Henryk Kowalewski

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się] Henryk Kowalewski, służyłem w 4. Pułku Piechoty, II Dywizji imienia Jana Henryka Dąbrowskiego. Po wojnie byłem w różnych formacjach, a najdłużej służyłem w Wojskach Ochrony Pogranicza.

  • Rozmawiamy z panem, dlatego że widział pan własnymi oczyma Powstanie Warszawskie.

Widziałem Powstanie Warszawskie, nawet wielokrotnie oglądałem z poddasza przy ulicy 11 Listopada pod numerem 4. Tam miałem punkt obserwacyjny, skąd składałem meldunki swojemu dowódcy.

  • Wrócimy do szczegółów, natomiast teraz proszę powiedzieć, jak to się stało, że trafił pan do Wojska Polskiego formującego się na Wschodzie. Gdzie pan był pierwszego września 1939 roku?

1 września 1939 roku byłem w Białymstoku. Tam mieszkałem z rodzicami. Po czternastu dniach, chyba 14 września, po zajęciu Białegostoku przez wojska niemieckie, po dwóch tygodniach Niemcy się wycofali, a do Białegostoku wkroczyły wojska Armii Czerwonej.

  • Proszę opowiedzieć, jak to wyglądało.

To była pokojowa zmiana warty.

  • Pokojowa?

Tak. Podjeżdżał niemiecki samochód ze swoimi żołnierzami, zabierał wartownika niemieckiego, a z radzieckiego samochodu schodził radziecki wartownik i odjeżdżali na zachód.

  • To wyglądało na doskonale skoordynowane działanie

Tak.

  • Czy dla mieszkańców Białegostoku to była zasadnicza zmiana?

Było to swego rodzaju uderzenie w głowę. Pamiętam słowa mojego, żyjącego jeszcze w tym czasie ojca: „Synu, ty nie wiesz, co znaczy okupacja, ale nie wrócimy do wolności wtedy, kiedy się Niemcy z ruskimi za łeb wezmą”. Były to w tym czasie jego prorocze słowa.

  • Jak wyglądała okupacja radziecka w Białymstoku?

Jako młody chłopak poszedłem z ojcem do pracy. Mieliśmy dużą rodzinę i trzeba było z czegoś żyć. Rozpoczęliśmy pracę na kolei przy budowie, jak to Rosjanie nazywali: lodpunktu. Była to budowa góry lodowej z lodu, okrywana trocinami i ziemią. Później z tego do towarowych wagonów-lodowni towarowych, przewożących żywność, wkładany był lód.

  • Dla podtrzymywania temperatury?

Tak, temperatury chłodnej. W roku 1940 zostałem aresztowany przez ruskich.

  • Z jakiego powodu? Miał pan raptem siedemnaście lat.

Tak, ale u nich wtedy wyszedł taki dekret Rady Najwyższej, że za byle co można było dostać rok więzienia. A mnie wysłał pan Żywoleski, mój przełożony, po odszukanie kawałka drewna, kątownika. Szedłem z tym drewnem, znalazłem. Zatrzymał mnie białoruski [patrol], bo to Białoruś wkroczyła, władze radzieckie były z Białorusi. Zatrzymali mnie i potraktowali jak złodzieja. Zatrzymali w policji, ja się nie potrafiłem wytłumaczyć, ponieważ nie znałem języka białoruskiego i rok czasu dostałem za to. Był sąd, wywieźli mnie.

  • Dokąd?

Początkowo do Witebska, do… Jakby to dziś nazwać? Dom poprawczy, kolonia poprawcza dla małoletnich. Tam szyłem buty na maszynie elektrycznej, normę trzeba był wyrobić, żeby dostać żywność. Kiedy skończyłem osiemnaście lat, 9 stycznia, następnego dnia – wywieziono mnie do obozu pracy pod były Leningrad, na budowę hydroelektrowni – tak to nazywali – w Borowiczach.

  • Uznali pana za dorosłego?

Jako osiemnastolatek już byłem pełnoletni.

  • Co pan tam robił? To też był obóz?

To był już normalny obóz, w barakach mieszkaliśmy, bo w Witebsku tośmy jeszcze w przyzwoitych warunkach mieszkali, każdy miał łóżko. A tam, w Borowiczach w obozie, były normalne baraki jak teraz pokazują Oświęcim i inne obozy.

  • Jednym słowem dużo gorsze warunki?

Tak i trzeba było taczką trzy metry sześcienne ziemi wywieźć. Jedyne, co można na plus powiedzieć, to nie byliśmy głodni, nie głodzili nas. Trzeba być uczciwym, dawali nam w miarę przyzwoite wyżywienie.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną? Można było pisać listy?

Absolutnie nie. Początkowo, kiedy jeszcze byłem w Witebsku, to miałem [kontakt], ale kiedy wybuchła już wojna z Niemcami, kontakt się urwał. Jeszcze będąc w Witebsku wydukałem w radzieckiej gazecie „Prawda” artykuł, w którym była wzmianka o ucieczce z obozu jeńców byłego naszego marszałka, Rydza-Śmigłego. W tym samym numerze [był] drugi ciekawy artykuł, który pamiętam, że zmarł wszechświatowy szpieg, Trocki, którego – jak się później okazało – zamordowano, ale wtedy napisali tylko, że zmarł. Pamior wszemirnyj szpion – dosłownie tak było napisane.

  • Czy wśród współwięźniów byli Polacy, czy różnie?

Nie, różni byli. Byłem w tym czasie, w tej grupie, jedynym Polakiem. Było dużo Białorusinów. Rosjanie, Białorusini i ja jeden Polak.

  • Skazano pana na jeden rok. Jak już minął rok, to wrócił pan do domu?

Nie, nie mogłem wrócić, bo Niemcy już byli w tym czasie. Byłem wtedy już wolny. Dostaliśmy bardzo ciekawe dokumenty po podpisaniu układu Majski-Sikorski. Każdy otrzymał taki dokument: „Jestem obywatelem polskim, mam prawo przebywania na terytorium Związku Radzieckiego z wyjątkiem miast pierwszej i drugiej kategorii i strefy przygranicznej”. Ten dokument służył nam za dowód osobisty, za przepustkę, był bardzo przydatny i honorowany przez władze radzieckie.

  • Musiał pan sam sobie znaleźć zajęcie, miejsce zamieszkania?

Nie, w tym dokumencie było od razu zaznaczone, gdzie mam się udać. W obozie było już więcej Polaków, było nawet nas dwóch z Białegostoku, jeden był z Równego, jak się później okazało, był Ukraińcem. W dokumencie było napisane, że mam się udać do Tatarskiej Autonomicznej Republiki, nad Wołgę. W taki sposób przyjechaliśmy do Moskwy. Był problem, [by] dostać się z Moskwy do Kazania, bo nie tak łatwo było się dostać do pociągu, ale w myśl powiedzonka: „Polak wszystko potrafi” nam się udało. Dostaliśmy nawet po kocu, po poduszce i w wagonach osobowych, w obecnych kuszetkach, sześć dni jechaliśmy do Kazania. Wszystkie pociągi, które szły na zachód, miały pierwszeństwo, natomiast pociągi, które szły na wschód, musiały czekać, aż przejadą pociągi kierujące się na zachód.

  • Co was czekało w Kazaniu?

Chcieliśmy się dostać do przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej i w końcu dostaliśmy się do tej władzy.

  • Skąd wiedzieliście, do kogo się udać?

Na tyle już się orientowaliśmy w przepisach w zwyczajach radzieckich. Tam się nas zapytano, czy pojedziemy [do] kołchozów Tatarskiej Republiki ubirat chleb, [do] pomocy Armii Czerwonej, na co myśmy się chętnie zgodzili, bo doszliśmy do wniosku, że przynajmniej nie będziemy głodni w kołchozie. Tak rzeczywiście było. Skierowano nas nad Wołgę, kupiono bilety na statek i pojechaliśmy w dół Wołgi, w kierunku dawnego Kujbyszewa, Astrachania. Tam przez trzynaście miesięcy pracowałem jako robotnik rolny w kołchozie: wszystkie prace, jakie się w kołchozie wykonuje. Chcieliśmy się dostać do armii Andersa, ale nie była [to] taka prosta sprawa. Rosjanie wręcz powiedzieli nam: „Tył frontu też potrzebuje młodych ludzi do pracy” i nie chcieli nas puścić. Ponieważ nie dawaliśmy spokoju w ówczesnym wojenkamacie, czyli odpowiednik naszego WKU, oficer się buntował. Efekt był taki, że po trzynastu miesiącach skierowano nas na Ural, do pracy w kopalni. Żeby [pokazać], że nie tylko Polaków, to [też] jednego ruskiego o nazwisku Sacharow. Tak trafiłem na Ural do Kizelu, do kopalni.

  • Był pan już wolnym człowiekiem?

Wolnym człowiekiem, można było się poruszać. Tak jak wspomniałem na wstępie, mieliśmy dokument, że mamy prawo przebywania na terytorium Związku Radzieckiego, jesteśmy obywatelami Polski.

  • Jak długo pan przebywał na Uralu, w kopalni?

Od października 1942 roku do początku sierpnia 1943 roku. Pracowałem przy budowie szybu. Ciekawa historia, bo były trzy zmiany i na każdej zmianie pracował robotnik innej narodowości. Ja – Polak, Rosjanin i Niemiec z Powołża. [Ich] również wywieziono. Niemcy mieli swoją republikę autonomiczną nad Wołgą, mieli nawet stolicę, miasto Engels się nazywało. Kiedy wyczytałem w gazecie, że organizuje się I Dywizja Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki, pojechałem do Kizelu, do radzieckiego WKU czyli wojenkamatu. Chciałem tam pójść, żeby mnie skierowano do wojska. Major, szef komendy, też nie chciał mnie skierować. Powtórzył te same słowa, co w kołchozie słyszałem, że tył frontu potrzebuje ludzi do pracy. Ale trafiłem na ciekawy moment. Wezwano do wojska Rosjanina, który był z zawodu traktorzystą. Chcieli go skierować do wojsk pancernych, a on wyciągnął dokument, tak zwaną bronirowkę, jak oni mawiali, czyli dokument reklamujący go z armii. Major wziął ten jego dokument, przebił ołówkiem i powiedział do tego Rosjanina: „Słaby to pancerz, który przebija ołówek”. Uchwyciłem się tego powiedzonka i mówię: „Jak to jest? Jak on nie chce iść do wojska, to wy go bierzecie, a jak ja chcę iść do wojska, to wy mnie nie chcecie? Ja do każdego wojska pójdę, nawet do Armii Czerwonej”. Tak powiedziałem, a on się na mnie popatrzył i nacisnął guzik dzwonka. W tym momencie wszedł wartownik z karabinem, a mnie mrówki [przeszły] po krzyżu: „Zaraz mi dadzą wojsko” – pomyślałem sobie i usłyszałem głos majora, żeby zarejestrować mnie na kuchnię, na wyżywienie.

  • Przekonał go pan?

Tak. Przekonałem się wtedy, że trafiłem w dziesiątkę. Wyrwał arkusik papieru i kazał mi napisać podanie. Oczywiście podanie było tak pisane, [że] jedno słowo rosyjskie, jedno słowo polskie. Dałem to. Kazał mi przyjść na godzinę szesnastą. Te trzy godziny, które chodziłem po mieście, wydały mi się wiekiem. Kiedy wszedłem, major wojskowym zwyczajem obciągnął swoją bluzę, wstał, wyciągnął rękę, mówi: „Pozdrawiam ochotnika” i dał mi kartę powołania.

  • Do swojej armii?

Do polskiej. Kiedy się zapytał, czy jest dużo Polaków w kopalni, to mnie znów mrówki poszły po krzyżu, dlaczego się pyta i w jakim celu. Mówię: „Jest koło piętnastu”. Nie powiedziałem mu dokładnie. Czy znam nazwiska. Mówię: „Nie znam wszystkich, znam tylko swojego serdecznego kolegę”. Wyciągnął dokumenty i kazał mi zawieźć dokumenty in blanco, powypisywać nazwiska tych na kopalni. Kiedy przyjechałem, spotkałem Niemca, pracownika który pełnił funkcję referenta dyscypliny. Pyta się, gdzie byłem. Mówię: „Chory byłem”. Mówi: „Pokaż mi zwolnienie lekarskie”. Na odległość mu pokazałem. Do ręki nie dam. Jak zobaczył, że mam kartę powołania, wcielenia do wojska, to dopiero się na kopalni zrobiło piekło, bo przecież tylu młodych ludzi poszło do wojska. Musieli nam zapłacić dwutygodniową odprawę na tych samych zasadach, jakbyśmy szli do wojska radzieckiego, za wyżywienie i za ubranie wszystko oddawać, tak że jak przyjechaliśmy do wojenkamatu, do WKU, to byliśmy bogaczami, bo mieliśmy ruble. Wtedy skierowano nas do Sielc, do wojska polskiego. Jechaliśmy również kilka dni. Pierwsi Polacy, jakich spotkałem, to byli polscy lotnicy z 1. eskadry lotniczej. Oczywiście nie byli ubrani w stalowe mundury, tylko w mundury wojsk lądowych, drelichy, ale mieli już rogatywki z orłami. Mam takiego orzełka na pamiątkę z wojska. Kiedy przyjechaliśmy do Moskwy, to po pierwsze kazali nam obejrzeć wystawę zdobyczy wojennych w parku Gorkiego w Moskwie. Straciliśmy na to cały dzień.
  • Jakie to były zdobycze?

Od munduru marszałka von Paulusa do łopatki żołnierskiej. Wszystkie rodzaje broni, jakie zdobyto na froncie niemieckim: [broń] strzelecka, działa, był niemiecki czołg. Było dla nas bardzo ciekawe obejrzenie tych rzeczy, wszystkich przedmiotów.

  • Jak była zorganizowana polska armia?

Skierowano nas z powrotem do pociągu, ale już był oficer radziecki, który nas przywiózł do stacji Dziwowo, to jest sto parę kilometrów na południe od Moskwy, w kierunku Riazania. Stamtąd trzeba było jeszcze kilka kilometrów iść na piechotę, na przeprawę do Oki. Ale tam już widzieliśmy polskich telefonistów, polskie piosenki śpiewali żołnierze. Kiedy przeprawiliśmy się przez Okę, to dopiero oczy się mokre zrobiły z radości, bo zobaczyliśmy polskie flagi, polskie orły na ziemi wyłożone z pobitych talerzy, z różnych białych blaszek.

  • Dowódcami byli Polacy?

Polacy. Mnie przyjął porucznik o nazwisku Gruda. Później był pułkownikiem. Już nie żyje. To było dla nas niesamowite przeżycie, kiedy znaleźliśmy się już w obozie: flagi polskie, polskie piosenki. Dostałem przydział. Wszyscy moi koledzy dostali karteczki: 4. PP, 5. PP, 6. PP, 2. PAL, a ja dostałem karteczkę z dziwnym skrótem: I SBŁSK. Myślę sobie: „Co to za jednostka?”. Wszystkie 4 PP, 5 PP rozszyfrowałem i siedzę, czekam na swojego kupca. W końcu krzyczy sierżant o nazwisku Kaczyński: „Batalion łączności!”, więc z tą kartka idę do sierżanta, mówię: „To chyba ja”. – „No oczywiście!”. Tak trafiłem do I Samodzielnego Batalionu Łączności, do Sztabowej Kompanii. Często się spotykałem jako dyżurny telefonista z generałem Świerczewskim. To był gaduła, o wszystko pytał. Pytał się, czy znam Warszawę, mówię, że nie znam Warszawy, nigdy nie byłem w Warszawie. Pytał się, jakie mam wykształcenie. Kiedy wybierano kandydatów do oficerskiej szkoły, do Riazania, to mnie skierował do tej szkoły. Tak trafiłem do Riazania, do polskiej szkoły oficerskiej. To była szkoła oficerska na zasadach wyszkolenia radzieckiego. Wykładowcy [to] byli Rosjanie i było dwóch oficerów polskich, ale to byli bardzo przyzwoici ludzie, zależało im na tym prawdopodobnie, żebyśmy się jak najszybciej wyszkolili i żebyśmy nie byli gorsi od radzieckich słuchaczy. Była to Oficerska Szkoła Piechoty imienia [Klimenta] Woroszyłowa. W szkole dowódcą naszego batalionu był kapitan Muratow. Były dwie kompanie strzeleckie, kompania moździerzy i kompania cekaemów. Trafiłem do kompanii cekaemów. Szkoła zaczęła się we wrześniu 1943 roku. Jeszcze w 1943 roku odbyłem raz kurs do Sielc w celu złożenia przysięgi.

  • W Sielcach jeszcze ciągle był pobór?

Nie, już byłem jako słuchacz szkoły. Ale powiem, że w tym czasie 11 listopada był naszym świętem narodowym. 11 listopada moja II Dywizja, do której po ukończeniu szkoły trafiłem, składała przysięgę. Złożyłem przysięgę jako żołnierz polski 11 listopada 1943 roku.

  • Przed kim pan składał przysięgę?

Przed generałem Berlingiem, już był w stopniu generała. [Był] dowódcą korpusu, bo już II Dywizja tworzyła I Korpus. I Dywizja opuściła Sielce i formujące się oddziały II Dywizji zajęły ziemianki.

  • Teraz będą się szybko dziać różne wydarzenia, bo już jest niewiele czasu. Już jest początek 1945 roku?

Nie, 1944 roku. Po ukończeniu szkoły zostałem skierowany do II Dywizji. Przywieziono nas pod Smoleńsk. Oczywiście te tereny i miasta były zniszczone, wszystko [to] były gruzy, tak samo jak Warszawa w styczniu. Miałem w tym czasie okazję odwiedzić Katyń.

  • Wiedzieliście o Katyniu?

Zostałem wyznaczony jako przedstawiciel pułku do złożenia kwiatów na grobach polskich żołnierzy, oczywiście w tym czasie nam mówiono, że pomordowanych przez Niemców. Trafiłem z jeszcze jednym kolegą z I Dywizji, też później był w WOP-ie. Były to już groby uporządkowane, wielkości mniej więcej kwatery cztery na dwa metry i malutkie, cieniutkie sosenki o średnicy może czterech, pięciu centymetrów.

  • Czyli już można było to nazwać cmentarzem.

Tak, już wtedy można było nazwać. Nie był to taki cmentarz, jak dzisiaj pokazują, jak go widzę w telewizji. Nie byliśmy pewni, między nami nie było rozmowy, ale każdy na pewno po swojemu myślał, bo nikt nie wierzył, kto to zrobił. W taki sposób pierwszy raz byłem w Katyniu.

  • Kiedy to było?

Dziś już trudno mi ustalić datę, dokładny dzień, ale gdzieś początek marca, na przełomie lutego i marca w 1944 roku. Zawieziono nas dużym autobusem, były śniegi, ale dowieźli nas tam i oczywiście każdy wrócił do swojego pułku.

  • Jak wyglądała pańska droga bojowa? Czy brał pan udział w jakichś akcjach zbrojnych?

[Po] pierwsze, to różnie było z tą drogą. Jeździliśmy pociągiem przez Kijów w rejon Żytomierza, do stacji Kiwerce. Pamiętam jak dziś, kiedy przekraczaliśmy pociągiem dawną polsko-radziecką granicę. Oczywiście była nieoznaczona, tylko był zaorany pas, niezasiany. Wtedy trafiliśmy do Kiwerc, z Kiwerc do wsi Czołnica. Tam stacjonował pułk. Stamtąd w połowie lipca, już piechotką w kierunku Bugu. Byłem wtedy dowódcą plutonu strzeleckiego w 4. Pułku. Kiedy już zostałem skierowany do pułku, to zostałem wyznaczony na dowódcę plutonu strzeleckiego. W międzyczasie jeszcze przez krótki okres byłem dowódcą plutonu działek czterdziestopięciomilimetrowych, przeciwpancernych.

  • Po szkole już pan się znał na tym wszystkim?

Tak. Jako że cekaemista, to uważali, że i z działek będę potrafił strzelać do czołgów, bo to były przeciwpancerne działka. Po drodze pierwszym miastem, jakie zobaczyłem – już wiedzieliśmy, że te miasta będą polskie, bo tamte, tak do Bugu, jeszcze nie było pewne, czy będą polskie, czy nie – [był] Chełm, Lublin. Pierwsze, co widziałem w Lublinie, to obóz na Majdanku. Oczywiście przechodziliśmy obok tego [obozu na] Majdanku, widziałem pierwszy obóz hitlerowski.

  • To były już zgliszcza, ruiny?

Jeszcze były niektóre baraki. Samego obozu nie zwiedzaliśmy, normalnie przeszliśmy, jak to wojsko. Kolumną przemaszerowaliśmy i już. Tylko wiedzieliśmy, że na zamku w Lublinie było bardzo dużo trupów Polaków rozstrzelanych przez Niemców. To już się od ludności cywilnej [dowiedzieliśmy].

  • Tak, ale po gestapo weszło tam NKWD. Kontynuowali.

Tak, to już późniejsza historia. Bo w tym czasie, to tylko to, cośmy widzieli.

  • Jak przekroczyliście Bug?

Bug przeszliśmy po moście pontonowym.

  • Jaki to był miesiąc?

To był lipiec. Stamtąd już piechotką cały czas, do Puław. Przeszliśmy w Puławach chrzest bojowy forsując Wisłę w kierunku Góry Puławskiej.

  • Chrzest bojowy to znaczy, że była jakaś bitwa?

Tak, to było już forsowanie Wisły. Trafiliśmy do wsi Włostowice. Dzisiaj ta wieś jest włączona do Puław, jest w granicach miasta Puławy. Operacja forsowania Wisły nie bardzo się udała. Po prostu nie mieliśmy środków przeprawowych. Nasza przeprawa ograniczała się do różnych rzeczy, nawet na wiązanych pustych beczkach po paliwie, na pałatkach [wypchanych słomą. (Pałatki – płótno drelichowe służące za okrycie w razie opadów deszczu lub namiotu połączonego z kilku – dwóch, trzech sztuk)].

  • O moście oczywiście nie było mowy?

Nie, nie było mowy.

  • A przeciwnik był tuż?

Tak, po drugiej stronie [byli] Niemcy. My mieliśmy za zadanie nacierać, zdobyć Górę Puławską, ale po sforsowaniu głównego nurtu Wisły była strzelanina. Echo się nad Wisłą [niosło] i była [taka] mgła, że właściwie kiedy znaleźliśmy się na lustrze wody, to zgubiliśmy orientację, gdzie jest brzeg własny, a gdzie niemiecki. Dwa dni byłem na tamtym brzegu i operacja się powtórzyła, ale bez efektów. W końcu zmienili nas Rosjanie, chyba – jeśli dobrze pamiętam – to był Korpus Kozaków. Nie jestem już dzisiaj pewny, co to była za formacja, czy to była normalna piechota.

  • Czy były duże straty?

Były spore straty. Mój pierwszy, serdeczny kolega zginął, Jerzy Ohlaszeny, którego ojciec był profesorem na naszym dawnym Wołyniu. Nazywał się chorąży Jerzy Ohlaszeny. Kiedy jestem w szkole, nawet byłem 14 października w tym roku, to zawsze tam składamy kwiaty na grobach naszych kolegów. Zginęła sanitariuszka, Gabriela Wojciechowska, młoda dziewczynka, której pomagaliśmy nieść sprzęt, pepeszę, bo ona była skromnej postury fizycznej, a nikt nie zwalniał, to samo musiała nieść, jak każdy żołnierz.

  • Dzięki akcji Korpusu Kozaków udało się przełamać obronę?

Nie, wycofaliśmy się. Dostaliśmy rozkaz wrócić na prawy brzeg Wisły i stamtąd trafiliśmy na przyczółek pod Warkę, jak historycy później określili, przyczółek warecko-magnuszewski. To było w rejonie wsi Komisja, jest taka niedaleko Wilgi. Przemaszerowaliśmy na przyczółek już po moście zbudowanym przez radzieckich saperów. Trafiłem do wsi Rozniszew koło Magnuszewa. Mniszew, Rozniszew – to jak Pilica wpada do Wisły, w tym rejonie. Po drugiej stronie była Warka. Pamiętam dzień 1 września. Dostaliśmy rozkaz, żeby otworzyć ogień w kierunku Niemców ze wszystkich posiadanych środków ogniowych, po prostu przypomnieć symbolicznie Niemcom rocznicę ich napaści na Polskę. Na początku września z powrotem przekazaliśmy obronę wojskom radzieckim, a sami pomaszerowaliśmy na Warszawę. Pamiętam, przez gminę Pęcław, Wólkę [Mlądzką] koło Otwocka w rejon Wawra przemaszerowaliśmy wschodnią drogą, obecnym traktem brzeskim, jak to się nazywa. Nie był taki, jak dzisiaj. Wszystko było pomęczone, bo wszystko na piechotę, jak najszybciej.

  • Nie mieliście swoich podwód?

Nie, to wszystko na własnych nóżkach trzeba było przejść. Stamtąd trafiliśmy nad Wisłę. Początkowo byliśmy w rejonie lotniska na Gocławku, bo tam było lotnisko. Stamtąd rzucono nas do drugiego rzutu i w Aninie mieliśmy Boże Narodzenie 1944 roku. Dostawaliśmy prezenty od ludności cywilnej, dostałem szalik, co prawda biały, ale dostałem w prezencie.

  • To była Wigilia 1944-1945?

Jeszcze był rok 1944. Potem trafiliśmy, ja i mój batalion, w rejon cerkwi: 11 Listopada, Ratuszowa, tu mieliśmy obronę jako pluton przydzielony do sztabu batalionu. Moim zadaniem była obserwacja prawego brzegu.

  • Byliście zakwaterowani na ulicy 11 Listopada?

Nie tylko na 11 Listopada. Akurat na 11 Listopada pod numerem 4 mieścił się sztab batalionu, przy którym kwaterowałem. Jeszcze przedtem trafił mi się odcinek – bloki Targowa 81. Były to bloki wojskowe, gdzie przed wojną mieszkali wojskowi. W tym bloku poznałem swoją przyszłą żonę. 6 stycznia oddaliśmy obronę jednostkom VI Dywizji, a sami pomaszerowaliśmy na Berlin. Przedtem jeszcze zadaniem mojego plutonu było… Robiłem łódki, którymi z Targówka, z Bródna przeprawiały się pododdziały 6. Pułku Piechoty na przyczółek żoliborski.

  • Chodzi o okres dwóch powstańczych miesięcy. Jak pan to pamięta, co pan wtedy robił, co pan widział własnymi oczyma?

Przede wszystkim widzieliśmy dymy i palącą się Warszawę. Powstanie jeszcze trwało kilka dni, ale kiedy upadło, to było tylko widać bez przerwy palące się warszawskie budynki.

  • Mówił pan o przepływaniu Wisły…

Tak. Dostałem zadanie robienia łódek, którymi przewoziliśmy na Żoliborz amunicję, a stamtąd przewożeni byli ranni żołnierze i powstańcy. Jak dobrze pamiętam, to był przełom drugiej i trzeciej dekady września. Dzisiaj, po tylu latach, trudno mi to tak dokładnie pamiętać.

  • W każdym razie już po desancie Berlinga?

Tak, na Czerniaków. Na Czerniaków był desant III Dywizji, natomiast na Żoliborz był desant II Dywizji. Nie całej dywizji, konkretnie 6. Pułku Piechoty. Pozostałe pododdziały przygotowywały środki przeprawowe, które się też nie bardzo przydały, bo Wisła wtedy stanowiła jeden mur ognia. Dzisiaj, jeśli ktoś ma jakie takie pojęcie, to się dziwi, że tak mówią. Wisła nie była malutką rzeczką, strumykiem. Kto dzisiaj policzy tych, którzy popłynęli ranni, nie dopłynęli na lewy brzeg Wisły? Bardzo dużo było ofiar.

  • Co mówiono? Docierały do was informacje, na przykład radiowe, konkrety, co się dzieje w Warszawie?

Oglądaliśmy kilka razy desant spadochronowy, zrzuty spadochronowe dla ludności i dla powstańców. Docierały do nas wiadomości, że niewiele tych zrzutów trafiało w ręce powstańców. Natomiast w nocy bardzo często nadlatywały radzieckie kukuruźniki. Z tych kukuruźników, jak się później już dowiedzieliśmy, była spora pomoc dla powstańców. To były samolociki, które w powietrzu się zatrzymywały i Niemcy nie mogli ich zniszczyć tak szybko. Jak się później dowiedziałem, bardzo dużo pilotek w kukuruźnikach to były kobiety. Przypominam sobie ciekawy moment, kiedy nastąpiła zmiana na stanowisku dowódcy dywizji. Ze swoimi podwładnymi robiłem łódki i przyszedł nowy dowódca dywizji, pułkownik Jan Rotkiewicz w mundurze oficera Armii Czerwonej i do mnie mówi w języku rosyjskim: Lejtnant, nie rob łodok – tak dosłownie powiedział. „Nie będą potrzebne”. Byłem zdziwiony. Popędzano nas, żeby łódki jak najszybciej robić i łódkami przewoziliśmy, jak wspominałem, co się dało: amunicję, stamtąd rannych. Ale rozkaz w wojsku rozkazem. Przestałem robić łódki.

  • Na podstawie rozkazu wiedział pan w takim razie, jakie było nastawienie rosyjskiej strony?

Tak. Nie byłem pewny, dlaczego. Tam nasze wojsko poszło, dlaczego mamy nie kontynuować pomocy? Ale każdy tyko mógł sobie pomyśleć, co jest. [To był] rozkaz, jeszcze w dodatku dowódcy dywizji.

  • Nie mieliście żadnych odpraw, nie wyjaśniano, dlaczego?

Nie, nie mieliśmy żadnych odpraw, nie wiedzieliśmy, co jest przyczyną.

  • Skończyła się pomoc?

Ta pomoc się skończyła. Jeszcze potem były zrzuty z samolotów, ale to już bez nas, bo to już był koniec września, Powstanie chyliło się ku upadkowi. Mało tego, zginęła oficer, kobieta. Jedna się do niewoli dostała, z którą razem kończyłem szkołę w Riazaniu. Nawet były takie okresy, że się spotykałem z tą panią, na spotkaniu w środowisku riazańczyków. Kiedy jeszcze bardziej byłem na chodzie, to chodziłem na te spotkania i rozmawialiśmy. Opowiadała, w jakich okolicznościach się dostała do niewoli, jak później trafiła, już jako zwolniony jeniec po wojnie…

  • Była w niemieckim obozie?

W niemieckim obozie była, tak.

  • Skończył się wasz pobyt na tej placówce, w okolicach centralnej Pragi?

Tak. Jak wspominałem, 6 stycznia przekazaliśmy obronę pododdziałom VI Dywizji, a sami poszliśmy sforsować Wisłę z 15 na 16 stycznia, w Jabłonnie. Po raz trzeci miałem okazję Wisłę forsować, po cieniutkim lodzie.

  • Byliście po prawej stronie Wisły?

Tak, na wschodnim brzegu.

  • Forsowaliście na wysokości Jabłonny. Dlaczego akurat tam? W jakim celu? Coś ważnego tam było?

Z frontu forsowała Wisłę VI Dywizja, z północy pierwsza wkroczyła do Warszawy II Dywizja, właśnie ta, która sforsowała Wisłę w rejonie Jabłonny, natomiast z rejonu Karczewia pozostałe pododdziały, I Dywizja. Chyba III Dywizja, IV Dywizja przez Piaseczno, od Góry Kalwarii, z tej strony do Warszawy wkroczyli. Moja dywizja przeszła przez Wólkę Węglową. Dzisiaj [tam] jest cmentarz, wtedy była tylko śnieżyca i gdzieniegdzie jałowiec, piaski. Wkroczyliśmy…
  • To jest po lewej stronie.

Już po lewej stronie, ale to już było 17 stycznia. Wisłę sforsowaliśmy z 15 na 16 stycznia.

  • W Jabłonnie i jak gdyby wracaliście?

Jedną noc byliśmy po lewej stronie Wisły, już właśnie w rejonie Wólki Węglowej. W nocy jeszcze kukuruźniki dawały nam znać, gdzie są grupy niemieckie. Gdzieś około dziewiątej 17 stycznia wkroczyliśmy na ulicę Powązkowską. Przy głównej bramie spotkałem pierwszych mieszkańców Warszawy: dwóch mężczyzn, kobietę i czwartą żywą istotę, psa. Oczywiście płacz, radość.

  • W jakich byliście mundurach?

Byliśmy w polskich mundurach. Byli bardzo zdziwieni, że [to] Polacy byli. Mieliśmy normalne rogatywki, tak jak przed wojną, tylko orzełki były inne.

  • Jakie miał pan kontakty z ludźmi z Powstania? Mówił pan, że jakieś miał.

Tak, ale te kontakty były raczej po wojnie, na skutek rozmów, spotkań. Nawet dzisiaj mamy środowisko kombatantów II Dywizji, przychodzi jeden z żołnierzy Armii Krajowej na nasze spotkania. Później spotkałem kolegę, powstańca, pseudonim „Świszcz”. Stasiu, z którym miałem okazję jeździć po wojnie już do Sielc, do Riazania. Dzisiaj się spotykamy od czasu do czasu przed gabinetem lekarskim, w przychodni.

  • Ciekawa jestem efektów waszych rozmów, bo w końcu wasz punkt widzenia był inny.

Dzisiaj ten punkt widzenia się zatarł. Jedni i drudzy wiedzieli, po co głowy nadstawiają. Myśmy w ogóle nie mieli pojęcia, że będzie to, co się stało po wojnie. Przysięgaliśmy walczyć o Polskę niepodległą i demokratyczną, to były dwa przymiotniki i to nas prowadziło, to nam dodawało ducha. Chcieliśmy jak najszybciej spotkać się z Niemcami, a różnic nie było. Zresztą bardzo dużo miałem, jako dowódca plutonu, później dowódca kompanii, podwładnych żołnierzy z AK.

  • Sprawdzali się?

Sprawdzali się. Józiu Księżak był z Armii Krajowej, nie ma go już wśród żywych. Przychodzili do nas, mieliśmy kapelana, były nabożeństwa. Po wojnie była wieczorem modlitwa, rano modlitwa.

  • Niczym się właściwie te zwyczaje wojskowe nie różniły?

Niczym się nie różniły, absolutnie nic nie było.

  • Ktoś po prostu pomieszał.

Pomieszał, właśnie. To jest całe nieszczęście, że nas podzielono. Dzisiaj się dzieli krew żołnierza ze Wschodu i krew żołnierza z Zachodu. A jaka jest różnica, jaki jest ciężar gatunkowy, między krwią przelaną pod Lenino i pod Monte Cassino?

  • I cel był taki sam i wróg był jeden.

Cel był taki sam i wróg był jeden i to jest największa przykrość dla nas żołnierzy, którzy nadstawiali głowę, jedni na wschodnim froncie, a drudzy na zachodnim froncie. Dzisiaj mam osobiście żal do pana, który jest prezesem [Instytutu] Pamięci Narodowej, ale nie Kurtyka [Andrzej Powroźnik]. Kiedyś, kiedy jeszcze była audycja dla wojska przez radio o godzinie siódmej, ten pan powiedział: „Właściwie odznaczenia, które dostali żołnierze na Wschodzie, nie są odznaczeniami polskimi, bo to są bolszewickie”. To dla nas żołnierzy jest taka przykrość! Zawsze tego człowieka mam w pamięci i to, jaką mi zrobił przykrość. Nie wiem, czym się kierował, może swoją głupotą.

  • To jest stosunkowo młody człowiek, więc sądzę, że po prostu niedokształcony.

Tak. Przykro nam bardzo. Powiem historyjkę, może odbiegnę od tematu. Siedziałem w Giżycku. Byłem na wczasach w Pięknej Górze, tam mieliśmy ośrodek wypoczynkowy. Bardzo często jeździliśmy, co roku. Czekałem na przystanku na samochód, którym miałem wrócić do ośrodka, do Pięknej Góry po drugiej stronie jeziora Kisajno. [Wywiązała się] kłótnia między cywilami, takimi jak ja. Okazuje się, że jedni mówią, że ważniejsza była krew na Zachodzie, a drudzy – na Wschodzie. A [jeden] powołał się na słowa generała Jaruzelskiego. Mówi, że przecież generał Jaruzelski powiedział, że ciężar gatunkowy krwi żołnierza ze Wschodu i z Zachodu jest jednakowy. Tak się pogodzili w międzyczasie. Taki przykład, podzielono nas.

  • Nic gorszego nie można było zrobić, niż rodaków podzielić w ten sposób. Czy dotarł pan do Berlina?

Tak, doszedłem do Łaby, forsowałem Odrę. Tak że rzeka mnie lubiła, nie tylko mnie.

  • Odczuwał pan wtedy satysfakcję?

Wtedy różnie bywało. Nasza dywizja zdobyła Sachsenhausen, czyli obóz w Oranienburgu. Dzięki żołnierzowi II Dywizji, mojemu koledze, który niedaleko mieszka, panu profesorowi Michałowi Chilczukowi… Do tej pory obóz w Stanach Zjednoczonych był oznakowany czerwoną chorągiewką, [co oznaczało:] zdobyto przez wojska radzieckie. Dopiero on się wykłócił i Amerykanie zmienili chorągiewkę czerwoną na biało-czerwoną. Uprzedzono nas, żeby więźniom nie dawać jeść, bo zrobimy im wielką krzywdę. Ci ludzie nie mieli siły mówić, tak byli wychudzeni. Pamiętam Cyganki, leżały szkielety obciągnięte skórą. Tak że wojnę dzisiaj można tylko wspominać. Kiedyś mój mały wnuk, dzisiaj już dorosły mężczyzna, pytał się: „Dziadek, a co byś [zrobił], jakbyś się spotkał z Niemcem, który do ciebie strzelał, a Ty do niego?”, mówię: „Najprawdopodobniej podalibyśmy sobie rękę i poszlibyśmy na piwo”. Roześmiał się. Co dzisiaj można?

  • Życie idzie po prostu naprzód, ale powinno się docierać do wzajemnego zrozumienia.

Jeszcze takie zjawisko: kiedy wracaliśmy znad Łaby na wschód, to bardzo nisko latały niemieckie samoloty. Mieliśmy rozkaz nie strzelania do nich. Byliśmy zdziwieni, dlaczego tak prawie że skrzydłami nas macają, a nie wolno strzelać. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że tymi samolotami lecieli przedstawiciele Wehrmachtu na podpisanie kapitulacji, dlatego nie wolno było otwierać ognia do tych samolotów.

  • Uczestniczył pan w historii, jest pan ogniwem wielkich kart historii, które miały miejsce w tamtym czasie.

Tak, trochę widziałem.

  • I przeżywałem…

I przeżywałem. Dwukrotnie byłem ranny, do dzisiaj noszę kulę w lewej ręce. Drugi raz oberwałem 19 kwietnia, bo [w rękę] 11 lutego w natarciu na lotnisko pod Mirosławcem, to lotnisko, które tragedię przeżyło w styczniu [2008 roku]. Wielokrotnie byłem na tym lotnisku już po wojnie. Dzisiaj tylko pamiętam, jak na tym lotnisku na skrzydle samolotu pan generał Jaruzelski stał, jako podporucznik. To było chyba 11 lutego 1945 roku.

  • Został pan wtedy ranny?

Tak, wtedy dostałem w lewą rękę. Ale jakbym wyczuł. Każdy miał podręczny opatrunek i ja miałem, w mundurze pod płaszczem. Myślę sobie: „Jak oberwę, to będzie mi trudno dostać”. Wyjąłem opatrunek z munduru, wsadziłem do kieszeni, do płaszcza. Za piętnaście minut był potrzebny.

  • Byłoby trudno stamtąd wyciągnąć.

Tak, bo zaraz ręka mi spuchła. A pierwsze wrażenie, tak jakby mucha ugryzła. Dopiero później moi podwładni mówią: „Panie poruczniku, pan [jest] ranny”. A mnie krew poszła i wypłynęła na dłoń.

  • Mimo tych wszystkich przeżyć pozostał pan żołnierzem. Całe życie zawodowe było związane z wojskiem?

Nie całe życie. Na skutek pewnych faktów zdrowotnych, bo i oko… W prawą stronę dostałem, a lewe mi wysiadło. Jak się okazuje, to jest pokrzyżowanie półkul [mózgowych]. Zanim mnie zwolnili z wojska – dzisiaj to na pamiątkę trzymam – pisałem raport do ministra, żeby mnie zwolnił. Nie chciano mnie przyjąć do wojska, a później nie chcieli wypuścić z wojska.




Warszawa, 18 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Henryk Kowalewski Stopień: chorąży, podporucznik Formacja: II Dywizja imienia Jana Henryka Dąbrowskiego, 4. Pułk Piechoty

Zobacz także

Nasz newsletter