Irena Rudnik

Archiwum Historii Mówionej

Opowiadam teraz to, co mogę zapamiętać jeszcze. Jak byłam mała, to mieszkaliśmy na Królewskiej 29. Tam chodziłam do szkoły na Królewskiej, tak samo. Potem była wojna, jak chodziłam do szkoły potem, do Czarnowskiej, róg Próżnej i Marszałkowskiej, to jest gimnazjum, i tam chodziłam aż do wojny właściwie. Potem musiałam chodzić do tej samej szkoły pani Czarnowskiej na komplety, ponieważ szkołę zamknęli, to musiałam skończyć tą szkołę, małą maturę i wszystkie przedmioty, jak potrzeba było. Jak była wojna, to oczywiście ze szkołą wszystko się zmieniło, bo trzeba było chodzić na komplety właśnie, jak zaznaczyłam, żeby się dalej dokształcać i skończyć to wszystko. Zawsze komplety się odbywały pokątnie, czyli raz w moim domu, raz w domu nauczycielki, raz, drugi u mojej koleżanki. Zawsze było tak, tak aż się skończyło. Mamusia moja była nauczycielką i też musiała uczyć dzieci potajemnie, bo nie wolno było uczyć historii i przedmiotów ojczystych. Nie można było tego [uczyć]. Więc książek też nie było, ale z książki, uczyła albo z modlitewnika albo z książki historycznej, żeby to umieć. Oczywiście, ponieważ pracowała na Karolkowej to jest dzielnica, to jest Wola, dzielnica robotnicza, ale ludzie, to znaczy rodzice tych dzieci, bardzo chcieli kształcić dzieci jednak. To pomagali mamusi, jak mogli tylko. Pończoszki dali, jak już nie mogli pieniężnie, drobiazgi, i tak mamusia uczyła do Powstania. Potem w 1944 roku zaczęło się Powstanie. Od początku my, jako ludność cywilna, mało żeśmy o tym wiedzieli, ale 1 sierpnia mamusia jeszcze wracała ze szkoły po pensję i zaczęła się strzelanina. Z początku byliśmy bardzo zdenerwowani, nie wiedzieliśmy, co to, powariowali, co to jest, okropnie się denerwowali. To my jesteśmy skazani na karę śmierci, bo Hitler zarządził karę śmierci, z chwilą rozpoczęcia Powstania Warszawa jest skazana na karę śmierci. Ale potem jakoś człowiek zobaczył, że to jest już walka, już na śmierć i życie. Trzeba było pomagać, to co człowiek mógł. Oczywiście gotowałam, bo znalazłam kuchnię na parterze, nawet nie znałam przedtem. A jeszcze przedtem, ponieważ na Królewskiej Niemcom podobało się nasze mieszkanie, w 1942 roku dali nam eksmisję, mieliśmy jeden dzień na wyprowadzenie się stamtąd, bo się Niemcom podobało mieszkanie, bo gdzieś z Berlina, nie wiem, skąd, byli. Jeden dzień do dyspozycji. Nie wiedzieliśmy, gdzie podziać się. Jeden dzień to jest dużo. Tatuś zmartwiony był, już siedział w Ogrodzie Saskim, myślał: „Gdzie my pójdziemy? Nie wiem.” Mieliśmy czekoladkę, już obojętnie co, humor wisielczy, akurat przechodził jeden znajomy. Mówi: „Co wy tutaj robicie?” „A wie pan, mam taki [kłopot], kazali mi wyjść z mieszkania, bo się Niemcom podobało nasze mieszkanie.” „Wie pan co, pomyślę nad tym, bo mam na Granicznej, to jest po drugiej stronie Ogrodu Saskiego, to tam nie wiadomo, co tam będzie, bo Żydów wyrzucili, może będzie żydowska dzielnica, polska dzielnica, a może jakaś inna. Niech pan zobaczy. Jak się panu podobało, to niech pan zobaczy.” Poszedł mój tatuś właśnie tam, oglądać to mieszkanie. „Dobrze, co mam robić, niech będzie.” Tak żeśmy dostali na Granicznej, Graniczna 15 mieszkanie. Nawet bardzo ładne było, nie wiem pożydowskie czy jakieś [inne], nic to nie obchodziło, ważne, była nasza dzielnica, potem się zrobiła. Takie było szczęście, polska dzielnica. Tak żeśmy przeżyli. Jak się zaczęło Powstanie, to właśnie jak opowiadałam, żeśmy z początku się wystraszyli strasznie, co to robić? Przecież jesteśmy skazani na rzeź teraz. W końcu przeszedł humor wisielczy, myślę, trzeba, to już wszystko jedno, jak już jesteśmy skazani na śmierć, to już obojętne. Będziemy robić, co będzie można, aby jakoś wyjść z tego. Tak jak znalazłam, kuchnia była, nawet sama nie wiedziałam o tej kuchni, zobaczyłam na parterze, [że] jest olbrzymia kuchnia. Co tam było, to nie wiem, ale olbrzymia kuchnia. Bardzo mi się to podobało. Zawołałam inne panie: „Chodźcie, mamy kuchnię tutaj. Będziemy tutaj robić, piec coś.” „Dobrze.” Tak żeśmy robiły. Oczywiście zaczęłam robić chleb, nie wiem, jak robiłam, ale woda z mąką i napchałam cały piec chleba. Bo nie było chleba przecież, było okropne, nie było co jeść. Zupę tak samo, gary duże były, w dużych garach zupę [gotowałyśmy]. Zupę, co można było włożyć, to wszystko tam włożyłam, żeby gęsta zupa była, żeby można było się najeść. [...]Oczywiście, tam u nas były trzy osoby nieznane, prawdopodobnie Żydzi, tak mi się zdaje, ale mówili, że jedna jest Francuzka, drugi jest, nie wchodziłam w to, ale chcą jeść. Oprócz tego było jeszcze dwie nasze byłe przyjaciółki, które mieszkały na Królewskiej, ale nie mogły się dostać, bo miały mydlarnię na Podwalu, na Starym Mieście i nie mogły się dostać na Królewską, to przyszły do nas. I tak się wszystko u nas skupiło. Poza tym przychodzili do nas Akowcy po jakieś wsparcie, coś do jedzenia, to co mogłam, to dałam, kapustę, różne rzeczy. Oprócz tego zupa była, różne rzeczy, kocioł był. Mówiłam: „Chodźcie, jedźcie wszyscy!” Tak żeśmy razem, w piwnicy, oczywiście siedzieliśmy. Ostatni raz z zupą biegłam, patrzę, a przy mnie nie ma nikogo, wszystkie pouciekały, a ja jestem sama w kuchni. Jak zaczęli strzelać, strasznie, okropnie. Nie wiedziałam, co, kocioł złapałam, kocioł z zupą i biegnę szybko do piwnicy, żeby zupę jedli, ale już zjechałam chyba po trzy, po cztery schody biegłam, bo już widziałam, że samolot za mną gonił, po prostu gonił. Potem, jak wyszłam z piwnicy, jak ustał [nalot], samolot pojechał, to zobaczyłam ślady z kul, posiekana ściana w tym miejscu i piwnica aż, tak za mną gonił. Potem, to było 8 sierpnia, ponieważ zobaczyliśmy, myśmy poza tym rąbali przejścia w piwnicach, tam samoloty, czołgi. Czuło się jak ścianę „bum, bum”, jak ściana się rusza, gorąco od ściany było. Jak czołgi, frontowe z Rosji, chyba, jak się cofały, wojska niemieckie cofały [się], a my robiliśmy Powstanie, to wszystkie, cała siła poszła na Warszawę.

  • Gdzie była kuchnia?

W tym samym domu, na parterze.

  • Jaki to był adres?

Graniczna 15. Olbrzymia kuchnia była, że można było upiec [...] chleb. Wsadziłam, pełno tam chleba nałożyłam.

  • Pani kierowała tą kuchnią?

Nie kierowałam, bo to jest obca kuchnia, nie wiem, skąd ona się wzięła. Nikt nie wiedział, sąsiedzi nic nie wiedzieli. Ponieważ myśmy nie wzięli o tym, ale jak przeszliśmy, zobaczyliśmy tą kuchnię, to trzeba skorzystać, nikogo tam nie było. Byłam tylko sama i parę pań, które mnie pomagały, nic więcej. Potem skoczyłam z zupą, nikt nie chciał jeść, bo mężczyźni już wiedzieli, że co ich czeka. U nas puścili bombę Niemcy, bo zaczął się palić węgiel w piwnicy, a my żeśmy tylko cały czas rąbali, kuliśmy przejścia z jednego domu na drugi, dziury, żeby się człowiek mógł zmieścić, żeby przepchnąć, żeby jakoś wyjść. Z tą zupą, już potem nikt nie jadł, zobaczyli z dachu, bo zaczęli gasić, bo dach się palił, nie wiem, co się paliło, zaczęli, mężczyźni poszli na dach patrzeć się, co tam się dzieje, a tu nasz jeden dom tylko stoi. „Już nie chcę zupy, nie chcę nic, bo już wiem, że nas nie będzie.” Mężczyźni byli bladzi jak ściana i bez sił kompletnie. Stali już podparci, już nie chcieli ani zupy ani nic nie chcieli ani jeść. Tak już było i zaraz o piątej, jakoś żeśmy przespali noc na schodach w piwnicy i potem o piątej rano wyrzucili z domu. Jak żeśmy wyszli, tunelami oczywiście, bo schodami nie można było wyjść, bo się paliło, tośmy wyszli tamtędy, dziurami. Nic żeśmy nie wzięli, bo przecież nie wolno było z tobołami, nie wpuszczają, bo się nie przejdzie przez dziurę, tylko człowiek sam szedł. Tylko miałam teczkę, miałam w teczce zapałki i świeczki, tak niosłam na jednym ręku, bo to ręce trzeba było cały czas trzymać do góry, jak nas wyprowadzali. Potem moje buty wzięłam, już nie pamiętam, bo już to zaciera się już, buty przerzucone, już nie pamiętam. Oprócz tego był gorąc straszny, tak jak teraz. Potem na to wszystko musiałam futro założyć, bo przecież trzeba było mieć w razie coś ciepłe, żeby było. Tak żeśmy wyszli. I w końcu, jak żeśmy wyszli, to stał w bramie, nie wiem nawet, kto to był nawet, miał baranią czapkę i daszek czerwony, a po polsku nie mówił, tylko po rosyjsku. Kozak czy nie wiem, do tej pory nie wiem, kto to był, w każdym razie Azja. On się pytał, każdego niby sprawdzał, szczególnie mężczyzn. Mężczyzn to bił, bił po głowie, walił, to miał latarkę, walił, rzucił, bo myślał, że to broń jest. „Tyś do mnie strzelał! Tyś do mnie strzelał!” Nikt nie strzelał. „Tyś do mnie strzelał!” On cały ranny, rzeczywiście, hełm miał, krew mu się lała z głowy i wściekły był. Ale potem mężczyzn zostawili na Placu Żelaznej Bramy i tam prawdopodobnie ich zabili. A nas prowadzili, kobiety, szóstkami, mi się zdaje, był cały szpaler, wzdłuż, wszerz całej jezdni od Ogrodu Saskiego, Ogród Saski i Plac Żelaznej Bramy. Tam się patrzymy, co z mężczyznami robią. Nie, zabijają. Nikt nie wiedział, co robią. Zabijają, a nas pędzili pod karabinem, oczywiście ten z czapką czerwoną, czerwonym denkiem, z baranem, a z góry, z dachów strzelali, prawdopodobnie akowcy, bo z dachów strzelali. Co oni chcieli, żebyśmy rozeszli się, żeby nas uwolnić, a oni się kryli, żołnierze. Nie wiem, jakiej oni narodowości, ale nie Niemcy, kryli się za nami, żeby do nich [nie strzelali]. Nasza grupa stoi, bo stać kazali nam, a oni się kryli za nas, kryli się, żeby ich nie zabić. Tak nas wyprowadzili, przez całą Wolską żeśmy szli, grupą, jak się ktoś wychylił, to strzelali w nas, bo równo mieli iść, równo, jak ktoś się wychylił, to strzelali. Jeden mężczyzna niósł dziecko na ręku i on zobaczył, że wychylone, to pach, zabił dziecko, lała się krew, on niósł dalej dziecko. Poza tym widzieliśmy dużo trupów, przecież to jest okropne. Tam było, w tym miejscu było bardzo źle, Plac Żelaznej Bramy. Tak nas wyprowadzili do kościoła świętego Karola Boromeusza, to jest za Ogrodem Saskim. Wtenczas tam nas ulokowali, zgromadzili ludzi, zgromadzili z różnych domów, już byli tam ludzie wcześniej, jako piątej rano. Właśnie, że całą noc prowadzili. Tak nas tam gromadzili. Jak tam zgromadzili, potem żeśmy szli całą Wolską aż do Dworca Gdańskiego, na Wolę i tam stamtąd pociągiem do Pruszkowa. W kościele spał, nie wiem, kto to był, czy on był Niemiec, czy on był innej narodowości. Wziął wszystkich folksdojczy, reichsdojczy, Tatary, Ukrainiec, wszystkich koło ołtarza, gdzie jest bariera i tam im rozdał komunię, a między tymi, znałam, Żydówka była, ale nic nie szkodzi. A nam dali jajka, skąd, z Hali Mirowskich, nosili jajka. Nie jem jajka, nawet nie piję na surowo, [mówię]: „Nie chcę, dziękuję bardzo.” Jakaś pani się odezwała do mnie: „Pani jest głodna?” „Tak.” „To ma pani kawałek chleba ode mnie.” Żołnierz, w niemieckim mundurze, bo jakiej narodowości był, to nie wiem, to był jaki ksiądz czy co, komunię rozdać, wszystko jedno. Myśmy się stale zastanawiały nad tym, co to takiego jest. On tak stał na schodkach. Zanosiłam mamusi wodę, bo chciała pić, to zanosiłam, maleńka buteleczka z lekarstwa, jaką znalazłam. Nosiłam z basenu, nie wiem – czysta czy brudna, ale pić się bardzo chciało, buteleczką zanosiłam, żeby piła wodę. „Masz, pij wodę! To nie szkodzi brudna, czy nie brudna.” Człowiek już chciał [pić], wielkie pragnienie było, bo nerwy i ogień, i wszystko razem. Tak nas wyprowadzili właśnie do Dworca Zachodniego. [...]Było powietrza i pragnienie wody. Poza tym wiedzieliśmy, jak to przed kościołem na placu, przed kościołem [świętego] Karola Boromeusza, były psy. Skąd się te psy wzięły, uciekły, bo jak strzela się, to pies ucieka. Cały plac psów. Potem jak za parę godzin żeśmy wychodzili, to psy już były zabite. Właśnie zaczęli nas prowadzić wtenczas przez Wolską, tam żeśmy po drodze widzieli trupy różne. Patrzyłam się, czy nie ma mojej koleżanki, bo mieszkała na Wolskiej, ale nie było. Widziała, że jej dom był też w ruinie, wszystko w ruinie, trupów masę było. Tak nas prowadzili całą jezdnią aż do Dworca Zachodniego, a z Dworca Zachodniego do pociągu i do Pruszkowa. Potem z Pruszkowa na roboty do fabryki zbrojeniowej w Zielonej Górze nas zaprowadzili. Zawieźli nas tam, do Zielonej Góry. Jeszcze tam, przed fabryką, oni jeszcze przedtem zawieźli do Głogowa, a to polskie ziemie przecież były. Ludzie wyszli, tak prowadzili nas tak samo, szerokością ulicy, do parówki. Stamtąd do Zielonej Góry, do fabryki zbrojeniowej. Ustawili nas na podwórku i nad nami sąd, co z nami zrobić. W końcu tak, ponieważ żeśmy tam chyba z pół dnia stały, i głodne, trzeba, mówi, to nie. W takim razie dali nam coś tam jeść, już nie pamiętam w co, w co miałam tam wziąć, nawet nie miałam w co wziąć, tak samo jak w Pruszkowie. Dawali jeść, a nie miałam w co wziąć. To nic. To już więcej nie jadłam. Potem obóz był, baraki w Zielonej Górze i tam były Francuzki, to nam dali, pytały się bardzo, co tam słychać w Warszawie. Obsiadły nas i dała nam miseczki, żebyśmy z czegoś mogły jeść. Tam nam dali, w fabryce zbrojeniowej peleryny, żebyśmy mogły pracować, buty drewniane, łopaty, siatki na włosy, żeby maszyny, żeby nie przecięła siatki. Potem żeśmy tam były chyba króciutko, z jedną noc chyba. Całe szczęście, bo straszne pluskwy były. Nie można było oka zmrużyć. To mówili: „Niech pani pali.” Ponieważ miałam na ręku, na palcu teczkę ze świeczkami i z zapałkami. To [mówili]: „Niech pani pali.” Jak paliłam świeczkę, to pluskwy nie były, nie gryzły, to stare baraki [były]. Jak się teraz pytam, czy tam są pluskwy jeszcze, bo baraków nie ma. Już wiadomo, że nie ma, po tylu latach nie może być, wszystko już jest [rozebrane], nie ma nic. Potem stamtąd powiedzieli: „Potrzebujemy transport na roboty, na okopy.” To znaczy, nowych pracowników nie wzięli z fabryki, tylko: „Wy pójdziecie na okopy.” Dobrze, świeże powietrze. Człowiek już był tak zrezygnowany, co zrobią, to zrobią. Ale jeszcze przed tym byliśmy w Zielonej Górze, tam była gmina czy dom, urząd jakiś, urząd pracy pewnie. Wyszedł jakiś gubernator i mówi: „Wszyscy na ochotnika? Wszyscy na ochotnika?” Niech będzie na ochotnika. Nic nie powiedzieliśmy. Na ochotnika, byliśmy na ochotnika. Jak zaczęli rozdzielać na okopach. [...]Było miejsce przed tym zanim żeśmy zajechali do Zielonej Góry, dali, kazali nam wszystkie rzeczy do parówki [dać], tylko futra nie mogą być czy jedzenie. Nikt nie miał takiego [czegoś]. Futro, jak dali futro, to się rozeszło na kawałki, do parówki, to wszystko to wrzucali i nas tak samo do parówki. Tak się bali zarazy strasznie, z Warszawy. [...] Tak myślę, bo to bardzo dużo lat przeszło. Potem przyjechał wóz ze skrzyniami, nie wiem, z czym, już nie wiem, jakieś skrzynie. Kazali nam, musisz gołe, zupełnie gołe, nosić skrzynie na auto, wynosić je na auto. To było ubliżenie. Do parówki, to jak nas brali, to to samo jest, żołnierze między nami, a my gołe. Podobno u mężczyzn było podobnie, odwrotnie, to wszystko takie, żeby [to był] policzek w człowieka, żeby człowiek więcej cierpiał jeszcze. Poza tym jeszcze jak byliśmy jeszcze w Warszawie na Granicznej, to tam krzyczeli, słyszeliśmy głosy: „Chcieliście Rosji! Chcieliście Polskę. Tak, tak, będziecie mieli pod ścianą! Zaraz będziecie mieli Polskę! Zaraz Rosję będziecie mieli! Żeście Rosję chcieli! Rosję!” Kto to był, to nie wiem, ale prawdopodobnie, że Ukraińcy. Bo wiem, że oni bardzo, u nich największy wróg to jest Rosja, dla nas już obojętne, ale największy wróg Rosja. „Chcieliście Rosję, chcieliście Polskę! Macie, zaraz będziecie mieli!” Jeszcze potrzeba tak nam dokuczać, jeszcze nie wystarczy, że tak cierpieliśmy strasznie, to jeszcze dokuczanie moralne, okropne, cierpienia fizyczne i moralne. Wróciłam do Granicznej. Teraz jesteśmy już na okopach. Tak kopaliśmy okopy dokąd można było... Mamusia, ponieważ miała z fabryki, gdzie żeśmy byli, fabryka nazywała się Grünberg, fabryka zbrojeniowa, to jest Zielona Góra dzisiejsza, nazywała się Grünberg, tam dali nam peleryny. Peleryny były wojskowe, grube, dobre w razie deszczu. Mamusia, ponieważ spaliła [jej] się sukienka, na słońcu myśmy kopały, na słońcu, to było gorąco jeszcze wtenczas, spaliła się sukienka. Mamusi pozawiązywałam, jeden supeł do drugiego, żeby jakoś sukienka wisiała i założyła pelerynę. Przyszedł z daleka, z góry, z SS, z gestapo olbrzymi człowiek, w okularach i on lornetką patrzył się, co tam się dzieje. Cali nasi, wszyscy, co tam siedzieli, to się jego bali. Patrzy, przyleciał do mojej mamy, że nosi pelerynę, a mamusia nic więcej nie miała [do ubrania], gołe ciało po prostu. Ciało już było tak spieczone, że już do mięsa było, musiała to założyć. Zaczyna szarpać pelerynę. Mamusia mówi: „Nie!” Odtrąciła go. A on rewolwer odbezpieczył i dołożył mamusi do głowy. Zaczęli się wszyscy [pytać], co się stało. „Mamusiu, za to, że chciał cię zabić, strąć to pelerynę.” Mamusia odpięła, spuściła pelerynę. On się sam za głowę złapał. „Skąd ty jesteś?” „Z Warszawy.” „Ach.” Ona miała nie tylko sukienkę w strzępy, bo ze słońca, ale ciało miała, po prostu ciało było [spieczone] do mięsa, bo nie była przyzwyczajona do słońca, delikatne ciało miała. Takie są wspomnienia. Powiem jeszcze, że jak nam dawali chleb, to taki, że można było, jak ktoś nie miał coś dokupić, to straszne. Siekali, albo zupa brukwiowa albo marchwiowa albo kapuściana. Krajali tasakami, tam były i robaki, i szpilki z drzewa, tasakami krajały, wrzucali do kotła i tak się gotowało. Albo się ugotowało albo się nie ugotowało, to ich nie obchodzi. Więcej, jak człowiek będzie mniej jadł, to lepiej. Tak żeśmy przetrwali dotąd, do końca. Jak [mamusia] poszła po [ubrania], jak żeśmy nie mieli, nie mieli się w co ubrać. „Skąd ty jesteś?” „Z Warszawy.” „To dobrze.” Porozmawiali między sobą grupowi i potem wieczorem mamusię wzywają. Myślałam, że pójdę tam, że ktoś pójdzie rozmawiać. „Nie martw, ja muszę iść, ja jestem stara, mogę rozmawiać.” Nie była taka stara, miała pięćdziesiąt lat raptem, ale nazywało się starsza. Bo zawołali mamusię. „Słuchaj, ty nie masz nic więcej z Warszawy?” „Nie.” „To masz drelichowe ubranie, robocze dla ciebie. To są spodnie i bluzy.” Niebieskie, jak do pracy są, jak używają. „Tak, ja nie mam, ale nasze wszystkie, wszystkie warszawianki nie mają.” „Wszystkie warszawianki nie mają? A tak. To dobrze.” Przychodzi mamusia z tobołem ubrań do naszego baraku. Mówi: „Macie. Macie ubrania, wszystkie.” Oczywiście, że zadowolone [były], że miały coś na siebie założyć, przeszkadza w sukience, w sukience to nie jest praca i zmęczyć swoje własne ubranie z Warszawy, co miał jedyne, to już. [...]Podczas Powstania była wielka jedność. Tak żeśmy pomagali, jak żeśmy mogli, jeden drugiemu, jedność. Przynajmniej u nas w domu wielka jedność była i przede wszystkim na podwórkach były ołtarzyki zdobione, tośmy tam modlili się, jak można było, żeby Pan Bóg pozwolił odwrócić to wszystko, żebyśmy nie byli wszyscy pozabijani, bo naprawdę modlili się bardzo, śpiewy różne były. Tak samo w obozie było, to samo, jak żeśmy byli w obozie, to ludzie na klęczkach chodzili. To moje przeżycia. To nigdy nie zapomnę tego, zawsze wychodzę z tego, co dzień coś zawracam, co dzień przypominam sobie wszystkie chwile, i mamusię, i wszystkich innych znajomych. Tak jest. Jak zobaczyłam Warszawę po Powstaniu. Znaczy, Powstanie było, nie po Powstaniu. Jak zobaczyłam Warszawę, jak ona się dymi strasznie, te łuny i brud straszny, to po prostu zakrzyczałam: „Boże kochany! Boże kochany! Przecież tam ludzie są!” Coś potwornego, jakie to było. Myśmy mniej przeżyli w środku, że byliśmy w Warszawie, tak człowiek nie czuł, bo był w środku, w mieście. Jak zobaczyłam na zewnątrz Warszawę, to straszne było. Nic, tylko łuny, łuny i dym, i wystrzały, bez przerwy strzelali. Albo, nie z samochodów, to czołgi, to ostrzeliwania, nic, tylko huk. Chyba tak z dziesięć lat myślałam o tym, zawsze, i do końca życia chyba będę myśleć, takie moje przeżycia są. Jakoś Pan Bóg uratował, stało się.

  • Czy całe Powstanie pracowała pani w kuchni czy jeszcze jakieś inne działania podejmowała pani na rzecz Powstania? Czy przez całe Powstanie, przez dwa miesiące była pani w kuchni?

Nie.

  • A co jeszcze? Kiedy kuchnia się skończyła?

8 [sierpnia], kiedy już Wola, pierwszy dzień, kiedy nas jeszcze nie zabijali, a tak wszystkich zabijali, czy kobiety, czy dzieci. Pierwszy dzień to było chyba. Zobaczyli to w strachu, to straszne.Barykady [robiliśmy], to wiadomo. Barykady wszyscy robili. Samolot się obniżył i uciekliśmy do piwnicy. Barykady musiało się robić. Wszystko jedno już [było], to już było zaczęte, to trzeba skończyć. Straszne przeżycia były. Człowiek pamięta wszystko. Czasem się przestawiało, ja i znajomi wszyscy, tych, co widziałam.

  • Czyli kuchnia to kilka dni trwała tylko?

Kuchnia była, spaliła się, chleb tam spalił się na pewno, bo jak żeśmy wyszli. Wypędzili nas. Spalił się chleb, wszystko się spaliło, cały garnek, nikt nie dotknął, bo mężczyźni byli bardzo wystraszeni. Nikt nie dotknął nawet, nie chciał jeść. Nikt nie jadł. Nie można było jeść, jak się widziało to wszystko.

  • I od razu wtedy do obozu pani trafiła, tak? Dobrze rozumiem, że kuchnia trwała kilka dni, do 8 sierpnia, a potem już pani wyszła z Warszawy.

A potem do Niemiec na roboty.

  • Do Niemiec na roboty. Co było później, kiedy już zakończyła się wojna?

Jak się zakończyła wojna, właściwie nie bardzo [pamiętam], kiedy się zakończyła, dla nas się nie zakończyła wojna. Kiedy się zakończyła, to sama nie wiem.

  • Wojna się skończyła, a pani była w Niemczech, tak? W Zielonej Górze.

Tak.

  • I co z panią dalej się działo?

Potem przeszłam do Austrii z innymi, już nie wróciłam do Polski, bo już mnie nie było do czego. Dom spalony, wszystko mieliśmy, domek w Aninie, ale tam nie można się było dostać, bo poza Wisłą był, tam już jest front, już Rosjanie byli. To już nie było po co. Myślałyśmy, stale nadzieja była, że się skończy to wszystko. Tak żeśmy czekali końca wojny, bo właśnie dla nas się nie skończyła wojna. Tak czekaliśmy do końca, tak czekaliśmy aż żeśmy nie wyjechali za granicę, do Argentyny, jak wiedziało się, że już Anglia nie przyjmowała, bo byliśmy w Anglii. Tak samo, bo nas zabrali tu. [...] Z Austrii, zabrał nas Drugi Korpus Andersa do Włoch i potem z Włoch do Anglii nas zabrali. I z Anglii, ponieważ Anglia nie chciała emigracji, wszystko alianci, nie chciała emigracji, tylko [żeby] wyjść z Europy, to dali nam tak [wybór] albo Argentyna, Australia i Kanada, gdzie chcecie. To już człowiek nie wiedział, gdzie wybór, doskonały wybór, nie? Czekaliśmy tak, już było widać, że nadziei żadnej nie ma, i Jałta, i wszystko razem urządzone tak. Tak nas urządzili, że nie ma człowiek wyjścia. Nie było wyjścia, to pójdziemy na emigrację, co było robić. Jak żeśmy przyjechali do Argentyny, tośmy robili sam dom, same żeśmy budowały, cegła po cegle, wolno było. Jak ktoś umiał, tak zrobił, ale u nas wyszedł bardzo dobrze dom.

  • Jak pani ocenia Powstanie? Jakie jest pani zdanie na temat Powstania?

Oczywiście, to jest naprawdę, przyjechałam znowu zobaczyć w sześćdziesiątą drugą rocznicę.

  • Ale co pani myśli o Powstaniu? Czy dobrze, że było Powstanie, czy nie? Czy ma pani pogląd na ten temat, inny dzisiaj?

Po tylu latach.

  • Z perspektywy lat. Czy chciałaby pani coś powiedzieć?

Nauka dla pokoleń. Sama wiem, patrzę, zobaczyłyśmy wczoraj chłopaków, to mnie się płakać chciało, poszłyśmy do Pruszkowa, bo tam mam koleżankę, która właśnie może coś powiedzieć. Mówię: „Zaprowadź mnie tam, gdzie żeśmy siedzieli w warsztatach.” To oczywiście jest wszystko zmienione, teraz są fabryki, ale kompletnie. Zaprowadziła nas i tam był kolejarz, który nas oprowadzał, właśnie [pokazał] pomnik Powstania i tam tylko wspomniane jest na tym, na murze jest napisane, że tędy przeszła cała Warszawa. Koniec. To za mało jest. Pomnik to są kamienie, napisane z jakiej dzielnicy każde. [...] Tam chłopcy siedzieli, wyrostki, czternaście, piętnaście lat, to się wyśmiewali. A ona mówi: „Wstyd naprawdę, że mieć takich Polaków to wstyd jest.” Cała Warszawa się męczyła w tym miejscu. Nic, podśmiechiwali się. Co pan na to powie?

  • Nie można nic powiedzieć, takie jest życie.

Wychowanie, nie zna historii, to właśnie boli człowieka. My tak daleko przyjechaliśmy, żeby zobaczyć to, chęć zobaczenia tego wszystkiego, to historia przecież, żeby się wyśmiewali. Ona już nie mogła wytrzymać, mówi: „To mi wstyd patrzeć, urodziłam się zagranicą, to tu przychodzę. A tu się wyśmiewali ze mnie.” Co na to poradzić, wychowanie jeszcze komunistyczne. Ciężko. Czekaliśmy na aliantów, do tej pory, czekaliśmy długie lata. Pan generał Maczek, który miał swoje wojsko, okupowało Niemcy, to jego zaprosili, jak już Polska była wyzwolona, zaprosili jego. Miał wtedy dziewięćdziesiąt jeden lat. Więc: „Bardzo wam dziękuję, za późno dla mnie. Ja już do was nie pojadę do Polski.” I tak my to samo. Człowiek już osiadł gdzie indziej. My zawsze, jak tylko mogę, to ze swoją córką przyjeżdżam tutaj co jakiś czas, ale nie zawsze można. Tęsknota, zawsze człowiek tęskni. [...]
Warszawa, 27 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Leszek Włochyński
Irena Rudnik Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter