Irena Kaczanowska „Zosia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Kaczanowska z domu Tafel, byłam w zgrupowaniu „Radosława”, w Batalionie „Miotła”. W okresie okupacji jeszcze nasza grupa nie wiedziała, do której grupy właściwie należymy. Wstąpiliśmy dopiero przed samym Powstaniem do tej grupy, bo grupa nasza, której przywódcą była Helena Brzozowska [pseudonim „Ann”], a jeszcze wyżej Teresa Krassowska [pseudonim „Joanna”], miała być głównym punktem sanitarnym na Prusy Wschodnie. W czasie Powstania byłam na Woli, potem na Starym Mieście. Mój pseudonim był „Zosia” i nie zmieniał się, bo były koleżanki, które zmieniały czasem swoje pseudonimy, zwłaszcza te starsze, które dłużej były w konspiracji.

  • Pani Ireno zacznijmy od tego co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku byłam uczennicą, uczyłam się i nic poza tym. Trudno powiedzieć, po prostu uczyłam się, tak jak w tym okresie młody człowiek musiał się uczyć. Do konspiracji wstąpiłam w 1942 roku…

  • Gdy chodziła pani do szkoły, jaki wpływ na pani wychowanie wywarła ta szkoła i jaki wpływ wywierała rodzina?

Rodzina nie wywierała na mnie wpływu i szkoła również nie. To były… trudno mi nawet powiedzieć. Rok 1939 i rozpoczęcie wojny [zastało mnie] na wakacjach z matką i braćmi, ojciec tylko został w Warszawie. Tylko pamiętam wejście Niemców, ale to było pod Warszawą, byliśmy wtedy koło Piaseczna. Samej walki w Warszawie nie [przeżyłam].

  • Co pani sobie myślała jak się dowiedziała, że wybuchła wojna?

Trudno mi powiedzieć co, chyba byłam zbyt młoda jeszcze, bo jestem z [października] 1927 roku, a to był 1939 rok. Całe zainteresowanie później się zaczęło w gimnazjum.

  • We wrześniu 1939 roku wróciła pani do Warszawy z mamą i rodzeństwem?

Tak.

Jak wyglądało życie okupacyjne, z czego się utrzymywaliście?
Ciężka sprawa była. Mój ojciec przed wojną pracował w tramwajach, tak się to mówiło, Zakład Tramwajów Miejskich i był dosyć dobrze płatny, był w stanie utrzymać pięcioro ludzi, to znaczy troje dzieci, matkę i siebie. Jakoś stać nas było nawet na wyjazdy , wakacje i tak dalej, co nie zawsze, nie wszyscy wtedy jeszcze mieli. Natomiast już w czasie okupacji ojca pensja była tak mała, że to co pamiętam, to za całą pensję ojca można było kupić kilo słoniny, więc co to za jedzenie było. Bracia byli ode mnie dwa i cztery lata starsi, więc w wieku szesnastu, osiemnastu lat, potrzebowali dużo zjeść. Przydziały, ćwiartki chleba, które były dla każdej osoby przydzielane w okresie okupacji, były bardzo małe. Dlatego moja matka poszła do pracy w czasie okupacji, pracowała w magazynie zbożowym, gdzie dawali deputat w postaci zboża. To zboże nas ratowało przez całą okupację, bo jak dostała deputat „x”, nie pamiętam ile kilogramów, ale to było około dziesięciu kilogramów zboża. Ojciec jeździł gdzieś poza Warszawę i dostawał w młynach mąkę za to, a jak była mąka w domu, to już głodu nie było. Charakterystyczne było jedno co pamiętam, że z tej mąki robiłam codziennie kluski kładzione. Mieszało się mąkę z wodą, oczywiście bez niczego [więcej], bez żadnego jajka i to rzucało się na gorącą, wrzącą wodę. To mi bardzo smakowało i braciom też.
 

  • Gdzie państwo wtedy mieszkaliście?

Na Woli, przy ulicy Staszica, koło Młynarskiej. Dlatego w Powstanie moja przywódczyni zrobiła mnie i łączniczką, i sanitariuszką, bo znałam na Woli każdy dom, każdą uliczkę i mogłam być przewodnikiem. Jak koleżanki niosły rannego, to prowadziłam zawsze.

  • Kiedy pani po raz pierwszy zetknęła się z konspiracją?

W 1942 roku wciągnęła mnie i koleżankę, a później jeszcze dwie inne w gimnazjum nasza nauczycielka, pani Halina Wiśniewska, potem miała pseudonim „Mila”. W czasie okupacji przechodziłyśmy szkolenia sanitarne i później bojowe, ale przede wszystkim sanitarne. Przygotowywałyśmy się na pomoc dla rannych w czasie boju.

  • W trakcie okupacji brała pani udział już w jakichś akcjach?

Jedynie w umówionych… ale w akcjach bojowych nie. Czasem coś trzeba było przenieść, ale to były sporadyczne sprawy. Najwięcej było szkoleń różnych. Szkoliłyśmy się na Krakowskim Przedmieściu, chyba tam jest Pałac Raczyńskich naprzeciwko Uniwersytetu Warszawskiego i w innych miejscach. Już nie pamiętam dobrze, ale w każdym bądź razie tam najczęściej chodziłyśmy i tam się uczyłyśmy. Kiedyś dostałyśmy też rozkaz żeby iść na szkolenie bojowe do Lasek i tam też nas szkolili.

  • Jak wyglądało to szkolenie bojowe?

Przyznam, że to jakoś mi nie wchodziło, w każdym bądź razie zapoznawali nas z bronią i z czyszczeniem, ale to, przynajmniej na mnie jakoś to nie działało, byłam zainteresowana przede wszystkim ratowaniem ludzi.

  • Pani rodzice wiedzieli, że uczestniczy pani w konspiracji?

Nie, nie wiedzieli i nie wiedzieli również o braciach moich. Myśmy wszyscy i rodzice, i bracia, dowiedzieliśmy [się o naszych przydziałach] w momencie kiedy zostaliśmy przed samym Powstaniem powołani do stawienia się na miejsce zbiórki.

  • Jak pani tłumaczyła rodzicom, że na przykład jedzie do Lasek na szkolenie bojowe?

Nie pamiętam już, ale coś tam zawsze wymyśliłam. Nie pamiętam co ja mogłam mówić rodzicom.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Już na trzy dni przed Powstaniem byłyśmy zgrupowane i już wtedy powiedziałam rodzicom, że jestem w konspiracji, że idę na zbiórkę. Zebrali nas przy ulicy Wolność 14, tam miał być szykowany szpital polowy. [Przez] trzy dni [przed], przygotowywaliśmy szpital, a więc ustawiałyśmy łóżka, bo tam oczywiście przywieźli cały sprzęt opatrunkowy i szykowałyśmy salę opatrunkową, ścieliłyśmy łóżka, czyściłyśmy wszystko i szykowałyśmy po prostu szpital. Raz tylko w tych trzech dniach jeszcze wróciłam do domu, spotkałam się z rodzicami i zaraz wróciłam znowu na posterunek. Tak że już trzy dni przed Powstaniem byłyśmy na miejscu.

  • Jak rodzice zareagowali na tą wiadomość, że pani idzie?

Nie zatrzymywali nas, zgodzili się żeby pójść. Przyznam, że w naszej konspiracji nawet do dzisiaj nie wiem, w której grupie moi bracia byli, bo jeden zginął po Powstaniu, a drugi brat już nie żyje. W konspiracji było jakoś tak cicho, że myśmy o sobie nic nie wiedzieli.

  • Czyli pani też dopiero przed samym Powstaniem się dowiedziała, że bracia są w konspiracji?

Tak. Dlatego zawsze mówię, że rodzice byli bohaterami, bo oddali troje dzieci do walki.

  • Jak wyglądał 1 sierpnia?

Było dla mnie zaskoczeniem jedno, to znaczy kiedy zobaczyłam pierwszego nieżyjącego, pierwszego trupa. Było kilku i między innymi widziałam swojego kolegę Tadeusza Kwiatkowskiego, do dziś pamiętam jego imię. On w pierwszym dniu Powstania od razu zginął.


  • Pani cały czas była w tym szpitalu na ulicy Wolność?

Wolność 14, tak. Ten szpital funkcjonował krótko. Niemcy nacierali i trzeba było ten szpital przenieść. Przechodziliśmy przez Gęsiówkę, przewożono wszystkie sprzęty i rannych na Barokową. Tam znowu organizowaliśmy drugi szpital, właśnie z tego sprzętu, który przewieźliśmy z Wolność.

  • Czy te pierwsze dni walki na Woli były bardzo ciężkie?

Były ciężkie, tak. W samych walkach nie brałam udziału, tylko ratowaliśmy ludzi, przenosiliśmy rannych i byłam łącznikiem. Koleżanki niosły rannego, ja wskazywałam drogę. Znałam wszystkie uliczki i przejścia, bo przechodziło się tylko podwórkami i dziurami. Wszystkie dziury znałam.

  • Później przeszła pani na ulicę Barokową i tam panie organizowałyście szpital.

Ustawiałyśmy łóżka, kładłyśmy rannych, znowu opatrunkową salę trzeba było szykować, wszystko tak jak nas nauczono szykowałyśmy. Ten szpital na Barokowej też trwał kilka dni, nie powiem dokładnie ile, ale kilka dni. Byliśmy bombardowani i z ulicy Barokowej przechodziliśmy na Stare Miasto. Był taki moment, że po jednym bombardowaniu otwierałam drzwi wiedząc, że jest sala następna, chciałam przejść do chorych. Kiedy otworzyłam drzwi, za drzwiami była pusta przepaść. To było bardzo przykre, bo wszyscy ci chorzy, którzy leżeli w tej sali, zginęli. Po kilku dniach znowu musieliśmy przenieść się na Długą. Częściowo zatrzymaliśmy się w Szpitalu Jana Bożego przy ulicy Bonifraterskiej, ale to był zaledwie jeden dzień, czy dwa i potem przerzucono nas na Długą 21, Miodowa 23. Tam już był szpital, a przed wojną składnica rzeczy opatrunkowych, jakaś hurtownia farmaceutyczna i mieliśmy wtedy stamtąd dużo opatrunków.

  • To nie był jeszcze ostatni szpital, w którym pani pracowała?

Nie ostatni. Tam oczywiście cały czas pielęgnowałyśmy chorych, różne wykonywałam wtedy czynności… Któregoś dnia miałam rozkaz przeniesienia ciężko rannego z Długiej 21 na Długą 7, to moje pierwsze spotkanie z Długą 7 było. Trzeba było przejść przez cały Plac Krasińskich, który był naokoło zbombardowany, był olbrzymi. To nie wyglądało tak jak dzisiaj, to była otwarta przestrzeń i z Żoliborza Niemcy strzelali do nas. Stare Miasto było bombardowane, było ostrzeliwane „szafami” i poza tym „gołębiarze” strzelali do nas. Te „szafy”, to były wyrzutnie pięciostrzałowe, które charakteryzowały się zgrzytem przed każdym wybuchem. Cała Warszawa słyszała ten zgrzyt jak przesuwana stara szafa, ile było zgrzytów, tyle było wybuchów. Często przed tym wybuchem, gdzieś się człowiek starał schronić w jakieś miejsce i wybuchały te szafy.
Któregoś dnia przenosiłam [rannego], dostałam czterech Żydów do pomocy, przenosiliśmy go na Długą 7 i kiedy byliśmy na środku Placu Krasińskich, ostrzelali nas Niemcy. [Czterej] niosący nosze z rannym przestraszyli się, kucnęli na ziemię, tylko ja stałam, jedna jedyna, na tym placu. Zrobiła się cisza, przestali strzelać, ale ja sobie zdałam sprawę, że jesteśmy celem nieruchomym. To wszystko trwało błyskawicznie, szybko, jedna chwila. Krzyknęłam tylko: „Brać nosze! Biegiem!” I chłopaki podnieśli się, zabrali nosze i pobiegliśmy dalej.
Dotarliśmy na Długą. Tam był większy szpital, było tam dużo poparzonych, to znaczy dużo rannych po wybuchu czołgu niemieckiego, pułapki, która wybuchła na Podwalu, gdzie powstańcy myśleli, że zdobyli czołg, a to była pułapka. Kiedy ten czołg wybuchł było dużo zabitych, dużo rannych i trzeba było im pomóc. Z Długiej 7 wróciłam jeszcze na Długą 21, czasem miałam rozkaz i tu być i tam być. Zawsze towarzyszyła mi przy tym moja koleżanka pseudonim „Ala”, ale nazywała się Leokadia Tomaszewska.

  • Pani wiedziała już w Powstaniu jakie ma nazwisko?

Tak, bo to [była] koleżanka z gimnazjum, z jednej ławki, sprzed Powstania. Myśmy się dobrze znały, cztery osoby były z jednej klasy [wyciągnięte] przez nauczycielkę. [Z koleżanką „Alą”] byłyśmy tak jak dwie siostry, zawsze trzymałyśmy się do końca razem.

  • Czy zapamiętała pani z Powstania żołnierzy nieprzyjaciela?

Nie, nie pamiętam, tylko naszych chłopców pamiętam.

  • Czy zetknęła się pani z przypadkami zbrodni wojennych, popełnionych podczas Powstania?

Nie, jedynie już wtedy kiedy weszli Niemcy. To oczywiście było nagminne, po prostu wchodzili i strzelali bezpośrednio. Nie mówiąc już, że potrafili ustawić pod ścianą i strzelali przystawiając broń do głowy, strzelali po kolei. Między innymi ja stałam do rozstrzału również. [Kiedy] byłam na Długiej 7, miałam rannego, który miał oberwaną całą szczękę, nie miał języka. To był jeden ogień, tylko było widać oczy i nos. Po wejściu Niemców nawet prosiłam Niemca żeby go zastrzelił, bo nie było ratunku dla tego chłopaka. Niemiec chciał mi dać broń żebym ja go zastrzeliła, ale nie miałam sumienia.

  • Jak walkę powstańczą przyjmowała ludność cywilna? Pani była łączniczką, więc się poruszała, miała kontakt z ludźmi.

Tak, ale ludzi cywilnych mało widziałam. Gdzieś się ukrywali w zakamarkach, że ich widać nie było, raczej zawsze widziałam tylko powstańców. Jedna osoba dołączyła do naszej grupy, młoda dziewczyna, wiem, że „Jagoda” na nią mówiliśmy. Przyjęła ją nasza przywódczyni „Mila”. Dołączyła do nas, bo nie miała rodziców, nie miała nikogo i myśmy ją po prostu przyjęli pod opiekę…

  • W szpitalu dużo cywilów się spotykało?

Tak, oczywiście, ale najwięcej powstańców.

  • Oni nie narzekali na los, warunki...

Nikt nie narzekał, na nic nie narzekał. Na Długiej 21 w pewnym momencie, już pod koniec, [szpital] został zbombardowany, dużo zginęło osób i między innymi osiem naszych koleżanek zginęło. One się paliły dosłownie, bo to była jakaś bomba zapalająca. One wołały o ratunek, ale kiedy im się powiedziało, że musimy wynieść rannych, to dosłownie ucichły, zginęły.

  • W trakcie Powstania miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości, którzy uczestniczyli w walkach po stronie Polaków? Wspomniała pani o Żydach, którzy pomagali pani nosić rannych.

Myślę że oni byli oswobodzeni z Gęsiówki, że stamtąd ich wzięli. W każdym bądź razie dostałam ich wtedy czterech do niesienia rannego.

  • To była jednorazowa pomoc?

Tak.

  • Z innymi narodowościami pani się spotykała?

Nie.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania? Na przykład czas wolny...

Tego czasu wolnego to chyba za bardzo nie mieliśmy, nie przypominam sobie. Kiedyś się zastanawiałam właściwie, że nie pamiętam sprawy posiłków, czy były jakieś posiłki. Oczywiście koleżanki robiły i była kuchnia dla rannych, bo trzeba było ich karmić. Ale na przykład nie przypominam sobie żebym kiedyś jadła obiad, na pewno jadłam coś, ale… Jedynie pamiętam, że zawsze w fartuchu, w kieszeniach, miałam w jednej kieszeni suchary żołnierskie, takie małe, a w drugiej kieszeni cukier, kostki cukru. Jak byłam głodna, to był jeden cukier i jeden sucharek, to wystarczyło.

  • Jaka atmosfera panowała w pani grupie?

Zawsze miałyśmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze, ale wszystko człowiek przyjmował tak jak los [doświadczył] nas.

  • Na początku Powstania na pewno była radość?

Radość była wielka.

  • Jak to się z czasem zmieniało? Później została już tylko sama nadzieja?

Potem tylko nadzieja, ale przykre były te momenty kiedy właśnie był rozkaz, że trzeba przenieść szpital. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy nacierają, byli dobrze uzbrojeni, a nasi powstańcy przecież czasem z pustymi rękoma szli. Te momenty przenoszenia szpitala były przykre zawsze, jak się przenosiło z jednego miejsca w drugie.

  • Wróćmy jeszcze do takiej zwykłej, szarej codzienności. Jak wyglądały na przykład noclegi?

Noclegi też trudno powiedzieć, spało się różnie, na podłodze… Pamiętam nocleg przy przejściu z Wolność, na ulicą Barokową, spałam wtedy na ulicy, na chodniku i nie miałam nic pod głową. Jak się obudziłam [poczułam], że coś mnie bardzo boli, a miałam puszkę z mięsem, [która posłużyła mi] jako poduszka i tak na tej ulicy spałam z tą puszką jedzenia, która była twarda oczywiście. Tak że się spało jak popadło. Trudno mi nawet powiedzieć, gdzie się myłam, to były oczywiste rzeczy.
[Pamiętam] jeden wypadek po przysypaniu, kiedy miałam całą głowę w wapnie. To było na Starym Mieście, w którymś domu, na którymś piętrze była woda, więc chciałam się umyć. Umyłam się, ale myślę sobie: „Umyję głowę.” Kiedy myłam głowę nastąpił atak samolotowy i ja z tą mokrą głową musiałam zejść do piwnicy, bo przyszedł powstaniec z bronią i kazał mi zejść do piwnicy. Tłumaczyłam się, że się nie boję bombardowania, że ja sobie głowę umyję. Nic nie pomogło, musiałam zejść pod bronią, bo powiedział, że będzie do mnie strzelał. Dlaczego? Bo on się bał, wszyscy się bali „gołębiarzy”. „Gołębiarze” to byli nieprzyjaciele, którzy ukrywali się w różnych dziurach, na dachach czasem, w różnych [miejscach] i strzelali do powstańców. W związku z tym mógł przypuszczać, że i ja jestem jakimś nieprzyjacielem, bo nie znaliśmy się i po prostu musiałam zejść do piwnicy. Z tym, że to mycie głowy skończyło się tym, że musiałam obciąć włosy, bo były nie do rozczesania.
  • W trakcie Powstania miała pani kontakt z rodziną?

Nie, zupełnie nie.

  • Z braćmi też nie?

Też nie.

  • Wtedy pani zupełnie nie wiedziała gdzie oni są?

Nie.

  • Wspomniała pani o swojej przyjaciółce z Powstania. Jak wyglądała ta przyjaźń i czy tylko z nią się tak pani zaprzyjaźniła?

Tak, z nią najbardziej, bo to była koleżanka z tej samej ławki szkolnej, z gimnazjum. Ale ze wszystkimi koleżankami znałyśmy się dobrze, z różnych szkoleń, ale znałyśmy się tylko z pseudonimów. Była „Renia”, „Sławka” czy „Ina”, a już dalej nie znałyśmy. Znamy się natomiast do dzisiaj, jeszcze się spotykamy.

  • Czy podczas Powstania w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Odbywały się msze święte i my wszyscy bardzo chętnie korzystałyśmy. Kiedy dowiedziałyśmy się, że jest ksiądz i jest msza święta, to ten kto mógł zawsze szedł na mszę świętą. Odbywały się na podwórkach, ksiądz odprawiał, udzielał absolutorium wszystkim powstańcom, przystępowaliśmy do komunii świętej…

  • Regularnie odbywały się te msze?

Nie, nieregularnie. Kiedy ksiądz przyszedł.

  • W trakcie Powstania miała pani kontakt z prasą, może pani słuchała radia?

Nie, absolutnie nic. Takich możliwości nie było.

  • Skąd pani czerpała wiadomości na temat tego co dzieje się w pozostałych dzielnicach Warszawy? Czy były w ogóle takie wiadomości?

Nie, nie było żadnych wiadomości. Nie informowały nas przywódczynie. Byłam jedną z młodszych i jakoś się tym nie interesowałam, a nasze przywódczynie nie informowały nas. Było tylko to co rozkazały nam robić i to robiło się. To były te codzienne sprawy związane z chorymi, z przynoszeniem jakichś rozkazów, z zaopatrzeniem. Kiedyś dostałam rozkaz przyniesienia z Długiej 13 (to jest dom za kościołem garnizonowym) koców i jakichś rzeczy opatrunkowych. W momencie kiedy miałam przeskoczyć ulicę Miodową słyszałam, że nadlatują samoloty, więc cofnęłam się, bo samoloty leciały tak nisko [i] strzelali do nas. Kto się poruszał po ulicy, to mógł być ostrzelany, więc cofnęłam się pod mur, samoloty przeleciały i pobiegłam pod [numer] trzynasty. W tym momencie okazało się, że właśnie został zbombardowany ten dom. Tak że całe moje szczęście, że nie zdążyłam przebiec przez Miodową, bo prawdopodobnie zginęłabym pod trzynastką.

  • Ale na pewno pani dyskutowała z koleżankami na temat sytuacji w Warszawie?

Nawet nie, miałyśmy tyle do zrobienia, że przyznam, że mało się rozmawiało wtedy. Każdy wykonywał to co mu kazano, a już nasza przywódczyni dawała nam tyle do pracy, że nie było [czasu]… Zwłaszcza dużo pracy było na Długiej 7. Tam po wybuchu czołgu było tak dużo rannych, że pełniłyśmy dyżury z koleżanką, ale tak samo z innymi. Dyżur [trwał] tak długo, że dzisiaj nie umiem powiedzieć czy to były dwie doby, czy trzy doby, nie wiem. Wiem tylko, że byłam tak zmęczona, że spałam na stojąco, trudno uwierzyć. Żołnierz może iść w szeregu i śpi i ja też spałam na stojąco. Wystarczyło, że stanęłam na chwilę i zasypiałam. Kiedy byłam w ruchu, to wszystko się działo, ale w momencie kiedy stanęłam, to już spałam.

  • Jakie jest pani to najtrudniejsze, najgorsze wspomnienie z Powstania?

Dla mnie jest wspomnienie rannego, który był tak ciężko ranny, że nie było dla niego ratunku. Bo człowiek, który nie ma szczęki, nie ma przełyku, a żyje jeszcze, to jest bardzo straszne. Trudno powiedzieć co się z nim później stało, bo już jak Niemcy weszli, to nie wiem co się stało, przecież Niemcy podpalili ten szpital. Wszyscy, którzy chodzili wyszli ze szpitala.

  • Co działo się z panią właśnie od tego momentu kiedy pani wyszła ze szpitala? Czy to już był dla pani koniec Powstania.

Nie, niezupełnie. Między innymi na Długiej 7 leżał kolega mojego brata, miał postrzał w nogi i miał w gipsie nogę z raną otwartą pod kolanem, nazywał się Stefan Bajer. Znałam go, bo on był kolegą mojego brata i mieszkaliśmy na tej samej ulicy. Przy naszej pomocy, to znaczy koleżanki i mojej, oparł się na naszych ramionach i tak go wyprowadzałyśmy ze szpitala na Długiej na ulicę Wąski Dunaj i Podwale. W pewnym momencie Niemiec zagrodził nam drogę, spojrzał na rękę kolegi, miał zegarek na ręku, ściągnął mu ten zegarek. W tym czasie zegarek, to była pewna wartość. Ściągnął mu ten zegarek i odrzucił koleżankę „Alę”, zostałam ja tylko, puścił mnie z tym chorym. Więc opierając się jeszcze na moim ramieniu Stefan szedł ze mną. Po kilku krokach następny Niemiec zatrzymał [nas], mnie odrzucił, Stefan upadł i został tam zastrzelony. Mnie odrzucił, postawił pod mur, tam zobaczyłam znowu „Alę”, stałyśmy po kolei z kilkoma osobami. To był moment kiedy Niemcy właśnie strzelali do stojących pod murem. Widziałam jak Niemiec przystawiał pistolet do głowy i strzelał. W pewnym momencie poczułam, że ktoś mnie ciągnie za rękę, więc tak jak stałam bardzo odrętwiała pod tym murem, poszłam za ciągnącą mnie osobą, była to „Ala”. „Alę” pociągnął jeszcze jakiś kolega. Troje nas wyszło spod muru śmierci, reszta zginęła.
Po drodze, prowadzili nas Niemcy Podwalem w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, na ulicy leżał ranny. Zrobiłam mu opatrunek, bo miał nogę ranną i Niemcom się widocznie to podobało, bo chcieli nas potem wziąć do szpitala niemieckiego. Trzymali nas w kościele Świętej Anny cały dzień i nawet nam przynieśli jedzenie w menażce, ale my, zarówno ja i „Ala”, nie przyjęłyśmy posiłku od Niemca. Niemiec dał nam znać, sam spróbował łyżką tą zupę, bo oni się bali, że zawsze im się da zatrute. Pokazał nam, że to jest dobre jedzenie, sam najpierw zjadł trochę, a potem nas częstował, ale od Niemca nie przyjęłyśmy posiłku. Pod koniec dnia z kościoła Świętej Anny zaprowadzili nas do szpitala róg Bednarskiej i Krakowskiego Przedmieścia, tam leżeli już różni ludzie, różnej narodowości, i Polacy, i Niemcy. Tam pełniłyśmy [dyżur] przez kilka dni… [robiłyśmy] też opatrunki i pomagałyśmy rannym.
Po kilku dniach skierowano nas do obozu w Pruszkowie przez Plac Piłsudskiego. Stał tam barak, gdzie widocznie jak ludzie szli to tam nocowali, jedną noc w takim baraku przeleżałyśmy, były prycze, jakieś sienniki z czegoś. Byłyśmy tak zmęczone, że położyłyśmy się na tych pryczach i niestety wtedy dostałyśmy wszy. Tak nas obeszły, że potem już cały czas, nawet w obozie w Pruszkowie było polowanie na wszy.

  • Jak wyglądało to życie w Pruszkowie i gdzie pani trafiła z Pruszkowa?

Jeszcze przedtem, zanim trafiliśmy do Pruszkowa, to przystanek i punkt sanitarny otworzyłyśmy w kościele świętego Wojciecha. Tam założyłyśmy punkt, bo [przybywali] ludzie z różnych dzielnic. Niemcy prowadzili ludzi cywilnych do Pruszkowa i trzeba było im pomagać w jakiś sposób, czasem byli głodni, czasem ranni. Naprzeciwko kościoła były ogródki działkowe, tam zbierałyśmy pomidory i miałyśmy czym czasem poczęstować ludzi. Około dwóch tygodni pełniłyśmy taki dyżur sanitarny w kościele, a opatrunki dostawałyśmy ze szpitala przy Płockiej.
  • Niemcy zezwolili na taką działalność?

Tak, pozwalali nam. Czasem właśnie sama, to było bardzo przykre, bo szłam ulicą Wolską sama, miałam niecałe siedemnaście lat i były pewne obawy żeby człowieka ktoś nie zaczepił, to znaczy Niemcy przede wszystkim.
Kiedyś szłam po opatrunki na Płocką, to jest odległość jednego przystanku tramwajowego, nie tak daleko, ale trzeba było przejść i usłyszałam jak z bramy którejś wołał: „Panenka! Panenka!” Jak usłyszałam „panenka”, to już wiedziałam kto mnie woła. Udawałam, że nie słyszę i szłam dalej. Zawsze byłam ubrana w biały fartuch z czepkiem na głowie, tak że wiedzieli, że to jest grupa sanitarna, jakoś szczęśliwie zawsze wracałam z opatrunkami. Po dwóch tygodniach chyba jedna z koleżanek, ale nam nieznajomych, bo to była troszkę zbieranina już sanitariuszek, więc z jakiegoś innego ugrupowania, coś niewłaściwie powiedziała i Niemcy zwinęli to wszystko i wszystkich odprowadzili do Pruszkowa.
W Pruszkowie również pomagaliśmy ludziom w taki sposób, że robiłyśmy zastrzyki. Przyznam, że nie wiem skąd miałyśmy te zastrzyki, które wywoływały temperaturę i wtedy te osoby były kierowane do baraku chorych. Z baraku chorych ludzie byli kierowani do szpitala w Milanówku i z tego szpitala po prostu uciekali. Dlatego ludzie bardzo chcieli dostać się do baraku chorych.
Myśmy przez dwa tygodnie w Pruszkowie, wraz z koleżanką pełniły dyżury przy niemieckim lekarzu. Do tego lekarza ustawiały się kolejki ludzi, którzy stali przez całą noc żeby się do lekarza dostać, jako chory. Różnie to było, jeden był zdrowy i symulował jakąś chorobę, byle się dostać do lekarza i być skierowanym do baraku chorych.

  • To była droga do wolności.

Tak, bo wiedzieli, że potem przejdą do Milanówka, tam sobie już dadzą radę. Spotykałam również trochę znajomych tam, więc oczywiście, że się częściej pomogło, przeprowadziło się po prostu z daleka, z jakiejś kolejki do lekarza. Przyznam, że ludzie potrafili dawać tym sanitariuszkom, wszystko co mieli przy sobie, a zwłaszcza złoto. Były osoby, które potrafiły wziąć od ludzi złoto i wychodziły potem z tego obozu w Pruszkowie z woreczkami złota. Nigdy nie wzięłam od nikogo jednego grosza żeby przeprowadzić, bo miałam możliwość przeprowadzenia człowieka bez kolejki do lekarza.
Któregoś razu charakterystyczna rzecz była, już nie pamiętam czy to był ktoś znajomy, czy ktoś mnie prosił i był już u lekarza w gabinecie. Lekarz, siedział przy biurku i [zapytał]: „Ile ma temperatury?” Ja mówię, że ma trzydzieści osiem i dwa. Wiedziałam, że tej temperatury nie ma. Lekarz spojrzał na niby chorego i powiedział żeby zmierzyć temperaturę przy nim. Musiałam strząchnąć termometr i jeszcze raz mierzyć. Przyznam, odwróciłam się tyłem do lekarza i robiło mi się już gorąco, bo myślę sobie: „No to już koniec teraz.” Przecież wiem, że ten człowiek nie ma temperatury. Po dwóch minutach, kiedy wyjęłam termometr, nie wiem jakim cudem, co mi przyszło do głowy, wzięłam termometr do góry nogami, to znaczy rtęć do dołu i uderzyłam ręka o rękę. Rtęć stanęła na trzydzieści osiem i dwa. Nie wiem czy miałam tak gorące ręce wtedy, czy z innego powodu, ale trzydzieści osiem i dwa było rzeczywiście na termometrze i podałam to lekarzowi. Spojrzał lekarz i skierował pacjenta do szpitala, to znaczy do baraku chorych. Nie wiem jak to się stało.

  • Ta przygoda też mogła się dla pani źle skończyć.

Tak, oczywiście. Ale tego nie umiem wytłumaczyć.

  • Gdzie pani trafiła z obozu w Pruszkowie?

W obozie w Pruszkowie byłam dosyć krótko, ale przez tych kilka dni robiłyśmy zastrzyki żeby tym ludziom w jakiś sposób pomóc. Potem koleżanka „Ala” gdzieś się wystarała o przepustkę na wyjście do miasta, do Pruszkowa i chciała już uciekać. Wtedy ja mówię: „Zaraz, a mnie zostawisz? To wyrób i dla mnie przepustkę.” Nie wiem jak to zrobiła, ale za dwa dni i ja miałam przepustkę. Mogłyśmy wyjść na miasto, z tym że codziennie trzeba było się meldować, że się jest w obozie.
Któregoś dnia postanowiłyśmy wyjść i nie wrócić i tak zrobiłyśmy. Po prostu uciekłyśmy, po wyjściu już nie wróciłyśmy. Znowu wkopałyśmy się w jakiś taki moment, po kilku kilometrach za Pruszkowem nie wiedziałyśmy w którą stronę mamy iść. Ona kierowała się w stronę Piaseczna, ja również, bo miałam tam ciotkę, która miała domek i ogród i mówię: „Będę do ciotki się kierowała.” Ona mówi: „Moja mama jest gdzieś koło Grójca.” Jeden kierunek miałyśmy, ale trzeba było wiedzieć [którędy iść], mapy nie miałyśmy. Weszłyśmy do jakiejś wioski i ja mówię: „To się zapytamy jakiegoś wieśniaka, w którą stronę do szosy krakowskiej.” Bo już potem dałybyśmy sobie radę. Zastanowiło nas dlaczego taka pusta wioska jest. Idziemy przez środek wioski, cicho sza, ani jednego człowieka. W pewnym momencie widzę, po lewej stronie jakiegoś człowieka na podwórku. Kiedy skierowałam się do niego i byłam w połowie drogi, zauważyłam, że to jest Niemiec, tylko on miał robocze ubranie, ale to był Niemiec. Oczywiście on tam coś nawet powiedział, ale zorientowałam się, [że to Niemiec], wtedy udałam, że nie idę do niego, szłam dalej prosto. Okazało się, że to była cała wioska wysiedlona, zajęta przez Niemców, tylko widocznie gdzieś żołnierze wyjechali, zostali tylko ci pilnujący. Wtedy zobaczyłyśmy, że wszystko jest zamaskowane gdzieś na podwórzach i po prostu przeszłyśmy przez całą wieś zajętą przez Niemców.
Jeszcze jedną przygodę właśnie po wyjściu z Pruszkowa opowiem, kiedy szłyśmy. Gdzieś tam wreszcie nam ludzie powiedzieli gdzie do szosy krakowskiej dojść, podwiózł nas nawet wozem jakiś wieśniak i potem powiedział: „A teraz pójdziecie tu polem w tę i w tę stronę.” I tak szłyśmy. Po wielu kilometrach mówię do koleżanki: „Wiesz co…”, pola takie były jakby PGR-y, ani lasu, ani krzaków, nic. Tylko ścieżka polna i jakieś krzaczki były. Mówię: „Chodź staniemy pod tymi krzaczkami, zjemy po kawałku chleba.” Bo w Pruszkowie za ostatnie pieniądze kupiłyśmy bochenek chleba i mówię: „To zjemy.” Zdążyłyśmy usiąść, rozłamać chleb i sobie troszkę spożyć, słyszymy tętent, patataj, patataj, patataj. Spojrzałyśmy tylko na siebie, któż może na koniach jeździć, to nie chłopski koń tylko jeźdźcy. Proszę mi wierzyć, że zachowałam się chyba tak jak Indianin, przystawiłam ucho do ziemi nadsłuchując co się dzieje. Rzeczywiście słyszę tętent jazdy końskiej, więc mówię tylko do koleżanki: „Pod krzaki!” Zdążyłyśmy w te krzaki troszkę się tam [schować]… i położyłyśmy się na ziemi. Zaczęły się wychylać z dołu łby końskie, a na nich jeźdźcy. Było ich chyba około dwudziestu własowców, wiadomo było co to za wojsko jest. Przejechali koło nas w odległości może dziesięciu metrów i nie widzieli nas. To był następny cud, który mnie [uratował]… Jak to się udało, nie wiem. Kiedy już ten oddział był daleko znowu nastąpiła cisza, poszłyśmy dalej.
Dotarłam w końcu do ciotki i kiedy wchodziłam do ogrodu, ciotka miała już tam różnych gości, którzy się schronili u niej i wyszedł jakiś młody człowiek, spojrzał na mnie i słyszę jak mówi: „Ciociu! Jakaś biedna przyszła!” Byłam tak ubrana i pamiętam w takich koślawych butach byłam, tak szłam i on mnie potraktował, że jestem jakaś biedna, która przyszła. Oczywiście jak ciotka wyszła, to już mnie poznała.

  • Kiedy pani spotkała się z rodzicami?

Rodzice byli w obozie i dopiero po oswobodzeniu w 1945 roku, jak wrócili, to się spotkaliśmy.

  • Czyli do tego momentu była pani u ciotki?

Byłam u ciotki, tak. Ale zaraz następnego dnia jeździły samochody niemieckie z głośnikami, że wszyscy warszawiacy mają się zgłosić na zbiórkę tu i tu. Oczywiście nie poszłam i całe szczęście, bo nie chciałam wrócić z powrotem do nich i jakoś mi się udało. Potem wujek mi załatwił zameldowanie w Gołkowie, jakobym mieszkała tam już przed Powstaniem i tak się jakoś chronił człowiek. Ciotka wtedy przyjmowała chyba około dwudziestu osób, spaliśmy wszyscy i na strychu i gdzie tylko było [można]. Ona tam miała tylko dwa pokoje z kuchnią, więc nie mogłaby wszystkich pomieścić, ale spaliśmy gdziekolwiek, na sianie i gdzie człowiek mógł tam spał. Dwadzieścia osób karmiła i przyjęła do swojego domu.

  • Czym pani zajęła się po zakończeniu wojny?

Kończyłam szkoły potem. Po powrocie rodziców z obozu przeprowadziliśmy się do Torunia, to już ojciec wszystko załatwiał. Ojciec był toruniakiem, więc miał rodzinę tam swoją, w Toruniu znalazł mieszkanie i sprowadził nas do Torunia. Tam kończyłam potem liceum, bo w czasie [okupacji] skończyłam tak zwaną małą maturę, to były wtedy cztery klasy gimnazjalne i właśnie wybuchło Powstanie. Później kończyłam już liceum w Toruniu.

  • Spotkały panią jakieś represje w związku z tym, że uczestniczyła pani w Powstaniu?

Nie, byłam zawsze małomówna i nigdy nic nie opowiadałam, tak że nawet rodzina nie wiedziała, nic nie opowiadałam. Kto, co i dlaczego? Po prostu…

  • Nie byli ciekawi?

Nie pytali, zresztą nigdy nie opowiadałam. Dopiero po wielu latach, jak moja nauczycielka z czasów okupacji, „Mila”, odnalazła nas wszystkie i zaczęła pewne informacje zbierać, to wtedy zaczęłyśmy się znowu spotykać i opowiadać swoje przeżycia.

  • Dziękuję bardzo.

Dziękuję.



Warszawa, styczeń 2007
Rozmowę prowadził Tomek Niemczura
Irena Kaczanowska Pseudonim: „Zosia” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Batalion „Miotła” Dzielnica: Wola, Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter