Tadeusz Zapałowski „Michał”

Archiwum Historii Mówionej

Tadeusz Zapałowski, urodzony w 1926 roku. Miałem dwa pseudonimy: „Michał”, pseudonim w czasie okupacji, w czasie Powstania Warszawskiego, a drugi: „Zambrzycki” – po Powstaniu w partyzantce na Kielecczyźnie. W zasadzie tym pseudonimem posługiwałem się również po 1945 roku w Lasach Janowskich, gdzie byłem w oddziałach leśnych.
W czasie Powstania dosłużyłem się stopnia starszego strzelca, to był mój stopień wojskowy.

W czasie okupacji wstąpiłem do Tajnej Organizacji Wojskowej. Tajna Organizacja Wojskowa to była organizacja kierowana przez znanego chyba wszystkim „Radosława”. W 1943 roku została przekształcona w Kedyw Komendy Głównej, Kedyw Okręgu Warszawa. Co to był Kedyw? Kedyw to były oddziały, prowadzące bieżącą walkę zbrojną, powiedzmy te, które były najbardziej aktywne. Ja znalazłem się w Kedywie Okręgu Warszawa. Naszym bezpośrednim zwierzchnikiem był Józef Rybicki – pseudonim „Andrzej”, a później „Maciej” – doktor filozofii, znakomity człowiek, uczestnik wojny z bolszewikami. Ranny zresztą w czasie tej wojny. On był bezpośrednim dowódcą Kedywu Okręgu Warszawa. Kedyw Okręgu Warszawa miał kryptonim „Kolegium”. Był podzielony na trzy grupy: Kolegium A, B i C. Kolegium A to byli młodzi ludzie przystosowani do wykonywania wyroków, wykonywania akcji zbrojnych… Kedyw Kolegium B, to byli między innymi saperzy, którzy zajmowali się sprawami min, powiedzmy wysadzaniem jakichś obiektów wojskowych. Kedyw Kolegium C to byli stosunkowo młodzi ludzie. Raptem było nas, jak przystąpiliśmy do Powstania, trzydziestu, z tym, że połowa to była młodzież w wieku osiemnastu lat. Myśmy się zajmowali sabotażem i dywersją. Wykonywaliśmy podpalenia samochodów, pociągów, gotowych obiektów, redakcji szmatławych gazet, takich czy innych na terenie nie tylko Warszawy, ale całego województwa warszawskiego. To była organizacja znakomicie zakonspirowana, przeznaczona do tego, żeby pozostawać w konspiracji mimo zmienionych warunków – chodziło mianowicie o to, że miała być włączona do „Nie” kierowanego przez Fieldorfa. Była głęboko zakonspirowana do tego stopnia, że pod znakiem zapytania stał ewentualny udział w walce zbrojnej, co wzbudzało w nas małe przerażenie, bo człowiek chciał walczyć z Niemcami. Ta konspiracja była tak daleko posunięta, że ja znałem tylko bezpośredniego swojego zwierzchnika, i to nie z nazwiska, nie z adresu, tylko on mnie znał. Natomiast ludzie, którzy byli mnie podporządkowani, bo byłem tak zwanym patrolowym, z kolei ja ich znałem, a oni mnie nie znali. W pewnym momencie ta konspiracja się gwałtownie ucinała. Co więcej, jeżeli na przykład spotkanie wyznaczone było na godzinę piątą, to o godzinie piątej punktualnie musiałem być na miejscu. Wolno mi było czekać dziesięć do dwunastu, ewentualnie do piętnastu minut i następnie uciekać z tamtego miejsca, bo baliśmy się, że to miejsce może być spalone. Przy wszelkiego rodzaju spotkaniach, musieliśmy mieć ustaloną z góry legendę, o czym rozmawiamy, w przypadku, gdyby nas zaczepił jakiś patrol policyjny czy też wojskowy, które się wówczas kręciły. Tak to trwało... Najlepszym dowodem na to, że nasza grupa była głęboko zakonspirowana, jest fakt, proszę sobie wyobrazić, że w czasie okupacji z Kedywu, z Kolegium A, B i C, zginęła tylko jedna osoba i to w walce bezpośrednio na ulicy. Tak daleko, głęboko byliśmy zakonspirowani. Nikt o nas, o niczym nie wiedział.

 

  • Jak pan trafił do Kedywu?


Moim nauczycielem był pan profesor Jan Żabiński, dyrektor Muzeum Przyrodniczego w Warszawie i dyrektor ZOO. Przez niego trafiłem do Kedywu. Może o tym, że trafiłem do Kedywu, zdecydowała w pewnym sensie moja rodzinna przeszłość. Mój pradziad, Jan Zapałowski był powstańcem w 1830 roku, majorem Wojska Polskiego. Dziad, Karol Zapałowski uczestniczył w powstaniu w 1863 roku. Wreszcie w I wojnie światowej brał udział ojciec, Szczepan Zapałowski. II wojna światowa – tu już miałem rodzeństwo: brata Kazimierza i siostrę Ludwikę, którzy również byli zaangażowani w walkę. Na dokładkę jeszcze moja liczna, spora rodzina, też była bardzo zaangażowana, [co ułatwiło mi wstąpienie do oddziałów partyzanckich na Zamojszczyźnie po roku 1945. Nadal bowiem żywa była pamiec o moim szwagrze śp. majorze „Kalinie” (Edward Markiewicz), dowódcy obwodu AK Zamość.]

Dzień przed Powstaniem zjawił się u mnie mój dowódca i zawiadomił mnie, że mam się zameldować w konkretnym punkcie, a konkretny punkt to była ulica Zgoda 15. W tej chwili to jest mniej więcej budynek domu towarowego „Junior”, a uściślając, pośrodku stoi wieżowiec Ściany Wschodniej, tam były koszary węgierskie. Myśmy mieli się tam zameldować 1 sierpnia o godzinie dwunastej. Trzeba było najpierw te koszary zająć. Okazało się, że zdobyliśmy je bez trudu, dlatego, że Węgrzy mieli do nas stosunek bardzo serdeczny, a przy tym nie bardzo panowali nad sobą po spożyciu odpowiedniej ilości alkoholu. I wylądowaliśmy w koszarach węgierskich, tam nas uzbrojono. Wyszedłem do Powstania z legitymacją żołnierza AK numer 158 dnia 2 sierpnia o godzinie 5.00 z pistoletem maszynowym w garści, co wzbudzało ogólną sensację i zawiść innych oddziałów. Było nas trzydzieści osób i trzeba było coś z nami zrobić. Kedywowskie Kolegium A zostało przydzielone na Wolę i walczyło w zgrupowaniu bezpośrednio podporządkowane „Radosławowi”. Kolegium B to byli saperzy, oni stanowili ochronę „Montera” na ulicy Jasnej. Natomiast my stanowiliśmy dyspozycyjną jednostkę pułkownika „Radwana” w Śródmieściu. Zaczęto nami kierować 2 sierpnia.

Najpierw wspomagaliśmy batalion „Kiliński” w zdobyciu Poczty Głównej. Przy okazji kolega, który już nie żyje, Tadeusz Cissowski, zniszczył czołg, pierwszy czołg na placu Napoleona, właściwie na placu Powstańców Warszawy. Z niego żeśmy natychmiast wymontowali karabin maszynowy, który służył nam aż do końca Powstania. To była nasza pierwsza akcja, entuzjazm wśród ludności był ogromny. Wszyscy się cieszyli, biegali, poklepywali, też byli ogromnie dumni z tego powodu. Następna akcja była na ulicy Moniuszki, w pobliżu była Komenda Sonderdinstu. To była taka specjalna jednostka wojskowa składająca się z różnych oprychów. Tam atakował Batalion „Kiliński”. Ponieważ oni dysponowali raczej tylko skromnym uzbrojeniem w postaci jednego pistoletu na dziesięciu, dwóch butelek benzyny i kija, w tej chwili mówi się: kij bejsbolowy, przedtem to był tłuczek do kartofli, to nas tam skierowano. Myśmy zajęli ten budynek w dwóch czy trzech.

Byliśmy bardzo dumni z tego.

Efekt był taki, że mieliśmy dwudziestu paru jeńców, musieliśmy ich odprowadzić... I teraz historia, która utkwiła mi mocno w pamięci… Odprowadziliśmy ich do Komendy, do „Montera”. Tam ich pozostawiono na podwórku. Okazało się, że w większości byli to policjanci. Wobec tego padło polecenie, że należy ich rozstrzelać. Myśmy stali naprzeciwko nich. Skrzywiłem się okropnie: „Jak strzelać?!”. Nie mogliśmy sobie wyobrazić, że można strzelać do tych ludzi... Stanąłem tak z boku... Efekt był taki, że oni zostali rozstrzelani przez młodą dziewczynę, która gdzieś tam się znalazła. Ja reagowałem w ten sposób, że wymiotowałem, bo nie mogłem na to patrzeć. Ale co jeszcze…? Otóż, jeden z tych policjantów, łamaną polszczyzną, przy moim łamanym niemieckim, zwrócił się do mnie i wręczył mi zegarek, taką potężną cebulę, i poprosił, żebym ten zegarek oddał jego ojcu, który nazywa się Schneider i mieszka w Gdańsku. Wziąłem ten zegarek. Służył mi do końca Powstania. Pod koniec Powstania, kiedy magazynowałem broń, schowałem również zegarek. Po Powstaniu już niestety ani broni ani zegarka w tamtym miejscu nie znalazłem, ale cały czas pamiętałem o tym człowieku.
Po różnych perypetiach, po tym tak zwanym wyzwoleniu cały czas wiedziałem, że mam się spotkać z ojcem rozstrzelanego Niemca i powiedzieć mu o losach syna. Przypadkowo pojechaliśmy z żoną samochodem nad Jezioro Bodeńskie i przy stacji promu dowiedzieliśmy się, że w tej miejscowości mieszka właśnie Schneider z Gdańska. Ale nie zdobyłem się, żeby iść do niego, po prostu zablokowało mnie. Myślę sobie: „Nie…, co ja temu człowiekowi powiem?”.

 

Rozpoczęła się nasza powstańcza bitwa, tak to nazwijmy... Skierowano nas do zdobycia Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, to jest gmachu, który mieścił się na rogu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Potężny budynek PKO obok... Tam walczyliśmy przez jakiś czas. Wtedy troszkę oprzytomniałem, bo jeszcze cały czas byłem pełen euforii… Jedząc zupę, którą, pamiętam, dostaliśmy od jakichś miłych dziewczyn, w pewnym momencie do talerza wpadł mi odłamek. To dopiero uprzytomniło mi, że sytuacja jest paskudna. Chyba 4 sierpnia, skierowano nas do zajęcia Alej Jerozolimskich, odcinka pomiędzy Marszałkowską a Nowym Światem. Chodziło o przecięcie linii komunikacyjnej, wybudowanie barykady, która później była cały czas, aż do końca Powstania. Nasz oddział ze względów organizacyjnych został wtedy przekształcony w 8. kompanię Batalionu „Kiliński”. Było nas nadal trzydziestu, ale później ta liczba zaczęła się gwałtownie zwiększać, tak że pod koniec Powstania nasza kompania liczyła około sto parę osób. Wielu z nich to byli ochotnicy. Myśmy tą barykadę obsadzali, pilnowaliśmy, żeby jej Niemcy nie zdobyli. W międzyczasie odbywaliśmy różne wyskoki. Trzeba było pójść na PAST-ę i ją zdobywać, więc tam nas skierowano. Tak nami miotano. Nie wiem, dlaczego uznali, że jesteśmy dobrze przygotowani do walki o PAST-ę. Później skierowano nas do Gimnazjum Górskiego. Wreszcie w nocy z 31 sierpnia zaatakowaliśmy Ogród Saski, aby umożliwić ludziom, między innymi Kolegium A, przebijanie się ze Starego Miasta do Śródmieścia. Finał był taki, że plan spalił na panewce, bo Niemcy nie dali się zaskoczyć. Myśmy zresztą byli za słabi. Tam człowiek się potwornie bał, bo praktycznie mówiąc wyszliśmy z murów w teren otwarty... Po różnych perypetiach udało nam się dotrzeć do tak zwanej Palmiarni, czyli obiektu znajdującego się w środku Ogrodu Saskiego. W tejże Palmiarni, były przed wojną palmy, różne ozdobne kwiaty. W czasie wojny Niemcy mieli tam magazyn kartofli. W dwóch zdołaliśmy dojść i usadowić się tam.

  • Kim był pana towarzysz?


Mój towarzysz miał pseudonim „Gałganek”, nazywał się Stefan Jędrzejczak. Był ode mnie starszy chyba o miesiąc albo dwa, wobec czego traktowałem go z należytym szacunkiem. On dowodził… W Palmiarni znaleźliśmy niemiecki Panzerfaust, który udało nam się uruchomić i tak go skierować, że przejeżdżające niemieckie działo samobieżne dostało nim i zapaliło się. Efekt był taki, że Niemcy pokryli cały ten odcinek ogniem, bo zorientowali się, że tam ktoś jest. A my ukryci w kartoflach czekaliśmy cierpliwie na ratunek. Udało nam się wyjść stamtąd dopiero następnego dnia w nocy. Byliśmy ostatnimi ludźmi, którzy opuścili Ogród Saski. Po drodze, na rogu ulic Królewskiej i Marszałkowskiej, napotkaliśmy na polski posterunek dziewczyn, które nas ostrzelały. Jakoś udało się je przekonać… Później okazało się, … że strzelała do nas pani Alina Janowska, która miała pseudonim „Setka” i była w Batalionie „Kiliński”.

Później zaczął się wrzesień. O tyle paskudny, że 3 sierpnia zastrzelono mi ojca…

Jak pan się o tym dowiedział?
Dowiedziałem się przypadkowo. Jeszcze działała linia telefoniczna. Zadzwoniłem do znajomych i oni powiedzieli mi, że ojciec został zastrzelony. Później, chyba 7 września, zginęła z kolei matka i siostra. Został tylko brat, który był na Wilanowskiej, na Czerniakowie... Przepłynął na drugą stronę Wisły. Tam go oczywiście „enkawudziści” zamknęli i włączyli do Odrodzonego Wojska Ludowego Polskiego, w którym nota bene służył chyba dwa miesiące i uciekł, zdezerterował. Szukano go przez długi okres.
Ja nadal siedziałem w Śródmieściu. Nadal robiliśmy różne wyskoki, angażowano nas do różnych akcji. Między innymi przypomniałem sobie, że na rogu ulicy Brackiej i Alej Jerozolimskich, w tym miejscu gdzie jest Centralny Dom Towarowy, został zburzony stojący tam budynek. Cała załoga broniąca budynku została wybita i w ten sposób otworzyła się droga dla Niemców, którzy mogli zaatakować. Trzeba było wysłać posiłki. Wysłano je w postaci jednej osoby – mnie. Ciężko przerażony polazłem na to gruzowisko. Myślę sobie: „Co ja zrobię?”. Był akurat nalot, przestraszyłem się i schowałem. Wlazłem pod leżącą wannę. A kiedy nalot minął, wyszedłem spod wanny i z przerażeniem zobaczyłem zbliżających się z odległości jakichś dwudziestu metrów ode mnie trzech żołnierzy niemieckich. Widocznie wychodząc spod wanny i z gruzów wyglądałem okropnie, bo jak ci Niemcy mnie zobaczyli, to w popłochu zaczęli uciekać. Nawet nie zdołałem za nimi strzelić. Byłem tak zaskoczony sytuacją, że nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Tak to trwało miej więcej do końca września...
A w międzyczasie znów wróciliśmy do Kedywu Kolegium. Wycofano nas z Batalionu „Kiliński” i włączono jako kompanię osłonową, która miała chronić żołnierzy i ludność cywilną po kapitulacji Powstania. Tak to trwało od 2 października aż do 10 października. Stacjonowaliśmy na ulicy Widok. Rola nasza polegała na tym, że z jakimś przydzielonym mi Niemcem chodziłem po różnych budynkach i wynajdywałem ukrywających się ludzi, namawiałem ich, żeby opuścili Warszawę, szukałem rannych. Ten Niemiec, jakiś Bawarczyk, był bardzo miły i serdeczny wobec mnie. To był starszy człowiek, traktował mnie trochę jak syna, pomagał mi i udzielał pomocy innym. Mój przyjaciel, postrzelony przez jakiegoś „ukraińca”, ranny 6 października, a więc już dawno po kapitulacji, potrzebował gipsu. Trzeba było zdobyć gips, żeby uratować nogę. Gipsu nie było. Wobec tego poprosiłem swojego Niemca i razem z nim pomaszerowałem pod Dworzec Główny, który był w rękach Niemców. Tam niemieccy żołnierze wręczyli nam kilka kilogramów gipsu, nie wykluczone, ze były to bandaże gipsowe. Nie miałem siły go nieść, wobec czego pomagał Niemiec. W ten sposób uratowaliśmy nogę mojego przyjaciela. 10 października wymaszerowaliśmy z Warszawy, to była ostatnia defilada przed Politechniką. Pomaszerowaliśmy do Ożarowa.
 

  • Wróćmy do życia codziennego w czasie Powstania. Jak pan był wtedy ubrany?


Wymaszerowałem w spodniach „pumpach” – to były takie spodnie, w których chodzili młodzi ludzie, gimnazjaliści... W pumpach, w koszuli i swetrze. Były nieco przybrudzone, a ponieważ nie było wody, były również trudności z doprowadzeniem się do stanu używalności. Ale po Powstaniu, kiedy już była przed nami perspektywa pójścia do obozu, maszerując po mieszkaniach „doubieraliśmy się”, jeżeli można tak powiedzieć, zdobyłem jakąś marynarkę i chyba jakąś jesionkę…

  • Jak było z żywnością i wodą?

 

Sytuacja nie wyglądała najlepiej. Zaopatrywaliśmy się, chodząc po zboże do dawnych Zakładów Piwowarskich Haberbuscha. Każdy przynosił worek owsa, jęczmienia i robiliśmy jakąś taką „pluj-zupkę”. Poza tym będąc na barykadzie w Alejach Jerozolimskich, zawsze nam się udawało coś zdobyć. Ludzie przenosili żywność ze Śródmieścia Południe do Śródmieścia Północ, ewentualnie odwrotnie... Zawsze nam tam ktoś coś dawał. Oczywiście nie było chleba.

 

Wodę na szczęście mieliśmy, właściwie udało nam się dzięki Rosjanom, którzy zamiast trafić w pozycję niemiecką, wystrzelili pocisk artyleryjski, który trafił w naszą pozycję i wyżłobił ogromną dziurę. Okazało się, że trafił w studnię. W ten sposób mieliśmy wodę, w którą zaopatrywała się także ludność cywilna.

 

Nie przywiązywałem do tego specjalnie wagi może, dlatego, że mieliśmy trzy czy cztery dziewczyny, które dbały o to, żebyśmy byli zawsze odżywieni. Odżywieni to może za duże słowo, ale żebyśmy nie czuli takiego strasznego głodu.

 

  • Pamięta pan jak się nazywały te dziewczyny, jakie miały pseudonimy?


Tak, pamiętam. Jedna to była „Marta”. Druga – „Barbara”, przez pewien okres, po wojnie, nawet moja żona. Trzecia to była „Ninka”. To są w tej chwili już bardzo poważne i stateczne panie. One dbały o to, żebyśmy jakoś jadali.

  • Czy podczas Powstania toczyło się jakieś życie towarzyskie?


Trudno powiedzieć. Raczej nie było życia towarzyskiego. Nasza rola sprowadzała się do tego, że praktycznie przez cały dzień na zmianę pilnowaliśmy naszego odcinka nie dopuszczając przeciwnika, broniąc barykady i jedynego przejścia łączącego Śródmieście Północne ze Śródmieściem Południowym. To była centralna barykada w Warszawie, broniona przez nas, do końca Powstania nie zdobyta i umożliwiająca swobodne przejście ludności.

Chyba 1 października, kiedy już trwało zawieszenie broni, na środku Alej Jerozolimskich pojawił się Niemiec. Stanął w odległości jakichś stu metrów od naszych placówek i machał białą flagą. Wylazłem do niego, pytam się, co się stało? Chodziło o to, żeby jego oficer i mój oficer porozmawiali wspólnie na temat ludności cywilnej, która gdzieś tam przechodziła. Wróciłem do jednostki. Mój oficer, Antoni Bieniaszewski, przedwojenny podporucznik Wojska Polskiego, pomaszerował bardzo pięknie wystrojony w mundur wojskowy, nieskazitelnie ubrany i ogolony. W owym czasie był podporucznikiem, obecnie jest przewodniczącym Środowiska Batalionu „Kiliński”. Dwóch oficerów rozmawiało, a ja z tym Niemcem stałem obok, stanowiliśmy ich osłonę, ochronę. Tak to trwało... [Potem] przemaszerowaliśmy koło Politechniki. Pieszo udaliśmy się do obozu w Ożarowie.

 

  • Jak reagowała ludność cywilna na Powstańców?

 

Ludność cywilna, z którą się spotkałem była do nas w pierwszej fazie nad wyraz życzliwie ustosunkowana. W ostatniej fazie byli po prostu zmęczeni. Ale nie było niechęci w tych ludziach. Wiedzieli, że [Powstanie] było konieczne, że nie można było inaczej postąpić. Zresztą staraliśmy się z ludnością cywilną uzyskiwać jak najlepsze kontakty.

 

Kiedy Rosjanie rozpoczęli zrzuty, nad domami przelatywał strasznie warcząc samolot dwupłatowy, tak zwany kukuruźnik. Wyrzucał na przykład worek sucharów, który spadając rozsypywał się. Suchary oczywiście szlag trafiał! Albo wyrzucił broń, z tym, że jeżeli nawet cało do nas dotarła, to nie było do niej amunicji. Czyli wszystko odbywało się w sposób socjalistyczny.

 

Dzieliliśmy się z ludnością tym, co mieliśmy, a ludność dzieliła się z nami tym, co miała. Może trafiliśmy na taki zespół ludzki? Ostatnio przebywaliśmy na ulicy Widok, gdzie traktowano nas bardzo serdecznie i po przyjacielsku, a my ludność również. Idąc do obozu jenieckiego też stykałem się z ludnością cywilną i wszyscy nam udzielali jak najdalej idącej pomocy.

 

  • Czy dowiadywał się pan w trakcie Powstania, co się dzieje w innych dzielnicach? Czy był jakiś kontakt z innymi dzielnicami? Czy był przepływ informacji?

 

Przepływ informacji był dla nas prosty i nie było z tym problemu, bo główne przejście było przez Aleje Jerozolimskie. Byliśmy na bieżąco informowani, co się dzieje w innych dzielnicach. Przybiegały łączniczki z jednego końca na drugi. Była specjalna linia telefoniczna. Radia nie było. Na sznurku przeciągniętym przez ulicę na wysokości pierwszego piętra była przywiązana duża, metalowa puszka, do której wkładano różne informacje i przeciągało się ją, jak kolejkę linową, na drugą stronę. Dużo radości sprawiała nam ta puszka, bo Niemcy usiłowali ją zestrzelić, ale jakoś im się to nie udawało. W końcu tę puszkę uszkodzili i w ten sposób łączność pisemna została zerwana.

 

  • Co się z panem dalej działo po obozie w Ożarowie?


Postanowiłem jechać do obozu jenieckiego. Zabity ojciec, matka nie żyje, zabita siostra, jestem sam. Nikogo nie mam. Pomyślałem: „Co ja z sobą pocznę?”. Ale równocześnie nie ma w obozie nic do jedzenia. Rzekomo ma przyjechać Szwajcarski Czerwony Krzyż i opiekować się nami. Ale nic się nie dzieje. W pewnym momencie, stojąc koło bramy obozowej, zauważyłem, że, pilnujący bramy Niemiec odwrócił się. Wówczas zrobiłem krok. Stanąłem za Niemcem już po drugiej stronie bramy. Wtedy podbiegła do mnie dziewczyna i założyła mi na rękę opaskę RG – Rady Głównej Opiekuńczej, jedynej uznawanej przez Niemców organizacji i mówi: „Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj!”. No i uciekłem. Ale przecież nie mogłem zostawić swoich przyjaciół. Wszystkie moje rzeczy, marynarka, z której byłem tak dumny i jesionka, zostały w obozie. W najbliższym sklepie zaopatrzyłem się w żywność, ludzie dawali mi mnóstwo żywności. Ogromny wór żywności przytoczyłem z powrotem do obozu jenieckiego pod główną bramę, wzbudzając ogromną sensację stojących za bramą. Chciałem wejść do środka, ale Niemcy mnie nie wpuścili. Zorientowali się, że jestem z RGO, bo zapomniałem zdjąć opaskę. W ten sposób Niemcy umożliwili mi ucieczkę z obozu. Zostałem sam w Ożarowie i nie wiedziałem, co z sobą począć. Pierwsze kroki skierowałem do Urzędu Gminy. Wydano mi natychmiast kenkartę, czyli dowód tożsamości z datą zameldowania 1 lipca 1944 roku, świadczącą o tym, że jestem stałym mieszkańcem Ożarowa i w związku z tym, nie mam nic wspólnego z Powstaniem. Skierowano mnie do jakiejś pani. W międzyczasie dołączył do mnie kolega, który wykorzystując to zamieszanie również uciekł i we dwójkę poszliśmy na nocleg.

  • Jak ten kolega się nazywał?


Nazywał się Antoni Grobicki, miał pseudonim „Piętnastka”, bo jako piętnasty przystąpił do naszej grupy. Paskudnie wyglądał ten nocleg, dlatego, że byliśmy zawszeni. Pani, która nas rano obejrzała powiedziała: „Ludzie, co ja z wami pocznę?!”. Umyliśmy się i poszliśmy do kolejki dojazdowej, która kursuje zresztą do dzisiaj –WKD. Dojechaliśmy do Milanówka, do Grodziska i pieszo poszliśmy w kierunku Radomia, bo okazało się, że w Ostrowcu Świętokrzyskim była rodzina mojego kolegi. Tam się nami zajęto, skombinowano jakieś dokumenty. Z Ostrowca Świętokrzyskiego, poza różnymi jeszcze drobnymi peregrynacjami, pomaszerowałem do lasu, konkretnie do miejscowości Włoszczowa na trasie Kielce – Częstochowa. Tam już zostałem w lesie. To był koniec października.

  • Co to był za oddział?


[Była to tak zwana grupa „Marcina” wchodząca w skład Batalionu „Pięść” zaliczona do 74 Pułku Piechoty. Stacjonowaliśmy (jeżeli to trafne określenie) w bunkrach leśnych kolo wsi Pukowiec. Kontakty utrzymywaliśmy poprzez właścicieli majątku w Czarnkowie należącym do państwa Wendów. Działań bojowych praktycznie nie prowadzono. Pamiętam, ze 6 stycznia 1945 roku wizytował nasz oddział generał Okulicki „Niedźwiadek”. Po wkroczeniu Rosjan, oddział rozwiązano].

. Wędrówka odbywała się częściowo pieszo, częściowo samochodem, konno. Raz udało mi się podlecieć kawałek kukuruźnikiem. Gdy dotarłem do Warszawy, przede wszystkim poszedłem w miejsce, gdzie ostatnio mieszkałem, na ulicę Leszczyńską na Powiślu, niedaleko elektrowni. Zastałem tam kupę gruzów. Przedostałem się wówczas na drugą stronę Wisły. Sto kilometrów od Warszawy, w Siedlcach, miałem stryja, o którym wiedziałem i chciałem do niego pojechać. Drogę do Siedlec pokonałem w ciągu chyba dwóch dni. Byłem szczęśliwy, że zobaczę stryja. Okazało się, że dzień wcześniej rozstrzelali go Rosjanie, bo był w PPS-ie. Poza tym w czasie wojny bolszewickiej w 1920 roku był kierowcą Piłsudskiego, później zaś kolejarzem.
I znów zostałem na lodzie. Nie miałem nikogo, a coś musiałem z sobą zrobić. W czasie okupacji chodziłem na tak zwane komplety i przy okazji rozpocząłem pracę. Byłem takim młodszym pomocnikiem młodszego pomocnika kasjera w kolejce dojazdowej z Warszawy przez Grochów do Otwocka do Karczewia. Tam zaczepiłem się na pewien czas. Przypomniałem sobie o moim szwagrze na Zamojszczyźnie. Pojechałem, więc do lasów zamojskich, a konkretnie pod Szczebrzeszyn. Tam wylądowałem w partyzantce. To była już zupełnie inna partyzantka. Byliśmy narażeni, nie tyle na Niemców, co na Rosjan oczywiście i na nieliczne środowiska komunistyczne, które chętnie by nas wydały w ręce swoich przyjaciół.
W partyzantce byłem przez chyba pół roku, poczym postanowiłem wrócić do Warszawy. Na miejscu zorientowałem się, że pobyt w Warszawie nie ma sensu i dotarłem na Śląsk. Mimo, że skończyłem pierwszą klasę licealną, miałem stwierdzające ten fakt zaświadczenie, uzyskałem także zaświadczenie, że mam maturę i świadectwo dojrzałości. Doszedłem jednak do wniosku, że nie jest to uczciwe i zapisałem się na kurs. Po roku zdałem maturę jako eksternista.
Następnym etapem był powrót do Warszawy. Tam zamieszkałem w akademiku na Placu Narutowicza.

 

Tam też miałem mnóstwo kłopotów z bezpieką i różnymi władzami...

  • Jakie to były kłopoty?


Przypomniano sobie, że jestem chyba „wrogim karłem reakcji”, że działałem przeciwko komunie. Jakim cudem nie poszedłem do więzienia, nie jestem w stanie powiedzieć! Może w skutek bałaganu, który wówczas panował. Poza tym, stosunkowo zręcznie udawało mi się unikać kontaktu z nimi.

W rezultacie udało mi się skończyć Uniwersytet Warszawski, Wydział Prawa. Później rozpocząłem karierę naukową – tak to nazwijmy. Zrobiłem doktorat.

  • Nie miał pan żadnych problemów związku z przeszłością?


W moich dokumentach znikały dane, a ja nie ujawniałem się. Starałem się jakoś to zakonspirować. Po zrobieniu doktoratu postanowiłem dalej się uczyć i zrobić habilitację. I tutaj zaczęły się pierwsze kłopoty, bo oblałem pierwsze kolokwium habilitacyjne. [..] Niezrażony tym wyjechałem do Poznania, gdzie udało mi się tę habilitację zrobić. Rozpocząłem pracę na uczelni. Nie bardzo mogłem dostać się na Uniwersytet Warszawski, wobec tego wylądowałem na Politechnice Świętokrzyskiej. Był tu utworzony Wydział Zarządzania i Administracji, który miał kształcić dziś powiedzielibyśmy menedżerów, a wówczas organizatorów produkcji. Później uzyskałem wpis na listę adwokacką i w ten sposób pomnażałem swój dorobek aż do emerytury. Jeżeli dodać, że jeszcze w czasie Powstania, 31 sierpnia, zostałem nieco poturbowany i jestem inwalidą wojennym, bo straciłem wówczas wszystkie zęby, zostałem połamany, gdyż w spotkaniu towarzyskim z Niemcem dostałem kolbą karabinu w nos i wszystko się po prostu rozleciało... Tak oto zakończyłem praktycznie swoją karierę. Emerytura, koniec, nic więcej. […]

  • Jak pan z perspektywy czasu ocenia Powstanie?


Oczywiście to jest bardzo subiektywne zdanie... W moim odczuciu to Powstanie było konieczne. Zdaję sobie sprawę z tego, że mnóstwo ludzi podchodzi do tego negatywnie, mówią: „Po co? Tyle zniszczenia!”. Bylibyśmy bardziej zniszczeni i bardziej, że tak powiem, rozbici, gdyby nie Powstanie. W tej chwili trudno mówić o patriotyzmie młodzieży, w takim znaczeniu, jakim był ten patriotyzm kiedyś, gdy był przelewany z krwią matki, rodziny. Trudno było sobie wyobrazić, że mogło być inaczej. W tej chwili młodzi ludzie mają wszystko w nosie. Dla nich miernikiem jest wyjazd na Zachód. Mnie się jakoś na szczęście udało z tymi wszystkimi historiami. No i tak dojechałem do emerytury. To wszystko.



Warszawa, 18 listopada 2005 roku
Rozmowę prowadziła Kinga Piotrowska
Tadeusz Zapałowski Pseudonim: „Michał” Stopień: starszy strzelec Formacja: Batalion ,,Kiliński’’ Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter