Andrzej Gracjan Flaszczyński „Sęp 2”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Andrzej Gracjan Flaszczyński. Gracjan dlatego, że urodziłem się 18 grudnia. Tego dnia jest Gracjana i rodzice mnie dołożyli [to imię]. W roku 1930 był czasami taki zwyczaj, że dokładano imię z dnia urodzenia. Stąd jestem Andrzej Gracjan Flaszczyński. Urodziłem się w Warszawie w szpitalu Świętej Zofii do dziś istniejącym na ulicy Żelaznej. […] Krótko scharakteryzuję moją rodzinę. Moja matka pochodziła z Białegostoku z dosyć zacnej rodziny Maciejewskich. O tyle słynnej w Białymstoku, że w latach 1929-1930 dziadek miał skład apteczny, tak to się wtedy nazywało. Skład apteczny to było mniej więcej to, co obecna apteka. Praktycznie rzecz biorąc, dziadek był osobą dosyć znaną w Białymstoku.
Jeśli chodzi o rodzinę mojego ojca, to ojciec pochodził z rodziny wielodzietnej, miał cztery siostry i brata. Mój dziadek, czyli ojciec ojca, był dowódcą posterunku granicznego na Syberii, ponieważ to był okres okupacji rosyjskiej. W 1916 roku został zabity przez przemytników. Rodzina mojego ojca przeżyła całą rewolucję październikową, po czym repatriowała się do Polski i zamieszkała w Warszawie. Cała rodzina wróciła do Polski, do Warszawy i zamieszkała w domu na rogu Wilczej i Poznańskiej – to jest ważne dla mojej dalszej opowieści. Od razu dodam, że oficyna od strony Wilczej była oznaczona Wilcza 51, natomiast moja komenda poczty harcerskiej mieściła się na Wilczej 41. Praktycznie rzecz biorąc, to było trzy czy cztery domy dalej.
Trudno mi powiedzieć o historii, kiedy byłem niemowlakiem, ale jeśli chodzi o ojca, to był urzędnikiem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Był urzędnikiem średniej klasy, tak że nie żaden dyrektor, ale miał w miarę dobrą pensję, tak że moja matka opiekowała się dzieckiem, gotowała obiady, obsługiwała rodzinę. W tamtych latach taki był zawód kobiety przy mężu. To było całe zajęcie mojej matki. To, co sięgam pamięcią, to jak wspomniałem – mój ojciec pracował w centrali ZUS-u w Warszawie. W ówczesnych latach (to są lata trzydzieste) był taki zwyczaj, że centrala miała prawo przenieść pracownika do dowolnego oddziału. W roku 1934 mój ojciec został przeniesiony do oddziału we Lwowie, również do ZUS-u. Tam dostaliśmy służbowe mieszkanie na ówczesnej ulicy Żeromskiego, to pamiętam. Notabene muszę powiedzieć, że teraz byłem we Lwowie, to jeździłem na tę ulicę, która w tej chwili oczywiście nie nazywa się Żeromskiego, a nazywa się ulicą Zerowa. Jak mnie wyjaśniono, to jest nazwisko jakiegoś ruskiego uczonego Zerowa, a nie od zera.
W tym oddziale lwowskim ludzie przysłani z Warszawy nie byli mile widziani. Normalne jest, że jak centrala przysyła, to mówią, że on może szpieguje, może coś… Mój ojciec był, że tak powiem, troszeczkę na cenzurowanym. Dokuczano mu, bo nazywano warszawistą i tak dalej… Efekt był taki, że ojciec czynił usilne starania do tego, żeby wrócić do centrali w Warszawie. Chcę zwrócić uwagę na daty, bo to jest ważne w historii mojego życia. Z dniem 1 kwietnia 1939 roku, czyli w późniejszym dniu wybuchu drugiej wojny światowej, ojciec jest z powrotem odesłany do pracy w centrali ZUS-u Warszawie. Ponieważ wtedy trudno już było wynająć mieszkanie w samej Warszawie, więc wynajęliśmy mieszkanie we Włochach pod Warszawą. Nowo wybudowany dom, który notabene istnieje do dnia dzisiejszego. Z tym że, jak żeśmy się wprowadzili w kwietniu 1939 roku, to ulica się nazywała Graniczna, a obecnie nazywa się Popularna (nie wiem, czy nie zmieniono). Ten dom stoi i jest oznaczony numerem policyjnym 60. Oczywiście stan techniczny gorszy niż wtedy, bo wtedy był to nowo wybudowany budynek.
To już jest rok wybuchu wojny światowej. Mój ojciec był oficerem rezerwy. Z chwilą wybuchu wojny światowej, ataku Niemców na Polskę 1 września został powołany do wojska. Dostał przydział do jednostki ochrony ujazdowskiego szpitala wojskowego. Ostatni raz widziałem ojca, jak już przyjechał w mundurze porucznika – pamiętam, że z szablą i pistoletem – łazikiem wojskowym. To był chyba 6, a może 8 września. To było moje ostatnie pożegnanie z ojcem. Później się okazało, że szpital ujazdowski (to był szpital wojskowy) dostał rozkaz ewakuowania się na wschód. Ponieważ, jak wspomniałem, ojciec był chyba nawet dowódcą tak zwanego oddziału osłonowego szpitala, więc razem ze szpitalem musieli się ewakuować na wschód. W pierwszym okresie po rozpoczęciu działań wojennych myśmy nie mieli żadnych wiadomości, kompletnie. Bardzo istotna wiadomość – ojciec jeszcze przed wyjazdem doszedł z rodziną do wniosku, że ponieważ dom we Włochach jest w pobliżu lotniska (a zaczęły się niemieckie bombardowania Okęcia), to będzie lepiej, jak ja się z moją mamą przeprowadzę do mieszkania rodziny ojca, do sióstr ojca. Brat ojca zginął we Lwowie, tak że nie żył od 1920 roku. W związku z tym, myśmy wszyscy – brzydko się wyrażając – zamieszkali na kupie w tym mieszkaniu przy ulicy Poznańskiej róg Wilczej.
Okres walk o Warszawę przeżyliśmy w Warszawie. Oczywiście najtrudniej przeżyliśmy dzień chyba 25 i 26 września, gdzie wszyscy się tylko modlili, żeby przeżyć. 25 września Niemcy zrobili tak zmasowane naloty na Warszawę, że nasz dom cały tylko latał w posadach. W momencie kiedy Warszawa się poddała, zaczęła się okupacja niemiecka. Od ojca w dalszym ciągu nie było na razie żadnej wiadomości. Zaczęto myśleć, jak tutaj przeżyć. Do tej pory moja mama nie pracowała, była przy mężu, na utrzymaniu męża. Teraz zaczęto myśleć, co tu [zrobić], jak się utrzymać. Mama zaczęła jeździć do podwarszawskich miejscowości, co wtedy nazywało się, że jeździ po szmugiel. Nie wiem, za co mama kupowała. Zdaje się, że oddawała pierścionki, obrączki, tego typu historie, żeby dostać żywność. Przywoziła jakieś mięsa, nie wiem, czy były wtedy wędliny, już nie pamiętam. Jedna z sióstr mojego ojca po prostu wystawiała na ulicy Poznańskiej skrzynkę i tym handlowała, sprzedawała to. To był pierwszy okres zarobku mojej mamy.
Chyba w grudniu 1939 roku albo w styczniu 1940 roku wydarzyły się dwa przypadki. Dzwonek do drzwi, otwiera się i stoi osoba – nie wiem, czy kobieta, czy mężczyzna. Tylko pyta: „Czy pani Zofia Flaszczyńska?”. – „Tak”. To kartkę [przekazała]. Kartki były dwukrotnie podawane. Pierwsza kartka to było tylko imię i nazwisko matki i adres. Mama oczywiście rozpoznała, że to jest charakter pisma ojca. Druga kartka była już z dopiskiem: „Lonek i Józek zdrowi”. Józek to był komendant szpitala ujazdowskiego, czyli też mój wujek. Zdrowi. To wszystko. Żadnych rozmów z osobami podającymi te kartki nie było. Nie chciały rozmawiać. Oddawały i koniec.
Wreszcie przychodzi okres, [kiedy] mama zaczęła myśleć o jakiejś pracy. Zjawili się nasi kuzyni, którzy od razu na początku okupacji otworzyli w Warszawie restaurację. Zaproponowali mamie, żeby prowadziła tę restaurację. Nieduża restauracja na ulicy Wilczej, nazywała się „U Kumy”. Mama zaczęła tam pracować.
Natomiast co z ojcem… daty są szalenie ważne w tym układzie. To był chyba styczeń 1940 roku – przychodzi karta pocztowa ze Związku Radzieckiego, w której ojciec pisze, że jest w niewoli sowieckiej w obozie w Kozielsku. Po czym chyba za miesiąc przyszedł list również z obozu jenieckiego w Kozielsku. Na tym urwała się wszelka korespondencja z ojcem. Żeby skończyć dzieje mojego ojca [powiem], że chyba po 1980 roku, kiedy udostępniono listy jeńców z obozu w Kozielsku dowiedziałem się, że w dniu 16 kwietnia 1940 roku (te dokumenty mam) ojciec został skierowany na wyjazd z obozu w Kozielsku do dyspozycji NKWD w Smoleńsku. Te historię nie wszyscy znają. Taki list, skierowany z moskiewskiego NKWD do komendanta obozu w Kozielsku, był wyrokiem śmierci. To już było tak zorganizowane, że ci, którzy byli [na listach], byli wysyłani do dyspozycji NKWD w Smoleńsku. Około stu ludzi wysyłano w jednym transporcie. Ładowano ich do wagonów więziennych i przywożono na stację kolejową Gniezdowo. W odległości czterech czy pięciu kilometrów od stacji Gniezdowo był las obwodu katyńskiego, w którym dokonywano egzekucji. To jest charakterystyczne, że list wysyłający ojca na egzekucję, jest datowany 16 kwietnia. To jest dzień urodzin mojego ojca. Na tym się wszystko skończyło.
W roku 1943, z chwilą odkrycia grobów w Katyniu Niemcy w szmatławcu (jak myśmy to nazywali), „Nowym Kurierze Warszawskim”, publikowali listy straconych w Katyniu. Niestety ojca nie było na tych listach, dlatego że dużo było „nn” – nierozpoznanych. Natomiast mój wujek prawdopodobnie był na tej liście. Dlaczego mówię, że prawdopodobnie? Dlatego że dokumenty były częściowo zatarte i tylko podano, że major (bo taką rangę wojskową miał mój wujek) Etula, nie Wetula. Major Etula – czyli domyśliliśmy się, że to jest mój wujek. Tak się zakończyła historia mojego ojca. Ojciec leży w Katyniu. Oprócz tego są jeszcze tabliczki pamiątkowe w dwóch miejscach w Warszawie. Na kaplicy katyńskiej w kościele Boromeusza i w kościele garnizonowym na Długiej.

Proszę powiedzieć, jak się zaczęła pana przygoda z konspiracją?

Jak mówiłem, wróciliśmy ze Lwowa do Warszawy – to był kwiecień 1939 roku. We Lwowie rozpocząłem naukę w szkole powszechnej, jak się ówcześnie nazywało. Uczyłem się tam dwóch języków – polskiego i ukraińskiego, takie były przed wojną zwyczaje w szkołach. Natomiast jak przyjechaliśmy do Warszawy, do końca roku owało jeszcze maj i czerwiec, praktycznie rzecz biorąc. Efekt był taki, że rodzice uznali, że trzeba mnie zapisać do szkoły. Zostałem zapisany do szkoły w alei Szucha 9. Dom zresztą istnieje do dzisiaj. Nazywała się Szkoła Powszechna nr 98. Tam rozpocząłem naukę. Należy zwrócić uwagę na bardzo istotną rzecz. Mianowicie szkoła mieściła się w alei Szucha. W pierwszym okresie dojście do szkoły nie było problemem, natomiast w późniejszym okresie okupacji niemieckiej, kiedy Niemcy nie czuli się już tak bezpiecznie w Warszawie, aleja Szucha została przegrodzona zasiekami i stała niemiecka wacha. Wyrzucili nas ze szkoły z alei Szucha i przenieśli do szkoły, która była na ulicy Polnej. Czyli cały czas okupacji chodziłem do szkoły nr 98.
W czerwcu 1944 roku skończyłem siedem klas szkoły powszechnej, czyli praktycznie skończyłem naukę w tej szkole. Czy zetknąłem się z konspiracją? Nie, dlatego że – jak wiem z rozmów z moimi kolegami – wszystko było uzależnione od tego, czy w danej szkole tworzyła się jakaś komórka konspiracyjna bądź były jakieś kontakty konspiracyjne. W naszej szkole nie było niczego takiego. Nikt się do mnie nie zgłaszał z żadną propozycją. Oczywiście powstanie „Zawiszy” to 1942 rok, więc skończyłem szkołę i kontaktu z konspiracją nie miałem. W ten sposób dochodzimy do okresu wybuchu Powstania Warszawskiego. Szkoła ukończona, trzeba było myśleć o dalszej nauce. Oczywiście Niemcy nie tolerowali żadnych szkół średnich. Wobec tego polskie szkoły średnie były kamuflowane jako szkoły zawodowe. Zostałem przez moją mamę zapisany do szkoły białoskórniczej. Uczono szycia rękawiczek i tego typu historie. Nauka miała się rozpocząć 1 września, natomiast w dniu 1 sierpnia wybucha Powstanie.
Pierwsze parę dni to okres dosyć chaotyczny. Spotykam porucznika jakiegoś oddziału, który stacjonował w jednym z domów na Wilczej, zgłaszam się do niego i mówię, że chcę być łącznikiem. Przypominam, że urodziłem się w grudniu 1930 roku, więc mam niepełne czternaście lat. Porucznik potraktował mnie jeszcze troszkę po dziecinnemu. Powiedział, że absolutnie nie. Jak rodzice napiszą zgodę, to wtedy rozważy sprawę, czy przyjąć mnie do swego oddziału na łącznika. Mój kontakt się skończył. Pierwsze dni Powstania siedzę w domu przy mamie i przy całej rodzinie. Nie pamiętam, czy 8 sierpnia, czy 9 sierpnia (gdzieś w tych granicach) przybiega mój kolega z sąsiedniego domu. Mówi: „Co ty tu siedzisz? Potrzebni są chłopcy do poczty polowej. Gdzie ty tu siedzisz?”. Kolega po prostu mnie zaprowadził na Wilczą 41. Tam mieściła się, jak już wspomniałem, komenda Śródmieście Południe. Zaprowadził mnie tam. Z tego, co pamiętam, skierowano mnie do druha Rakowskiego. Zapamiętałem go sobie jako wysokiego mężczyznę w kombinezonie, bo to był taki początkowy okres Powstania – prawie że mundur. Powiedziałem, że chcę przyjść do harcerskiej poczty.
Pierwsza rzecz, która mnie spotkała, to ofuknięcie przez druha Rakowskiego, że nie potrafię się porządnie zameldować. Nie byłem harcerzem okresu okupacji, tak że dla mnie wtedy meldunek był niewiadomy. Zostałem przyjęty do drużyny ochotników, to znaczy tych chłopców, którzy mieszkali w okolicy i przychodzili na służbę na Wilczą 41. Ci koledzy (wiem z rozmów), którzy mieli kontakt z konspiracją, byli w części skoszarowani, o ile pamiętam, na Hożej 13. Stanowili jednostkę bardziej, że tak powiem, zżytą. Natomiast wszyscy ci, którzy byli ochotnikami, to zostali przydzieleni do dwóch drużyn. Wydaje mi się, że zostałem przydzielony do drużynowego Piątkowskiego. Zacząłem uczestniczyć w pracach Harcerskiej Poczty Polowej. Na czym to polegało? Rano szliśmy do wyznaczonych skrzynek. Pamiętam skrzynkę, którą miałem na Emilii Plater, zaraz za rogiem Wilczej w kierunku Alej Jerozolimskich. Pamiętam, dlatego że to nie była skrzynka, tylko pudło kartonowe. Pamiętam, bo tam zostałem przez powstańców, mających tam placówkę, mocno skrzyczany słowami nie bardzo parlamentarnymi.
Co się okazuje. To była chyba prawa strona Emilii Plater, czyli strona nieparzysta. To mogła być brama numer siedem albo numer dziewięć, która stanowiła wysuniętą placówkę powstańczą. Polegało to na tym, że przed bramą była zrobiona półbarykadka. Ponieważ ostrzał szedł od strony kościoła Świętej Barbary i Alej Jerozolimskich, to była to półbarykadka. Nie pamiętam z czego zrobiona, chyba płyty i trochę worków z piaskiem. Na tej placówce było chyba dwóch czy trzech naszych chłopców z bronią. Jako że mogłem przyjść i wybrać te listy (co się szumnie nazywało, bo to mogły być karteczki, nie listy w obecnym rozumieniu, że koperta i tak dalej), to wyszedłem na tyle, że mnie ofuknięto. Mówią: „Co ty, chcesz ostrzał spowodować, bo Niemcy obserwują nas tutaj”. Wyrzucono mnie. Kazano mnie się szybko zabierać z tymi listami i mnie wyrzucono. Te jedną skrzynkę dokładnie pamiętam z racji tej reprymendy. Moja funkcja sprowadzała się do tego, że wybrane listy odnosiłem na Wilczą 41, tam te listy były segregowane i cenzurowane. Miałem parę godzin wolnego po to, żeby po południu znowu się zgłosić na Wilczą 41 i dostać listy do rozniesienia. Tak wyglądała moja funkcja.
Łączność z drużyną była dosyć luźna. Mieliśmy jakieś zbiórki instruktażowe. Pamiętam zbiórki, które się odbywały na ulicy Hożej w jakimś mieszkaniu. Zresztą koledzy potwierdzają, że to było jakieś puste mieszkanie na drugim piętrze, gdzie myśmy harcerskim zwyczajem siedzieli w kucki na podłodze, a okna wychodziły jakoś na Aleje Jerozolimskie. Pamiętam, że po takiej jednej ze zbiórek żeśmy stanęli w oknie, bo widzieliśmy, jak sztukasy bombardowały chyba Stare Miasto, w każdym razie tereny za Alejami Jerozolimskimi. Tak przebiegała moja służba. Tak że, jak mówię, łączność była w miarę luźna. W momencie kiedy się zgłosiłem i zostałem skierowany do drużyny, to pamiętam, że dostałem chyba zaświadczenie, że jestem w Harcerskiej Poczcie Polowej. Nie pamiętam, czy [dokładnie] tak było napisane, bo wtedy nie używało się, tak jak obecnie się używa „Szare Szeregi” czy AK i tak dalej. Wtedy mówiło się po prostu raczej o Harcerskiej Poczcie Polowej albo o poczcie AK. Dostałem opaskę biało-czerwoną z czarna lilijką. Wydaje mi się, że dostałem torbę uszytą z szarego płótna, z pasem, żeby przekładać przez ramię. Na tej torbie chyba była namalowana lilijka i chyba był napis „Harcerska Poczta Polowa”. Replikę takiej torby zrobiłem teraz w latach dziewięćdziesiątych i przekazałem do Muzeum Powstania Warszawskiego. Tu się zastrzegam, bo większość kolegów harcerskiej Poczty Polowej mówiło, że tych toreb nie pamięta. Nie jestem pewien, czy się nie mylę. Tak mi się wydaje, że tę torbę dostałem. Na tym polegała moja praca, w której – jak mówię – kontakt był dosyć luźny.
Co parę dni były zbiórki, udzielano nam instruktażu, przekazywano, jak to się wtedy mówiło, rozkazy. To wszystko tak wyglądało. Bardzo istotną rzeczą jest sprawa poruszania się po Warszawie. Otóż w momencie wybuchu Powstania na rogu Poznańskiej i Wilczej wybudowano barykadę, dosyć solidną, z płyt chodnikowych. Przegradzała ulicę Poznańską i miała zabezpieczać warunkowo (zaraz powiem, dlaczego) przed ostrzałem ze strony Niemców, który prowadzili ostrzał z poczty na ulicy Nowogrodzkiej. Wobec tego barykada była tak odsunięta, żeby chroniła przed ostrzałem z ulicy Nowogrodzkiej, z poczty. W miarę upływu okresu Powstania okazało się, że ta barykada przestaje spełniać swoje zadanie, dlatego że na ulicy Wilczej, na odcinku gdzieś między Poznańską a Emilii Plater usadowił się „gołębiarz”, czyli strzelec wyborowy – niemiecki albo folksdojcz. Ostrzeliwał to przejście. Na przykład moja droga na Wilczą 41 zrobiła się już dosyć niebezpieczna. Trzeba było stać w bramie Wilcza 51, czekać, aż padnie strzał „gołębiarza” i wtedy, zanim przeładuje broń (bo chyba strzelali z karabinów z lunetami) szybko przeskoczyć wzdłuż barykady, żeby nie zdążył ponownie strzelić. Raz mi się to nie udało i w momencie kiedy szykowałem się do przeskoczenia za tą barykadą, to nad moją głową usłyszałem huk i posypał się na mnie tynk. Jak później sprawdziłem, to było dziesięć czy piętnaście centymetrów nad moją głową.
W związku z tym zaczęto myśleć o przekuciach piwnic i robieniu podkopów. Ponieważ było przekonanie, że Niemcy mogą wejść w ulicę Poznańską, to dwie sąsiadujące bramy – Poznańska 7 i Poznańska 5 – zostały zabarykadowane. Niemcy mogą się przedostać na Poznańską, to się nie będą mogli przedostać przez te bramy. Ponieważ poruszanie się było bardzo niebezpieczne, pomiędzy podwórkiem Poznańska 5 i bramą Poznańska 5 zrobiono podziemny przekop do domu położonego po przeciwnej stronie. To był dom, który miał wejście od ulicy Wilczej, oznaczony chyba Wilcza 49. Dom był dosyć charakterystyczny na ówczesne czasy, bo to była chyba pięciopiętrowa kamienica z dwuspadowym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Pamiętam, na rogu była wędliniarnia Zielińskiego. Zaraz wyjaśnię, dlaczego dużo chcę powiedzieć o tym domu. Otóż w tym domu, chyba na trzecim piętrze, jak mówiły plotki krążące wśród okolicznych mieszkańców, była chyba jakaś komórka AK do walki z sabotażem. Chłopcy się zachowywali dosyć niefrasobliwe. Z okna była wywieszona duża, biało-czerwona flaga, w tym lokalu, gdzie kwaterowali, było pianino, więc grano piosenki powstańcze. Nie wiem, czy to prawda, czy nieprawda, ale tak w okolicy mówiono.
Między oddaniem listów a ponownym pójściem do komendy poczty, żeby roznosić listy, miałem dwie, trzy godziny przerwy. To było zużywane przez moją rodzinę, żeby coś zjeść w domu, bo jakąś strawę trzeba było ugotować. Początkowo jeszcze na górze, ale później już w piwnicy. Na te dwie godziny przychodziłem do domu, żeby coś zjeść no i żeby odpocząć.
Co jeszcze jest charakterystyczne. Był czworobok oficyn, jedną z nich była Wilcza 51. Jak powszechnie mówiono, mieszkał [tam] pan inżynier, nie pamiętam jego nazwiska. Wtedy się zresztą nie używało nazwisk. Byłem „Sępem 2” – zapomniałem powiedzieć, dlaczego w drużynie byłem „Sępem 2”. W momencie jak przyjmowano mnie do drużyny, powiedziano: „Wybierz sobie pseudonim”. Tak [pomyślałem]: „Pseudonim? To »Sęp«”. – „A »Sęp« to już jest jeden u nas. No to ty będziesz »Sęp 2«”. Wszędzie, we wszystkich materiałach figuruję pod swoim pseudonimem „Sęp 2”.
Wracając do budynku Wilcza 51. Mieszkał tam pan inżynier, który był bardzo czynny zawodowo, był bardzo energicznym człowiekiem. Współdziałał z mleczarnią na Hożej. To była chyba Hoża 51. Podobno była tam wytwórnia granatów. Inżynier uruchomił tam agregat prądotwórczy i działo się tam jeszcze coś technicznego. Poważnym problemem było zaopatrzenie w wodę w drugim okresie Powstania. Ponieważ przez podwórka z Hożej, wzdłuż domów Poznańska do Wilczej nie było daleko, to zmontowali rurociąg i na podwórku [oficyny] 51 był kran. Można było brać wodę. Oczywiście nie cały czas, bo woda była pobierana na potrzeby szpitali powstańczych, kuchni powstańczych. Była więc włączana tylko w godzinach od trzeciej do czwartej. Efektem było to, że tworzyła się kolejka. Oczywiście nikt nie stał i nie czekał, aż o trzeciej włączą wodę, tylko stawiał swoje naczynie na wodę – jakąś bańkę, jakąś wanienkę czy coś takiego – czekając, aż zostanie włączona.
Zbliżam się do bardzo istotnego momentu w mojej historii życiowej, żeby wspomnieć na rodzaje broni, z której Niemcy już wtedy ostrzeliwali Warszawę. Oczywiście popularne były tak zwane krowy albo szafy, czyli granatniki, które – jak mówiono językiem cywili – jak nakręcano, to miały zgrzyt krowy czy szafy. Oprócz bombardowań sztukasami, to już wtedy był ostrzał ze strony niemieckiej „Grubej Berty”, czyli haubicy niemieckiej, która miotała pociski o wadze chyba kilkuset kilogramów. Co było charakterystyczne, ten ostrzał mógł być prowadzony co siedem minut, jak wypraktykowali mieszkańcy. Podobno tyle czasu trwało ładowanie następnego pocisku do „Grubej Berty”. Jak leciał pocisk „Grubej Berty”, to wiadomo było, że mamy siedem minut czasu, aż zostanie wystrzelony następny pocisk. Z moich szkoleń w harcerskiej drużynie pocztowej i z teorii wiedziałem (i powszechnie się mówiło), że „kula która jest dla ciebie, to ty jej nie słyszysz”. To jest fakt, to jest prawda. To nie jest żadna nieprawdziwa przypowieść. Jak „Berta” leciała, to dawała dźwięk… dosyć dużego szumu. Wobec tego wiedziałem, że mogę wytknąć nos na podwórko, bo jeśli słychać „Bertę”, to znaczy, że nie moja „Berta” leci.
Wreszcie przychodzi dzień, daty dokładnie nie pamiętam, chyba 16 września albo 17 września. W bramie Poznańskiej 5, skąd był podkop do budynku naprzeciwko, stała ławeczka. Na ławeczce siedziało już parę osób, które czekały, bo niedługo włączą wodę i będzie można brać. Niemcy ostrzeliwali wtedy „Bertami”. Siedziałem z paroma osobami na tej ławeczce. Co usłyszałem dźwięk lecącego pocisku, to wskakiwałem do klatki schodowej. Wiedziałem, że klatka schodowa z dużym sklepieniem kleinowskim (domy z przełomu XIX i XX wieku) zabezpiecza przed zasypaniem gruzem. Właśnie tego 16 czy 17 września słyszę krótki ryk „Berty”. Jeszcze przedtem jedna z osób siedzących na ławeczce mówi: „Co ty się wygłupiasz, co ty biegasz do tej klatki, jak leci »Berta«?”. Ale słyszę krótki ryk pocisku „Berty”, wskakuję do klatki i w tym momencie prawie że tracę przytomność. Sypie się na mnie jakiś gruz, chyba jakieś szkło. Przede wszystkim nie mogę oddychać, duszę się, jakiś pył, jakiś smród materiałów wybuchowych. Po prostu się duszę, czuję, że za chwilę zemdleję. Zaczynam mieć świadomość, że dopadło mnie, kończę się. Po kilkunastu sekundach zaczynam łapać oddech. Okazuje się, że w ustach mam gruz; wypluwam, zaczynam łapać oddech, ale jestem całkowicie zdezorientowany. „Gdzie ja jestem? Co się ze mną stało?”. Oczywiście pył straszny i smród chemikaliów, materiałów wybuchowych.
Zaczynam odzyskiwać przytomność i coś zaczyna mi świtać, że brama od Poznańskiej jest zabarykadowana, to tam nie wyjdę. Muszę się cofnąć w kierunku podwórza. Cofam się w kierunku podwórza, wychodzę. Po wybuchu widzę na podwórzu moją mamę, która na mój widok… załamała ręce. Po prostu jestem zakrwawiony, bo drzwi w klatce były z szybą, więc to wszystko strzaskane. Jestem pokrwawiony, obsypany pyłem i ledwo żywy, półprzytomny. Mama mnie złapała, wciągnęła do piwnicy. Tam mnie otrzepano i okazuje się, że miałem pokaleczoną skórę na głowie, pokaleczone policzki, pokaleczone ręce. W momencie jak się zaczął na mnie sypać gruz, to machinalnie ręce położyłem nad głowę. Jakoś mnie mama doprowadziła do stanu używalności i wróciła mnie świadomość. To był chyba 16 czy 17 września. Mama powiedziała tak (jeszcze nie było wiadomo, czy ojca straciliśmy, no mówiło się, że na wojnie w 1939 roku): „Straciłeś ojca i ja już cię nigdzie nie puszczę”.
Moja kariera w Harcerskiej Poczcie Polowej zakończyła się. Po prostu mama nie chciała mnie już puścić na służbę. Pomimo że usiłowałem z mamą dyskutować, mama była nieprzejednana. Nawet w dokumentach weryfikacyjnych „Szarych Szeregów” mam wpisany miesiąc służby w Harcerskiej Poczcie Polowej. Tak że nie wiem, co się dalej działo z harcerską pocztą. Z rozmów z kolegami, którzy byli do końca, wiem, że później była odprawa, część z nich dostała jakieś znaczki. Ja tego wszystkiego nie pamiętam, nie byłem, już mnie mama nie puściła. Tak się zakończyła moja miesięczna służba w Harcerskiej Poczcie Polowej. Tyle historii z Powstania.

Opowiem o moich dalszych losach. Po upadku Powstania staraliśmy się z rodziną wyjść z domu jak najpóźniej. Okazało się, że przesiedzieliśmy na Poznańskiej chyba do dnia 5 października. Wyszliśmy z Poznańskiej wtedy, jak wpadli już Niemcy, ustawili karabin maszynowy na barykadzie na rogu Poznańskiej i Wilczej, i z okrzykami: Raus! wszystkich nas wypędzili. Trochę chaotycznie, ale chcę jeszcze wrócić do „Berty” i do szkody, jaką zrobiła. Otóż całkowicie zburzyła ten pięciopiętrowy budynek stojący naprzeciwko naszego domu. To się zrobiła jedna sterta gruzu. Oczywiście przejście do piwnicy zostało zasypane i już go nie było. Ponieważ już część osób przyszła na podwórko w sprawie wody, to efekt był taki, że było dwadzieścia osiem czarnych, zwęglonych trupów na naszym podwórku. Byłbym jednym z nich, gdybym nie wskoczył do klatki.
Wracam teraz do wyjścia [z Powstania]. Wyszliśmy oczywiście z tobołkami, z tym, co tylko można było wziąć. Skierowano nas piechotą w kierunku Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim zapakowano nas do pociągów i wywieziono do Ursusa. Nie do Pruszkowa, bo widać już był zapełniony. Przypominam, że to był już chyba 5 czy 6 października, więc podejrzewam, że Pruszków już był pełniutki. Tam nas zamknięto w halach fabryki traktorów i tam przenocowaliśmy. Natomiast rano otwarto bramę hali, w której myśmy byli. W bramie stanęło paru Niemców i kazano nam przez tą bramę wychodzić. Rozpoczęła się normalna selekcja. Links! Rechts! Links! Rechts! Polegało to na tym, że jeżeli Niemcy stwierdzili, że ktoś jest jeszcze w miarę młodym wieku, to na jedną stronę. Natomiast wszystkie starsze osoby, było z nami też troszkę rannych, to na drugą stronę. Siostry mojego ojca już były osobami starszymi, lata urodzenia miały na przełomie XIX i XX wieku. Jako niepełny czternastolatek zostałem z tymi siostrami skierowany na jedną stronę, natomiast moja matka skierowana na stronę drugą. Okazuje się, że ta druga strona miała być wywieziona na roboty do Niemiec. Rozdzielono mnie z matką.
W Ursusie na dworcu był podstawiony pociąg złożony z węglarek, to znaczy [wagonów] bez dachu. Załadowali nas do tych węglarek. Pociąg zaczął jechać. Zaczęliśmy się domyślać, w jaką stronę nas wiozą. Okazało się, że na południe. Oczywiście padło przypuszczenie, że pewno do Oświęcimia. To się nie potwierdziło. Natomiast fakt bezsporny był jeden, że była warta niemiecka. Niektórzy usiłowali wyskakiwać z wagonów i Niemcy strzelali. Eskorta dbała o to, żeby ludzi z tego pociągu nie ubywało. Przywieziono nas do stacji Charsznica, niedaleko Miechowa pod Krakowem. Tam się okazuje, że zeszła wacha niemiecka, nas wyładowano i zaopiekowało się nami RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Przeprowadzono nas do zabudowań fabryki marmolady i kazano się rozlokować. Z moją rodziną trafiłem do hali, gdzie były skrzynki z jakąś wełną drzewną do pakowania tej marmolady. Tam żeśmy przenocowali w miarę dobrze, bo spało się na drewnianych wiórkach. Rano okazuje się, że pod tą fabryką dano nam kawy, kawałek chleba. Stoi mnóstwo furmanek wiejskich zaprzężonych w konika. Kazano nam wsiadać do furmanek po trzy, po cztery osoby. Powsiadaliśmy w te furmanki i rozwieziono nas po okolicznych wsiach. Z moją rodziną trafiłem do wsi Cisie. Wieś położona chyba sześć czy siedem kilometrów od Miechowa w okolicach Krakowa. We wsi Cisie rozdzielono nas na poszczególne gospodarstwa. Oczywiście gospodarze starali się dobrać co młodszych, licząc na jakąś pomoc.
Mnie wziął chłopak, który był mniej więcej moim rówieśnikiem. Mówi: „Chodź do nas, ojca ja nie mam już, mama sama gospodaruje, to chodź do nas i będziesz u nas mieszkał, no i będziemy razem gospodarowali”. Wyżywienie i mieszkanie musieli zabezpieczyć. Oczywiście pomagałem tam; woziliśmy mleko do mleczarni z tym troszkę starszym [chłopakiem]. Natomiast moje starsze ciotki trafiły niezbyt fortunnie. Trafiły do gospodarzy, którzy nie byli zbyt chętni do trzymania, nazwijmy to, darmozjadów, które nie były w stanie nic pomóc. Szczególnie ciężko znosiła to jedna z sióstr mojego wujka, tego, który zginął w Katyniu. Przed wojną był komendantem służby farmaceutycznej wojska polskiego. [Mieli] luksusowe mieszkanie w alei Niepodległości róg Koszykowej, ordynans, służąca i ciotka była rozkapryszona, przyzwyczajona do tego typu życia. Okazało się, że ten mój wujek Wetula, który zginął w Katyniu, pochodził z Podhala. Miał rodzinę we wsi Witów w okolicy Zakopanego. Szczególnie ciężko znosząca te warunki żona tego majora napisała list. Rodzina napisała: „Przyjeżdżajcie do nas, do Witowa”. Oczywiście stwierdziliśmy, że trudno z całą ilością pięciu czy sześciu osób wybierać się do tego Witowa, dlatego zdecydowaliśmy, że pojadę ja i ta ciotka. Żeśmy pojechali, to była jeszcze okupacja niemiecka. Tam nas kuzyni przyjęli, zakwaterowali w eleganckiej, jedynej ówcześnie murowanej willi i tam żeśmy byli.
Ciekawa historia z moją mamą. Jak wspomniałem, moja mama została skierowana do grupy, która była przeznaczona do wywiezienia na roboty do Niemiec. Załadowali ich do zamykanych wagonów, chronionych, a nie do odkrytych węglarek. W wagonie, do którego trafiła mama, znalazło się jakieś bardzo energiczne małżeństwo, które powiedziało, że mają duże pieniądze, dużo biżuterii i muszą zrobić wszystko, żeby uciec. Zaczęli nawiązywać kontakty z kolejarzami, kolejarze z niemiecką ochroną. W każdym razie efekt był taki, że powiedzieli, iż warunkiem ucieczki jest to, że muszą uciec jeszcze na trenie Generalnego Gubernatorstwa, nie po przekroczeniu granicy Niemiec. Jak to było szczegółowo, to mama sama nie wie, w każdym razie okazało się, że nie zabrano im kenkart, niemieckich dowodów osobistych. Widać Niemcy spieszyli się z ładunkiem. Tak się szczęśliwie złożyło, że małżeństwo zaproponowało mamie, która była jeszcze w miarę energiczna, żeby razem z nimi uciekała. Szczegółów nie znam, czy kolejarze, czy kto, w każdym razie wyrwali deskę w podłodze przy ogólnym oporze pozostałych, że Niemcy za te ucieczkę mogą pozostałych rozstrzelać. W każdym razie mamie udało się uciec. Uciekli jeszcze na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Mama dysponowała jeszcze kenkartą, czyli dowodem osobistym.
Powstał problem, gdzie jest rodzina, gdzie mama ma szukać rodziny. Wtedy bardzo energicznie pracowała Rada Główna Opiekuńcza w Krakowie. Prowadzili całą ewidencję ludzi z Warszawy: gdzie kto się zgłaszał, przejeżdżał. Tak że jak przejeżdżałem z ciotką do Witowa, to w Krakowie nas uprzedzono, żeby się zarejestrować w krakowskim RGO. Tam zapisano, że ja i ciotka Wetula jesteśmy w Witowie. Z kolei wszystkich warszawiaków poinformowano, żeby zgłaszali się do RGO w Krakowie, to oni powiedzą, czy mają jakieś adnotacje o rodzinie. Raptem się okazuje (to było dosyć szybko, nie pamiętam), że w Witowie zjawia się moja mama. Miała kenkartę, więc jak żandarmi w pociągu legitymowali, to było wszystko w porządku. W ten sposób w Witowie znalazłem się ja, jedna ciotka i moja mama. Czekaliśmy na tak zwane wyzwolenie. Witów był odcięty, bo Niemcy powysadzali mosty kolejowe i dopiero w czerwcu 1945 roku była możliwość wyjechania z Witowa. Metoda była taka, że kuzyni odwieźli nas furą [zaprzężoną] w koniki do Chabówki i dopiero w Chabówce można było przesiąść się w pociąg, który zawoził nas do Krakowa.
Na przełomie stycznia i lutego Rosjanie zajęli Zakopane, front stał tam parę dni, dosyć długo, bo w lutym było chyba święto armii. Ruscy się popili, Niemcy zaatakowali i front stał tam dosyć długo. Mama była niecierpliwa i z paroma warszawiakami, którzy też znaleźli się w Witowie, pieszo poszła do Krakowa. W związku z tym szybciej dostała się do Krakowa. Przypominam, że to już jest rok 1945, Warszawa jest już wyzwolona i dzięki temu mama mogła się przedostać do Warszawy. Przyjechała do Warszawy, stwierdziła, że nasz dom stoi, nie jest zburzony. Oczywiście nie ma nie tylko okien, ale nie ma framug, w ogóle wszystko porozbijane. Mama weszła do naszego mieszkania i zaczęła coś organizować, żeby jakoś mieszkanie zabezpieczyć. Z kolei moje ciotki, które wcześniej mogły się wydostać, też przyjechały do Warszawy i też się zgłosiły do tego mieszkania. Jakoś troszkę to mieszkanie uporządkowano, ale oczywiście nie było światła, nie było wody, szyb w oknach, wstawiano tylko w dykcie takie ułamki. Jedna z moich kuzynek z miejscowości Łapy pod Białymstokiem skontaktowała się z moją mamą i powiedziała: „Ty nie trzymaj tu Andrzeja, bo on straci rok (to jest wprawdzie chyba luty 1945 roku), przyślij go do mnie do Łap i niech on zacznie naukę w szkole”. Pojechałem do tej ciotki w Łapach koło Białegostoku i tam rozpocząłem naukę w gimnazjum. Brzydko się chwalić, ale napisałem ładne wypracowanie na pierwszej lekcji polskiego i przeniesiono mnie z klasy pierwszej do drugiej, bo polonistka tak się zachwyciła. Później żałowałem, bo to była dla mnie krzywda. W Łapach skończyłem drugą klasę jako, że tak powiem, przesunięty ochotnik i z Łap wróciłem oczywiście do Warszawy w czerwcu roku 1945.
Dalszy ciąg moich powojennych historii. Ponieważ skończyłem drugą klasę gimnazjum, to w Warszawie zapisano mnie do Gimnazjum imienia Hugona Kołłątaja – już wtedy chyba do trzeciej klasy. Cały czas uczęszczałem do tej szkoły i w roku 1950 zrobiłem w Kołłątaju maturę. Złożyłem podanie o przyjęcie na Politechnikę Warszawską na wydział elektryczny. […] Czy miałem represje w okresie socjalizmu? Oczywiście mówiłem, że mój ojciec zginął w wojnie w 1939 roku, w domyśle wiedząc, że prawdopodobnie zginął w Katyniu. Prawdopodobnie, bo dokumentów jeszcze nie było. Natomiast o tym, że byłem w Powstaniu w Harcerskiej Poczcie Polowej, to nic nie mówiłem. Gdybym to napisał w ankiecie czy podaniu na politechnikę, to sądzę, że by mnie nie przyjęto. Zresztą większość kolegów, z którymi później miałem kontakty, dopiero później [przyznała się] i się okazało, że część to moi koledzy z poczty harcerskiej, część to koledzy łącznicy; z takim pseudonimem, z takim pseudonimem… Nikt się do tego wtedy nie przyznawał. Dostałem się na politechnikę na wydział elektryczny. Skończyłem inżynierski (bo wtedy nie było takiego rozdziału), w roku 1954 dostałem dyplom inżyniera elektryka i jednocześnie dostając nominację na najniższy stopień oficerski.
W okresie studiów na politechnice było tak zwane studium wojskowe i efektem tego było to, że razem z dyplomem inżynierskim dostawaliśmy nominację na najniższy stopień. To był wtedy chorąży, ale to już był stopień oficerski. Później już nie dawano stopni oficerskich, bo za dużo byłoby tych oficerów. To był okres, kiedy pracę przydzielano na podstawie nakazów pracy. Ponieważ skończyłem sekcję maszyn elektrycznych, to uznano, że dla mnie nie ma miejsca pracy w Warszawie. Albo do Cieszyna, albo do Żychlina, gdzie były fabryki maszyn elektrycznych. Z kolei ja już wtedy byłem powiązany, znałem się z moja obecną żoną, która wcześniej skończyła akademię stomatologiczną z wyróżnieniem, została asystentką w akademii stomatologicznej. Ówczesny przepis przewidywał, że jeżeli małżonek dostaje nakaz pracy na Warszawę, to drugi współmałżonek też musi dostać nakaz pracy na Warszawę. Dzięki temu obydwoje żeśmy zostali w Warszawie. Żona z racji tego, że była asystentem akademii stomatologicznej, a ja dostałem nakaz pracy do kinematografii, to się wtedy nazywało Okręgowy Zarząd Kin. Powiem szczerze, że wtedy było mi absolutnie wszystko jedno, gdzie mam pracować, byle w Warszawie, żeby się już nie rozdzielać. Efekt był taki, że rozpocząłem pracę w kinematografii polskiej i pracowałem do roku 1990, zmieniając tylko w ramach reorganizacji poszczególne instytucje.

Co kierowało panem, że przystąpił pan do poczty polowej?

Kolega, który do mnie przyszedł i mówi: „Co ty tu siedzisz, a tam na Wilczej potrzebują chłopaków do pracy”. Zaprowadził mnie tam do druha Rakowskiego. Druh Rakowski skierował mnie do drużynowego. Należy się tu wyjaśnienie, że prawdopodobnie do drużyny druha Piątkowskiego. Dlaczego mówię, że prawdopodobnie. Otóż drużyna Piątkowskiego składała się właśnie z ochotników, z tych chłopców, którzy byli zamieszkali w okolicy i przychodzili na służbę tak jak ja. Druga drużyna również składała się z ochotników, to była drużyna Jerzego Filińskiego, „Jurka Białego”. Dlaczego chciałem to wyjaśnić. Otóż drużynowy Piątkowski, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale zmarł dosyć wcześnie. Ponieważ w harcerstwie bardzo rozmiłowany był Jerzy Filiński (bo to był harcerz z prawdziwego zdarzenia i powojenny działacz harcerski), to on jak gdyby przygarnął nas z drużyny Piątkowskiego do siebie. Były u niego przy kominku spotkania, było snucie wspomnień. Stąd później Jurek Filiński, czyli „Jurek Biały” (który też już nie żyje) mówił o nas po prostu: „moi chłopcy”. Ale do dzisiaj mam wątpliwości, czy nie byłem w drużynie druha Piątkowskiego. Dlatego że już w okresie, kiedy można się było ujawnić ze swoją przeszłością powstańczą (wtedy już nie było Piątkowskiego), Jurek Filiński roztoczył nad nami opiekę. Stąd w mojej pamięci jest to rozkojarzenie, bo Jurek zawsze mówił „moi chłopcy”. Miał ładne mieszkanie na poddaszu (bo to architekt), z kominkiem. Były tam spotkania przy kominku, świąteczne, wielkanocne, bożonarodzeniowe, snucie wspomnień. Tak się to wszystko potoczyło.
Wspomnę jeszcze o jednej rzeczy, czyli kiedy ujawniłem, że byłem Harcerskiej Poczcie Polowej. Otóż, kiedy pracowałem w kinematografii jeszcze jak istniało ówczesne koło ZboWiD-u, to przewodniczącym tego koła w instytucji, w której pracowałem, był bardzo sympatyczny i solidny człowiek. Jemu się przyznałem, że w okresie Powstania byłem w Harcerskiej Poczcie Polowej. Na co on powiada: „Czego pan się będzie ukrywać. Niech pan składa wnioski i niech pan da świadków”. Skontaktowałem się z jednym [kolegą] (też już nieżyjącym), Grzegorzewskim „Hermesem”. Mówię mu: „Słuchaj, czy możesz mnie dać potwierdzenie, że byłem w harcerskiej poczcie?”. On też był w harcerskiej poczcie. „Hermes” mówi tak: „Słuchaj, ja potwierdzenie, to ci mogę dać (on był prawicowcem nastawionym negatywnie do ówczesnych władz i ZBoWiD-u), ale moje oświadczenie nie będzie honorowane w ZBoWiD-zie. Ja cię skieruję do Jurka Kasprzaka”. Skontaktowałem się z Jurkiem Kasprzakiem i po kilku rozmowach, nazwijmy to, weryfikacyjnych (co pamiętam, co robiłem, jak to wszystko przebiegało), Jurek Kasprzak powiedział: „Ja ci dam potwierdzenie”. W ten sposób trafiłem do „Szarych Szeregów”. Jak w „Szarych Szeregach” była weryfikacja, to – jak wspominałem – zostałem zweryfikowany jako uczestnik Harcerskiej Poczty Polowej z okresem jednomiesięcznym. W książeczce kombatanckiej mam wpisany okres Powstania Warszawskiego – jeden miesiąc służby. Tak to wygląda.


Warszawa, 7 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Andrzej Gracjan Flaszczyński Pseudonim: „Sęp 2” Stopień: listonosz Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Śródmieście Południe

Zobacz także

Nasz newsletter