Henryk Józef Kowal „Henryk”

Archiwum Historii Mówionej
Henryk Józef Kowal, pseudonim „Henryk”, urodzony 1 stycznia 1923 roku. Stopień: starszy strzelec. Formacja: Batalion „Zośka”, kompania „Rudy”, pluton „Felek”, druga drużyna, dowódca drużyny „Pudel”. Powstanie rozpocząłem na Woli, na ulicy Mireckiego, numeru nie pamiętam, chyba siedem. Oddział poszedł dalej, na Stare Miasto, ale ja nie. 2 sierpnia już się wykruszyłem. Byłem tylko wieczorem pierwszego sierpnia i do południa drugiego sierpnia.

  • Co pan robił przed 1 września 1939 roku?

W 1939 roku w czerwcu skończyłem trzecią klasę IV Miejskiego Męskiego Gimnazjum imienia Generała Jakuba Jasińskiego w Warszawie przy ulicy Skaryszewskiej 8. Słynny budynek, z którego później wszystkich wywozili z Warszawy, z łapanek i z innych przyczyn.

  • Mieszkał pan z rodzicami na Pradze?

Nie. Mieszkałem w Szpitalu Dzieciątka Jezus, ponieważ mój tatuś i ojcowie moich kolegów „Kuby” i „Staśka” byli pracownikami Szpitala Dzieciątka Jezus. Tatuś miał służbowe mieszkanie w tym szpitalu. Ale jako młody człowiek bardzo lubiłem jeździć pociągiem i jeździłem sobie z Dworca Głównego na Wschodni i na piechotę szedłem do szkoły dziesięć minut. Zaimponowała mi szkoła, dlatego, że była związana z podróżą do szkoły.

  • Jak pan tę szkołę wspomina?

Bardzo dobrze, wyjątkowo dobrze. Przede wszystkim obsada profesorska była wspaniała. Pan dyrektor Łaganowski, pamiętam do dnia dzisiejszego, to był bardzo wyrozumiały człowiek, bardzo sympatyczny, wszyscy go lubiliśmy. Pamiętam, jak opowiadał kiedyś, jak w czasie pauzy szedł po schodach, a mały chłopak z pierwszej klasy, naprawdę maleńki, miał niewiele ponad metr dziesięć, tak szybko uciekał przed goniącymi go innymi chłopakami, że go uderzył w brzuch. Pan dyrektor miał dosyć duży brzuszek. Chodził zawsze z fajką, której nigdy nie palił. Pan dyrektor aż usiadł na schodach. I to właśnie opowiadał bardzo dowcipnie i bardzo fajnie. Pamiętam że był wyjątkowym człowiekiem. My już jako trzecioklasiści zrobiliśmy kawał na Boże Narodzenie, to znaczy zrobiliśmy wagary całą klasą w przedostatnim dniu przed świętami. Był duży mróz, ponad osiemnaście stopni. Przyszliśmy wszyscy do szkoły, powiedzieliśmy: „Co? Osiemnaście stopni, idziemy do domu! Nie ma tak dobrze”. I uciekliśmy wszyscy. [W ostatnim dniu przed świętami] Pan dyrektor zwolnił całe gimnazjum do domu, a naszej klasy nie. My nie wiedząc o tym, że inni są zwolnieni, przyszliśmy do szkoły. W związku z tym karnie mieliśmy sześć godzin klasówek, najpierw z matematyki, później z polskiego. Powiedziano nam, że nie możemy przyjść tego samego dnia wieczorem na choinkę, na imprezę, na której uczniowie mogli robić różne delikatne psikusy w stosunku do profesorów. Przyszliśmy jednak mimo wszystko. Wyrzucono nas, wyprowadzono ze szkoły i nie pozwolono nam być na tej uroczystości. Potem jednak, na początku stycznia, dla całej szkoły została powtórzona cała choinka, żebyśmy i my zobaczyli.

  • Żebyście nie ucierpieli.

Żebyśmy przypadkiem nie ucierpieli. To było wychowawczo bardzo dobrze zrobione. To jedna sprawa, a drugą jest podejście panów profesorów do nas, bo rzeczywiście było bardzo dobre i bardzo fachowe. Uważam, że stopnie były stawiane rzeczywiście bardzo solidnie. Jak ktoś nie umiał, to nie umiał i miał odpowiedni stopień. Jak ktoś umiał, to umiał. Tak że było bardzo przyjemnie, bardzo miło i sympatycznie. Później, w czasie okupacji, jak kończyłem tajne komplety, również w tym gimnazjum, mianowicie robiłem czwartą klasę, to ta sympatia była bardzo dobrze podkreślona.

  • Bardzo srogo oceniał pan swoich nauczycieli...

Tak. W dalszym ciągu uważam, że to byli bardzo fachowi specjaliści i mieli dobre podejście do dzieci.

  • Pana edukacja musiała się skończyć zbyt wcześnie, bo wybuchła wojna i Niemcy nie pozwalali na kształcenie średnie i wyższe. Wobec tego jak wyglądała dalsza edukacja?

W ten sposób, że do 1939 roku skończyłem trzecią klasę gimnazjum normalnie w szkole. Czwartą klasę gimnazjum zrobiłem na kompletach, ale ponieważ chciałem dalej się uczyć w państwowej szkole, dozwolonej już przez Niemców, w związku z tym musiałem jeszcze raz robić czwartą klasę w szkole pod nazwą Szkoły Korespondencji Fachowej, którą prowadzili profesorowie z tego przedwojennego gimnazjum. Tam był normalny program czwartej klasy gimnazjum. Wtedy dostałem świadectwo z tej szkoły i mogłem dostać się do „kolejówki”, Liceum Kolejowego na ulicy Chmielnej 88.

  • I rzeczywiście zdawał pan tam i został przyjęty?

Zostałem tam przyjęty właśnie z tym świadectwem. Po pierwszym roku „kolejówki”, która dotyczyła przede wszystkim spraw mechanicznych, przeniosłem się na wydział samochodów i ukończyłem drugi rok samochodówki. Niestety, wtedy skrócono okres szkolenia z dwóch i pół roku do dwóch lat, a ja kończyłem już skrócony okres dwuletni.
W drugim roku skończyłem liceum samochodowe otrzymując tytuł technika samochodowego. Później po jakimś czasie przyszło Powstanie, po Powstaniu zapisałem się na Politechnikę, zdałem egzamin i zacząłem chodzić na Politechnikę, ale profesor Pogorzelski tak mi dokuczył, że zrezygnowałem ze studiów i ożeniłem się. Przypuszczam, że głównym powodem był ożenek, a nie pan profesor Pogorzelski!
Później już pracowałem normalnie, zarobkowo, w PKS trzydzieści cztery lata i dopiero w roku 1960, jak tu się przeprowadziłem, warunki mieszkaniowe pozwoliły mi na naukę, skończyłem WSI, Wieczorową Szkołę Inżynierską. Co prawda nie w pięć lat, lecz w sześć, bo o rok przedłużyłem ze względu na śmierć mojego tatusia i skończyłem inżynierię samochodów.

  • Jeśli chodzi o wykształcenie, wszystko wiemy. Cofnijmy się do 1 września 1939 roku. Jak pan zapamiętał ten dzień?

Bardzo dokładnie. Mieszkaliśmy w Szpitalu Dzieciątka Jezus, w mieszkaniu służbowym. O godzinie szóstej rano, nie wiedzieliśmy przecież jeszcze, że jest wojna, zapukał do nas woźny ze Szpitala Dzieciątka Jezus i poprosił tatusia i mnie, żebyśmy się ubrali i przyszli nosić chorych, ponieważ czterystu chorych przywieziono z lotniska, z Okęcia, do szpitala.

  • Rannych?

Rannych na Okęciu. Powiedział, że przywieziono czterystu chorych do szpitala. Ubraliśmy się szybko i polecieliśmy nosić, pomóc przede wszystkim w rozmieszczeniu chorych, rannych. Tam spotkałem swoich kolegów. W szpitalu było czternastu chłopców w moim wieku, tam się spotkaliśmy. Ze Staszkiem Krawczykiem, bo to był mój przyjaciel, razem woziliśmy chorych daleko przez cały szpital aż do Nowogrodzkiej. Tak to się zaczęło pierwszego września.

  • Potem czas okupacji. Jak wyglądało codzienne życie? Czym zajmował się ojciec?

Ojciec był pracownikiem fizycznym Szpitala Dzieciątka Jezus, tam pracował, a ja przede wszystkim się uczyłem, do 1943 roku. Dopiero w czerwcu 1943 roku skończyłem technikum samochodowe i wtedy poszedłem do pracy już przy pomocy „Zośki”, bo już byłem w tym czasie w „Zośce”, do niemieckiego magazynu Töbens, który zaopatrywał niemieckie sklepy w towary. Woziłem między innymi towary i byłem zastępcą kierownika magazynu.

  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji, bo mówił pan, że wtedy już był w „Zośce”. A jak się pan tam dostał, jakimi drogami?

Było nas czternastu w szpitalu i ze Staszkiem Krawczykiem, moim przyjacielem, chodziliśmy razem przez dwa lata do szkoły kolejowo-samochodowej. Poza tym znaliśmy się z terenu szpitala od 1935 roku. W pewnym momencie w 1942 roku, w marcu albo w kwietniu, „Kuba”, też nasz kolega ze szpitala, zresztą kolega Staszka z gimnazjum, bo oni chodzili do III Gimnazjum Miejskiego, awansował z dowódcy drużyny na dowódcę plutonu. W związku z tym nie miał czasu zajmować się magazynem broni, który oni prowadzili. W związku z tym Staszek Krawczyk powiedział: „Ty przyjdź do nas. Będziesz mi pomagał prowadzić magazyn”. W ten sposób dostałem się do Batalionu „Zośka”. Wtedy jeszcze Batalionu „Zośka” nie było, tylko były jeszcze w tym czasie GS-y.

  • Bo pan był w najstarszym przedziale wiekowym, dlatego w GS-ach?

Tak, dlatego.

  • Jakie były wasze zadania?

Nas dwóch było właściwie wyłączonych z akcji bojowych, tylko mieliśmy magazyny. Najczęściej nosiłem broń po Warszawie. Zawsze miałem pistolet za paskiem jako obrona i zawsze walizkę z pistoletami, z granatami i nosiłem po Warszawie, tu, tam, na punkty zwrotne.
  • Rozumiem, że nigdy żadnej wpadki nie było?

Nie było, na szczęście nie mieliśmy wpadki. Myślę, że może dlatego, że byliśmy bardzo grzeczni i wszyscy pracownicy szpitala nas znali, ale nikt nie doniósł. Przypuszczam, że wiele osób nawet się może domyślało, że coś tam jest nie tak, ale nikt nas nie zdradził. Bardzo przyjemnie wspominam ten czas. Ale jednocześnie robiliśmy też akcje. Na placu Napoleona chodziliśmy do kina i wrzucaliśmy zapalone klisze filmowe, które się gasiło i wrzucało się świece dymne, gdy otwierano drzwi przy wychodzeniu albo już jak weszli nowi widzowie. Najczęściej staraliśmy się to wrzucać, żeby był smród, wtedy, jak nowi weszli do kina, jak już chcieli zamykać drzwi. I ludzie uciekali, bo nie wiedzieli, co tam jest. Pamiętam taką akcję. Pamiętam również, że robiliśmy napisy, kotwice na ścianach, na podłogach, na chodnikach. Raz o mało nie wpadliśmy w takiej akcji.

  • W jakim miejscu to było?

Na rogu Alei Jerozolimskich i Lindleya. Podnosimy się, a kilkadziesiąt metrów przed nami idzie niemiecki patrol. Ale udało się wszystko, nie mieliśmy kłopotów. Mieliśmy również asystę, ochronę konwojów. Pamiętam jak dziś, mieliśmy takie zadanie, że riksza jechała z ulicy Tamki Wybrzeżem Kościuszkowskim, mostem Poniatowskiego i Aleją Zieleniecką. Ja ze Staszkiem byliśmy najpierw przy samym wyjeździe rikszy z ulicy Tamki.

  • Konwój odbywał się rikszą?

Rikszą. Nasza drużyna miała punkty, gdzie trzeba było pilnować, żeby ewentualnie nie było wpadki. W związku z tym mieliśmy ze Staszkiem punkt na rogu Tamki i Wybrzeża Kościuszkowskiego. Następna grupa była na „ślimaku” na most Poniatowskiego, następna grupa była na rondzie Waszyngtona za mostem Poniatowskiego... My musieliśmy w międzyczasie przebiec do mostu Poniatowskiego, wdrapać się na most, wsiąść w tramwaj, przejechać na Zieleniecką róg Zamoyskiego i tam mieliśmy punkt. Tak właśnie zrobiliśmy. Tam przyjechaliśmy i stoimy, Stasiek z jednej strony, ja z drugiej strony na przystanku na ulicy. Przyjeżdża „Kobza”, Jurek i jeszcze drugi, nie pamiętam, kto, przyczepieni do tramwaju, bo oni mieli jeszcze dalej jechać na Grochowską.
Żandarmi ich ściągają za kark […]. Pamiętam jak dziś, że Jurek wyjmuje dowód, legitymuje się, a również ma tak jak ja colta za pasem i ma naboje w kieszeni. Wyciąga dowód osobisty, legitymuje się „lewą” kenkartą, płaci, widzimy to, a my stoimy obok i nie wiemy, co z tego wyniknie.

  • Ale co płaci?

Płaci karę. Później się dowiadujemy, że dał dwadzieścia złotych, a kara była dziesięć złotych. On dał dwadzieścia złotych i odchodzi, a ten Niemiec go woła z powrotem i oddaje mu resztę, bo żandarm niemiecki musi być dokładny. A my to wszystko przecież przeżywamy. Tak że takie sytuacje też bywały. Na szczęście się udało, nikt nie sięgnął po broń, spokojnie. Gdyby sięgnął, to byśmy wszyscy czterej zginęli prawdopodobnie, ponieważ Niemcy przecież mieli broń maszynową, a my mieliśmy raptem colty, z których nigdy nie strzelaliśmy.

  • To nie mieliście żadnych ćwiczeń?

Mieliśmy, ale z tych coltów akurat nie.

  • Jak to się odbywało z ćwiczeniami?

To już było później. Osobiście przeszedłem szkolenie w partyzantce w lasach wyszkowskich ponieważ byłem w akcjach „Partyzantka II”, u nas tak się to nazywało. To wtedy miałem ćwiczenia. Ale normalnie to jeździli nasi chłopcy do lasu gdzieś w wyznaczonych terenach. Nie przeszedłem takiego ćwiczenia.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?

Jak mówiłem, w lipcu byliśmy w partyzantce wróciliśmy do domu 25 albo 26 lipca i siedzieliśmy już w pogotowiu. Wiedzieliśmy już, że będzie Powstanie.

  • Zauważył pan różnicę w zachowaniu Niemców?

Oczywiście. Jak wracaliśmy z Radzymina do Warszawy, to Niemcy, uciekinierzy z frontu jechali na naszym wozie. My wieźliśmy broń, a oni, dwóch ich chyba siedziało na tym wozie, jechało parę kilometrów razem z nami. My byliśmy jeszcze wtedy w mundurach, bo jak pojechaliśmy na partyzantkę, to staraliśmy się wszyscy być w polskich mundurach. Tak to było, że wtedy już taki bałagan był. Ale powyżej Radzymina, to już musieliśmy się wszyscy przebrać w cywilne ciuchy. Indywidualnie wtedy dostawaliśmy się do domu, chociaż do Radzymina doszliśmy w grupie. Przed 1 sierpnia już wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. 1 sierpnia dostaliśmy rozkaz, że mamy się zgłosić na ulicy Mireckiego Zgłosiliśmy się na Mireckiego, nasza drużyna w całości zgłosiła się, chociaż batalion nie był w pełnym składzie. Miał około siedemdziesięciu, siedemdziesięciu pięciu procent, później się dołączyła reszta.

  • Kiedy dotarła do pana wiadomość, że już trzeba się gdzieś stawić?

Rano 1 sierpnia.

  • Gdzie był ten punkt?

Ulica Mireckiego, który numer, nie pamiętam, wydaje mi się, że siedem, ale nie jestem pewny.

  • I co zadecydowano wtedy? Co robiliście pierwszego dnia?

Po pierwsze, cały batalion miał inne zadanie. Przedtem było mówione, że zadaniem będzie ochrona sztabu na Mokotowie, a zostaliśmy przerzuceni na Wolę, więc było zaskoczenie dla wszystkich. Byłem osobiście w naszym plutonie „Kuby”, plutonie „Felek” i dostaliśmy jako pierwsze zadanie zbudowanie zapory, barykady na ulicy Okopowej na wysokości bramy cmentarnej. Wtedy dochodziła tam z drugiej strony ulica Gliniana i na tej wysokości mieliśmy zbudować barykadę. Brama była otwarta, obydwie części bramy zostały zdjęte i oparte o murowany parkan cmentarza. Wykorzystaliśmy na barykadę jeden, może dwa wagoniki, którymi oni wywozili gruz, ale wozili również zabitych Żydów z getta. Ściągnęliśmy tam również dwa wagony tramwajowe, akurat były. Pamiętam, że „Kuba” dzwonił jako konduktor pociąganym dzwonkiem, a „Anoda” dzwonił nogą jako motorniczy. To pamiętam ten moment przed przewróceniem wagonów.
Później siedzieliśmy przy wagonach. Zrobiła się już noc, bo to przecież była godzina siedemnasta, więc za parę godzin zrobiło się ciemno i zaczął padać deszcz. W związku z tym nasza grupa schowała się przed deszczem pod drzwiami, pod bramą przy murze. W pewnej chwili wyszedłem stamtąd i zobaczyłem, że nasz patrol prowadzi trzech chłopców, z których dwóch było moimi kolegami z gimnazjum przed wojną. Spotkaliśmy się, porozmawialiśmy, sprawa się wyjaśniła, że to nie są żadni szpiedzy. Później oni zostali do nas przydzieleni, z tym, że nie bezpośrednio do naszej, ale do innej drużyny, ale byli wszyscy razem w naszym plutonie. Mieli ze sobą jeszcze trzeciego kolegę. Myślę, że oni mieli się zgłosić do „Miotły”, ale zostali odcięci i nie mogli się zgłosić do „Miotły”. Całe Powstanie przeżyli z nami. Tak się zaczęło. To był pierwszy dzień.
Natomiast drugiego dnia rano wjechały dwa czołgi na ulicę Okopową od strony placu Kercelego. Jeden od razu wpadł w dół i oparł się o dom, który w tym dole stał, za ulicą Okopową, naprzeciwko ulicy Mireckiego. Jeden utkwił, a drugi doszedł aż do nas. Tam jest załamanie na murze, gdzie siedział nasz obserwator. Krzyczał „Rzucać granaty!”. Miałem „gamonia”, to jest ten duży granat, więc rzuciłem też „gamoniem” w kierunku czołgu. Oczywiście, czy doleciał czy nie doleciał, nie wiem, bo przez mur się rzucało, więc nie wiadomo, dobrze czy nie. Czołg uderzył w słup i Niemcy się poddali, już byli w strachu, bo tyle granatów leciało, że się poddali i zdobyliśmy czołg. Pamiętam jeszcze, że „Anoda” wszedł do środka czołgu, „Kuba” również wszedł do środka, bo to już było pod naszą bramą, dziesięć metrów od naszej bramy. Wyciągali wszystko z czołgu. „Anoda” wyciągnął między innymi karabin maszynowy i musiał spróbować czy strzela. Strzelał. Wyciągali mundury, jedzenie, konserwy, rozmaite inne rzeczy. Za chwilę przyszedł rozkaz, że będziemy atakowali szkołę na ulicy Spokojnej.

  • Ten czołg jeszcze się do czegoś przydał?

Tak. Został jeden i drugi, obydwa czołgi zostały później wyremontowane i brały udział w ataku, na przykład na „Gęsiówce”. Na „Gęsiówce” był użyty właśnie ten czołg, który u nas został. Brał udział w odbiciu „Gęsiówki”. Później my dostaliśmy rozkaz, że idziemy na Spokojną. Dwie drużyny, 2. i 4. z naszego plutonu i jeszcze jedna drużyna z II plutonu, trzy drużyny poszły na Spokojną. Tam obok szkoły była fabryka Cygana, w fabryce Cygana „Kuba” zrobił odprawę ostateczną.

  • Kto to był „Cygan”?

Cygan to było chyba nazwisko właściciela tej fabryki. W fabryce ustawialiśmy się do ataku. Między innymi jakiś Niemiec strzelił w bramę fabryki i jeden z kolegów został ranny odłamkami gruzu, odłamkami muru, który roztrzaskał pocisk. Oczy, twarz miał poranione. Później zaczął się atak. Atak polegał na tym, że wybiegaliśmy z fabryki na ulicę Kolską, biegliśmy dziesięć metrów wzdłuż parkanu siatkowego i przez furtkę wpadaliśmy na trawnik terenu szkolnego. Biegliśmy z piętnaście, dwadzieścia metrów, zaczynała się już budowla, budynek szkolny. Jedno wejście było trochę głębiej odsunięte, był uskok w murze. Część kierowała się do tego wejścia, między innymi kapitan „Jan” też wtedy tam był i nasz dowódca „Jerzy” też. Ja z resztą grupy mieliśmy biec jeszcze dalej do frontu szkoły, czyli wzdłuż murów bliższych frontu. W bramie, w furtce był jeden kolega postrzelony w pośladek, dziesięć metrów dalej był drugi kolega postrzelony w pośladek, a ja byłem trzecim kolegą z kolei, jeszcze dalej, z dziesięć metrów za tamtym. Byłem trzecim rannym z kolei. Przeskakiwaliśmy przez jednego, przez drugiego, a mnie omijano, bo już było dużo miejsca. Już mnie omijali wtedy. Tak się moja działalność wojenna skończyła 2 sierpnia około czternastej już byłem nieczynny.

  • Ale przetransportowano pana do szpitala?

Po pierwsze, najpierw myślałem, że mi rękę urwało, bo pocisk przeszedł przez łopatkę, przez płuco i przez obojczyk. Miałem strzaskany obojczyk, więc w pierwszej chwili myślałem, że mam rękę urwaną. Ale patrzę, że wisi, poruszałem, w łokciu się rusza, to nieźle w takim razie. Zameldowałem „Kubie”, że jestem ranny i się wycofuję. W międzyczasie podeszły już do mnie dwie sanitariuszki. Rozerwały mi bluzę, rozerwały koszulę i patrzyły, co jest. Oczyściły trochę, przyłożyły mi bandaże. Tam tylko przyłożyły mi samą gazę i jeszcze nie bandażowały. Natomiast później wyprowadzili mnie na Kolską i tam już posadzili. Jedna sanitariuszka mnie trzymała, oparłem się o jej nogi, bo kazali mi siedzieć pionowo w miejscu, ponieważ miałem torsje krwią. W związku z tym, żeby się nie zakrztusić, żeby wypluwać krew musiałem siedzieć. Dwie koleżanki zrobiły mi wtedy opatrunek, dano mi zastrzyk przeciwtężcowy.
Pamiętam, jak mi powiedzieli: „Pamiętaj, żebyś wiedział, że już dostałeś zastrzyk, żeby ci gdzieś drugi raz nie wstrzyknęli”. Później, jak już szkoła została zdobyta, to elegancko, samochodem ciężarowym zapakowano nas czterech, wszystkich, których wyliczyłem i przewieziono do szpitala Karola i Marii na Lesznie. Tak że moja działalność skończyła się bardzo szybko, 2 sierpnia.
  • Tak, ale był pan mieszkańcem Warszawy i uczestniczył pan w Powstaniu. Do kiedy pan był w Warszawie?

W tym szpitalu, po pierwsze nie pozwolono mi przejść nawet z samochodu na oddział, tylko mnie przeniosły na noszach dziewczyny. Siedziałem już oparty plecami o ścianę. Przyszła do mnie „Pani Stasia”, to jest szefowa sanitariatu „zośkowego”, Stanisława Kwaskowska. [...] Chodzę na jej grób i modlę się, że się mną opiekowała. Przyszła do mnie, żeby zapisać, kto ja jestem. Pamiętam, że z nią rozmawiałem, a później nie pamiętam, co było. Po dwóch dobach, 4 sierpnia, bo 2 sierpnia byłem ranny w południe czy po południu, a 4 sierpnia wieczorem ocknąłem się w dobrym momencie, bo „Anoda” przyszedł odwiedzić „Zośkowców”. Było nas kilku na tej sali z „Zośki”. Pamiętam, że z „Anodą” rozmawiałem, ale półprzytomny. Nie wiem, czy spałem tyle, czy byłem nieprzytomny, bo miałem bardzo duży upływ krwi. Byłem cały zalany krwią, nawet w butach miałem krew, tak że krwi mi rzeczywiście bardzo dużo ubyło.
Pamiętam, że jeszcze później, zaraz chyba momentalnie usnąłem i obudzili mnie dopiero następnego dnia, już 5 sierpnia rano. Przyszła sanitariuszka, umyła mi twarz, ręce, nawet coś mi dała do jedzenia, nie wiem zupełnie co, nie pamiętam. Wieczorem już Niemcy przyszli do szpitala. Najpierw wpadło dwóch. Jeden zaczął strzelać przez okno do kogoś za oknem. Wpadł oficer niemiecki i go strasznie zwymyślał, bo podobno strzelał już do swoich. Dwie godziny później weszło znów dwóch, jeden oficer i przyprowadzili tłumacza ze sobą i powiedzieli, żeby opuścić szpital, ponieważ szpital będzie podpalony za piętnaście minut. W związku z tym wszyscy się zerwaliśmy, oczywiście ci, co mogli. Leżałem na sienniku na ziemi, podniosłem się z siennika, przykryłem się kocem obszytym prześcieradłem na głowę, z ręką na temblaku, bo rękę miałem tylko na chuście, nie miałem żadnych opatrunków gipsowych, bo nie było.
Skierowałem się do wyjścia. Wyjście było przez podwójne drzwi, przez które można było wyprowadzać łóżka, wyciągano między innymi chorych, którzy nie mogli chodzić, a byli na łóżkach z kółeczkami. Przyczyniłem się jeszcze do wyciągnięcia dwóch łóżek, przy jednym pomogłem, jak wychodziłem, a do drugiego wróciłem jeszcze i pomogłem, a potem byłem już taki wykończony, że niestety zrezygnowałem z pomocy. Usiadłem na schodkach, tam był duży taras, było z pięć, sześć schodków, trawnik. Usiadłem na schodkach i myślę, że natychmiast usnąłem, bo nie pamiętam znów, co się działo po tym. Pamiętam, że już było ciemno, jak mnie Niemiec uderzył kolbą, na szczęście w drugą rękę, kazał mi wstać i iść. Automatycznie wstałem i poszedłem, gdzie mi kazał. To było z piętnaście metrów pod budynek pawilonu, gdzie byliśmy. Pawilon już się rzeczywiście palił, tak że już było ciepło. Tam już nas była grupka, w sumie jak doszedłem, piętnaście osób. Później nas przegnali na front budynku.

  • To jest ciągle Leszno?

To jest nadal teren szpitala Karola i Marii między ulicami Leszno a Żytnią. Nie wiem, czy do Żytniej dochodził, ale na tym terenie był. Kiedyś była tam restauracja „Kawalerska”, teraz nie wiem, jaka jest. Nie chodziłem tam dawno. Podeszliśmy dalej do samego wejścia i tam wpadła grupa dziewcząt, sanitariuszek z lekarzami. Z Leszna przez bramę na teren szpitala, była asfaltowa droga. Cała grupa nas minęła i poszła dalej do pawiloniku, dwadzieścia metrów dalej, gdzie były dzieci. Zaczęli wynosić dzieci, niemowlaczki z następnego budynku. Niemowlaczki najróżniejsze, myślę, że żadne z tych dzieci więcej niż dwa latka nie miało, ale były też takie, które zwyczajnie leżały w becikach.

  • To były chore dzieci?

To były chore dzieci ze szpitala. Siostry wbiegały do budynku, wynosiły dzieci i kładły na trawniku przed budynkiem. Ileś dzieci wyniosły, nie wiem ile i w pewnej chwili zaczęła się ostra strzelanina. Przedtem też było słychać jakieś strzały, ale nie bezpośrednio przy nas. W pewnym momencie zaczęła się strzelanina bardzo blisko nas. Niemcy kazali siostrom zabrać dzieci i wgonili nas i siostry razem z zabranymi dziećmi, do komórki pod murem szpitala, gdzie były magazyny stolarskie. Leżały tam jakieś deski, paliki. Tam nas, całą grupę wgonili, a grupa już liczyła z pięćdziesiąt osób, albo może nawet więcej, plus dzieci [wyniesione z budynku]. Tam byliśmy do rana. Uspokoiło się to za jakiś czas i rano przyszło dwóch Niemców. Dali serię z pistoletu maszynowego w drzwi, które były zamknięte „na patyk”. Otworzyli drzwi, ranili przy okazji jednego lekarza, bo był właśnie przy drzwiach i kazali wszystkim wychodzić.
Coś mnie wtedy podpowiedziało, że stamtąd nie mogę wyjść sam, tylko muszę wyjść z dzieckiem. Mimo że miałem tylko jedną rękę, że koc mi się zsuwał, ciągle podtrzymywałem koc, a byłem tylko w kalesonach, i w koszuli i w skarpetkach, zresztą wojskowych niemieckich, bo już mi wyfasowali wtedy niemieckie skarpetki, powiedziałem do jednej z pielęgniarek „Musisz mi jedno dziecko oddać”. Nie bardzo miała chęć, ale siłą dziecko zabrałem, takie właśnie maleńkie dziecko w beciku. Wychodzili poszczególni [ludzie] z komórki, pojedynczo, bo drzwi wąskie. Wyszedłem gdzieś tak pod koniec ogonka. Zdziwiłem się, że Niemcy mnie nie zatrzymali, nie zapytali się. Na krótko się zdziwiłem, bo mnie Niemiec dogonił i pyta się, co jest ze mną. Po niemiecku oczywiście. Mówię, że jestem ranny, bomba uderzyła w nasz dom i z dzieckiem trafiłem do szpitala i idę teraz. Popatrzył, spojrzał na mnie jakoś tak i odwrócił się i poszedł z powrotem do drzwi. Udało mi się przejść i dołączyłem do grupy, która już wyszła z komórki.

  • Nie traktował pana jako powstańca?

Jako powstańca chyba nie. Jak doszedłem do tej grupy, to nie miałem siły. Nim doszedłem do grupy, to wszystko się skończyło, szedłem ostatni. Grupa ruszyła w tym momencie i zaczęła iść. Doszła do ulicy, drogą szpitalną do bramy, przeszła bramę, wyszła na Leszno i poszła w kierunku Młynarskiej, a ja za nimi. Nim doszedłem do Młynarskiej, to oni już dawno byli przy Młynarskiej, tam podobno zastrzelili jednego z lekarzy i poszli dalej. Jak dochodziłem do grupy, to grupa mi znów uciekła. Za chwilę idę sam po ulicy z dzieckiem, jestem dokładnie sam, bo grupa już minęła zakręt ulicy Górczewskiej, przy Tyszkiewicza jest taki zakręt i zginęła, a ja jestem sam jeden i idę z dzieckiem po chodniku, na którym leży szkło, są gruzy. Naprzeciw mnie wychodzi dwóch żołnierzy niemieckich. Jeden oficer, jeden podoficer. I znów mnie coś tknęło. Nie omijałem ich. Idę prosto na nich, dokładnie na środku ulicy się z nimi spotykam. Daję oficerowi Niemcowi dziecko i proszę po niemiecku „Proszę mi pomóc!”. Niemiec zgłupiał, wziął to dziecko na ręce, a ja sobie poprawiam koc, odbieram dziecko i pytam się, gdzie jest szpital. On mi pokazuje, że muszę iść tam dalej w kierunku Płockiej, tam jest szpital. To wszystko akurat dzieje się na zakręcie przy Tyszkiewicza. Bardzo dobrze, że w tym momencie Pan Bóg nad człowiekiem czuwał, w tym czasie mnie i moją rozmowę z oficerem widziała cała obsada karabinu maszynowego, który stał na rogu Płockiej i Górczewskiej. Wszyscy mnie widzieli i widzieli też, jak mi Niemiec pokazywał, że mam w tę stronę iść. W związku z tym nie strzelano do mnie z karabinu maszynowego i pozwolono mi dojść do szpitala. Przed samym szpitalem stało dwóch żandarmów niemieckich, to już wiem, bo żandarmów się już znało. Pytam się, gdzie jest szpital, bo nie wiedziałem przecież, gdzie jest ten szpital. A oni mówią: „Tu”. Pokazywali wejście do szpitala od strony Górczewskiej.
Doszedłem do bramy, ledwo ją otworzyłem, bo to wielka brama, nie miałem jej siły otworzyć, ale jakoś mi się udało. Wszedłem do bramy, trochę ją przymknąłem, niedokładnie, bo już nie miałem siły. Doszedłem kilka metrów dalej do wejścia, które było w bramie, do wejścia do szpitala, na korytarz. Wszedłem na korytarz i patrzę, korytarz jest po obu stronach zajęty, stoją łóżka. Zobaczyła mnie sanitariuszka. Krzyknęła: „Jezus Maria, skąd ty się tu znalazłeś?”. Zabrała mi to dziecko, odebrała ode mnie i pobiegła, mnie kazała poczekać. Po jakimś czasie, niedługim, przyszła do mnie, a ja już ledwo stałem. Przyszła do mnie, przeszła [obok dwóch czy trzech łóżek], znalazła jakieś puste łóżko, kazała mi się położyć. Przeczytała mi, jaka jest karta chorego, który leżał na tym łóżku, żebym wiedział, jak się nazywam i ile lat mam i kazała mi udawać zabitego, bo czasami Niemcy przychodzili i dobijali jeszcze. Szpital został tej nocy rozstrzelany, spacyfikowany, rozwalili wszystkich. Jak wchodziłem, to myślę, że jeszcze na dwóch łóżkach widziałem trupy, ludzi którzy tam leżeli, nieżywych już.

  • Ci Niemcy właściwie kierowali pana na śmierć?

Wszystko możliwe. Co prawda siostra już do mnie przyszła, czyli ktoś z obsługi już był. Nie wiem, czy dobrze udawałem, czy w ogóle straciłem przytomność, albo zasnąłem od razu ze zmęczenia, bo to były pierwsze moje kroki po tych kilku dniach leżenia i w związku z tym nie miałem już siły. Tyle pamiętam z pierwszych momentów. Na drugi dzień, koło południa obudzono mnie i dano mi zupę, która składała się z rozgotowanej kapusty, zwyczajna kapusta ucięta z pola, pokrojona, poszatkowana. Zjadłem zupę i jeszcze leżałem na korytarzu jeden dzień. Na trzeci dzień szpital zaczął się organizować. Już byli lekarze w szpitalu, ci którzy przyszli z dziećmi, dwóch, bo jednego zabili i już wtedy zaproszono nas na salkę na pierwsze piętro. Tam już na salce leżałem aż do połowy września

  • Czy tam właśnie doszli ci ludzie z poprzedniego szpitala Karola i Marii?

Tak, ci ludzie też doszli tam. Tak że pozwolono tym ludziom też dojść. Ale dużo osób było rozstrzelanych na placu. Jak z tego wychodziliśmy, po prostu mnie kazano iść na prawo i to mnie ocaliło, a tych co szli na lewo, to wszystkich rozwalali. Tak że to było różnie. Ci którzy nie mogli wyjść, zginęli, zostali spaleni w szpitalu.
Później już było dobrze, dlatego, że dostawałem opatrunek raz na tydzień, ponieważ mi jeszcze trochę ropiało, ale nie było tak tragicznie. Natomiast obok mnie leżał Andrzejek z ulicy Orlej, dwanaście lat chłopiec, który miał obydwie łydki wyrwane przez karabin maszynowy czołgu. Jemu robiono opatrunek codziennie. Płakał dzieciak niesamowicie, bo to bolesne, bo on miał strasznie ropiejące rany, ale jak wychodziłem już w drugiej połowie września, to on już był na tyle sprawny, że jedna noga już mu się mocno podgoiła, natomiast tej drugiej, gdzie miał prawie łydkę wyrwaną, to nie wiem, jak to tam dalej było z nim. Miał całe mięśnie łydki wyrwane, kość była na wierzchu.
Później było już dobrze, jakieś dwa tygodnie po tym, co opowiadam, momencie wejścia, już do nas dojeżdżała furmanka z RGO. Przywozili już kaszę, cukier, mąkę, chleb do szpitala, już to było zorganizowane. Już stała wacha niemiecka przed szpitalem, tak że już nie można było wyjść, chodzić. Już mieliśmy dobrze, dostawaliśmy w każdy wtorek i w każdy piątek dwa jajka i ćwierć kilograma cukru. Osobiście każdy chory dostał, więc już mieliśmy bardzo dobrze. Przedtem dwa tygodnie żyliśmy pomidorami, które rosły przy szpitalu. Koleżanki sanitariuszki wychodziły z koszem na bieliznę i przynosiły kosz pomidorów i każdy się rzucał i łapał trzy, cztery pomidory i to było całe jedzenie na cały dzień przez dwa tygodnie. Później pani „Stasia” też tutaj dotarła, o której mówiłem poprzednio, i jak minął 15 wrzesień, to pan, który przyjeżdżał furmanką powiedział, że może zabrać dziesięć osób, wyprowadzić z Warszawy za pomocą furmanki, to znaczy część mogłaby jechać, a część iść.

  • Ale za zgodą Niemców?

To już było za zgodą Niemców. Właśnie chciałem wyjść pierwszym transportem stamtąd, a w międzyczasie jeszcze postarałem się o ubranie. Wyszedłem w nocy, o drugiej czy którejś, zaczęło już się rozwidniać, na ulicę Działdowską do jakiegoś mieszkania i wziąłem sobie spodnie, marynarkę, jesionkę, zresztą bardzo długą na mnie. Długa była ta jesionka, aż prawie do kostek. Zamieniliśmy się z kolegą, bo jak przyszedłem do szpitala, to kolega, właśnie taki wielki, miał akurat jesionkę, która była dla niego za krótka, jak marynarka. Zamieniliśmy się, on mi dał tamtą, ja mu tą. W takim stroju puściła mnie pani „Stasia” dopiero drugim transportem. Powiedziała, że pierwszy transport nie wiadomo, czy dojdzie czy nie dojdzie, to zobaczymy, jak to będzie. Drugim transportem już wyszedłem.

  • Zanim pan wyszedł, jak wyglądała wtedy Wola, bo pan jej nie widział, przez wiele dni leżąc w szpitalu, ale po tej strasznej pacyfikacji?

Stały kontury murów, natomiast wnętrza budynków bywały wypalone, nie wszystkie, ale w bardzo dużym stopniu Wola była wypalona. Jechaliśmy Płocką i Wolską i jakąś inną ulicą dojechaliśmy aż do Opacza, do stacji kolejki EKD Opacz. Ta Wola była najczęściej zabudową drewnianą. To były domy spalone i kikuty pozostawały, najczęściej tylko same kominy, tak że w bardzo znacznym stopniu tylko same kominy spotykaliśmy.

  • Na rogu Działdowskiej stoi dom, w którym jest szpital dziecięcy. Wygląda na przedwojenny, to on ocalał?

Tak, był. On ocalał.

  • W takim razie dalej, jak ta peregrynacja wyglądała, jak pan się stamtąd wydostał?

Pamiętam smutną rzecz z Podkowy Leśnej. Dojechaliśmy do Podkowy Leśnej od Opaczy, gdzie wsiedliśmy w kolejkę EKD. Oczywiście nie płaciliśmy za bilety, bo nie mieliśmy czym, ale konduktor to rozumiał, nie upominał się. W Podkowie Leśnej Zachodniej wysiedliśmy, bardzo blisko był pałacyk, w którym na parterze była rozścielona słoma i tam spaliśmy. W niedzielę rano poszliśmy do kościoła, tych kilka przypadkowych osób oczywiście. W kościele spotkała nas przykrość, ponieważ na kazaniu, kazanie wtedy było w środku, przy Ewangelii, takie przed wojną bywały msze, ksiądz powiedział, że „te łobuzy z Warszawy zniszczyły Warszawę”. Wtedy masa ludzi z kościoła wyszła, oczywiście my wszyscy również. Od razu wróciłem do pałacyku.

  • To było w Opaczu?

To nie było w Opaczu, to było w Podkowie Leśnej Zachodniej. Od razu wróciłem do pałacyku, zameldowałem się, że wobec tego idę do rodziny, bo mam rodzinę pod Łowiczem. Wyszedłem stamtąd. Pojechałem pociągiem EKD, do Grodziska, bo kolej jest do Grodziska, przeszedłem pieszo do Jaktorowa sześć kilometrów. Notabene na jedną akcję też tam szliśmy sześć kilometrów, które teraz przechodziłem i zaraz za Jaktorowem wszedłem w lasy. Wyszedłem przy Żyrardowie i tam mnie zatrzymała rodzina, która była wyrzucona z Poznania, odpowiednio wcześniej oczywiście, we wrześniu. Tam u nich zjadłem obiad, nakarmili mnie, wypytali o wszystko. Bardzo serdecznie byłem tam przyjęty. Mało tego, dostałem kawał chleba, z pół chleba dostałem jeszcze na zapas i poradzono, żebym unikał wiosek, tylko żebym szedł przez pola. Skrzętnie to robiłem, ponieważ dobrze znałem tereny podłowickie, bo jeździłem tam bardzo często na rowerze na wakacjach.
Właśnie przez pola, przez miejscowość Kompina przeszedłem do wsi Boczki, gdzie rodzice mieli rodzinę. Umawialiśmy się wcześniej, jeszcze na początku wojny, że jak co, to się spotykamy u rodziny mamy we wsi Boczki Chełmońskie. Tam przeszedłem na piechotę, jeszcze mając przygodę, bo w Kompinie było gestapo warszawskie, więc musiałem przemaszerować przed ich budynkiem. Ale mi się udało, bo akurat w tym samym momencie patrol niemiecki przywiózł jakiegoś cywila do szkoły i oni byli zajęci wprowadzaniem motocykla. Udało mi się przejść właśnie w tym momencie. Przyszedłem tam. Okazuje się, że rodziców nie ma, bo poszli do innych kuzynów, dwa kilometry dalej do innej wioski, ale mamie się śniłem, że przyszedłem i mama na drugi dzień przyleciała, tak że tam się spotkaliśmy.

  • Jakie były doświadczenia rodziców z Powstania?

Tatuś był pracownikiem szpitala i wraz z innymi mężczyznami został załadowany do pociągu i wywieziony za Częstochowę. Pociąg zatrzymał się w lesie gdzieś tam za Częstochową i Niemcy wszystkich wyrzucili z pociągu. Tatuś na piechotę musiał wracać tutaj. Korzystał z niemieckich pociągów towarowych, do Skierniewic, ze Skierniewic do Łowicza i z Łowicza przeszedł tu, tak że był tutaj później. Mama przebrała się w fartuch roboczy, jako pielęgniarka i razem jako obsługa, bo kobiety zostawili jako obsługę, została przetransportowana razem ze szpitalem i z chorymi do Milanówka. W Milanówku była kilka dni, tam powiedziała: „Dziękuję bardzo” i też poszła do rodziny. Mama była pierwsza na punkcie zbornym. Później przyszedł tatuś, a później dopiero ja przyszedłem. Myślę, że to była przedostatnia niedziela września, ale nie pamiętam dokładnie.

  • Tak że za chwilę był już koniec Powstania.

Patrzyliśmy, jak Starówkę zdobyli Niemcy, to przez ulicę Płocką gonili ludzi. Patrzyliśmy, cały dzień szli ludzie ze Starówki Płocką od Górczewskiej w kierunku Wolskiej.

  • Mówi pan o cywilach?

Tak. Z majdanem, z tobołkami, niektórzy bez, niektórzy kulawi. Wiemy, jak wyglądali tacy ludzie. Siedziałem u rodziny do lutego. Jak w styczniu Warszawa została wyzwolona, resztki Warszawy zostały oswobodzone, to rodzice w końcu stycznia wrócili do Warszawy. Nasz dom został cały. Mieszkanie zostało obrabowane, piwnica również obrabowana, zniszczony dach, ale mieszkanie zostało całe. Część rzeczy nawet została, oczywiście nieładnych, bo ładne zostały zabrane, ale roboczych zostało i najważniejsze, zostało dużo dokumentów – moje świadectwa szkolne wszystkie ocalały. Wszystkie świadectwa mam, tak że to rzeczywiście niezwykłe. Mam bardzo dużo zdjęć jeszcze sprzed wojny z różnych wycieczek, z różnych spływów harcerskich. Byłem harcerzem wodnym przed wojną. To wszystko tak się układało.
Później w lutym przyszedłem do Warszawy, korzystając oczywiście z transportu wojskowego. Zatrzymaliśmy w kilku samochód ruskich, który nas dowiózł do Grójeckiej, tam nas wyrzucił i koniec. I już byliśmy w Warszawie. Nie było co jeść w Warszawie. [...] Rodzice już byli na tyle zagospodarowani, że mieliśmy już gdzie spać. Gorzej było z jedzeniem, bo jedliśmy najczęściej to, co można było zdobyć, to znaczy tatuś chodził gdzieś tam i szukał jakiegoś jedzenia. Jak znalazł, to dobrze, jak nie, to byliśmy na kuchni szpitalnej, która gotowała resztki zapasów, które zostały w szpitalu. Najczęściej były to kasze albo ryże. Jeden posiłek ciepły mieliśmy ze szpitala, to już ważne.
Później przyszedł do nas jeszcze wujek, który również niedaleko nas mieszkał na Wspólnej i z nami był. Później zostałem wezwany do wojska, że mam się stawić do komisji RKU, wyszło zarządzenie, ale to był już chyba kwiecień, wiosna. Poszedłem tam, miałem znów szczęście, głupi ma szczęście, okazuje się, że nie mogli sobie poradzić z ilością ludzi, którzy byli i zawołali z tłumu pisarzy. Jakiś pisarz, który mnie spisywał, zamiast Nowogrodzka, na której mieszkałem, napisał ulica Nowaczyńska. W związku z tym nigdy nie dostałem wezwania do wojska. Moi dwaj koledzy, z którymi poszedłem, dostali wezwanie do wojska. Jeden poszedł do lotnictwa, do obsługi samolotów do Dęblina, a drugi był cwaniak, jak dostał wezwanie na trzeciego któregoś miesiąca, to poszedł siódmego, to go ochrzanili „Spóźniłeś się. Dostaniesz drugie wezwanie”. Dostał drugie na piętnastego, to on przyszedł na siedemnastego, znów się spóźnił. I w wojsku nie był. Uciekł później za granicę i dzisiaj jest w Kanadzie. Mamy z nim kontakt.
Później poszedłem zaraz do pracy, jeszcze zdałem egzamin do Politechniki Warszawskiej, ale niestety matematyka wykładana przez pana profesora Pogorzelskiego mnie pognębiła, natomiast spotkałem dziewczynę, która mi się podobała i ożeniłem się. Później było dwoje dzieci, a później pracowałem w Państwowej Komunikacji Samochodowej. Na początku to jeszcze była organizacja wojskowa, bo zacząłem pracować już 8 czerwca 1945 roku. Byłem zastępcą szefa kompanii do spraw technicznych, taką funkcję miałem. Pracowałem w PKS-ie, w 1958 roku zostałem już głównym dyspozytorem. Dostałem mieszkanie, w którym do dzisiaj mieszkam. Wprowadziliśmy się 31 października 1959 roku. Miałem kłopoty z zameldowaniem się. Trzy miesiące walczyłem, żeby się zameldować w tym mieszkaniu. Pięciu pracowników PKS-u dostało tu mieszkanie, bo to służbowe dostaliśmy, oni mieli od razu z miejsca załatwione meldunki, a ja miałem kłopoty, ponieważ byłem akowcem.
  • Ale warszawiakiem!

Chociaż nigdzie nie zgłaszałem, że byłem akowcem, to wiedzieli o tym. Trzy miesiące walczyłem o to, żeby zostać zameldowany w tym mieszkaniu. Pisałem podania, brałem rozmaite zaświadczenia z pracy, ze szkoły, wszystko, co oni chcieli. Zacząłem pracować tutaj normalnie w PKS-ie. Najpierw jeździłem jeszcze do placu Narutowicza, bo tam w Domu Akademickim był PKS, a później, 1 lipca 1948 roku tutaj się przeprowadziliśmy. W 1959 roku zostałem głównym dyspozytorem i właśnie wtedy dostałem to mieszkanie.
W międzyczasie, w 1948 roku, to jeszcze wszystko było przed aresztowaniem „Anody”, to dwa razy w tygodniu byłem wzywany do kadr. Był pan Au, który sadzał mnie przy swoim biurku w kadrach, pusty pokój musiał oczywiście być: „Pisz życiorys!”. Przez pół roku pisałem dwa razy w tygodniu życiorysy, ale byłem sprytny i po pięciu, sześciu takich pytaniach napisałem sobie w domu życiorys, nauczyłem się go na pamięć i wszystkie życiorysy potem pisałem takie same. Po pół roku, jak skończyłem pisać życiorysy, to skończyła się rozmowa z panem Au w taki sposób: „Nauczyłeś się już na pamięć tego swojego życiorysu, że nawet przecinki w tym samym miejscu stawiasz”. I odczepił się ode mnie nareszcie. Ale w międzyczasie również miałem jeszcze jeden kłopot. Spotkałem kolegę, „Burego”, Ryśka, który był aresztowany, ponieważ jego rodzice mieli dosyć dużo pieniędzy, bo mieli sklep. Wykupiono go, ale okazuje się, był śledzony. Spotkałem go w tramwaju i odtąd śledzono mnie niestety, przez jakiś czas.

  • Ale konsekwencji nie było żadnych?

Nie. Na szczęście udało mi się ich później stracić. Oni widocznie nie zauważyli, gdzie dokładnie mieszkam. W te domki fińskie trudno było trafić, bo tam trzeba było wiedzieć, gdzie, w którym miejscu trzeba skręcić. Do domu nie dotarli. Ostatniego dnia, którego widziałem, że mnie jeszcze śledzą, wyskoczyłem z tramwaju, a facet, który mnie śledził, pojechał dalej. Wyskoczyłem na Grójeckiej, a on pojechał dalej jeszcze za plac Narutowicza. Widocznie to się skończyło. Później pisałem życiorysy.

  • Jednym słowem , jak pan zapamiętał Powstanie, co w tej chwili pan o tym myśli?

Przede wszystkim myślę tak, że sama myśl Powstania była bardzo dobra, to że były takie warunki, a nie inne, to zostało spowodowane sprawami politycznymi, że Rosjanie do nas nie przyszli. Ale uważam, że Powstanie było konieczne. Może zbyt długo trwało, ale uważam, że było bardzo pożyteczne i konieczne.

  • I ludzie się sprawdzili, pana zdaniem?

Ludzie się sprawdzili, wszyscy.

  • Zarówno w zorganizowaniu jak i wykonaniu?

Wszyscy byli chętni do pomocy. Rzeczywiście było tak dobrze, dopóki było jeszcze żarcie, dopóki bywało zaopatrzenie. Później, już pod koniec, jak koledzy opowiadali, jak było na Przyczółku Czerniakowskim, że już nie było ani jedzenia, ani opatrunków, to już ludzie zaczęli bardzo psioczyć. Ale również wszyscy byli zgodni, że lepiej umrzeć z honorem niż pójść do niewoli. Tak było.


Warszawa, 23 września 2005 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Henryk Józef Kowal Pseudonim: „Henryk” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter