Henryk Koński „Pelikan”

Archiwum Historii Mówionej

  • Jest 24 stycznia 2005 roku, jesteśmy w Warszawie, rozmawiamy z panem Henrykiem Końskim pseudonim „Pelikan”. Od 15 sierpnia 1943 roku pseudonim instruktorski „Korsak Stateczny”. Rozmowę prowadzi Hanna Zielińska.



  • Najpierw poproszę pana o podanie miejsca i daty urodzenia.

Warszawa, 14 czerwca 1925 roku.

  • Proszę powiedzieć, jaki był pana stopień wojskowy w czasie Powstania i do jakiego zgrupowania pan należał?

W czasie Powstania... kapral podchorąży Armii Krajowej, uzyskany w czerwcu 1944 roku. A jeśli chodzi o stopień harcerski – podharcmistrz „Szare Szeregi” uzyskany po kursie o kryptonimie „Szkoła za Lasem” prowadzonym osobiście przez Naszelnika „Szarych Szeregów” pseudonim „Orsza”.

  • Może zaczniemy od okresu przedwojennego. Proszę powiedzieć kilka słów o pana szkole, o pana domu.

Urodziłem się na Powiślu, na ulicy Przemysłowej, która w tej chwili prawie nie istnieje, bo została przegrodzona Trasą Łazienkowską. Do szkoły podstawowej chodziłem na ulicę Czerniakowską, do klasy czwartej i piątej. Później rodzice moi przeprowadzili się na Grochów i tu zacząłem uczęszczać do szkoły podstawowej numer 54, aż zdałem szóstą klasę. Z szóstej klasy zdałem do gimnazjum, które mieściło się na ulicy Skaryszewskiej. To było 4 miejskie gimnazjum imienia jednego z dowódców powstania kościuszkowskiego. Tam ukończyłem klasę pierwszą, później wybuchła wojna. To gimnazjum było imienia Jakuba Jasińskiego.

  • A jak pan pamięta swoich nauczycieli przedwojennych? Jacy to byli ludzie?

Przeważnie to byli ludzie o dużych walorach wychowawczych, a jednocześnie o dużym ładunku patriotyzmu, który przekazywali młodzieży.

  • Proszę teraz powiedzieć o samym momencie wybuchu wojny. Jak pan to wspomina? Gdzie pan był wtedy? Jak pan rozumiał to, co się dzieje?

Wróciłem w ciągu lata 1939 roku z obozu harcerskiego i byłem w tym czasie z rodziną na tak zwanych „letniakach” pod Warszawą, w Starej Miłosnej. I tam mnie zaskoczył wybuch wojny. Od razu zgłosiłem się do miejscowych władz, które organizowały wojsko, to znaczy w sensie udziału w pewnych działaniach na rzecz oddziału informacji, gońców i tak dalej. To trwało dosyć krótko. Kiedy wojska niemieckie podchodziły do Warszawy od wschodniej strony, ja udałem się do Warszawy do swoich krewnych w Śródmieściu i tam spędziłem, powiedzmy, czas aż do poddania się Warszawy.

  • A jak pan sobie przypomina okres okupacji? Co pan robił po rozpoczęciu okupacji? Te pierwsze lata wojny. Pierwsze dwa, trzy lata wojny... Jak to wyglądało w pana przypadku. Pan miał kilkanaście lat i był pan harcerzem.

Miałem lat... czternaście, piętnasty rok, w tym czasie należałem do 22 Warszawskiej Drużyny harcerzy na Grochowie. Zresztą byłem zastępowym. I tutaj w bardzo krótkim czasie, bo już w lutym 1940 roku przystąpiłem do konspiracji organizowanej przez instruktorów naszej drużyny, a przede wszystkim przez drużynowego, którym był wtedy podharcmistrz Henryk Ostrowski. Od razu zostałem przydzielony do zespołu harcerzy, którzy zaczęli się szkolić w kierunku wojskowym. Przede wszystkim pierwsza działalność to było poszukiwanie i wykopywanie gdzieś zakopanej, zakonspirowanej broni. Czyszczenie i przygotowywanie rozmaitych akcesoriów, jak hełmy czy inne sprzęty wyposażenia wojskowego. Później przystąpiliśmy najpierw do szkolenia podstawowego wojskowego, a następnie, już stopniowo, w miarę upływu czasu, do szkolenia specjalistycznego.

  • Ten początkowy okres, to poszukiwanie broni. Skąd wiedzieliście, gdzie szukać? Skąd ją wyciągaliście...

Wiadomości były różne, od wszystkich znajomych, powiedzmy harcerzy też, naszych sprzed wojny, którzy donosili, że tu widzieli, że zakopano czy zmagazynowano broń i myśmy tam docierali, wyciągali ją, potem czyścili, odpowiednio konserwowali i składali na magazynach zakonspirowanych.

  • Byliście informowani po co ta broń jest magazynowana, czy już przed Powstaniem pan wiedział...

Nie. Myśmy zdawali sobie sprawę, że jeśli mamy w przyszłości stanowić jakąś jednostkę o charakterze zbrojnym, to ta broń będzie nam potrzebna.

  • To teraz powoli już o Powstaniu. Proszę powiedzieć o okresie tuż przed Powstaniem, jak już się zbliżało Powstanie...

Przed Powstaniem... Może ja pokrótce powiem. W roku 1942 należałem do organizacji Szare Szeregi. Zdecydowano się, ponieważ przedłużała się wojna, na podział oddziałów harcerskich na trzy piony. Najstarszy, do którego ja też należałem w tym czasie, to były Grupy Szturmowe, tak zwane GS, które były przeznaczone do działań bezpośrednich. Nawet jeszcze przed wybuchem Powstania Warszawskiego. Druga grupa, młodsza, która charakteryzowała się wiekiem szesnaście do osiemnaście lat, były to tak zwane Bojowe Szkoły, albo krótko mówiąc BS. One były szkolone w kierunku wojskowym, ale głównie również w kierunku specjalizacji łączności. Natomiast najmłodsza grupa, ponieważ do konspiracji harcerskiej chciano włączyć możliwie jak największy krąg młodzieży, która się bardzo garnęła do konspiracji, w wieku dwanaście do piętnaście lat, to byli „Zawiszacy”. Tak zwana grupa Zawiszy, która normalnie prowadziła zajęcia harcerskie, oczywiście w formie konspiracyjnej, ze zdobywaniem stopni i sprawności harcerskich często zmodyfikowanych do warunków wojennych, ale miała później być właśnie tą grupą gońców i, powiedzmy, służby pomocniczej. Na wypadek wybuchu Powstania. Myśl o Powstaniu, czy o jakiejkolwiek zbrojnej akcji zawiązała się już na samym początku naszej działalności i ona była tak przechowywana przez wszystkich, że sam wybuch Powstania, to było tylko ukoronowanie pragnień wszystkich konspiratorów.

  • Proszę powiedzieć, jak to wyglądało, jak już wybuchło Powstanie...

Jeszcze może o tym, co było zanim wybuchło Powstanie. Właśnie w 1942 roku, kiedy zdecydowano się na podział na grupy wiekowe w „Szarych Szeregach”, ja zostałem przez podharcmistrza Henryka Ostrowskiego, który wtedy był komendantem Grup Szturmowych na terenie całej Pragi, razem z moim kolegą Leszkiem Skalskim zostaliśmy skierowani do grup. Jeszcze wtedy nie byliśmy instruktorami harcerskimi. Zostaliśmy wysłani do najmłodszej grupy w charakterze przyszłych instruktorów harcerskich. Naszym zadaniem było zorganizowanie drużyn zawiszowych i poprowadzenie ich na terenie Pragi. Tak też się stało. Obaj żeśmy się tym bardzo skrzętnie zajęli i szybko powstał rój, czyli coś w rodzaju mini hufca harcerskiego, składający się z czterech drużyn zawiszowych. Zresztą ten ruch zawiszowy bardzo szybko się rozprzestrzenił, szybko rósł liczebnie w siły i myśmy musieli pamiętać o tym, że trzeba przede wszystkim wychować kadry dla tych drużyn, ponieważ zgłaszali się ciągle nowi chłopcy. Konspiracja odbywała się podobnie jak w innych oddziałach. Mimo że myśmy byli już przeszkoleni i specjalistycznie, i podstawowo, mieliśmy już zresztą stopnie w tym czasie starszych strzelców, jeśli chodzi o nasze wojskowe przygotowanie, to jednak powoli zaczęliśmy tracić kontakty z naszą podstawową jednostką wojskową. Przeszliśmy na zajęcia z młodzieżą, ze względu na to, że to nas bardzo pochłaniało, bardzo nam dużo czasu zabierało.

  • Proszę opowiedzieć jak te spotkania z młodzieżą, jak te szkolenia wyglądały?

Ze względów organizacyjnych takie spotkania odbywały się na podobnych zasadach jak we wszystkich innych takich oddziałach konspiracyjnych. Mianowicie działo się to w grupie najmniej sześcio-, ośmio-, dziesięcioosobowej podstawowej. W harcerstwie to był zastęp harcerski. Tak się kiedyś nazywał i ta nomenklatura została zachowana. Później ci zastępowi gromadzili się w tak zwaną grupę zastępów zastępowych w drużynie. Oni mieli swoje osobne spotkania. A z kolei drużynowi gromadzili się w tak zwanym roju, czyli mikrohufcu, który myśmy razem ze Skalskim zorganizowali na terenie Pragi. W późniejszym okresie, na skutek żywiołowego rozwoju „Zawiszaków”, tworzyły się nowe roje i ja razem ze Skalskim zostaliśmy skierowani na kurs podharcmistrzowski, który odbył się w Starej Miłosnej pod Warszawą, a który prowadził naczelnik „Szarych Szeregów” – wówczas „Orsza” – Stanisław Broniewski. Po tym kursie zostaliśmy mianowani podharcmistrzami i okazało się, że dwóch podharcmistrzów w jednym roju to jest za duży luksus. Więc ja podharcmistrzowi Skalskiemu zdałem komendę nad hufcem, a sam zająłem się trochę rozpadającym się już, podupadłym hufcem na terenie Warszawy i Pragi. Bo on się tak rozciągał na terenach: Saska Kępa, Śródmieście i część Woli. To był hufiec o kryptonimie „Warszawa Walcząca”. Jeszcze chciałem dopowiedzieć, że ten wcześniejszy hufiec, który tworzyliśmy na terenie Pragi, nosił miano „Orły Podolskie”. To tak w nawiązaniu do znanych powieści sienkiewiczowskich jeszcze. Tymczasem ja zająłem się tym rojem „Warszawa Walcząca”. Miałem jedną drużynę w Śródmieściu, jedną na Saskiej Kępie i jedną na Woli. Dla tych trzech drużyn prowadziliśmy zajęcia. Po bardzo krótkim czasie, jesienią 1943 roku zostałem powołany na stanowisko komendanta proporca. Proporzec w nomenklaturze szaroszeregowej to była taka jednostka pośrednia między chorągwią, to znaczy okręgiem Warszawa, a tymi mikrohufcami, które nazywano rojami. Ta nasza nowa jednostka, proporzec, znajdowała się na terenie Pragi i również, jak wspominałem, częściowo Śródmieścia, częściowo Woli. W sumie razem to było kilkuset chłopców i to był proporzec o kryptonimie „Stalowa Wola”. I tam właściwie żeśmy dotrwali do Powstania.

  • Zanim pójdziemy dalej, gdyby pan jeszcze opowiedział, czego ich pan uczył tak dokładnie, co tam się im przekazywało? Jakieś przykłady, jak to wyglądało?

Przede wszystkim odgrywały tam rolę działania o charakterze patriotycznym, historycznym. Następnie wszystkie związane z ruchem harcerskim, albo skautowym jako takim, na terenie Polski – jeśli chodzi o organizację i formy zdobywania wiadomości. To znaczy przystosowane do warunków czasów wojennych, zdobywanie sprawności harcerskich i stopni harcerskich, które obowiązywały przed wojną, a które w czasie okupacji były ciągle w programie zajęć naszych chłopców.

  • A proszę powiedzieć, czy z tymi chłopcami łatwo się pracowało wtedy – jak pan to odczuwał? Jaka to była praca, jacy to byli chłopcy?

Wiek dwanaście, piętnaście lat, do szesnastu, bo taka była granica wiekowa przejścia do BS. Ci chłopcy zresztą, organizowali się z reguły samorzutnie, jakoś w swoim rejonie, w ramach swoich drużyn, stanowili taką jedność. Z olbrzymią chęcią i zapałem do działania. Tak można by pokrótce to określić.

  • To już może teraz do Powstania przejdźmy.

Moment wybuchu Powstania Warszawskiego zaskoczył nas, gdyż był wynikiem działalności frontowej wojsk rosyjskich, które zbliżały się do Warszawy i trzeba było podjąć jakąś decyzję odnośnie rejonu warszawskiego. Wiemy dobrze, że wybuch działalności naszej na terenie tak Wilna jak i Lwowa nie miał charakteru takiego jak byśmy chcieli, to znaczy nie dał takich rezultatów jak sobie wyobrażaliśmy. Chcieliśmy za wszelką cenę na terenie Warszawy zaakcentować nasz polski i niezależny stosunek do wszystkich spraw związanych z wojną. Oczywiście pozostawaliśmy w sojuszu z naszymi formalnie sojusznikami, ale z tym to bywało różnie. Jeśli chodzi o działanie oddziałów rosyjskich, te absolutnie ignorowały ruch podziemny Polski, wprowadzając swoje własne konspiracyjne oddziały w postaci Armii Ludowej czy jakichś partyzantek, które organizowali na terenie Polski, a które nie zdawały egzaminu ze swojej działalności i prowadziły często do sprzeczności między wolą czy potrzebami miejscowej ludności.

  • A na czym ta sprzeczność polegała?

Na nieliczeniu się przede wszystkim z tymi, na terenie których przebywali. Można by nawet powiedzieć w pewnym sensie - terror działania. Nie licząc się z wolą ludności, nie starając się podkreślić naszego charakteru, narzucając go woli armii, która wkroczyła do Polski i zdobywała poszczególne tereny. Tak ogólnie można mówić – takie były odczucia ludzi, którzy znaleźli się na terenach już okupowanych przez oddziały sowieckie.

  • Czy już teraz możemy przejść do...

Do Powstania, tak? W czasie Powstania zostałem skierowany, ponieważ większość moich zawiszaków znajdowała się na terenie Pragi, więc zdecydowano, że ja, mieszkający na terenie Grochowa, powinienem tu się właśnie znaleźć. Musiałem drużynom i warszawskim, i wolskim wydać polecenia, żeby one się skontaktowały bezpośrednio z podziemnymi władzami, które działały na terenie tych dzielnic, a sam zająłem się już oddziałami, które stanowiły trzon naszych zawiszowych sił na terenie Pragi. Zostałem zakonspirowany w momencie wybuchu Powstania na terenie Pragi w jednym z lokali i stamtąd dostawałem bezpośrednio polecenia od dowódcy Armii Krajowej na terenie Pragi, to znaczy pułkownika Żydowskiego, pseudonim „Bober”, który kierował akcją na terenie VI obwodu Armii Krajowej.

  • Proszę powiedzieć jakie to były polecenia?

Polecenie, przede wszystkim odnośnie najmłodszych zawiszaków, to utrzymywanie łączności. Ta łączność, oczywiście, w pierwszych dniach nie zawsze dobrze spełniała swoje zadania, ponieważ ruchy naszych oddziałów były uzależnione w znacznej części od tego, jak obiekty, które myśmy zdobywali, zostały utrwalone w naszym posiadaniu. Było ich zaledwie kilka. Takim obiektem była dyrekcja kolei przy ulicy Targowej, rzeźnia położona bliżej koryta Wisły. Trzeci taki odcinek to był kolejowy przede wszystkim, to znaczy bocznice kolejowe i stacja na Bródnie. Niestety, utrzymanie tych obiektów nie trwało długo. Bardzo szybko Niemcy uporali się z naszymi oddziałami, albowiem mieli szaloną przewagę liczebną i w uzbrojeniu, czego nam szczególnie owało. Zwłaszcza duże straty poniosły oddziały, które atakowały przyczółki mostowe, żeby przeprawę na drugą stronę Warszawy mieć pod swoją kontrolą. To się nie udało. Niemcy nie dopuścili do tego i na skutek tego działania oddziałów naszych, które zresztą poniosły duże straty zwłaszcza w jednostkach saperów, na Pradze musiały być zawieszone. W piątym dniu Powstania, o tym zadecydował dowódca obwodu VI, nakazując przejście do konspiracji i rozejście się na kwatery przygotowane wcześniej. Niemcy w jakimś sensie chyba zanotowali to jako swój duży sukces i jeździli po głównych arteriach Pragi, żeby utrzymać ten teren i nie dopuścić do jakichkolwiek dalszych działań. No i patrolowali. Ustalili godzinę policyjną i w związku z tym uważali, że na terenie Pragi potrafili się uporać ze zrywem powstańczym. Ale w owym czasie dowódca obwodu zwrócił się do nas, najmłodszych, żebyśmy przede wszystkim zajęli się kolportażem prasy, która była z nasłuchu radiowego przygotowywana. Częściowo dla ludności, ale przede wszystkim dla naszych oddziałów zakonspirowanych. Mieliśmy także za zadanie utrzymanie łączności z dowódcą obwodu warszawskiego i, wreszcie, trzecie takie zadanie to było wysyłanie patroli do naszych oddziałów znajdujących się na przedpolu działań wojennych w tym czasie, niedaleko Warszawy. Nawiązanie łączności i otrzymanie wiadomości, co się dzieje z tymi oddziałami, w jakim one są stanie, jakie są ich możliwości dla dalszego działania. Te patrole zostały rozesłane. Właśnie, między innymi, przekazałem do Muzeum taką relację naszych patroli, które potrafiły tam dotrzeć. To byli przeważnie najmłodsi chłopcy, którym się udało tam przeniknąć, przejść niepostrzeżenie na te zakonspirowane adresy kontaktowe. Tam to polecenie dowódcy VI obwodu zostało przyjęte i oni już zobowiązali się, że będą przesyłali do nas meldunki o tym, co się na bieżąco z nimi dzieje. I tak się rzeczywiście to odbywało. To przychodziło do mnie. Zbierałem te materiały i w momencie, gdy zdecydował o tym dowódca obwodu praskiego, należało je przesłać do Warszawy. Mój kolega, podharcmistrz Skalski, lepiej pływający zresztą, zanurkował, przepłynął Wisłę i dostarczył do Komendy Głównej Powstania te wszystkie meldunki.

  • To był jeden ze sposobów dostarczenia. Jakie inne jeszcze sposoby mieli ci młodzi chłopcy, żeby organizować łączność i kolportaż? Jakie to były metody?

Metody to były takie. Ci chłopcy znali nasze lokale i przychodziły patrole, meldowały się gotowe do podjęcia działań. A myśmy kolejno im zlecali łączność albo wysyłaliśmy je na patrole na te przedpola Warszawy. Natomiast, o ile sobie przypominam, część naszych oddziałów, nie tylko szaroszeregowych ale i akowskich, potrafiła rozmaitymi drogami wziąć udział w dalszych działaniach. Część się przeprawiła na Sadybę i tam wzięli udział w działaniach zbrojnych grupy mokotowskiej, która tę Sadybę obsadziła i prowadziła działania zbrojne przeciwko Niemcom. Część była na Powiślu, zwłaszcza naszych BS-ów. Jedna z drużyn BS-ów znalazła się na Powiślu. Z tą grupą potrafił się spotkać właśnie podharcmistrz Skalski, który jak przepłynął Wisłę, to z nimi się spotkał na wybrzeżu i oni mu ułatwili dostanie się do dowództwa Powstania. Pokierowali nim dalej, ponieważ myśmy się znali z okresu okupacji. Część, pełna trzecia, została wyprowadzona z konspiracyjnych lokali i przeniknęła w stronę lasów Chomiczowskich Pragi i tam wzięła udział w partyzantce, która początkowo miała pewne sukcesy. Nawet zdobyli trochę broni na Niemcach, ale potem zostali rozproszeni i rozmaitymi drogami usiłowali, i niektórym się to udało, przepłynąć Wisłę i dostać się do Puszczy Kampinoskiej, aby dalej prowadzić walkę.

  • W tym czasie kiedy pan koordynował kolportaż i łączność, co dla pana było w tym zadaniu najtrudniejsze? Jakie pan miał największe przeszkody do pokonania? Czy organizacyjne, czy jakieś niebezpieczeństwa? Co pan sobie przypomina?

Chyba najtrudniejszą sytuacją była możliwość dotarcia do wszystkich znanych mi, podanych uprzednio kontaktów zakonspirowanych oddziałów. Zwłaszcza, że tylko kilka godzin w ciągu dnia wolno było się swobodnie poruszać na terenie Pragi. Poza tymi godzinami Niemcy potrafili strzelać do ludzi, którzy znajdowali się na ulicy, więc trzeba było pamiętać, żeby maksymalnie wykorzystać ten krótki okres i nie tylko dotrzeć tam, ale i wrócić. Ale trzeba przyznać, że chłopcy i dziewczęta, bo brały w tym udział również harcerki nasze, doskonale sobie radzili. Potrafili to zrobić naprawdę zdumiewająco.

  • A proszę powiedzieć czy ci harcerze, lub te harcerki, lub pan mieliście jakieś kontakty z ludnością cywilną w tym czasie kiedy spełniali swoje zadania i jeśli tak, to jakie to były relacje?

Z ludnością cywilną raczej staraliśmy się unikać kontaktów, ze względu na... to znaczy z ludnością niezakonspirowaną, ponieważ baliśmy się jakiś prowokacji, działalności agentów niemieckich, którzy mogliby przenikać do naszej organizacji. W związku z tym był zakaz komunikowania się w drodze do punktu, jak i z powrotem.

  • A czy zdarzyło się, że ktoś przeniknął do organizacji?

Nie przypominam sobie. W tym okresie nie miałem takiego przypadku.

  • A jak pan wspomina kontakty z Niemcami? Czy miał pan jakiś bezpośredni kontakt z nimi?

Tak, mam taki jeden, można powiedzieć, mój szczęśliwy przypadek. Jeszcze w tym czasie, zanim wróciłem na Grochów, byłem na Pradze. Już po zawieszeniu działań powstańczych. Próbowałem w tym czasie, kiedy można było chodzić, dotrzeć do niektórych naszych zakonspirowanych harcerskich oddziałów. Miałem przy sobie mapę wojskową, ale nie Warszawy, tylko powiedzmy Kielc. Dlaczego? Wziąłem ją ze sobą, żeby jak się spotkam z chłopcami przećwiczyć sobie z nimi na przykład topografię. W tym byłem mocny, bo byłem słuchaczem geodezji już w tym czasie. Udałem się na ulicę Wileńską, gdzie był zakonspirowany jeden z naszych oddziałów. No i żeśmy sobie pogadali tak, posiedzieliśmy i ja, widząc, że już zbliża się ta godzina, że trzeba będzie z powrotem przeniknąć przez rozgrodzony wówczas teren Dworca Wileńskiego, ruszyłem w stronę swojej kwatery. I kiedy właśnie tak z jednego płotu za drugim przesuwałem się, w pewnym momencie nadziałem się na patrol niemiecki. Halt!. Zatrzymali. Rewizja. Znaleźli tę mapę u mnie. „O bandyta!”. Myślę sobie – ciężka sprawa. Poza tym miałem busolkę ze sobą, taką podręczną, bo chciałem jeszcze przećwiczyć z chłopcami zadania. Zatrzymali to i prowadzą mnie na ulicę Targową. Tam jest placówka niemiecka i tam mówią mi, żebym poczekał chwilę. Przyszedł do mnie facet – okazuje się, że znał dobrze język polski – pyta mnie: „A co pan tu robi? Przysłali mi pana tutaj”. Ja mówię, że jestem słuchaczem geodezji. „Odwiedziłem kolegę na Bródnie”. Podałem dalszy jakiś adres. „I potem nie wiem, co się stało. Jakieś zamieszki. Przenocowałem tam jedną, czy dwie, czy trzy noce, ale wreszcie muszę wrócić do domu”. I pokazuję dokumenty, że mieszkam na terenie Grochowa. „No to może pan iść”. Zwrócił mi i busolę i tę mapę. Myślę: będę szedł, a oni mi strzelą z tyłu w głowę. Jak to bywało. Więc czuję, że włosy mi stają na głowie trochę, ale idę. Uszedłem kilkadziesiąt kroków. Niemcy się rozstępowali, bo widzieli, że tamten dowódca mnie puścił to idę dalej. Idę, czym dalej idę ulicą Targową, tym bardziej czuję, że oddalam się od tego oddziału. Dochodzę niemalże do rogu ulicy Ząbkowskiej. W pewnym momencie jestem przy takim pasie zieleni oddzielającym jezdnie. Tam był rozstawiony karabin maszynowy niemiecki i załoga koło niego. Któryś krzyczy: Stop! Halt! Mówię, że ja tam idę, daję znak gestem. Ale – nie. „Nie wolno, wrócić!”. Więc co ja mam zrobić. Obejrzałem się w lewo, jest numer 64, brama. Nacisnąłem klamkę, brama się otworzyła i wszedłem do budynku numer 64 na Targowej, a tam w tej bramie i dalej na podwórku mnóstwo ludzi, którzy zeszli się tam, jak to zwykle w tamtym czasie ludzie na terenie posesji zawsze się zbierali razem. I zaraz mnie pytają: „Co pan tutaj robi?”. „Mnie tutaj Niemcy skierowali, bo nie chcieli mnie dalej puścić”. „Aha, no tak”. I ja tam u nich przenocowałem do rana. Rano otwierają się drzwi. Wchodzi oddział niemieckich żandarmów, że oni tu rewizję będą robili, bo tu mogą być bandyci. Więc oni tak chodzą i sprawdzają na pierwszym piętrze, na drugim, a my tak stoimy, trzymamy ręce do góry, bo nam tak kazali – stać pod ścianą, stoimy. Ci, którzy znajdowali się na podwórku. W pewnym momencie z pierwszego piętra wychyla się Niemiec i pokazuje, że on tu pistolet znalazł.

  • To był pana pistolet?

Nie. To nie był mój pistolet. Na pierwszym piętrze go znalazł. No i Niemcy od razu do nas. Potem się wyjaśniło, że tam granatowy policjant mieszkał. Oni się zorientowali jak to jest. Napisali pokwitowanie, że konfiskują ten pistolet. Wyszli. Nawet powiedział: „Do widzenia państwu” jeden taki, znający trochę język polski i wyszli. Tak się skończyło. Całe szczęście, że mnie nie rewidowali, bo znowu by znaleźli tę busolę i tę mapę i znowu by się zaczęła cała historia. Więc potem korzystając z pierwszej okazji, kiedy można było się wysunąć trochę, to ja oczywiście poleciałem już na swoją kwaterę i wszystko zakończyło się szczęśliwie. A później, jak była pierwsza okazja to przenikałem przez ulicą Grochowską odcinkami krótkimi, bo tam przemaszerowywały wojska niemieckie, więc też trzeba było się chować. Dotarłem do swojego miejsca zamieszkania i dalej prowadziłem tę działalność, o której wspominałem wcześniej, to znaczy z polecenia dowódcy obwodu.

  • Pan pracował głównie z młodzieżą...

To znaczy takie miałem zadanie, wtedy kiedy w 1942 roku polecono mi się zająć pracą z młodzieżą.

  • A z osób dorosłych z kim pan tak współpracował bezpośrednio?

No więc, przede wszystkim w mojej grupie, w której byłem szkolony wojskowo, to przechodziliśmy najpierw podstawowe szkolenie wojskowe, potem specjalistyczne, a na spotkaniach w lesie w czasie okupacji mieliśmy do czynienia nawet z Cichociemnymi, którzy nam pokazywali różne sposoby walki i możliwości zapoznawania się z różnymi rodzajami broni.

  • A z jakimi Cichociemnymi? Pamięta pan jakieś nazwiska?

Nazwiska... Oni się nie przedstawiali, więc nie pamiętam. Wiem, że to byli Cichociemni.

  • A jak pan wspomina kontakt z tymi Cichociemnymi?

Bardzo sympatycznie, dlatego że oni starali się nam wiele przekazać, a byli bardzo naładowani tymi swoimi wiadomościami. A niezależnie od tego, to bardzo sympatyczni i bezpośredni faceci. Miło się z nimi współpracowało. A jeśli idzie o kontakt, to miałem z dowódcą grup szturmowych na terenie Pragi – Henrykiem Ostrowskim, który był ostatnim drużynowym przedwojennym 22. na terenie Grochowa. Znałem go jeszcze sprzed wojny dobrze. Jego decyzja zaważyła na tym, że zostałem skierowany na ten odcinek właśnie najmłodszych. To od Ostrowskiego i jego aresztowania zaczęła się tragiczna sprawa wiosną 1943 roku zakończona słynną akcją odbicia więźniów pod Arsenałem.

  • Zapytałam się o tych dorosłych w pana środowisku, bo chciałabym się dowiedzieć, z kim pan w czasie Powstania rozmawiał o tym, co się dzieje. Czy pan przypomina sobie jakieś rozmowy o Powstaniu? Bo rozumiem, że z tymi młodszymi to nie... Czy pan sobie przypomina jakieś dyskusje?

Nie, ja w tym okresie byłem trochę jakby odizolowany, dlatego że zajmując się tą działalnością organizacyjną, to znaczy łącznością, przesyłaniem wiadomości, byłem jakby zupełnie na uboczu, bez możliwości spotkania się z tymi ludźmi, z którymi przed i potem, po zakończeniu działań wojennych, miałem kontakty dalej, jako z kombatantami.

  • To proszę teraz opowiadać, co się z panem działo dalej, jak pan już wrócił do swojej jednostki, po tej przygodzie z Niemcami.

Właśnie dostałem polecenie nawiązania łączności i wysyłania meldunków, między innymi polecenie wysyłania meldunków na przedpole Warszawy, tak jak wskazują te strzałki... te mapki – Legionowo, Falenica, tam dalej jeszcze, tam gdzie spodziewane były oddziały rosyjskie, ale gdzie zakonspirowane były już nasze jednostki...

  • I jaki to był okres?

To było mniej więcej, gdzieś 7, 8, 9 sierpnia, aż do 20 sierpnia – w tym czasie.

  • I jak pan wykonywał te zadania? Proszę tak bliżej to opisać.

Więc ja byłem w kontakcie z moimi chłopcami z drużyny zawiszan, i oni przychodzili do mnie i przysyłali dyżurne zespoły, takie dwójki – po dwóch chłopców, czy nawet dziewczęta przychodziły do mnie i zlecałem im te zadania. Oni szli, dostawali materiał. Jeśli chodzi powiedzmy o meldunki, które mieli przenieść, jak również, jeśli chodzi o prasę, na powielaczu przygotowane wiadomości, oni to roznosili potem. Jak trzeba było, to co jakiś czas, co dwa czy trzy dni przychodziły nowe wiadomości i trzeba było je znowu rozsyłać, więc ja byłem w kontakcie i oni wiedzieli, że muszą się zgłosić, żeby wziąć te materiały i roznosić.

  • I co się działo dalej?

Niemcy wreszcie zarządzili łapankę. Jak to się mówi, zbieranie wszystkich. Chodzili po mieszkaniach, mnie wyciągnęli niemalże z łóżka. To było wcześnie rano 22 sierpnia, wyprowadzono nas na ulicę Grochowską, ustawiono w takiej długiej kolumnie, czekaliśmy tam parę godzin, nawet nasze matki, siostry przynosiły nam coś do zjedzenia. No i nas poprowadzono w tej kolumnie, pod silną eskortą pod Dworzec Zachodni. Tam wsadzono do wagonów towarowych i wywieziono do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy przez parę godzin w tym obozie przejściowym, przez który przechodziła w ogóle ludność Warszawy...

  • I w tym momencie dla pana Powstanie się skończyło?

W tym momencie dla mnie Powstanie się skończyło, dlatego że myśmy nawet próbowali uciec z tego transportu, ale tak się złożyło, że bardzo szybko biegł ten pociąg nie zatrzymując się nigdzie. Kiedy myśmy się zorientowali, że będą jakieś możliwości dokonania ucieczki, to było na terenie Niemiec i żeśmy doszli do wniosku, ja i moi koledzy, którzy znajdowali się w tym wagonie, że nie mamy właściwie żadnych szans. Jesteśmy na terenie Niemiec i nie mamy tam żadnego oparcia.

  • Jeszcze chciałabym wrócić do Powstania i zapytać się czy przypomina pan sobie z tego okresu jakieś zbrodnie, których pan był świadkiem?

Bezpośrednio nie, natomiast z relacji już po wojnie, dotarły do mnie wiadomości od drużynowego z Woli Zbigniewa Kemusa, któremu udało się uratować, a który powiedział, że jego rodzina, między innymi brat, który był jednym z członków drużyny wolskiej, zginęła w czasie pacyfikacji Woli.

  • Zostali zastrzeleni...

On został jeden.

  • A proszę powiedzieć, czy w tym czasie...

On zresztą żyje, teraz może złożyć zeznania, ale on, myślę, gdzieś tam składał w tym czasie swoje relacje.

  • A czy przypadkiem miał pan jakiś kontakt z innymi narodowościami w czasie Powstania, ale nie Niemcami? Czy przypadkiem kogoś pan spotkał na Pradze tutaj?

Nie, nie przypominam sobie.

  • A proszę powiedzieć, jak pan wspomina okres Powstania, które wspomnienie jest najsilniejsze? Takie pierwsze, które pamięć przywołuje?

To chyba spotkanie wtedy z Niemcami, które wspominałem, które potem potraktowałem jako jakieś olbrzymie szczęście, które mam wrażenie wyjątkowo mi się jakoś przytrafiło. Później to dalsze moje kontakty, wynikają już z pobytu w Niemczech.

  • A czy w czasie Powstania przydarzyło się panu coś takiego, co mógłby pan nazwać dobrym wspomnieniem dzisiaj?

Myślę, że postawa naszej ludności. Ja głównie na terenie Pragi się obracałem. Nie spotkałem się z żadnym takim zjawiskiem protestu przeciwko naszym działaniom, czy też z oskarżeniem o jakieś nieprawidłowości, które mogły zaistnieć z tytułu naszej konspiracji. Społeczeństwo raczej było pod tym względem zwarte i zdecydowanie patriotyczne. Tak mógłbym to określić w krótkich słowach.

  • Dobrze. Więc możemy już powoli podchodzić do tego momentu jak został pan wywieziony do Niemiec. Co się z panem działo?

Byłem w tych wagonach bydlęcych. Tak nas wożono przez kilka dni po terenie całych Niemiec, przy czym jakoś nikt się nie mógł zdecydować, gdzie nas osadzić. Oczywiście myśmy wszyscy byli traktowani jako Banditen aus Warschau, więc zdecydowanie to była ujemna ocena naszej tam obecności. Niemniej, trzeba powiedzieć, gdzieś spotkałem kolejarza chyba ze Śląska, który znał język polski. To przypadkiem, kiedy nas przerzucano z jednej linii kolejowej na drugą, kiedy żeśmy stali na bocznicach godzinami. Mówił: „No to powinniśta być zadowoleni, żeśta do koncentraka nie trafili”. To jeden taki akcent, który właściwie... Od czasu do czasu nam tam trochę żywności podrzucali. Warunki tam były potworne, nas tam było ze trzydziestu w tym wagonie. Ciasno, nawet nie bardzo było się gdzie położyć, żeby się przespać. Wreszcie nas zawieziono do Essen w zachodnich Niemczech. Duże miasto przemysłowe. Tam nas posadzono na przedmieściu tego Essen w barakach, które były przeznaczone dla robotników sezonowych. Ponieważ to było miasto, więc zdecydowano, że będziemy prowadzeni do pracy w zakładach Kruppa.

  • W zakładach Kruppa, tak?

Tam byliśmy początkowo pod eskortą prowadzeni w tę i z powrotem. A później, jak rzekomo żeśmy uzyskali status pracownika, bo to nawet tak się nazywało, z tymże, oczywiście, z zamieszkaniem w obozie, to dano nam takie przepustki. Jakiś taki dokument, z którym mogliśmy się sami poruszać. Wypłacono nam, powiedzmy kilkadziesiąt marek, myśmy musieli zapłacić za tramwaj, żeby dojechać indywidualnie już do pracy, jak to się nazywało.

  • A na czym polegała ta praca?

Praca polegała na tym, że w dużych zakładach Kruppa, powiedzmy w stalowniach, jak z wielkich pieców wyrzucano ten wiór, to trzeba było łopatami na wagoniki to zrzucać i wypychać tam gdzieś. Jednym słowem takie pomocnicze działania. Po pewnym czasie nawet próbowano nas przystosować do tego, że jak były jakieś takie bloki stalowe, zazwyczaj to były bloki-zamki do ciężkich armat artylerii, to one wychodziły z pieca pełne takiego nadaru to dawano nam do ręki pneumatyczne młotki i to trzeba było opukiwać i oczyszczać blok... Takie zadanie właściwie. Oczywiście praca była dwunastogodzinna, także potem, jak żeśmy wracali, to po ciemku się wychodziło i po ciemku się wracało do obozu. W obozie dostawało się rano przed wyjściem lurkę jakąś i kawałek chleba, wieczorem znów zupkę i kawałek chleba i taki był ten żywot w tym czasie.

  • A jak inni pracownicy w obozie, jak ich pan wspomina, co to za ludzie byli?

To byli najczęściej ci sami, którzy razem ze mną zostali wywiezieni z Pragi. Akurat tak się zdarzyło, że to byli ci sami ludzie, którzy byli w transporcie ze mną. Bo nas razem umieszczono w tym obozie.

  • I jak sobie radziliście?

To trudna była sprawa. Dostaliśmy takie pomieszczenie w baraku. Izba, dwadzieścia dwa miejsca. Prycze piętrowe, ja dostałem oczywiście na piętrze swoje pomieszczenie, znaczy swoje... tam koc, jakaś poduszka, takie właśnie... No i szafka taka, żeby można było tam podręczne rzeczy składać. Stół stał pośrodku i tam to, co dostaliśmy do jedzenia, żeśmy spożywali. Tak to wyglądało jeśli chodzi o warunki. Gdzieś tam w kącie baraku jakaś ubikacja, jakieś takie rzeczy... W zasadzie nawet raz na jakiś czas prowadzono nas do tak zwanej „mykwy”, to znaczy można się było umyć pod prysznicem, no i to wszystko.

  • Kontynuujemy opowieść o warunkach obozowych. Proszę dalej opowiadać jak tam było? Co było najtrudniejsze dla pana? Jak pan wspomina ten okres obozowy?

W tym okresie, to już była jesień, nawet późna jesień 1944 roku, zaczęły się nasilać bombardowania alianckie. Essen było systematycznie bombardowane bardzo silnie z powietrza. Zdarzały się takie momenty, że myśmy już nie mogli dotrzeć do swoich stanowisk pracy, bo w drodze nas łapały alarmy i trzeba było się chować gdzie się dało. Oczywiście do schronów nas specjalnie nie puszczano, bo tam przede wszystkim Niemcy się chowali, a myśmy zostawali na ulicy, albo szukali gdzieś schronień dla siebie. Pamiętam jeden taki bardzo silny dywanowy nalot na Essen. Bomby sypały się, a zwłaszcza takie niewielkiej długości laski, to były bomby zapalające, sypały się jak grad na ulicę. Po chwili zapalały się i ulicą płynęło morze rozpalonego fosforu. Gdzie uciekać przed tym? Domy już były zrujnowane wtedy. Po gruzach do pierwszego piętra, potem wyżej gdzie się dało, jak najdalej od tego terenu gdzie wszystko płonęło i gdzie zaczynało ować tlenu. To było jedno z takich przeżyć bardziej tragicznych.

  • Czy ktoś wtedy w pana otoczeniu zginął?

Nie przypominam sobie. Akurat nie zwracałem uwagi, jak się inni koledzy zachowywali, w tym momencie starałem się sam jak najbardziej uchronić. I to mi się udało, albowiem zawieszony na drugim czy trzecim piętrze tych ruin przetrwałem okres bombardowania i jak to wszystko się wypaliło zszedłem na dół. Dopiero potem się okazało, że niektórym się udało zejść gdzieś do schronu, ocaleli, ale dużo ludzi zginęło. Nie widziałem, żeby ktoś z mojego otoczenia też tam zginął. W każdym razie strona niemiecka poniosła duże straty. Takich dywanowych nalotów było kilka kolejnych. To zupełnie zdezorganizowało życie całego miasta. Fabryki i zakłady stanęły, nie wiadomo było co z tym wszystkim robić. Nas zaczęto prowadzać do wykopywania niewypałów bomb. Po prostu podzielono nas na poszczególne grupy, przydzielono pirotechnikom niemieckim i prowadzono gdzieś, gdzie znajdowała się bomba a nie wybuchła, nawet dużego kalibru. Trzeba było ją odkopać, odgrzebywać dookoła i w pewnym momencie, kiedy ona znajdowała się już na powierzchni, pirotechnik dostawał się do niej, odkręcał zapalnik, a potem trzeba było za uchwyty tej bomby sznury, powrozy zaczepić i myśmy byli oczywiście siłą pociągową, żeby tego cielaka wyciągnąć na powierzchnię ziemi z dołu. Zazwyczaj się działo tak, że jak nam się udawało taką jedną większą bombę wydostać, to ten pirotechnik nas zwalniał: „Już możecie iść do domu (obozu)”. I myśmy wracali rozmaitymi drogami. Jak się wracało przez całe miasto częściowo już zrujnowane, to była okazja, żeby zdobyć coś do jedzenia, bo było już coraz gorzej. U nas w obozie, ale u Niemców też. Pamiętam taki moment, jak zobaczyliśmy razem z kolegą moim kościół katolicki. Weszliśmy do tego kościoła i oczywiście trudno sobie wyobrazić, żeby człowiek tam nie uklęknął i się nie pomodlił w takich okolicznościach. Kiedy wychodziliśmy stamtąd zbliżyła się od nas jakaś kobieta. I ruch taki : „cicho” – pod pachę mi włożyła bochenek chleba i oddaliła się. Co teraz z takim bochenkiem robić? Do obozu wejść nie można, bo zaraz sprawdzają i odbiorą od razu. Więc ja się umówiłem z kolegą moim: „Słuchaj, ty wchodzisz pierwszy do obozu i ja później będę czekał od ciebie na sygnał, ty podejdziesz w pewnym określonym miejscu pod ogrodzenie, ja ci przerzucę i potem sam już czysty zupełnie wejdę do obozu”. Tak się oczywiście to odbyło, ale ktoś zauważył. Kolega już chwycił ten bochenek i do obozu tam, między baraki, uciekł. Zaczęli go szukać, ale nie znaleźli. Ja sobie spokojnie wszedłem do obozu, oczywiście mnie sprawdzali czy czegoś nie mam. Potem żeśmy się spotkali w środku. Oczywiście, ten chleb żeśmy na spółkę zjedli, zrozumiałe. Takich momentów było kilka. Między innymi taki dla mnie szczęśliwy przypadek. Miałem w Sosnowcu krewnych, do których napisałem list. O sytuacji w jakiej jestem, w jakim jestem obozie. Ci krewni wysłali do mnie kilka kolejnych paczek. Pamiętam, że to w styczniu 1945 roku było, akurat były moje imieniny wtedy, dostałem olbrzymią paczkę, tak dużą, że ta moja komenda obozowa zastanawiała się czy można mi dać tę paczkę. Oczywiście, ona szła normalnie pocztą, wędrowała. W tym czasie już nawet Śląsk był zajęty, ale ona sobie wędrowała, ta paczka, i dotarła do mnie. Oni mnie zawołali tam do nich, pokazują, że jest taka wielka paka. Papiery rozrzucają te odpakowujące i próbują tam szukać, sprawdzają czy czegoś tam nie ma. Ale się okazało, że ci co wysyłali, to byli sprytni, oni wiedzieli, co można, a czego nie można. Więc był tam kawałek słoniny, jakiś malutki kawałek kiełbasy, jakieś inne drobiazgi, trochę cukru, trochę sucharów, smażonych zresztą – na tłuszczu. Ale sucharów. Tak więc wszystkie rzeczy dozwolone. Oni popatrzyli tak i machnęli ręką. Ja to wszystko zabrałem i poszedłem do swojej izby. Wszyscy się zdziwili, co to się dzieje. Bo nikt z Warszawy nie dostawał takiej korespondencji, a tu nagle ja i to do tego jeszcze taka paka. Oczywiście musiałem się podzielić ze wszystkimi, a co najważniejsze tam były papierosy również, ja nie paliłem papierosów, ale widziałem, że ci moi koledzy to im się ręce do tego trzęsą. Tam była paczka papierosów, była paczka tytoniu do tego, więc pomyślałem, że jak to schowam do szafki to i tak do rana nie będzie tego, więc od razu z miejsca rozczęstowałem te papierosy i miałem od razu kupę przyjaciół. Pomijając, że za te papierosy to – w obozie był wtedy czarny rynek – można było coś za nie dostać. No, ale pal licho, niech tam będzie. Tak się mniej więcej w tym czasie to odbywało. W niedługim czasie potem, w czasie jednego z takich olbrzymich bombardowań, myśmy zdecydowali z kolegami kilkoma, ponieważ udało nam się dostać do schronu w kopalni, głęboko tam weszliśmy, i jak wyszliśmy z tego schronu, to oświadczyliśmy, że my już do obozu nie wracamy. No to gdzie? No, trzeba się gdzieś urywać. Idziemy na skraj miasta. Tam żeśmy spotkali jakąś ciężarówkę niemiecką z żołnierzem, który tam jechał. Pogadaliśmy z tym żołnierzem po niemiecku, bo jeden z kolegów dobrze znał niemiecki i on nas zabrał i wywiózł poza teren miasta. Kiedy dostaliśmy się na tereny zalesione, to już żeśmy dalej sobie wędrowali.

  • Kiedy to było dokładnie?

To był luty 1945 roku.

  • I co dalej się działo z panem?

Dalej, to żeśmy się włóczyli z miejsca na miejsce. Jak się udało spotkać Polaków, którzy tam byli zatrudnieni we wschodniej Westfalii u niemieckich gospodarzy, to nam czasem wynieśli coś do jedzenia. Spało się przytulonym do siebie w lesie, albo w jakimś chlewiku, jak pozwolili nam. I tak już wtedy bywało. Wyzwolenie zresztą przyszło w bardzo dziwny sposób, bo w tym czasie armie alianckie przełamały się przez Ren i poszły w głąb Niemiec. Już od dawna samoloty amerykańskie latały – miały absolutną przewagę w powietrzu i panowały nad całym terenem. Ze zrzucanych ulotek żeśmy się zorientowali, że jesteśmy wzięci w duży kocioł, no i teraz tylko czekać aż przyjdą i nas wyzwolą. Tak rzeczywiście się stało. Któregoś dnia się zdarzyło, myśmy przenocowali w podziemiach takiej stacyjki. Jak to u nas bywają stacje, w podobny sposób bywają na trasach, gdzie chodzi elektryczna kolejka, na stacji jest tunel i jest przejście pod torami. Myśmy się tam ulokowali, przenocowali. Raptem w nocy był jeszcze ostrzał artyleryjski, potem wszystko ucichło. Rano mówię: „Trzeba zobaczyć, co się dzieje”. Wychodzę po schodach na peron, tak normalnie jak u nas się wychodzi z tunelu na peron i w pewnym momencie zobaczyłem jakiś ruch tam, pokazało się dwóch żołnierzy, ale mieli na sobie inny kolor mundurów, hełmy zupełnie inne, pozatykane tam rozmaite gałązki jeszcze. Facet stanął naprzeciwko mnie – widzę, że trzyma w ręku pistolet maszynowy, ale widzę, że na plecach ma radiostację z antenką do góry i pyta się mnie Hey you! A ja mówię: I am Polish! Okey! I tak się zaczęło spotkanie.

  • I co się działo dalej z panem?

Co dalej... Był taki jeszcze incydent, kiedy przechodziły oddziały francuskie. Jeden z dowódców tych oddziałów, takiego zmotoryzowanego pułku francuskiego, zdobywając sąsiednią miejscowość zażądał pomocy. Ponieważ ja te lasy okoliczne, w których żeśmy nocowali, dobrze znałem, a w pobliżu była taka miejscowość, zresztą ważny punkt strategiczny, bo była stacja kolejowa i węzeł drogowy, żeby go zdobyć można było podejść takim wąwozem zalesionym. Kończył się on niemalże w parku tego miasteczka. Ja zgodziłem się, że poprowadzę tych żołnierzy francuskich i oni tam poszli razem ze mną. Przeczekaliśmy, jak nas minęło natarcie to myśmy wyszli niemalże w samym środku tego miasta. Oczywiście Niemcy byli zaskoczeni, krótko się bardzo bronili, dwóch czy trzech tylko zostało lekko rannych. Ale właściwie zajęli całą miejscowość. Dowódca tego pułku, taki facet z zawiesistym wąsem, kazał mnie przyprowadzić, a jednocześnie zamówił sobie tłumacza. Okazało się, że był tam facet pochodzenia polskiego, sierżant, i pyta się jak to tam było. Zadowolony bardzo mówi: „Trzeba wam będzie dać może Crois de Gere”. Ten sierżant mówi tak: „Wiesz, Francuzi to dużo obiecują, trzeba będzie machnąć ręką na to”. Ja zadowolony, powiedziałem mu, że jestem z konspiracyjnej polskiej formacji, a pułkownik mówi: „O ja słyszałem o takiej akcji pod Arsenałem”. Coś wiedział już z prasy. Ca va– mówi zadowolony, poklepał mnie po ramieniu, no i tak się spotkanie skończyło. Parę dni później okazało się, że ten pułkownik, taki zresztą zaangażowany i tak emocjonalnie w tę walkę wciągnięty, podobno w czołgu rozpoznawczym wysunął się naprzód, aby osobiście śledzić ruchy wojsk niemieckich i jakaś niemiecka armata przeciwpancerna upolowała go i skończyło się. Co dalej nie wiem.

  • A z panem. Co dalej? Jak pan trafił z powrotem do Warszawy?

Nas, Polaków zgromadzono razem i wywieziono do obozu w Wetzlar – takie nieduże miasteczko w Hesji, ale znane z przemysłu. Znaczy lornetki, takie sprzęty produkowali w tym czasie... Nas posadzili w takich koszarach poniemieckich, gdzie zresztą były różne narodowości, ale najwięcej było Polaków, no i tam żeśmy wiedli swój żywot. Ten żywot trwał dość długo, bo około roku. Jak to się tam kolejno odbywało? Najpierw ja, widząc że dużo jest tam młodzieży – to były często rodziny całe Polaków posadzone, nie tylko z Warszawy, ale z całego kraju. Wśród młodzieży kręcąc się trzeba było coś zrobić, no i ja się wziąłem za działalność harcerską i oczywiście w krótkim czasie powstał hufiec harcerski, na czele którego ja stanąłem.

  • Pan tam był sam? Sam pan to wszystko zorganizował?

Nie, tam był cały szereg osób, które się same zgłaszały do mnie. Byli harcerze, harcerki też tam się znalazły, ze Lwowa jedna była. Tam stworzyłem taką grupę, którą ona pomogła mi zorganizować, chociaż to nie było wcale łatwe, bo tam była też młodzież zupełnie surowa, ale tak się garnęli, tak chcieli. W krótkim czasie powstała również chorągiew harcerska o kryptonimie „Bałtyk” w amerykańskiej strefie okupacji Niemiec. Ja pojechałem na pierwsze takie spotkanie, ale już ze zorganizowanym hufcem, nawet z naszym sztandarem już, wyhaftowanym przez naszych. Nawet UNRRA, która rządziła naszym obozem przydzieliła mi samochód terenowy. Zabrałem grupę harcerzy razem ze sztandarem i pojechaliśmy na to spotkanie, gdzie się odbyła koncentracja, i na tej koncentracji był stary, jeszcze przedwojenny harcmistrz Nikończuk, który kierował tym wszystkim. On zresztą niemal sam się mianował komendantem tej chorągwi. Na spotkaniu omówiliśmy wszystko i on mówi: „Kochany, ja ciebie jako jednego z zastępców powołuję do komendy chorągwi”. W ten sposób będąc tam i jednocześnie prowadząc hufiec, mogłem wśród tej młodzieży dużo zdziałać. Zorganizowałem potem w 1946 roku obóz harcerski i jednocześnie taki zlot międzynarodowy w pobliżu naszej miejscowości. Notabene bardzo reklamowany, bo nawet do nas przyjechali z radia Nowy Jork. Robili nam zdjęcia i nakręcali, słuchali naszych wypowiedzi, najprawdopodobniej dla Polonii. I tak to się ładnie układało. Tak byliśmy znani, że nasze obozowisko, które trwało przeszło miesiąc, odwiedzały zespoły i włoskich, i francuskich, i brytyjskich skautów. Przychodziły tam i się zatrzymywały na kilka dni. To wszystko powoli zaczęło się, niestety, kończyć, bo ludzie zaczęli wyjeżdżać do kraju. W pewnym momencie i ja się zdecydowałem, że wrócę do kraju. W tym czasie pracowałem w UNRRA, bo ta moja funkcja społeczna wywindowała mnie do tych władz i pracowałem w dziale zaopatrzenia przez jakiś czas. W bardzo dobrych warunkach zresztą. UNRRA miała, niezależnie od przydziałów żywności, jakie każdy dostawał, ona miała stołówkę swoją, takie kasyno, gdzie podawano różne owoce, takie, siakie i inne rzeczy, które przychodziły z Ameryki. Także dobrze się nam stosunkowo działo. Mało tego, jeszcze dostawałem uposażenie w markach okupacyjnych. One były w stosunku do dolara jeden do dziesięciu. Tych paręset marek miało pewne znaczenie. No i to by tak się powolutku kończyło, gdyby nie to, że kiedy wszyscy zaczęli się rozjeżdżać do kraju ja o tym powiedziałem swojemu dyrektorowi z UNRRA, sympatycznemu profesorowi Oxfordu. On powiedział: „Słuchaj Henry, ja jestem bardzo zadowolony z tego, że razem współpracujemy, ale to my zakończymy, bo ten team unrrowski eighty eight, osiemdziesiąt osiem, zaczyna się już rozwiązywać, więc tu przyjdą pewnie Żydzi, bo oni z Polski uciekają, więc trzeba będzie im warunki stworzyć. Jak ty się decydujesz?”. „No, ja będę chciał jechać do kraju, ale przez jakiś czas mogę tu pozostać”. „A to słuchaj, jest tu twój kolega przecież, zostanie dyrektorem tego nowego teamu. Taki sympatyczny Żyd z Polski Firestone, który siedział w obozie koncentracyjnym. Znasz go przecież dobrze. No to jakoś sobie dacie radę”. Oczywiście tamten nawiązał ze mną kontakt: „Słuchaj pomóż mi trochę, mnie będzie ciężko, ty wiesz jakie parszywe te Żydy z Polski bywają”. „Ale sam też jesteś Żydem!”. „Ale mnie wolno tak mówić” i tak dalej. Ja rzeczywiście w tym dziale zaopatrzenia dalej pracowałem, pomagałem temu facetowi i przyszedł taki moment, ponieważ w Polsce były pogromy, ten radomski na przykład, były też ucieczki Żydów, więc okazało się, że mimo żelaznej kurtyny to paręset tysięcy Żydów znalazło się po drugiej stronie. Nie wiadomo kiedy i dlaczego. W każdym razie zaczęły przychodzić transporty Żydów i ten obóz został zamieniony na obóz dla Żydów. Przychodzi pierwszy transport i ja jestem na bramie głównej, obok mnie stoi dwóch wartowników amerykańskich, bo oni zawsze z wojsk okupacyjnych trzymają u nas wartę. No i podchodzi pierwszy samochód ciężarowy amerykański, który przywozi ludzi ze stacji kolejowej. Ja się zwracam do tych ludzi, którzy tam są, na tej platformie, dwadzieścia kilka osób, z tyłu. „Ilu was jest?”. „A ja wiem? Nas może być dwadzieścia, może trzydzieści...”. To ja liczę. „Jest was dwudziestu dwóch, czemu nie możecie policzyć?”. „Nie wiemy dlaczego. Pan nas pyta nie wiadomo o co?”. No ja tłumaczę: „Dostaniecie ode mnie karteczki, ale proszę tego nie zgubić, bo każda kartka jest indywidualna dla każdego z was, jak tu jesteście w dwadzieścia dwie osoby. I z tą kartką dostaniecie skierowanie do mykwy”. „Uj, do mykwy?!”. „Nie bójcie się, zostaniecie normalnie pod prysznicem umyci, dostaniecie nową odzież. Potem dostaniecie pierwszą żywność, proszę pilnować tej kartki. A następny odcinek mówi, że macie skierowanie do takiego i takiego bloku, do takiego i takiego pomieszczenia. Proszę tego nie zgubić, bo jak zgubicie to nie dostaniecie nic”. „A proszę pana, czy można by tak parę karteczek na boku? Ja mam dolary...”. Ja się na niego tak spojrzałem. „Przepraszam bardzo, ja żartowałem”. No i tak się zaczęło nasze spotkanie. Ja tam niedługo już byłem. Przeniosłem się do obozu tak zwanego przejściowego dla wyjeżdżających do kraju w pewnym momencie. To już był grudzień 1946 roku i w tym momencie – no trudno, jest grudzień, zimno, ja nie jestem wyposażony. Poszedłem do tego obozu, bo słyszałem, że tam handel niesamowity. Stragany niemalże otwierają. No i przyjeżdżam tam. Stoi już nowy policjant żydowski w granatowym mundurze. „A pan do kogo?”. Ja mówię: „Ja do pana Firestone”, bo tak się nazywał ten spokrewniony z tą rodziną, która produkowała w Anglii opony. „A jak do pana Firestone, to proszę bardzo”. Bo on wiedział, że to jest dyrektor. Ja wszedłem i poszedłem od razu do tego kącika, gdzie handel kwitł. Myślę sobie skarpety, jakieś rękawice, może czapka. Zaczynam z nimi rozmawiać i umawiać się o cenę. Wiadomo, że targować się trzeba. Przychodzi dwóch policjantów. W granatowych mundurach. „Pan tutaj nielegalnie kupuje”. „A ci panowie nielegalnie sprzedają”. „Co to pana obchodzi? Pan pozwoli z nami”. I idą. Ale w pewnym momencie ten jeden pyta tego drugiego. „Słuchaj ten pan to nas tu przyjmował do tego obozu?”. „A pan tu był w tym obozie?”. „Przecież pamiętacie, jak was tu przyjmowałem?”. „A pan ma tu jeszcze jakieś interesy?”. „Chciałem się zobaczyć z panem Firestone”. „To nic takiego, ja pana zaraz tam zaprowadzę”. Do tego kolegi mówi: „Paszoł won”. „A ja pójdę z panem i pana oddam w ręce pana dyrektora”. Idziemy. Zawsze tam była komenda pod zegarem, idziemy, a tam już taki długi ogonek, aż na ulicy. Wszyscy mają pilny interes do pana dyrektora Firestone. My idziemy a oni mówią: „Panowie, tu trzeba stanąć w kolejce”. „Pan nie widzi że ja jestem policjantem? Ja tu ważną sprawę mam do załatwienia, służbową. Proszę się rozstąpić”. No i puścili. Weszliśmy na górę. Puk, puk. „Wejść”. „Ojej, jeszcze nie pojechałeś do kraju?”. „Nie, bo chciałem tu jeszcze coś załatwić”. „A pan co tu robi?”. „Ja tylko tego pana przyprowadziłem”. „No to dziękuję panu, może pan odejść”. Za chwilę poprosił sekretarkę. „Dwie kawy i biskwity proszę tu postawić”. No i rozmawiamy. On mówi: „Słuchaj, jedziesz do kraju. A ja tam mam ciotkę w Warszawie. Ja bym ci dał sto dolarów i ty byś tej ciotce dał”. Ja mówię: „Słuchaj, sytuacja jest taka. Ja będę jechał przez dwie granice. Różni ludzie mogą mi sprawdzać, a jak mi odbiorą?”. „No trudno, może się to zdarzyć przecież. Ryzyko. Ale ja bym swoją ciotkę chciał poratować”. I ja się zgodziłem, wziąłem te sto dolarów. Rozstaliśmy się, pożegnaliśmy i pojechałem do kraju. Nie będę mówił, jak to było po drodze, przez Czechosłowację. Ale jakoś dojechałem do kraju. Wylądowałem w Warszawie. Oczywiście u krewnych, bo moje mieszkanie było zburzone na Pradze. Notabene oberwało bombą ruską, bo oni w tym czasie bombardowali Pragę. Akurat mojego mieszkania już nie było, więc u krewnych się na Żoliborzu zatrzymałem. W pewnym momencie myślę sobie, trzeba iść i odszukać tę ciotkę, bo ostatecznie ten adres mam. No i poszedłem. Rzeczywiście na Towarowej znalazłem tę ciotkę. Starowina rzeczywiście. Ja mówię: „Od pani siostrzeńca przesyłkę mam”. A ona mówi tak: „Mój ty Boże kochany, jeszcze są uczciwi ludzie na tym świecie”. Bo jeszcze ten Firestone mówił tak: „Słuchaj, no komu ja mam zaufać? Ty jesteś harcerz. Ja wiem, że ty od siebie, co będziesz mógł to zrobisz. A jak strata będzie, no to trudno”.

  • Czyli ta ciotka była zaskoczona pana uczciwością?

No tak, bo ja jej oddałem te pieniądze.

  • Potem się pan z nią jeszcze kontaktował?

Nie. Już więcej nie. Nie wiem, prawdopodobnie albo wyjechała, co się tam dalej stało to nie wiem. Przyznam się szczerze, że bieg wypadków, którego doświadczyłem potem, który mnie też zaskoczył, w pewnym sensie, już mi nie bardzo pozwolił się nią zajmować.

  • Czy to były jakieś represje powojenne.

Na pewno też.

  • A na czym to polegało?

Polegało to na tym, że ja w krótkim czasie zgłosiłem się do wtedy już uformowanej Głównej Kwatery Harcerzy w Warszawie. Ale ta Główna Kwatera była opanowana przez partię. Wszedłem i mówię, że mam stopień podharcmistrza. Co robiłem w Niemczech to na pewno mogę przedstawić dokumenty. Organizując tam życie harcerskie, robiłem też próbę na stopień harcmistrza i miałem już pewne osiągnięcia – nie zdążyłem tego do końcazałatwić. Oni na to: „My od razu możemy druhowi przyznać stopień harcmistrza. Z miejsca. Ale trzeba się zapisać do PPR” . „PPR? Dlaczego?”. „Bo takie warunki stawiamy”. A ja mówię: „Nigdy nie słyszałem, żeby w warunkach ubiegania się o stopień, jakiś taki punkt istniał, żeby robić coś takiego”. „No, teraz to istnieje”. „No to dziękuję bardzo. Do widzenia”. A potem spotkałem się z komendantem chorągwi warszawskiej. Starym jeszcze przedwojennym instruktorem harcerskim. I on mówi: „Co się będziesz przejmował. Chodź do nas. Machnij ręką na tę Główną Kwaterę. My tu inaczej życie całe poprowadzimy”. I rzeczywiście zacząłem z nim współpracować i jesienią 1947 roku powołali mnie na hufcowego hufca Żoliborz. I tam przez półtora roku byłem hufcowym. Ale ponieważ akcję letnią w 1948 roku poprowadziłem – taki zespół pięciu obozów harcerskich na Mazurach i tam, powiedzmy na moje nieszczęście, najwyższą ocenę przyznałem drużynie z Bielan, a ta drużyna z Bielan to była prowadzona przez księdza. Ten ksiądz był bardzo nowoczesnym księdzem, który tam z tymi chłopcami dżudo uprawiał, wszystko co się tam tylko dało, a przede wszystkim bardzo dobrze prowadził ten swój obóz. I ja dałem mu najwyższą ocenę. No i nieszczęście. Tam przecież Kuroń i inni, którzy byli w tym czasie w żoliborskim hufcu, on to jeszcze był mały chłopaczek wtedy stosunkowo. Ale inni doszli do wniosku, że trzeba mnie zlikwidować. I tak to się potoczyło. W nocy aresztowali mnie, zabrali wszystko co miałem.

  • Kiedy to było?

We wrześniu 1948 roku posadzili mnie i siedziałem na Cyryla i Metodego chyba trzy miesiące i śledztwo i kto, i co, i dlaczego, a jakie mam kontakty z Amerykanami i kto mnie tu przysłał? Ale jakoś nie bardzo im się udawało to udowodnić. W pewnym momencie przysłali mnie z powrotem. To co? Wy żeście skończyli geodezję, tak? Wy pracujecie teraz w Głównym Urzędzie Pomiarów Kraju. To jest bardzo ważna instytucja, o charakterze strategicznym. My tam musimy mieć swoich ludzi. „Proszę bardzo. – mówię – Możecie mieć swoich ludzi”. „Nie pytam się, czy wam się podoba czy nie. My będziemy przysyłali do was naszego człowieka i macie mówić wszystko, co wiecie o kimkolwiek, zwłaszcza o waszych przełożonych”. Co robić? Podpisałem protokół i wypuścili. Za jakiś czas rzeczywiście przychodzi taki i pyta się. Ja mówię: „Bardzo dobry organizator, poza tym też rozmaite usprawnienia przeprowadzał”. To wtedy było modne. „Ja osobiście nie mam nic do zarzucenia temu panu”. Za jakiś czas znów i w podobny sposób o innym facecie. Przerwali te kontakty. Po jakimś czasie mnie wzywają do Głównego Urzędu. Tam taki był boczny korytarz, szeroki, taki wykidajło, taki portier z zaklejonym jednym okiem: „Pozwólcie za mną”. Poszedłem tam. Siedzi paru gości. Jeden najwyżej siedzący. Ale chyba najbardziej predestynowany, bo wszyscy się do niego zwracali z jakimś uszanowaniem. „No co, balona z nas robicie?”. „Co znaczy »balona«? Przysyłacie ludzi. Pytają się o różne rzeczy i ja odpowiadam zgodnie z prawdą”. „Jak to z prawdą?”. „No tak, to co ja mówię, w moim odczuciu, tak się zachowują ci ludzie i tacy są. A jeśli uważacie, że oni robią coś innego to mnie to nie jest znane”. „No dobrze. To wiecie co, to my się w Parku Ujazdowskim umówimy na rozmowę”. Poszedłem tam. „To co, chcecie z nami współpracować czy nie?”. „To nie jest mi potrzebne”. „Ale – on mówi – my mamy takie argumenty. Teraz się kończy budowa Mariensztatu, my wiemy dobrze, że wy nie macie gdzie mieszkać. Dostaniecie mieszkanie, ale my nic nie dajemy za darmo”. A ja mówię: „Wiecie co. Ja przez całą okupację nigdy nie dostawałem żadnych specjalnych gratyfikacji. Za to co robiłem. O przepraszam, jeden taki wypadek. Dostałem pieniądze, żeby zapisać się na legalny kurs samochodowy, bo musiałem być zmotoryzowany. A taki był w czasie okupacji kurs Tuszyńskiego, można było skończyć samochodowy i motocyklowy kurs formalnie. Dostałem pieniądze na to, bo wyliczono, że tyle i tyle kosztuje. Jeden wypadek kiedy dostałem pieniądze”. „To się tylko tak mówi, ale żyć z czegoś trzeba”. „Ja dziękuje bardzo, ale to mi jakoś tak nie leży”. „To co, nie chcecie z nami współpracować? Jeszcze nas popamiętacie”. I tak się skończyła rozmowa. Ale potem znów miałem dużo szczęścia. Zaczął się czas kiedy zaczęli grzebać w tym Urzędzie Bezpieczeństwa, zaczęli go rozwiązywać. No jakoś tak się rozmyło. Na pewno miałem tam olbrzymie minusy. Nie awansować go, utrudniać mu życie, ale się obyło bez większych represji.

  • To teraz na koniec bym tylko poprosiła na temat Powstania pana prywatną refleksję, ocenę w ogóle samego Powstania. Jak pan dzisiaj myśli, czy było potrzebne? Co pan czuje i myśli?

To było działanie w pewnym sensie spontaniczne. Ludność Warszawy – przecież znaczna część była gdzieś zaangażowana. Jeśli nie bezpośrednio wojskowo, to w rozmaite instytucje związane z życiem podziemnym, czyli w szkolnictwie, w administracji. Ci wszyscy ludzie czekali na to, że musi się coś takiego wydarzyć. A ponieważ nieudane były te wystąpienia w Wilnie i Lwowie, Warszawa miała dać jakiś akcent. Ja myślę, że to wszystkich, ruskich również… Ale właśnie dlatego oni zdecydowali się nie dać pomocy powstańcom. Bo to co oni robili... bo oni robili zrzuty w ostatnim już okresie Powstania. Ale te zrzuty wyglądały okropnie. Tak jak amerykańskie zrzuty, jeśli wylądowały na naszym terenie, jak mi opowiadali koledzy później, to jednakże to można było dużo rzeczy uzyskać. Zwłaszcza broń. Te z kukuruźników zrzucane, to w workach to było, bez spadochronów, rozbijało się o ziemię i w ogóle nie nadawało się już do użytku. Także to były tylko takie manifestacje, że oni niby udzielają nam pomocy, ale w rezultacie nie miało to nic wspólnego z taką działalnością. Było wyliczone na to, żeby propagandowo jakoś uzasadnić te działania. Natomiast Warszawa na pewno padła ofiarą pewnej zmowy politycznej. Amerykanie czy Anglicy, poza tymi zrzutami, które dostarczyli wtedy Warszawie, nic więcej w zasadzie nawet nie mogli zrobić. I to przesądziło o losach Warszawy. A jeśli chodzi o ludność, zachowywała się naprawdę fantastycznie, a to tylko ułamek tego co się działo w całej Warszawie. Z relacji, które później uzyskałem, po działaniach wojennych, przy spotkaniach z naszymi kolegami z Warszawy można było wywnioskować, że duch patriotyzmu był doprowadzony niemal do szczytu w czasie Powstania.

  • Dziękuję.


Warszawa, 24 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Zielińska
Henryk Koński Pseudonim: „Pelikan” Stopień: podharcmistrz Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter