Irena Froelich „Ida”, „Isia”

Archiwum Historii Mówionej

Irena Froelich [z domu] Daniszewska.

  • Proszę opowiedzieć o życiu przed wybuchem wojny, o rodzinie, szkole i o Warszawie.


Mieszkałam na Sadybie oficerskiej. Nazywano to miasto-ogród. Mieszkałam z rodziną, miałam siostrę. Przed wojną chodziłam do II Miejskiego Gimnazjum imienia Kochanowskiego. To było żeńskie gimnazjum. W 1939 roku byłam na obozie harcerskim koło Chęcin. Jak przyjechałyśmy z obozu, wiedziałyśmy już, że na pewno będzie wojna. Już było kopanie rowów, już były przygotowania. W domu też były przygotowania, klejenie szyb pasami, mama robiła zapasy, był okres podenerwowania.

1 września 1939 roku zobaczyliśmy pierwsze bombardujące samoloty, które nadlatywały nad Sadybę po zbombardowaniu Okęcia. Samoloty leciały bardzo nisko, wskoczyliśmy do domu i pochowaliśmy się. Usłyszeliśmy huk – koło nas był rozbity dom, nieduża willa. Niektóre bomby wpadły do fosy, co narobiło dużo zamieszania, bo ludzie zaczęli krzyczeć, że to iperyt. Zrobił się straszny bałagan. Później to minęło, przyjechały ekipy i zaczęły się dni okupacji. Wiadomo było, że do szkoły nie będziemy już chodziły, rok szkolny się nie rozpoczął. Dochodziły wieści o postępach wojsk niemieckich, o klęsce Westerplatte, bitwie nad Bzurą. Były już naloty, Warszawa była bombardowana. Groza wojny.
Mniej więcej po dwóch tygodniach Niemcy zbliżyli się do Sadyby od południa, od strony Siekierek. Wkroczyli na Sadybę, siedzieliśmy wtedy w piwnicy. Nagle: Raus! Raus! Wszyscy wyszliśmy. Kobiety oddzielnie, mężczyźni oddzielnie. Nie wolno było zamykać drzwi, zebrali wszystkich i popędzili w stronę Wilanowa. Po drodze widzieliśmy fort na Sadybie, który się poddał, żołnierze siedzieli na stokach Cytadeli. Mijaliśmy ich, nie było żadnych okrzyków, bo to smutna chwila. Widzieliśmy swoich żołnierzy smutnych, sponiewieranych, siedzących w kucki, niektórzy mieli karabiny pod kolanami. Zebrali nas koło kościoła, tam już były tłumy. Mężczyzn zebrano oddzielnie, kobiety i dzieci oddzielnie. Po pierwszej nocy mama powiedziała, że my już tu nie będziemy dłużej siedziały, że wracamy do domu. Udało nam się jakoś przemykać bocznymi ulicami. Doszłyśmy koło bloków fortów, na rozwalonej siatce leżał nasz żołnierz i pamiętam te słowa: „Jeśli macie Boga w sercu, kobiety, ratujcie nas!”. Dalej nie szłyśmy już do domu. Tam był zorganizowany szpital polowy, więc zaczęłyśmy pracę. Trzeba było wszystko zrobić, [nawet] opatrunki. Zastrzyków nie było, lekarza nie było, był tylko student medycyny i on trzymał resztki lekarstw. Rany były straszne – i postrzałowe, i szarpane, i kłute, bo były walki wręcz. Między Sadybą a Wilanowem stały działa armatnie, w tym czasie była ostrzeliwana Warszawa.
Nastąpiła kapitulacja Warszawy, byłyśmy w szpitalu. Nie było wody, nie było co jeść. Włamywałyśmy się, przemykałyśmy do mieszkań, zabierałyśmy po prostu jakieś kompoty, słoiki z czym się dało, zabierałyśmy pościel, żeby drzeć na opatrunki dla naszych żołnierzy. Do naszego szpitalika przyjechali Niemcy, zabrali mamę jako sanitariuszkę, chociaż mama nie była sanitariuszką, znała tylko pierwszą pomoc. Zabrali ją do fortów dla żołnierzy niemieckich. W szpitaliku zostałyśmy we dwie plus jeszcze jedna kobieta z bloku. Przyjechali, zabierali rannych – niestety niektórzy umierali. Wynosiłyśmy na podwórze i układałyśmy, nie było czasu, żeby chować. Później przyjechały niemieckie sanitarki, ciężej rannych zabierano, a lżej rannych przebierałyśmy w cudze, cywilne ubrania i kto mógł, to wychodził. Bałyśmy się o tych ludzi, zresztą żołnierze też to rozumieli.
Jak doszłyśmy do domu, nasze mieszkanie był zajęte przez Niemców. To było pierwsze piętro przy Goraszewskiej. Część domu była uszkodzona szrapnelami. W pokoju stołowym była rozstawiona radiostacja i non stop były przez nią [prowadzone] rozmowy. Przemknęłyśmy się do sypialni. Później przyszła mama (Niemcy ją zwolnili) i zobaczyła, jaka jest sytuacja. Wiedziała, że jest potrzebna w szpitalu i poszły z moja siostrą. Zostałam w domu, bo mama uważała, że będę pilnowała mieszkania, żeby czegoś nie zabrali. Głupia sytuacja.


  • Powiedziała pani, że 1 września szkoła nie zaczęła działać. Co dalej z nauką?

 

Po działaniach wojennych zgłosiłyśmy się do szkoły na Górnośląskiej róg Rozbrat. Szkoła była zajęta przez uciekinierów – straszny bałagan. Powiedziano nam, że rozpoczną się lekcje. Pozgłaszali się rodzice i uczennice, które też chciały rozpocząć naukę. Nawet była dość liczna [grupa], tylko szkoła była podzielona. Niemcy zajęli front szkoły z salami, gdzie mieli łóżka, sypialnie, a my byłyśmy w klasach w drugim skrzydle. Nauka trwała do połowy października. Później powiedzieli, że szkołę zamykają, to będzie szkoła niemiecka. Nam wyznaczono szkołę najpierw przy Wiejskiej, a później przy Smolnej. Zaczęły się lekcje, ale nie była to szkoła ogólnokształcąca, zaczęły się szkoły zawodowe z ograniczonym programem. Polski ograniczony, historii nie było, geografii nie było, matematyka ograniczona. W każdym razie zostały zawiązane komplety, żebyśmy mogły przerabiać pełny program. Czas nauki się zmieniał, [były albo] przedpołudnia, albo popołudnie. Pół dnia uczyłyśmy się w szkole, a pół dnia na kompletach uzupełniających. Tak było do małej matury.
Po zdaniu małej matury chciałam iść do liceum pedagogicznego, ale nie było szkoły, która by kryła normalna naukę. Dyrektorka nawiązała kontakt z panią Dzierzbicką, dyrektorką liceum pedagogicznego przed wojną – to było liceum imienia Orzeszkowej. Naturalnie w ciągu wakacji zostały zorganizowane komplety. Wyszłam ze swojej macierzystej szkoły Kochanowskiego i zaczęłam uczęszczać w pełni na komplety licealne do Liceum Pedagogicznego imienia Orzeszkowej. Żeby mieć legitymację, chodziłam do szkoły plastycznej na Nowogrodzką. To była szkoła o różnych wydziałach, jak krawiectwo czy szycie rękawic. Byłam w klasie na zdobnictwie witryn sklepowych. Wykładali profesorowie z Akademii Sztuk Pięknych i szkoły plastycznej z Myśliwieckiej. Chodziłam na zajęcia praktyczne, co szło mi zupełnie dobrze, a moja nauczycielka była jednocześnie na kompletach w liceum pedagogicznym.


  • Czy już wtedy zaczęła pani w jakiś sposób działać w konspiracji?

 

Oprócz kompletów zebrałyśmy się już na Górnośląskiej w naszej gromadzie harcerskiej. Chodziłyśmy na zbiórki, miałyśmy swoje normalne zajęcia harcerskie. Na wiosnę 1940 roku zgłosił się do mnie mój przyjaciel, daleki kuzyn i powiedział, że u nich na Powiślu też jest zorganizowana drużyna harcerska, ale to jest harcerstwo męskie. Dawniej było męskie i żeńskie harcerstwo. Zgłaszają się [do nich] dziewczyny i oni nie wiedzą, co z nimi robić. „Czy nie mogłabyś się nimi zająć?”. W porozumieniu z drużynową, którą wtedy była pani profesor Byczewska przeszłam do 41. drużyny. Ponieważ w tej drużynie było kilka drużyn i doszły dziewczyny, więc to był 41. szczep. Prowadziłyśmy normalne życie harcerskie, zbiórki i samokształcenie, ale prowadziłyśmy [też] bardzo bogatą pracę społeczną. Zaczęło się od opieki nad dziećmi samotnych matek, a zwłaszcza pań… rezerwistek. Kobiety te musiały znaleźć nową drogę życia. Dzieci zostawały same, więc pełniłyśmy w tych domach dyżury, pomagałyśmy w nauce, przebywałyśmy z małymi dziećmi. Później miałyśmy prace w szkolnych świetlicach na Powiślu. Tam też [prowadziłyśmy] opiekę nad dziećmi, uzupełniałyśmy ich wiadomości – zwłaszcza dzieci opuszczonych, zaniedbanych. Poza tym zaczęły się przecież okropne represje…
Działalność drużyny była wieloraka: samokształcenie, opieka i dokształcanie dzieci zaniedbanych i osieroconych. Ognisko na Tamce w siedzibie sióstr szarytek. Zaczęłyśmy prace zwiadowcze, łączność i kolportaż. Z czasem drużyna była podległa jednostce oddziału AK Śródmieście. To był Korpus Bezpieczeństwa, który prowadził pan Tomczak, nauczyciel ze szkoły na Sewerynowie, gdzie była nasza główna siedziba organizacyjna. Zaczęły się szkolenia sanitarne, pierwszej pomocy, były ćwiczenia i nauka strzelania z broni ręcznej, nauka o działaniu karabinów różnego kalibru. Miałyśmy polecenia przenoszenia broni, zawiadamiania ludzi zagrożonych, przesiedlenia, znajdowania kwater dla ludzi, którzy nie mogli być w swoich domach. Opiekowałyśmy się miejscami straceń. Były ogromne prześladowania, rozstrzeliwanie na ulicach – wszyscy chcieliśmy upamiętnić te miejsca. Po egzekucji Niemcy robili zupełną czystkę, zmywali krew z ulicy i zacierali ślady jak gdyby nigdy nic. Naszym samorzutnym zadaniem (później to już było naszym obowiązkiem) było dekorowanie tych miejsc, upamiętnianie, przyzielenianie kwiatami, zapalanie zniczy, tak że każdy wiedział, że w tym miejscu był rozstrzeliwanie.

 

Raz na Nowym Świecie byłam świadkiem egzekucji. Ludzie byli wyprowadzeni z bud, mieli zagipsowane usta, a ręce zawiązane z tyłu drutem. Bezwolnie stali i padali pod murem, po czym ciała były brutalnie ściągane, ładowane na budy i miejsce zmywano wodą. Ludzie, którzy nadeszli, byli zatrzymywani i trzymani z boku, żeby mieli przykład, co z nami będzie, jeśli będziemy się sprzeciwiali ich woli. Później się dowiedziałam, że dlatego mieli zaklejane usta, że w poprzednich rozstrzeliwaniach przed śmiercią wykrzykiwano: „Niech żyje Polska!” – i różne okrzyki patriotyczne. Nieraz okrzyki do swych rodzin. Niemcy nie mogli tego słuchać, przeszkadzało im, więc później w różny sposób zaklejali usta.

 

Tak żyliśmy. Biegaliśmy między ludźmi prześladowanymi, nie czując, że sami jesteśmy prześladowani. Tego się w ogóle nie brało pod uwagę. W drużynie były dziewczynki już od dwunastego roku życia do osiemnastego. Te które na początku okupacji przyszły jako trzynasto-, czternastolatki, stały się już dorosłymi dziewczynami i były coraz bardziej angażowane. Niektóre były zaangażowane w pracy konspiracyjnej. Dojrzałe, ale bardziej odpowiedzialne towarzyszyły żołnierzom w obserwacji miejsc stacjonowania wojsk niemieckich. Między innymi robiłyśmy wywiad niemieckiej obrony lotniczej. To była niecka, [teren] ogrodzony – tam był punkt niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Udział w tym brały też i dzieci, bo zaczepiały Niemców, przymilały się, wbiegały na teren stacjonujących wojsk i mniej więcej obliczały, ile jest i jakich dział. Robili to i chłopcy, i dziewczynki, a czuwał nad tym oficer. Zrobiliśmy to dosyć dobrze, bo później za tę pracę dostał specjalną pochwałę. Obliczaliśmy samochody – jakie i ile bud jest w parku samochodowym.
Garaże były na Łazienkowskiej i tam, gdzie dawniej były nasze koszary wojskowe. Musieliśmy obliczać, jakie są samochody, nieraz trzeba było spisać numery, nieraz ilość przyjeżdżających i wyjeżdżających oraz na jakie zadania [wyjeżdżają]. Na Łazienkowskiej był warsztat naprawczy, w którym były reperowane samochody, podstawiane Niemcom, i były nasze do użytku żołnierzy AK, które były później używane w różnych akcjach.

  • Chciałabym zapytać o historię związaną z nazwą szczepu.


W lipcu byliśmy w Kabatach na ćwiczeniach leśnych – ćwiczenia orientacji, obliczania azymutu oraz duża zbiórka drużyny. Potem wychodziliśmy z Kabat w różne strony. Niektórzy poszli w stronę Pyr, niektórzy w stronę Powsina. Z Andrzejem Zejdlerem – szczepowym – weszliśmy do Klarysewa i przy wejściu na stację zobaczyliśmy klepsydrę. Podeszliśmy, przeczytaliśmy: „Władysław Sikorski, generał wojsk polskich, zginął w wypadku”. Andrzej od razu wykrzyknął: „Nasz szczep będzie imienia Władysława Sikorskiego!”. [Byliśmy] zdruzgotani wiadomością, a jednocześnie oczarowani, że przybliżymy sobie tę postać, że on będzie bliżej nas, jak nasz szczep będzie [nazwany] jego imieniem. Kolejką dojechaliśmy do Belwederu i naturalnie każdy [poszedł] w swoją stronę. Andrzej mówi: „Ogłoszę [to], zaraz będzie zbiórka szczepu na Sewerynowie”. W kilka dni był cały szczep, było nas ponad osiemdziesiąt dziewczyn, a chłopców jeszcze więcej. Mogliśmy się w takie ilości zbierać, bo to był lokal w szkole. Na zbiórce [odbyła] się uroczystość nadania imienia dla szczepu. W tym czasie miałam trudności, ponieważ drużyna była bardzo liczna i nasze władze harcerskie nie zgadzały się, żeby – po pierwsze – był to szczep koedukacyjny, a po drugie [uważali], że jesteśmy zbyt liczni.
Przyszła do mnie Irena Lepalczyk (później się okazało, że tak się nazywa) i przedstawiciel męskich władz harcerskich (już nie pamiętam kto) i przynieśli mi rozkaz, że mamy przejść do harcerstwa żeńskiego. Druh przedstawił mi Irenę Lepalczyk jako moją hufcową. Byłam strasznie zaskoczona, obruszona, jak mogę się oderwać od chłopaków. Od razu powiedziałam: „Jak ja będę pracowała, jak ja będę sama?”. [Powiedzieli], że nie będę sama, będę w hufcu, który już istnieje, jest zorganizowany i kontakt [będzie] przez Irenę. W czasie rozmowy zgodzili się, żebyśmy w dalszym ciągu prowadzili współpracę z drużynami męskimi, ale już oficjalnie zostałyśmy przypisane do hufca „Grzybów”. Zaczęłam uczęszczać na zbiórki hufców, tam Irena szkoliła nas na kursie drużynowych. Odbywały się rady hufca, naturalnie w prywatnych domach, u mnie też. Pół roku przed Powstaniem przeprowadziliśmy się z Sadyby na ulicę Karmelicką. To był lokal przydzielony mojej siostrze pod opiekę przez organizację AK. Moja siostra była w konspiracji, w tym czasie studiowała medycynę w szkole Zaorskiego. Uzupełniała na kompletach, które były zorganizowane na Płockiej w Szpitalu Wolskim. Siostra była w strukturach AK.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?


Przeprowadziliśmy się. Rodzice nie chcieli nas zostawić i powiedzieli, że w takim razie częściowo przeprowadzimy się na Karmelicką. Zmieniliśmy adres na Karmelicką, nie likwidując mieszkania na Sadybie. To był lokal, w którym odbywały się odprawy „chłopców leśnych”. Przez pewien czas był powielacz, a my miałyśmy zbiórki hufca „Grzybów”. Dlaczego można tam było organizować pracę konspiracyjną na dużą skalę? Ponieważ to był ostatni dom już przy wejściu do zlikwidowanego getta. Tam się odbywały czarne interesy. Niemcy handlowali tam z różnymi handlarzami rzeczami z getta, pod nami była niemiecka knajpa – cały dzień był tam duży ruch. Tam był wjazd na Pawiak. Tamtędy wyjeżdżały budy ze skazanymi ludźmi, tamtędy często wyjeżdżały budy na badania ludzi na Szucha, przewozili, odwozili – tam był duży ruch. Stąd przejście do nas nie było widoczne. Poza tym było bezpieczne wejście od Karmelickiej, było przejście przez podwórze, z którego można było przejść dalej na sąsiednie i dojść tak aż na Leszno. Te przejścia były zrobione jeszcze przez Żydów, tylko niektóre były nasze. Pilnował tego nasz dozorca i w razie jakiegoś niepokojącego ruchu dawał znać.
Do mieszkania były dwa wejścia – od frontu i na podwórze; przez jego mieszkanie można było przejść dalej, w stronę Leszna. Tak było do Powstania. Przed Powstaniem byliśmy w różnych punktach, były zbiórki, ale odwoływane. W mojej drużynie dzieci poniżej szesnastu lat nie były wprowadzane do pracy dla AK. Było tylko kilka dziewczyn i każda miała przydział w zupełnie innych jednostkach, nie byłyśmy w jednej. Nawet nie wiedziałyśmy, która gdzie jest przydzielona. Taka była rola nas, łączniczek, żeby wykonać polecenie, zapomnieć, nic nie widzieć, nic nie słyszeć, jak najmniej wiedzieć. Tak postępowałyśmy. Jak miałyśmy podany adres, biegłyśmy, oddawałyśmy przesyłkę czy wiadomość i już nie wiedziałyśmy [nic na ten temat], nawet ćwiczyłyśmy, jak można łatwo zapominać. Trochę to później przeszkadzało.

 

Powstanie… Byłam na Żoliborzu, pojechałam do oddziału „Żywiciel”, miałam jakąś przesyłkę i wiadomość. Tam zostałam dłużej, miałam odebrać wiadomość z powrotem. Do nas do domu przyszedł łącznik, „Kuzan”, nie zastał mnie. Mama powiedziała, że pojechałam na Żoliborz, wiedział, gdzie jestem. Przybiegł i [powiedział], że mam się zgłosić na Marszałkowską, nie pamiętam, który numer – zaraz przy placu Zbawiciela za kościołem. Nie czekając już na odpowiedź, przyjechałam do Śródmieścia. Wpadłam do domu, przebrałam się. Było powiedziane, że jak będziemy szły, mamy wziąć porządne buty. Założyłam swoje półbuty, mundurek harcerski z krzyżem. Miałam przerobiony na jednoczęściowy fartuszek, a nie na dwuczęściowy. Chwyciłam torbę, pożegnałam się z mamą, powiedziałam: „Mamo, jutro albo pojutrze przyjadę”. Mama bardzo się martwiła, gdy o ósmej nie przychodziłyśmy do domu, więc uprzedziłam, że mogę nie przyjść. Pobiegłam na Marszałkowską, tam czekał pan Tomczak i już było wiele luda w tym lokalu. Pan Tomczak dał mi polecenie, abym czym prędzej pojechała z wiadomością na Ochotę, na Kaliską, żeby samochody ciężarowe, które tam będą odbite, niezwłocznie przejechały do Śródmieścia. W pobliżu kościoła Świętego Jakuba był park samochodowy, baza.
To było moje wejście w Powstanie. Jechałam tramwajem, przejeżdżałam przez plac Narutowicza, widziałam, jak przed akademikiem Niemcy krzątają się przy okopach i zasiekach. Bardzo prędko – wybiegali, wbiegali, już było niespokojnie. Tramwaj skręcił w Grójecką, wysiadłam i pobiegłam na Kopińską. Oddałam notatkę (była pisemna, ale wiedziałam, o co chodzi), wyszłam i na ulicy rozpoczęła się już okropna strzelanina. Czy to była punkt piąta czy przed piątą, [nie wiem], ale gdzieś koło piątej. Stanęłam pod murem, bo z powrotem musiałam biec. Huki z jednej i z drugiej strony, serie – wystraszyłam się. Pod murem przebiegłam do rogu Kopińskiej i Grójeckiej. Stanęłam i przylepiłam się do muru, bo była straszna kanonada. Po pewnym czasie jak ochłonęłam, zorientowałam się, że nade mną jest grad kul, a ja stanęłam pod bunkrem niemieckim. Niemcy nie widzieli mnie, bo ta strzelnica była wyżej. Stałam i nie wiedziałam, co robić. W pewnym momencie kule nade mną przestały lecieć, przycichło. Myślę sobie: „Przeskoczę przez [parkan]. Już wiedziałam, że źle stoję, ale zanim zdecydowałam się na przebiegnięcie przez ulicę podskoczył chłopak, dużo wyższy ode mnie, chwycił mnie za kark, zaczął mnie szarpać i mówi: „Coś ty zrobiła? Gdzie ty stanęłaś? Uniemożliwiłaś nam akcję!”.
Nie mogłam się tłumaczyć, dlaczego się tam znalazłam, szarpnął mną kilka razy, przebiegł ze mną przez ulicę. Tam był drewniany parkan i on jakby wsiąkł w ten parkan, a ja przebiegłam przez ulicę, chociaż wzdłuż niej był ostrzał. [Wrażenie] jakby osa przelatywała czy jakiś [inny owad]. Dobiegłam do drzwi naprzeciwko, były zamknięte. Zaczęłam walić, nie chciano mnie wpuścić. Po pewnym czasie spytali: „Kto?”. Mówię: „Otwórzcie!”. Krzyczałam. Uchyliły się drzwi, wpadłam do środka. To były moje pierwsze momenty, chwile, minuty Powstania. Ludzie zbiegli tam do piwnic, mnie też tam kazano przejść. Kanonada trwała straszna. Wepchnięto mnie do piwnic. Później zrobił się straszny ruch. W głównym korytarzu piwnic były poprzebijane ściany z domu do domu, rów – nie wiem, jak długi. Był moment, kiedy przez te piwnice przebiegali nasi żołnierze, w jedną stronę, w drugą stronę. Wszystkich nas wepchnęli do otwartych komórek i nie pozwolono się stamtąd wychylać. Trwało to prawie całą noc. Strzelanie, dochodziły odgłosy dużych wybuchów. Chciałam wyjść, ale nasi chłopcy nie wypuszczali z piwnicy nikogo. Tylko oni tam działali.


Kanonada ucichła chyba nad ranem. W piwnicy nie było już naszych chłopaków. Nie było tego ruchu. Wybiegłam – cisza, bez strzałów. Dobiegłam do kościoła Świętego Jakuba, był szeroko otwarty. Trochę odetchnęłam i wysunęłam się zobaczyć, jaka jest sytuacja. Spojrzałam na akademik, w duchu się roześmiałam. Wyglądał jak jeż. Wszystkie okna były zawalone workami, a spośród worków wystawały lufy karabinów. Gmach był najeżony lufami. Ale cisza. Już było prawie widno, mocno szaro i zaczęłam biec Filtrową w stronę Śródmieścia. Przebiegłam Filtrową, później uliczkami – nie było strzału, miałam szczęście. Najgorszy był róg Filtrowej, tam był gmach, urząd niemiecki, na szyldzie wielka wrona. W każdym razie to było ogromne siedlisko Niemców. Przebiegłam. Jak byłam między tymi willami, słyszałam z tyłu jakieś pojedyncze, niegroźne strzały. Przebiegłam przez Aleje Niepodległości i od strony działek do Polnej przebiegłam na Marszałkowską. Nasi jeszcze byli, ale Niemcy podchodzili już od placu Unii.

Byłam krótko, zamieniłam kilka słów z Andrzejem Zejdlerem, pan Tomczak już objął dowództwo. Od razu dostałam polecenie przebiegnięcia z powrotem na Ochotę… róg Dantyszka i róg… Raszyńskiej. Polecono mi, żebym obiegła dookoła Hożą w stronę Ochoty, tam przez szpital, żebym obrała taką drogę. Bardzo prędko. Trochę odetchnęłam i zabrałam się z powrotem na Ochotę. Przejście Marszałkowską nie było trudne, można było iść spokojnie. Później weszłam chyba w Hożą i wtedy już przeleciały samoloty zwiadowcze. Leciały bardzo nisko. Tam musiałam się zatrzymać, bo nie przepuszczały nasze wojskowe posterunki. Przechodziłam prawie cały dzień po kawałku do szpitala Dzieciątka Jezus. Był trudny przeskok przez skwerek. Tam się okazało, że miałam zranioną nogę – nie wiem dlaczego. Chyba [zraniłam], jak przebiegałam przez skwerek. Zrobiono mi opatrunek, kazano poleżeć, miałam poharataną nogę. Poleżałam, ale musiałam iść. Lekarze i pielęgniarki, którzy tam byli, mieli już sporo rannych i powiedzieli, że Raszyńską nie mogę iść wcześniej, niż jak się ściemni. Raszyńska była obsadzona przez Niemców, zwłaszcza przy Niemcewicza, gdzie przy szkole był bunkier. Szkoła, duży oddział Niemców i bunkier, który ostrzeliwuje – ktoś już tamtędy przebiegał.
Musiałam poczekać do zmroku. Dano mi jakieś szmaty na nogi, owinęłam stopy, żeby przechodząc, nie robić hałasu. Powiedzieli, że trzeba [iść] bardzo ostrożnie. Raszyńska była wysadzana dosyć młodymi drzewami, ale przeszłam. Rzeczywiście z daleka zobaczyłam, że bunkier miał reflektor, z którego półkolem od czasu do czasu puścił smugę światła. Najpierw prawą stroną pod domami, później musiałam przejść, żeby nie [iść] pod niemieckimi posterunkami. Bunkier milczał. Zaraz za Niemcewicza poczułam i kątem oka zobaczyłam, że światło reflektora może mnie zagarnąć. Poszłam naprzód, byłam zmieszana, potknęłam się i upadłam. To było dla mnie zbawienie. Dlatego że potknęłam się o ciało zabitego człowieka, mężczyzny. Jak światło nade mną przechodziło, to mnie trup człowieka zasłonił, bo położyłam się wzdłuż. Ledwo mignęło, poderwałam się i już wtedy biegiem. Biegiem przez Filtrową, Raszyńską, róg Dantyszka. Miałam iść do porucznika „Jana”. To była pojedyncza willa. Doszłam tam, wydawało mi się, że zamknięte, ale furtka była [otwarta]. Przeszłam, lekko zastukałam w drzwi, nie robiąc hałasu. Wpuściła mnie jakaś staruszka – młodsza niż ja w tej chwili. Wpuściła do sieni. Powiedziałam, że przyszłam do pana na drugie piętro. Nie namyślała się i poszłam. Było polecenie, aby zgrupowanie, które było w bloku, przebiło się do Śródmieścia i ja mam z nimi wrócić.


Spotkałam się porucznikiem „Janem”, przyjął mnie do swojego domu i byłam u niego do rana. Na drugi dzień rano przeprowadził mnie [do lokalu, który miał] wejście od Dantyszka. Tam było zgrupowanie dziesięciu, dwunastu młodych ludzi i czekali na dalsze wskazówki. Była to grupa zupełnie nieuzbrojona. To byli młodzi ludzie, szkoleni, którzy mieli przejść do Powstania. Byłam z nimi pół dnia. Były jakieś trudności, porucznik nawiązywał kontakt, ale to się nie udawało. W końcu było ustalone, że przyszłego dnia koło południa mamy przebijać się do Śródmieścia, łącząc się z inną grupą w pobliżu. Ale wśród tych młodych jakoś nie było takiego entuzjazmu, niektórzy byli bardzo poruszeni. Na drugi dzień już nie wszyscy się stawili. Zwlekaliśmy, ale przyszła wiadomość, że przejście jest zupełnie niemożliwe, bo Niemcy zajęli te tereny. Ustalono, że na przyszły dzień mamy się przebijać. Nie wiem, czy ta druga grupa miała jakąkolwiek broń.
Porucznik „Jan” był żonaty (młode małżeństwo) i jeszcze jedną noc przenocowałam u nich. Jeszcze wcześniej miałam przygodę. Miałam warkocze, fryzjer mi umył włosy i uczesał. Pierwszy raz w życiu byłam u fryzjera, [poszłam] żeby zapełnić czas. Na drugi dzień zbiórka, wyjście, przybiegł młody chłopiec: „Poczekać, bo Niemcy skierowali silne oddziały RONA i własowców w stronę Ochoty – wyjście niemożliwe”. „Jan” kazał chłopcu meldować się co kilka godzin, ale z ich rozmów wynikało, że niektórzy starali się przejść na własną rękę do Śródmieścia, nie czekając na grupę. Nie widziałam, żeby oni byli tak bardzo zorganizowani. W końcu zostałam w tym domu. Jakaś pani mnie zobaczyła, zagarnęła mnie i kazała mi się przebrać. Powiedziała stanowczo: „Moje dziecko, zdejmiesz ten mundurek, a ja ci dam sukienkę”. Przebrała mnie w nią, była trochę za duża, ale sobie popodciagałam i jakoś wyglądałam. Odpięłam tylko krzyż [z mundurka], schowałam do torebki i zostałam. Później nie było już możliwości [wyjścia]. To był chyba…. piąty albo szósty dzień, jak tam tkwiłam.

Pilnowałam się osoby, do której zostałam przysłana. Niestety nie wydostaliśmy się, bo już nie wolno było wychodzić. Nadszedł oddział [niemiecki]; najpierw to byli „ukraińcy” w mundurach SS. Obstawiono wszystkie ulice, nie wolno było wychodzić. Później: Raus! Wszyscy wychodzili z domów. Zbiegałam po klatce schodowej i zatrzymał mnie „ukrainiec” w mundurze SS. Przytrzymał mnie. Wszyscy zbiegli, ja zostałam. Niestety zostałam wciągnięta do mieszkania i przez niego zgwałcona. Wyszedł, ja nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chciało mi się pić, jeść, wzięłam łyk wody, jaka stała na stole. Chciałam połknąć, ale nie mogłam, musiałam wszystko wypluć. Byłam bardzo – trudno powiedzieć, zdenerwowana – byłam po prostu zaciśnięta w sobie. Widziałam, co się dzieje. Wszystkich wygarniali. Za rosłymi esesmanami przyszła horda „ukraińców”, własowców. Wszystkich zgarniali, wszystkich rabowali. Obciągali, rozchylali, zrywali – widziałam to przez okno. Ponieważ słyszałam okrzyki, że tamten i tamten dom płonie, to myślę sobie: „Nie zostanę tutaj, bo spłonę”. Zacisnęłam pięści i zbiegłam.

Wyskoczyłam od razu na ulicę, zobaczyłam grupę ludzi i wskoczyłam w nią. Byli ci państwo, którzy mnie przebrali. Nic nie mówili, ja też nic nie mówiłam. Ten pan mnie objął, wepchnął między panie i tam staliśmy. Trwało rabowanie, tłum się zwiększał, bo wygarniano ludzi ze wszystkich domów. Po kilku godzinach pognano nas. Był to piekielny marsz, bo nie można się było oddzielić. Przed tą grupą „ukraińcy” zrobili sobie zabawę. Nie byłam na początku, tylko bardziej w tłumie. Kucali, rzucali granaty, one się rozpryskiwały, ludzi pchano przed siebie. Wtedy usłyszałam, że idziemy na Zieleniak. Nie wiedziałam, co to jest. Doszliśmy do Banacha, tam był zgromadzony tłum. Wygarnięto między innymi mnie i jedną z pań, która stała. Był sznur ludzi. Podprowadzono nas pod biały dom: „Ręce w górę! Twarzą do ściany!”. Z drugiej strony był okop, rów. Tam była druga gehenna, bo dla zabawy przeganiali ludzi przez ten rów. Były nisko puszczane salwy, kto się wychylił, to zginął – trudno. Zamieszanie, krzyków chyba nie było. Podjechały dwa ciężarowe wozy z dużymi karabinami maszynowymi na platformach. [To były] oddziały SS. Zakręcili. Wtedy ktoś pod ścianą powiedział: „To już nasz koniec”. Jakoś to do mnie nie trafiło. Stałam, patrzyłam kątem oka, bo nie wolno nam było odwracać głowy od muru. Nagle jakiś ruch, hasła, krzyki, samochody zaczęły wykręcać, a nas zabrano. Nie było rozstrzeliwania, ocalałam.
Znowu wtłoczono nas w tłum, [szliśmy] dużą ławą w stronę Grójeckiej i tam na Zieleniak. Okazało się, że to było stare targowisko okolone murem i tam był już zbity tłum ludzi. To były dwa dni. Spałam na ziemi, to była gehenna. Mężczyźni byli tam bezpieczni, jeśli tak to można nazwać. Natomiast niebezpieczeństwo było dla kobiet bez względu na wiek; [były] wygarniane, zabierane z tłumu. Idąc Grójecką, pomyślałam sobie: „Miałam szczęście”, dlatego że na moich oczach były gwałcone kobiety na jakichś kołdrach, betach wyciągniętych z domów. Widziałam, jakie hordy i jacy ludzie dokonywali zbrodni. Miałam szczęście – był jeden, młody, schludny, bo był w mundurze SS. Nie roztrząsałam tego w sobie, siedziałam. Znaleźli się jacyś zupełnie obcy, młodzi ludzie i powiedzieli: „My cię będziemy chronili”. Znaleźli jakieś zbite deski, położyli kilka jakichś cegieł z rumowisk i jak własowcy wchodzili w tłum, oni mnie i jakieś dwie kobiety [chowali] pod te deski, zarzucali coś i siedzieli. Uniknęłyśmy wyciagnięcia z tego tłumu.


Nie czułam głodu, nie czułam pragnienia, a nic nie jadłam przez kilka dni, zresztą nie ja jedna. Później przez megafon ogłoszono, że chętnych zabierają na roboty do Niemiec, możemy wyjechać. Jak to usłyszałam, to byłam pierwsza, żeby z tego piekła się wydostać. Co dalej będzie, nie wiadomo, ale żeby wyjechać. Zaczęto formować grupy. Ci, którzy chcieli wyjść, to [wychodzili] dobrowolnie. Byli ludzie, którzy się bali stamtąd wyjść, kurczowo [się trzymali]; byli tacy – do których należałam – że chcą czym prędzej się wydostać z tej pułapki. Wyszliśmy dużą grupą, znowu naokoło kordon własowców. Przeszliśmy kawałek, później własowcy zostali, a Wehrmacht prowadził tłum. Ludzie odetchnęli. Poprowadzono nas na dworzec, tam zobaczyliśmy pompę, z której leciała woda. Kolejowe urządzenie. Kto był bliżej, od razu pierwsza rzecz – do wody. Byłam tym szczęśliwcem, który też dostał się do [pompy] i piłam wodę garściami, troszkę ochlapałam twarz. To był moment, bo ludzi przeganiano. Załadowano nas w pociąg osobowy i ruszyliśmy.
Przejeżdżaliśmy przez Włochy, pociąg jechał wolno, ludzie zaczęli nam wrzucać kawałki chleba, paczuszki, [coś] wołano. Ale nie wolno było się wychylić, żadnego kontaktu. Spojrzałam i myślę sobie: „Inny świat”. Nie ma płonących [domów], bo jak nas gnali, to po prawej stronie były płonące domy. Palono trupy ułożone [w stos] razem z drzwiami, podpalali podpalaczami i wszystkie stosy płonęły. Szliśmy w swądzie, w czadzie; było jeszcze bardzo dużo luźno leżących trupów. [We Włochach] ludzie chodzą, rozmawiają. Dojechaliśmy. Wyładowano nas w Pruszkowie. Tam znowu przeszliśmy za mur, to były warsztaty kolejowe. Zaczęto nas popychać w różne strony, to był tłum. Straszne wrażenie zrobiła na mnie matka tuląca niemowlę. Niestety dziecko już nie żyło. Ktoś jej tłumaczył, że ono nie żyje, a ona nic, usiłowała to dziecko karmić. Przegnano mnie dalej, poszłam. [Dookoła] małe dzieci, starzy ludzie; znalazłam się w końcu w hangarze. Był zapełniony, ale okazało się, że nie tak bardzo. Pod słupem znalazłam miejsce, gdzie mogłam usiąść i nawet mogłam się położyć. Później do hangaru przyniesiono nam jedzenie. Kto był bliżej, [podchodził]. Też podeszłam i dostałam talerz grochówki. Tak dobrej zupy w życiu nie jadłam i nie będę jadła. Łyżki były, ale nie wszyscy dostali. Przechyliłam talerz i piłam. [Talerz] oddałam następnemu, żeby zjadł.
Przenocowałam na betonie. Nie miałam nic ciepłego, byłam tylko w tej sukience, ale chyba nie było mi zimno. Przenocowałam i myślałam sobie: „Jak tu się stąd wydostać?”. Wymknęłam się z hangaru i bardzo wolnym krokiem skierowałam się do wagonów ustawionych pod murem. Powstała we mnie taka myśl, że jak dojdę do tych wagonów towarowych, mogę wejść na taki wagon i przez ten mur przeskoczyć na zewnątrz. Wydawało mi się to bardzo blisko. Opętana byłam tą myślą. Skierowałam się [w tę stronę] i zaczęłam chodzić między tymi wagonami a murem. Patrzę, jak można wejść na ten dach. Znalazłam drabinkę. Wspięłam się i wtedy słyszę: Halt! Nie zauważyłam, że między wagonami a murem chodzili wartownicy. To był Ślązak wcielony do wojska i w śląskiej mowie, której nie umiem powtórzyć, mówi: „Co tu robisz?”. Mówię: „No…no… ja chcę stąd wyjść”. Od razu mu powiedziałam. On mówi: „Ja widzę, co ty robisz. Masz wódkę?”. – „No nie”. – „A masz pieniądze?”. – „No nie mam”. – „Aha, nic nie masz”. – „Nie mam nic”. Taka rozmowa. „I ty na pewno chcesz stąd wyjść?”. – „Ja stąd chcę wyjść”. Mówi: „Ty pójdziesz teraz do baraku, gdzie jest kuchnia obozowa. I tam jest taka czarnulka, kierowniczka tej kuchni. I tam się do niej zgłoś. Tylko powiedz, że ja jutro będę wartę miał po południu. Idź.”. Nie powiedział, kim [był], tylko: „Ja będę miał…”.
Skierowałam się w stronę baraku, też wolno. Powiedział mi: „Idź wolno”. Szłam wolno. W ręku, oprócz torby, miałam ściereczkę kuchenną, po którą sięgnęłam, jak nas gnano w Warszawie. Wzięłam ją z rozwalonej walizki, nie wiem dlaczego. Cały czas trzymałam tę ściereczkę. Poszłam do kuchni, zgłosiłam się do niej. Mówi: „Dobrze”. – „Ale jeszcze mówił, że będzie…”. – „Dobrze”. Wysłuchała. Tam było sporo osób. Jedni obierali ziemniaki, jedni coś przelewali, jedni rozlewali wodę, drudzy wycierali. Polegało to na tym, żeby Niemcy chodzący naokoło widzieli, że wszyscy są zajęci. Po godzinnej pracy powiedziała: „Idź teraz do hangaru”. Spytała się, w którym jestem. Wskazałam. „Idź do hangaru. Masz opaskę Czerwonego Krzyża. Idź do hangaru. Tam przenocujesz i jutro po południu staniesz przy wyjściu z hangaru. Przyniesiemy tam zupy. Weźmiesz zupę, naczynia i będziesz szła. Później zamiast postawić i [zjeść], będziesz się kierowała do bramy wyjściowej do miasta. Nie tą bramą, którą was przywozili, tylko do miasta. Powiedz komu się da. Kto będzie z tobą chciał wyjść, może wyjść. Może też wychodzić”. Rzuciła jeszcze: „Zostaw opaskę!”. Ściereczkę włożyłam za kołnierzyk i za pasek ściągający mi sukienkę, żeby wyglądało, że jestem jakąś dyżurną Czerwonego Krzyża. I tak się stało.
Przyniesiono zupę, nie wiem [jaką], bo z wrażenia już jej nie jadłam. Przeszłam, ze mną szło kilka osób, zdecydowało się. Ale byli też ludzie, którzy za nic w świecie nie chcieli, siedzieli w tym hangarze i bali się ruszyć. Stanęłam. Wzięliśmy te talerze, odstawialiśmy niby na wózek. Potem skierowaliśmy się nie w stronę kuchni, tylko w stronę wyjścia. To była grupa kilkudziesięciu osób. Wyszły osoby nie tylko z mojego hangaru, ale i z sąsiednich wyłoniły się postacie. Wolno, bo ciągle nas przestrzegano, żeby się nie spieszyć. Grupą, wolno skierowaliśmy się w stronę wyjścia, do bramy prowadzącej do miasta. Wolno, wolno, ale kilkadziesiąt metrów przed bramą zaczęliśmy iść coraz prędzej. Jeden drugiego popychał i kończyło się na tym, że przy bramie prawie żeśmy biegli. Przy mnie szła kobieta. Jedno dziecko miała na ręku, drugie [trzymała] za rękę. Patrzę, ta mała tak się trzyma tej sukni. Już biegłam i to dziecko poderwałam, wzięłam na rękę i przez bramę przeleciałam biegiem. Usłyszałyśmy strzały, ta kobieta biegła, zaczepiła mnie i mówi: „Niech pani zwolni, bo pani ma moje dziecko!”. Oprzytomniałam i stanęłyśmy już za jakimś rogiem. Ci wartownicy [strzelali] – prawdopodobnie ten, który mi powiedział, ale strzały były chyba w powietrze. Przeszłyśmy. Później już oddech wracał.

Idziemy z tymi dziećmi, usiadłyśmy w rowie przy torach. Ona mówi: „No jestem taka szczęśliwa, pani mi pomogła”. Zaczęłyśmy rozmawiać. „To może pani ze mną pójdzie do Piastowa, bo w Piastowie mam rodzinę”. Tak się stało. W Piastowie przenocowałam. Dostałam kromkę chleba i czarną, słodką kawę. Nad ranem znowuż dostałam kromkę chleba i wyszłam. Już nie czekałam, aż ludzie wstaną, spali w sieni, we wszystkich pokojach, dom był zapełniony. Wyszłam. Przemyślałam sobie, że przejdę do Ożarowa, bo tam był nasz punkt kontaktowy, znałam go jeszcze z czasów okupacji. „Tam się zgłoszę”. To było w gminie. Skierowałam się do Ożarowa. W gminie pracował pan Skolimowski. Zgłosiłam się, powiedziałam, jakie są dzieje i że nie wiem, co robić dalej. „Pani zostanie tutaj, żona się panią zajmie”. Zostałam. W nocy dostałam gorączki. Ułożono dwa łóżka, spało z sześć osób, byłam mniej więcej w środku. Nad ranem się przebudziłam i czuję, że pod sobą mam mokro. Po prostu się zsiusiałam. Strasznie mi się zrobiło nieprzyjemnie, ale noc, wszyscy śpią, jak się ruszę? Zaczęłam się troszeczkę przesuwać; jeden bok, drugi bok, żeby wysuszyć to, co zrobiłam. Strasznie się zawstydziłam. Przeleżałam do rana.


Jak zrobiło się widno, luzie zaczęli wstawać i ja też wstałam, bo nie wiedziałam, co z sobą zrobić. Pani Lucyna (tak się nazywała) zatrzymała mnie. Mówi: „Chodź, coś ty taka…”. Okazało się, że mam dużą gorączkę. Wszyscy wyszli. Zatrzymała mnie, nakarmiła i kazała się położyć. Leżałam trzy dni, miałam wrzód w gardle. Pani Lucyna bardzo się mną zaopiekowała, bardzo. Trochę mi się polepszyło, dała mi aspirynę czy coś. Leżałam. W tym czasie wyłapywali po domach ludzi w Warszawy. Do pokoju, gdzie leżałam, wszedł kałmuk z pepeszą: „Wstawaj!”. [Powiedział], żebym wychodziła. Pani Lucyna podskoczyła, mówi: Krank! – czyli chora. W każdym razie stanęła i nie pozwala. On się uparł, że mam wstać. Już zaczęłam wstawać. W tym momencie ona podskoczyła do szafy i wyciągnęła dużą, chyba litrową butlę, jak się później okazało, spirytusu. Dała mu i wypchnęła. Zostawił mnie. Wstałam, krzątałam się tam. Powiedziałam panu Skolimowskiemu, że chcę przejść do Kampinosu. Mówi: „Musisz poczekać, zrobi się”. Była jeszcze jedna łapanka, pani Lucyna dała mi w rękę motykę, zawiązała chusteczkę pod głowę, pchnęła do zagonu ziemniaków i mówi: „Kop!”. Kopałam ziemniaki, koło mnie przechodzili żandarmi, wygarniali ludzi, a ja spokojnie kopałam. Przeszli – zostałam.
Za kilka dni przyjechała podwoda z Zaborowa. Powiedzieli mi, że mam się z nimi zabrać, pojadę do Zaborowa. „A tam zobaczymy, co dalej”. Bardzo się ucieszyłam, ponieważ w Zaborowie miałam ciotkę, która mieszkała na plebanii u księdza Pancera. Była nauczycielką, ale Niemcy od pierwszych dni okupacji zarekwirowali szkołę, w której była kaźń, filia Szucha. Stało tam SS. Ucieszyłam się, że będę się miała gdzie zatrzymać w Zaborowie i nie będę musiała szukać jakichś [miejsc]. Zresztą oni pewnie by mi powiedzieli. Powiedziałam, że chcę dojechać do plebanii. Powiedzieli: „Świetnie”. Dojechali, wysadzili mnie i pojechali dalej. Po drodze wieźli worki z żywnością. Tam miałam już komfort, ciocia mnie przywitała. Ocalałam, więc w ogóle [radość]. Przyszedł ksiądz, przyjął mnie bardzo serdecznie. Mówię, że muszę iść, że jestem skierowana do puszczy. Mówi: „Poczekaj, będziesz tutaj”. Na drugi dzień przyszedł pan Zygmunt. Powiedzieli, że będę z nim i nie będę mieszkała w puszczy, tylko zostanę tutaj. Będę się do niego zgłaszała. Mieszkał w pobliskim domu, nazywał się Janin – duża, przedwojenna willa zajęta przez ludzi wysiedlonych z zachodu, z Poznańskiego i z Kalisza.

Zostałam i zgłosiłam się do niego. Od niego dostawałam polecenia przejścia do kwatery „Okonia” we wsi Wiersze. Wyjaśnił mi, jak mam iść, dał mi szkic, którędy mam iść. Miałam do wyboru jakieś [trasy], mówił: „Zależy od okoliczności, będzie pani wybierała miejsce”. Pan Zygmunt hodował króliki na strychu. Wśród skrzynek królików była cała aparatura, był nadajnik, nasłuch i jednoosobowa obsługa – pan Zygmunt. Stamtąd nosiłam meldunki do majora „Okonia”. Tylko jedną noc przenocowałam w puszczy – bardzo mi się to nie podobało. Na plebanii miałam komfortowe warunki. W budynku obok kwatery dowództwa była radiostacja, niestety nie zawsze była czynna, bo były kłopoty z prądem i pan Zygmunt przesyłał ze swojej aparatury. Były różnego rodzaju meldunki – ruchy wojsk, zaopatrzenie; gdzie, do którego majątku chłopcy mają wyjechać po żywność, w której wsi zebrana jest żywność. (Kwestia zaopatrzenia ludzi w jedzenie to był ogromny problem. Ludzi przybywało, a w jakiś sposób musieli tam żyć). Mówię o treści wiadomości, które nosiłam. [Na przykład], jakie transporty przejeżdżają z Żyrardowa do Warszawy, na której stacji będą, przez które stacje [jadą], na której stacji pociągi będą się zatrzymywały. Były to naturalnie wojskowe pociągi, transport broni, żołnierzy i też zaopatrzenie. Chodziło o to, żeby było wiadomo, które pociągi będą z zaopatrzeniem, w który dzień i mniej więcej o jakiej porze będą przejeżdżały.

 

Stamtąd chłopcy robili wypady, bardzo często bardzo udane, bo przejmowali transporty kolejowe. Żywe krowy, gęsi i inny prowiant, ale wielką zdobyczą był żywy inwentarz, ponieważ w sąsiednich wsiach żywy inwentarz był na wyczerpaniu. Ziemniaki zebrane z pól, wszystko [zdobywali], co było potrzebne do życia. Kursowałam z tymi wiadomościami.

 

W tym czasie chłopcy toczyli mniejsze lub większe boje, bardziej lub mniej tragiczne potyczki. Było przecież przebicie na Żoliborz, później była duża bitwa z kałmukami, których Niemcy skierowali na puszczę. Wtedy przeżyłam szok, ponieważ bardzo dużo „ukraińców”, kałmuków zginęło. Chłopcy po prostu z powrotem ich obrabowali. To, co oni wynieśli z miasta w woreczkach, w zaszytych kurtkach (bo przynosili całe kurtki), chłopcy zrabowali. Mieli przy sobie drogocenne rzeczy. Byłam świadkiem, jak przynosili do dowództwa (to miało być przeznaczone na Skarb Państwa), wysypywali na okrągły stół w izbie. Był przy tym major „Okoń” i inni oficerowie. Byłam wstrząśnięta, bo byłam świadkiem, jak ludzi zabijano i zabierano, zdzierano z nich te kosztowności, a teraz to widziałam, bo to wysypano. To było okropne. Po prostu wyszłam.

 

Rzadko kiedy był meldunek od majora „Okonia” do pana Zygmunta. Pan Zygmunt był znany w okolicy jako wysiedlony z Kalisza czy gdzieś z tamtych zachodnich stron, nie wiem dokładnie. Hasło było „Zygmunt”. Dla wszystkich – i w konspiracji, i na zewnątrz – był „Zygmunt”. Był pilny meldunek, biegłam, spieszyłam się, bo przyszedł nakaz ewakuowania żołnierzy z puszczy – koniec Powstania. Przed wymarszem był nakaz wypuszczenia ludzi nieuzbrojonych, ludzi nieprzygotowanych do walk. Wtedy przeżyłam szok, ponieważ, jak oddałam meldunek, major „Okoń” wyskoczył i powiedział: „Kto się oddali, kula w łeb!”. Oficerowie byli poruszeni, [padały] jakieś ostre słowa, zamieszanie. Spełniłam swój obowiązek i wyszłam. Wtedy ostatni raz byłam na Wierszach. Wróciłam i powtórzyłam [odpowiedź], bo miałam powtórzyć… „Nie przyjmuję tej decyzji!” – między innymi. „Nie przyjmuję tej decyzji!” – i ten okrzyk: „Kto oddali się, temu kula w łeb!”.

Powtórzyłam panu Zygmuntowi, wróciłam na plebanię i znowu dla mnie krach. Znowu wysoka gorączka i wrzód w gardle.

Byłam bardzo chora, leczył mnie lekarz, który mieszkał na plebanii. Dwa pokoje były zajęte przez Niemców; w tym czasie na plebanii mieszkał chirurg SS, ksiądz katolicki i ksiądz protestancki. Ksiądz zwrócił się do esesmana, czy może mi pomóc; dostałam jakieś leki. Wysokiej rangi oficer SS krążył pod oknem i mnie obserwował. Powiedział księdzu, że przyszedł i zbadał mnie najpierw, tylko widział, że patrzę na niego wilkiem. Więcej do mnie nie podchodził. Powiedział, że będzie obserwował i w razie czego mnie operuje. Miałam wrzód, który mnie dusił, po prostu się dusiłam. Skończyło się znowu jakoś po trzech, czterech dniach, już nie wiem. Ale miałam [wygodę], leżałam na kanapie i mogłam spać. Jak wstałam, to tego dnia było bombardowanie Wiersz i palenie wiosek. Wydawało nam się, że płomienie są tuż, tuż. Płonęło we wsi Zaborówek. Widać było za czworakami; wtedy też paliła się chyba wieś Ławy. [Niemiec] wypisał mi jakiś lek, powiedział, że trzeba to przywieźć z Leszna. Powiedziałam, że sobie te leki z Leszna przyniosę, ale nie doszłam. Całą drogę co sto metrów stali żandarmi i nie było mowy, aby zboczyć z drogi. Zawrócili mnie, pomimo iż tłumaczyłam, że muszę iść do Leszna, była nawet recepta z „wroną”. Zawrócili mnie, zatrzymali w piwniczce majątku w Zaborówku.
W swojej torbie miałam jakąś bibułkę. Napisałam [wiadomość]. Przechodził człowiek od pracy, w długich butach, wyrzuciłam i on podjął. Dałam znać księdzu, że jestem zatrzymana w Zaborówku. Nie minęło parę godzin, jak przyjechał ksiądz z księdzem katolickim z plebanii i mnie zabrali. Tak się kończyło. Później zgłosiłam się do pana Zygmunta, już go nie było. Wyjechał. Podobno wyszedł i miał wrócić, ale niestety nie wrócił. Później już nie miałam z nim kontaktu. Niedobitki chłopaków przedarły się, ukryły pod Żyrardowem. Były w lesie w młodych zagajnikach dobrze zakonspirowane ziemianki. Pomimo czesania lasu, łąk i zagajników niektórzy ocaleli. Trzeba było później im pomagać, dawać wskazówki, w którą stronę i gdzie iść. Niektórzy byli zupełnie zdezorientowani. Było jeszcze kilka kenkart, które można było rozdać. Tak skończyła się moja służba łącznika.

  • Do kiedy przebywała pani na plebanii?


Na plebanii byłam do października. Przed 15 października wyszłam do Zalesia Górnego, bo w Zalesiu Górnym miałyśmy domeczek. To był letni domek rodziców dziewczynki z drużyny, jej ojciec był w Anglii w rządzie (wyjechał z wojskiem), a ona została tu z matką. W czasie okupacji jeździłyśmy do tego domeczku w czasie wakacji, nawet miałyśmy takie mini-obozy po dziesięć, po piętnaście dziewczynek. Irka Czarnecka z matką doszły tam po Powstaniu. Jak doszłam, to się okazało, że one mieszkały w tym domeczku. Zatrzymałam się u nich. Później w Zalesiu Górnym spotkałam kolegę mojej siostry z medycyny, Zenka… Poprosił mnie, czy bym nie mogła przejść do nich. Jego bratowa spodziewała się trzeciego dziecka i nie miał kto pomagać przy dzieciach. Mówiłam: „Chętnie”. Byłam tam u państwa Waleckich, zajmowałam się dziećmi, ale nocowałam w domeczku. Przechodziłam nocą, nieraz odprowadzał mnie pan Walecki. Zbliżał się front. W styczniu… chciałam przejść do Żabieńca, ale okazało się to niemożliwe. Już było bombardowanie Zalesia, tam gdzie stacjonowali Niemcy, i torów kolejowych do Piaseczna. Musiałam się wycofać, przyszłam do państwa Waleckich. Był popłoch, Niemcy się ukrywali, bali się frontowych wojsk sowieckich. W Zalesiu w laskach były bunkry.
Wszyscy mężczyźni wyszli, zostały same kobiety z dziećmi. Niestety tak się stało, że pani Walecka się zdenerwowała, że zaczęła wcześniej rodzić. Nie wiedziałam, co robić. W sąsiednim budyneczku mieszkała para gospodarzy wysiedlona z Poznańskiego. Pobiegłam do tej kobiety. Powiedziała: „O nie! Ja nie dotknę się do rodzącej kobiety! Pobiegnę po położną”. Już była pełna noc. Nie wiem gdzie, ale widocznie wiedziała, gdzie [mieszka] położna. Pobiegła, już się nie obracając. Wróciłam do pokoju, pani Walecka rodziła. Kazała mi dobrze umyć ręce i żebym koło niej stanęła. Przyjęłam poród, urodził się chłopiec. Robiłam wszystko to, co matka mi mówiła. Pani Walecka miała wszystko przygotowane. Z chwilą kiedy trzymałam pępowinę, żeby odciąć, wbiegły kobiety. Jedna zajrzała i powiedziała: „Niech pani trzyma! Niech pani nic nie robi!”. Trzymałam pępowinę, żeby krew nie wypływała, a dziecko leżało między nogami. Tak przyjęłam pierwszy i ostatni raz w życiu poród. Później był okres, kiedy przyszli Rosjanie, przeszli bokiem. Mężczyźni wrócili. Dziecko się dobrze chowało.
Któregoś dnia, jeszcze w styczniu, przyszła Hanka Zawadzka, siostra Zośki. Przyszła, bo mnie szukała. Nie wiem, skąd wiedziała, że jestem u państwa Waleckich. Przyszła, porozmawiałyśmy i ona mówi: „No wiesz… Ale wiesz… Jesteś potrzebna. Jesteś potrzebna w Konstancinie do domu dziecka. Tu jest tylko troje dzieci, są już tutaj wszyscy w tym domu, a ty możesz pomóc dzieciom w Konstancinie. Przyjdę jutro”. Poszła. Wszystko wiedziała. Powiedziałam, jaka jest sytuacja, że pewnie będę musiała wyjść, nie mogę już tutaj być, muszę iść do Konstancina. Wszyscy się strasznie zdziwili, [byli] bardzo poruszeni. Jak ja pójdę? Gdzie ja pójdę? Ale przyszła Hanka, czekała na mnie. Ubrałam się, a miałam się w co ubrać, bo dostałam od kogoś takie kapce, które były dużo za duże, zapinane, dostałam ciepłą spódnicę i starą jesionkę. Byłam ubrana. Jedynie nie miałam bielizny na zmianę. W każdym razie Hanka przyszła i powiedziała mi tym razem dokładnie, żebym poszła do Konstancina, gdzie jest dom dziecka „Anusia”. „Tam niestety wyszły wychowawczynie, bo nie ma czym płacić, i jest głód, a dziećmi się trzeba zająć”. Powędrowałam do Konstancina, zajęłam się dziećmi. Tam były dwie dziewczyny, jedna starsza ode mnie, a druga młodsza. Kierowniczką była druhna Dewicowa, niestety była ciężko chora i zamknięta. Opiekowałam się grupą dziewcząt. Raz dziennie jedliśmy ryż. Niektórzy woleli połknąć tran, jedni woleli podać sobie ryż. To było nasze wyżywienie. Dzieci głodowały.

  • Czy po wojnie była pani w jakiś sposób represjonowana przez władze?


Trudno powiedzieć, że to były prześladowania. Po wojnie w dalszym ciągu pracowałam w harcerstwie. Prowadziłam drużynę w Konstancinie Jeziornie i wyjeżdżałam na obozy. Byłam studentką pedagogiki. W 1946 roku zrobiłam maturę, bo naukę w liceum przedłużono nam o rok, ale przez to mogłam iść na drugi rok studiów. Pracowałam w szkole, bo musiałam zarabiać. Jeździłam na uniwersytet z Jeziorny na Powiśle, bo większość wykładów była na Powiślu, a nie na Krakowskim. Prowadziłam drużynę w Konstancinie, należałam do hufca „Wilanów”. Nie wiem, kto był tam hufcową, przyboczną była Irka Derus. Byłam na obozach, ostatni miałam w górach koło Żywca. W 1949 roku przestałyśmy działać, zlikwidowano [drużynę]. Komenda chorągwi była przy wiejskiej. Zamknięto ją, zniszczono wszystkie dokumenty, harcerstwo przestało [działać]. Musiałyśmy powiedzieć dziewczętom, że nie mogą przychodzić na zbiórki, bo nie będziemy prowadziły. Na tym się skończyło moje harcerstwo. Później wracałam już jako opiekunka drużyny.
Jak byłam na czwartym roku, wstrzymano mój indeks. Nie mogłam zdawać egzaminu, bo nie miałam indeksu. Trójka działaczy społecznych namawiała mnie, żebym zapisała się do organizacji studenckiej. Powiedziałam, że nie – jestem w harcerstwie i mi to wystarczy. Jestem w ZMP, bo już wtedy należałam, i mi to wystarczy. Po kilkakrotnym nagabywaniu przerwałam studia, bo profesorowie nie przyjmowali bez indeksu. Wyszłam za mąż, miałam Piotra, mieszkałam w Milanówku. Z Jeziorny przeprowadziliśmy się do Milanówka. Pewnego dnia zobaczyłam z okna, że idzie mój wielki przyjaciel Andrzej Zejdler, z którym prowadziliśmy szczep. Wybiegłam, a on, nie zatrzymując się, z daleka powiedział: „Ja ciebie nie znam. Udawaj, że ciebie nie ma”. Poszedł dalej. To wszystko.

  • Jak ocenia pani Powstanie z perspektywy czasu?


Nie oceniam Powstania, przyjmuję jako konieczny bieg historii. Nie było w ogóle możliwe, żeby Powstania nie było. Myśmy właściwie walczyli od 1939 roku w różny sposób. Wiedzieliśmy o tym, że w pewnym momencie chwycimy za broń i będziemy się bronić. Nie komentuję, bo wtedy też się nie zastanawiałam. Jak trzeba służyć w czasie boju, to trzeba. Przedtem jeździłam do Zakopanego, w Góry Świętokrzyskie do chłopców w lasach. Dla mnie to było oczywiste, że w końcu, oprócz tych małych wypadów na Niemców, w pewnym momencie zaczniemy walczyć w regularnym wojsku. Zawsze siebie widziałam nie jako żołnierza, tylko pomoc dla żołnierza. Po prostu inaczej być nie mogło i dobrze, że tak było.




Warszawa, 28 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz
Irena Froelich Pseudonim: „Ida”, „Isia” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód III Ochota, Grupa "Kampinos' Dzielnica: Ochota, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter