie został aresztowany, późniejszy prezydent po wyzwoleniu też nie aresztowany. Było paru kolegów, o których nie mieli informacji, wiedzieli, że ktoś coś mówił, ale nie mieli nic konkretnego, nie aresztowali ich.
- Jak wyglądało pana aresztowanie?
To co mówiłem w szkole. Przyszedł „ubek” do dyrektora, kazał wywołać mnie.
Już jeżeli chodzi o przynależność do organizacji, to trzeci rok politechniki skończyliśmy.
- Nie miał pan problemów z dostaniem się na studia?
Nie. Jeżeli chodzi o ten temat, mimo wszystko były różne grupy prokomunistyczne, ZWM, „ubeki” swoich pchali na uczelnie, dawali opinie dobre. Mimo wszystko kler, episkopat działał. Tu od tych spraw był ksiądz Fultyn. Zbierał swoich byłych ministrantów i członków sodalicji mariańskiej, a Warchałowski był proreligijny, był rektorem Politechniki Warszawskiej, a gdzie indziej inni, listy były z drugiej strony, żeśmy tak się dostawali, ich szlag trafiał. Oni nie mogli zrozumieć, ale musiał egzamin zdać, musiał być jednym z lepszych, inaczej to nic nie pomogło. Jak wystąpił rektor potajemnie i podał listę: „Acha, dobrze, przyjąć”.
Jechaliśmy na obóz do Lipy, są ćwiczenia wojskowe na pierwszy rok, na stopień oficerski później. Ciągle była obstawa. Graliśmy w brydża, to była reakcyjna gra, nie wolno było w brydża grać, ale graliśmy i nakryli nas. Ci co byli w ZTP – wyrzucić ich z ZTP, a Matrzak, ponieważ nie należał, wyrzucić go z uczelni. To człowiek był załamany i taki wniosek szedł, ale trzy dni przed rozwiązaniem obozu, ci „ubeki”: „Rysiek, myśmy tylko tak udawali”. Takie było życie studenckie.
Na uczelni nie wciągnąłem nikogo do organizacji, niestety z całej Polski była różna młodzież, było nas stu na wydziale, a potem już koniec roku to już była [organizacja] rozwiązana, to już żeśmy na ten temat nie mówili.
Jeżeli chodzi o całą organizację, to naprawdę była młodzież idealna. Jak z częstochowską młodzieżą spotykałem się, dzisiaj patrzę, mam całą listę tych pięćdziesięciu osób, to są bohaterowie. Taka jest prawda, ale są i zdrajcy.
- Gdzie pana zastało wezwanie do aresztu?
Miałem tego dnia wyjeżdżać na obóz na nominację oficerską, pierwszy stopień chorążego albo podporucznika, tylko te dwa stopnie dawali. Piąta godzina, szum, po klatce schodowej leci kilku, otwierają drzwi i do mnie: „Pseudonim Rysiek, chodź, wstawaj!”. – „Nie wiem, o co chodzi, nie znam was, co wy chcecie?”. Wtedy to: „Ręce do góry, jesteście...”. Podawali się jako żołnierze „Wolnej Młodzieży”, żebym zaczął z nimi rozmawiać jako tacy, [którzy] w pierwszej chwili przyszli. Nie dałem się sprowokować. „Ubieraj się”. Ubrałem się i przyjechało sześć samochodów pod dom do rodziców, gdzieś po pięciu ich, koło trzydziestu bandytów z UB było, obstawili wszystko, bo wielkiego bandytę musieli wieźć. Mnie do tej „cytryny” i sześć „cytryn” do Pałacu Mostowskich. I tak mnie wywieźli.
Było czyściutko, były ubikacje, to był policyjny budynek, stoi do dzisiaj. W podziemiach była męczarnia, było piekło, robili, co chcieli. Mnie tylko raz zbili, bo zacząłem rozmawiać z kimś o tym i o tym, miałem swoje zdanie. Okazało się, że on był „ubekiem” i zaczął mnie maltretować, ale o tym nie wiedziałem. W końcu taki półprzytomny, wzięli i zawieźli mnie do lekarza. Lekarz Kaczanowski okazał się ojcem mojego kolegi z klasy, a on mówi: „Wy skurwysyny, co żeście z tego chłopaka zrobili?!”. Oni bili mnie, bo jak na śledztwie uderzył mnie, to było pół biedy, ale wtedy to mnie mocno zbili. Od tego momentu nikt mnie nie tknął, czyli mnie życie uratował Kaczanowski. Jak umarł, to biało-czerwone goździki wziąłem, tych „ubeków” w szpitalu tworkowskim było masę towarzystwa. Po złożeniu prochów stoją po bokach, pusto wszędzie, a ja z kwiatami szedłem [przez środek] i złożyłem. Dziwili się, nie wiedzieli, co jest przyczyną, a ja mu oddałem cześć po prostu.
- Jak długo znajdował się pan w tym miejscu?
W więzieniu byłem rok i dziewięć miesięcy, śledztwo dziewięć miesięcy, wyrok i trzy miesiące w więzieniu na Rakowieckiej, gdzie siedzieli zbrodniarze i Niemiec, zbrodniarz od getta warszawskiego, siedział zawsze w rogu i patrzył w ścianę. Chłopaki chodzili i kopali go. Mówię: „Dajcie spokój, on ma już dosyć”. A inni byli łobuzy, zbrodniarze, to myśmy ich mieli przy sobie, leżeliśmy na podłodze, opowiadałem im książkę o działalności naszej, to oni: „Proszę pana, jak co, to my będziemy bronili”. Mieliśmy z tych łobuzów po prostu swoich żołnierzy. Tak było i w więzieniu w Rawiczu.
Potem któregoś dnia: „Ubierać się”. Zabierają nas na samochód, wywieźli na stację towarową i załadowali do pociągu wojskowego – więźniarki, metrowy na jedną osobę, ale nas czterech ładowali i w cztery osoby na metrze [kwadratowym] siedziało, tak jak w breku mniej więcej było, do samego Rawicza. W Rawiczu pociąg zatrzymał się, wyrzucają nas, chyba było ze dwieście osób, tak jak za Niemców tak prowadzili z workami i do więzienia, a psy po bokach i „ubeki” z bronią. Jak człowiek nieświadomie wychylił się, to pies nie przeciął, ale złapał za rękę i wepchnął, tak był szkolony. Zaprowadzili nas do Rawicza do więzień, podzielili na cele, pawilon taki i rozpoczęło się. Patrzę, więźniowie koledzy mają łachy na nogach, zimno, kryją się, a podłogi betonowe. Mówię: „Panowie, dlaczego wy w takich ciuchach, nie możecie...”. – „Niedługo i ty taki będziesz”. Nie minął rok i mnie zaczęło brać, ale oni wtedy już masowo zmieniali podłogi, robili klepkę dębową, ubikację, robili porządek. Mnie to minęło.
Do pracy, do biblioteki raz mnie wzięli, to trzy dni pracowałem. Do mnie przychodzi kolega, mówi: „Słuchaj, Rysiek, muszę na ciebie napisać coś, bo inaczej mnie wyrzucą z biblioteki”. – „Pisz”. Napisał, że robotę robię przeciwko ustrojowi i wyrzucili mnie z tej biblioteki, a on był, ale był lojalny i nie powiedział. Potem, miesiąc przed wyjściem wzięli mnie do stolarni. Były maszyny różne, można było robić figurki sobie dodatkowo, żeśmy robili różne figurki, a produkcja była, to musieliśmy to normalnie robić. Chyba ze trzy tygodnie popracowałem i 2 maja 1955 roku strażnik otwiera drzwi i: „Wszyscy na spacer, Matrzak zostaje w celi”. Zostaję. „Zbieraj ciuchy”. Swoje gary owinąłem w jakąś szmatę, na plecy, prowadzi mnie do piwnicy, patrzę, moje ubrania leżą. A przedtem mnie pytali: „Co byś zrobił, gdybyśmy cię puścili?”. – „Do domu bym poszedł, co miałbym robić?”. Przez myśl mi nie przychodziło, a to był rozkaz, bo to był październik, odwilż, zmieniało się i masowo wypuszczali.
Mam taki dokument. Człowiek zwracał się potem na uczelnię, pokazywałem to zaświadczenie, a oni puszczali, pretekst, żeby nie aresztować. Idę na uczelnię do dziekana, oni już wiedzieli, moi koledzy stoją pod ścianą, na egzamin magisterski czekają, a ja idę. Taki jeden Żyd, szef ZTP pokazuje mi tak jak Kozakiewicz: „Dyplom, tyle dostaniesz”, to już doszło do dziekana i do sekretariatu. Idę, w sekretariacie dziekan czeka. „To co on pokazywał?”. A to jego asystent był, to potem powiedział: „Ja nie będę się wtrącał”. Dziekan, to taki znany matematyk był z geometrii wykreślnej, bali się go. Jak mnie zobaczył, moich stu kolegów stoi, to mnie publicznie [mówi]: „Panu dyplom należy się” – na cały głos. Przedtem, jak szedłem przez park, czapkę mam, a na [głowie] bez włosów, kłaniamy się, dziekan płacze.
Dopiero nad jego grobem dowiedziałem się, że on przeszedł całą gehennę sowiecką i jemu to wszystko się przypominało. Tacy byli profesorowie. Myśmy mieli wszędzie otwarte drzwi, jak był proces mój, koledzy byli, opowiadali. Po pięćdziesięciu latach, w tym roku, dostałem stopień kapitana, dają dwa stopnie. Jestem na zebraniu absolwentów, gdzieś kilkuset jest na sali i szef wydziału zaczyna krótko witać mnie i mówi: „To są ci, którzy...”. Satysfakcja, biją brawo i po pięćdziesięciu latach człowiek jest uznany. Napisana jest broszura, o nas wszystkich napisali artykuł w swoim miesięczniku „Politechnika”, jest opisane to wszystko. Tak że mamy satysfakcję.
Pruszków, 30 czerwca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Zaborowska