Irena Wilczyńska-Dziewońska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Dziewońska z domu Wilczyńska. Jestem lekarzem pediatrą.

  • Proszę powiedzieć, kiedy się pani urodziła?


Urodziłam się w Krzemieńcu przez przypadek, tak jak wszystko w moim życiu odbywało się przez przypadek. Mój ojciec zdenerwowany wkroczeniem Niemców do Polski postanowił uciekać poprzez Ukrainę do Francji, do naszej rodziny, no i załadował moją matkę, która była w 9 miesiącu ciąży ze mną, i ruszył w podróż. W pewnym momencie w niejakim Krzemieńcu moja matka dostała bóli. Nawet mam zdjęcie tego domu, gdzie [byłam] już po tym urodzeniu – urodziłam się na koszuli ojca w rowie. No i przenieśliśmy się do tych gospodarzy, którzy byli pierwszym domem koło nas. Tam spędziliśmy dwa miesiące, ponieważ ojciec zgłosił się do komisji poborowej, ale ponieważ dwa dni się spóźnił z racji tego porodu i mojego urodzenia, no to oni powiedzieli, że już wszyscy zostali zabrani. Potem się okazało, że do Katynia. Więc ojca nie przyjęli do tej jednostki wojskowej, do której się zgłosił, i ojciec wrócił. Ale w nocy musiał się ukrywać w lesie, a my z matką byłyśmy u tych ludzi, u których zatrzymaliśmy się z racji tego, że ja się urodziłam. No i ich wszystkich Rosjanie wymordowali – to byli Polacy – wszystkich wymordowali z wyjątkiem mnie i mojej matki, bo moja matka biegle mówiła po rosyjsku. Tam byliśmy dwa miesiące. No i rodzice w końcu zdecydowali, że chcą wrócić do Polski, bo nie było innej możliwości. No i oczywiście [jechaliśmy] takim wielkim wagonem towarowym, na który czekaliśmy chyba dwa tygodnie, i dwa tygodnie podróżowaliśmy do Polski. Moi rodzice mieszkali w Stalowej Woli, ojciec był inżynierem i pracował tam w hucie. Wróciliśmy do Stalowej Woli, gdzie byli dziadkowie, jedni i drudzy.

  • Mówi pani o powrocie do Stalowej Woli. A skąd państwo uciekali?


No, uciekaliśmy z tego Krzemieńca, z tej Ukrainy.

  • Ale zanim jeszcze pani się urodziła, rodzice mieszkali…


Mieszkali w Stalowej Woli. Jak wkroczyli Niemcy, to ojciec dostał jakiejś takiej paniki, że po prostu wsadził matkę w samochód i powiedział, że jedziemy przez Ukrainę, Rumunię do Francji, gdzie mieliśmy rodzinę. No i oczywiście wkroczyli Rosjanie w tym czasie, no i ja się urodziłam, w związku z tym w przydrożnym domu w Krzemieńcu zatrzymaliśmy się i byliśmy tam dwa miesiące. Z tym że tych właścicieli i mieszkańców tego domu Rosjanie zabili, a oszczędzili mnie i moją matkę, ponieważ matka mówiła biegle po rosyjsku, a ojciec ukrywał się w lesie, wracał tylko na dzień. No i tak spędziliśmy tam dwa miesiące i po dwóch miesiącach takim towarowym wagonem, transportem wróciliśmy do Polski, do Stalowej Woli. Tego nie pamiętam, bo byłam niemowlakiem, ale podobno matka nie miała pokarmu. W związku z tym ci współtowarzysze tej podróży wyskakiwali, jak się pociąg zatrzymał, doili jakieś krowy i kozy, i karmili mnie z kubeczka. Rezultat był taki, że po przyjeździe do Stalowej Woli ważyłam mniej niż przy urodzeniu.

  • A urodziła się pani…


W 1939 roku, 20 października. No i mam na imię Irena, bo to był dzień Ireny, 20 października, i ojciec doszedł do wniosku, że są tak ciężkie czasy, że nie możemy sobie pozwolić na dwa imiona. W związku z tym dostałam to imię w dniu, w którym się urodziłam. Przebywaliśmy tam dwa miesiące. Po dwóch miesiącach ruszyliśmy, też po wielu, wielu trudnościach, bo było dosyć trudno załatwić ten transport, ale w końcu się udało i przyjechaliśmy tym transportem do Stalowej Woli, gdzie ojciec wrócił do pracy, tam byli dziadkowie.

  • Gdzie ojciec pracował?


Ojciec pracował w hucie. To była taka huta stali w Stalowej Woli, która w trakcie wojny została zmieniona na produkcję broni. Oni oczywiście tam jakieś sabotaże robili i tak dalej. W każdym razie była to huta broni i oczywiście była okupacja niemiecka. No i tam żeśmy spokojnie, w cudzysłowie, żyli, ponieważ w momencie, kiedy ja zaczęłam stawać, okazało się, że mam wrodzone zwichnięcie stawu biodrowego, ale to nie było nadwichnięcie, tylko zwichnięcie, czyli główka kości udowej wyszła mi do jamy brzusznej. Rodzice zawieźli mnie do Warszawy i tutaj profesor Dega operował mnie w Szpitalu Dzieciątka Jezus. No i właśnie takie mam dziwne wspomnienie, bo to jest trudno sobie wyobrazić, żeby półtoraroczne dziecko [pamiętało]… Takie mam wspomnienie: sala z taką wielką lampą. Byłam operowana i potem dwa lata gipsu zmienianego co dwa miesiące, bo nogi mi rosły. No i te dwa lata gipsu przebyłam w Stalowej Woli. Po tych dwóch latach, mając trzy lata, czy nawet trzy i pół, prawie cztery, zaczęłam chodzić. Oczywiście była to taka dosyć trudna rehabilitacja, no ale całe życie chodziłam normalnie. Jeździłam na nartach, grałam w piłkę później i zupełnie się dobrze czułam. […]

  • Wróćmy jeszcze do pani rodziny. W zasadzie nie wiemy jeszcze, jak nazywali się rodzice, ojciec, mama, czy miała pani rodzeństwo?


Tak, tak, miałam rodzeństwo, to znaczy tylko siostra młodsza ode mnie o osiem lat, [urodziła się] już po skończeniu wojny, Anna, i druga siostra szesnaście lat młodsza ode mnie, która mieszka w tej chwili w Paryżu, Maria. No i dlatego że ojciec polował na tego chłopaka, nie było chłopaka, w związku z tym już poprzestali na trzech córkach.

  • Jak się nazywali rodzice?


Wilczyńscy.

  • Jak ojciec miał na imię?


Adam Wilczyński, a mama Halina Wilczyńska.

  • Z domu?


Mama była z Bilińskich Wilczyńska, dlatego że matka mojej matki była rodowitą Rosjanką, śpiewaczką opery moskiewskiej, nazywała się Korniejenko i miała córkę. Była mężatką, miała córkę i w jakiś tam sposób oni się na jakimś balu poznali. A dziadek prowadził carską salonkę, bo był inżynierem kolejowym. No i właśnie ożenił się z moją babcią. Jak wybuchła rewolucja, no to ruszyli w kierunku Polski, no i była taka sytuacja, że byli w Petersburgu, gdzie urodziła im się następna córka. Niestety ona umarła na zapalenie płuc, a ponieważ był zakaz chowania Polaków na terenie Rosji, bo była to rewolucja, w związku z tym oni tą Irenkę wywieźli do Finlandii. Finlandia graniczyła, tutaj Karelia, no i ona jest pochowana w tej Karelii. Ja się zawsze śmieję, że jestem jej wcieleniem, ponieważ spędziłam osiem lat w Finlandii, pracując jako lekarz, no i kocham tą Finlandię miłością pierwszą. Zawsze chętnie wracam myślami, wspomnieniami i kontakty mam z Finlandią, i jak dotąd jeździłam tam jeszcze ciągle na wakacje. Osiem lat przepracowałam jako lekarz, nostryfikowałam dyplom, no i mówię biegle po fińsku oczywiście.

  • Wracając do pani dzieciństwa, skończyłyśmy na tym, że pani miała…


Tą operację i gips, który był dwa lata. Potem zaczęłam już chodzić i normalnie prosperować i tak dalej. No i już zaczęła się wojna kończyć. Mieszkaliśmy w tej Stalowej Woli, no i ponieważ mój ojciec był właśnie takim niespokojnym duchem, prawdopodobnie z tego powodu, że tam w tym Kijowie, jak oni mieszkali, była i rewolucja, i było na pewno bardzo niespokojnie… Dziadek był prawnikiem, miał tam kancelarię adwokacką.

  • Ojciec urodził się w Kijowie?


Tak, tak. Przyjechali tutaj do Polski, w momencie jak tam wybuchła rewolucja. Dziadka zresztą aresztowali Rosjanie, ale jakoś tam go się udało wyciągnąć stamtąd. No i tutaj z dwoma tobołkami wrócili, mimo że byli tam bardzo zamożnymi ludźmi. Dziadek potem bardzo prędko umarł, mając pięćdziesiąt lat, na zapalenie płuc. Nie było antybiotyków i to się tak skończyło. Teraz wracając do tej Stalowej Woli, to siedzieliśmy sobie tam spokojnie w tej Stalowej Woli, w miarę spokojnie, bo była wojna. Ja też pamiętam różne takie zdarzenia, bo byłam dzieckiem, miałam cztery lata. [Pamiętam], że właśnie za płotem była jakaś willa Niemców i w związku z tym my, bawiąc się na tym podwórku, wrzucaliśmy tam jakieś zgniłe pomidory i tak dalej, i tak dalej. Dokładnie pamiętam te okoliczności. Baliśmy się bardzo, ale robiliśmy takie numery. I teraz ojciec… Ojciec sobie ubrdał, że najbezpieczniej jest w Warszawie. W związku z tym dwa dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego przenieśliśmy się, znaczy ja, matka, ja i ojciec, do siostry ojca. Tu mieszkała również babcia, matka ojca. Przeprowadziliśmy się do nich, na plac Narutowicza, na ulicę Mianowskiego, gdzie mieszkała ta moja ciocia. I na przykład ja dokładnie pamiętam wybuch Powstania Warszawskiego. Ciocia, siostra ojca, ciocia Janka, miała działkę, ponieważ oni w zamian za utracone dobra w Rosji dostali trzysta metrów działki na Żwirki i Wigury. Moja ciocia tę działkę uprawiała, bardzo lubiła tę działkę i właściwie całe dni po pracy tam spędzała. Nie było pieniędzy na jej studia, więc ona pracowała jako urzędniczka w Ministerstwie Oświaty, a ojciec skończył Politechnikę. No i właśnie przypominam sobie, że tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, wracałyśmy z moją matką z tejże działki i na schodach Kościoła Świętego Jakuba na placu Narutowicza była taka różowa wata. Tę różową watę mama mi kupiła, no i w tym momencie padły pierwsze strzały. Więc żeśmy biegły na tego Mianowskiego i oczywiście natychmiast wylądowałyśmy w piwnicy. […] Wylądowałyśmy w piwnicy, [gdzie] oczywiście byli Powstańcy. Ojciec też się wdał w tą walkę, brał udział w Powstaniu. No ale oczywiście po pewnym czasie nic to nie dało. Jakieś czternaście dni przesiedzieliśmy w tej piwnicy. No i przypominam sobie, jak dom się poddał, na zasadzie wywieszenia białego prześcieradła, no i wtedy wkroczyli, nie wiem, Niemcy, „ukraińcy”, nie potrafię powiedzieć. W każdym razie pamiętam moment, kiedy zaciągnęli moją matkę… To pewno byli „ukraińcy”, dlatego że moja matka mówiła po rosyjsku, więc zażądali, żeby pokazać miejsce, gdzie są ranni Powstańcy. No i oczywiście mama pod pistoletami musiała ich tam zaprowadzić i pamiętam, jak trzymała mnie za rękę, jak oni wszystkich zabili, dokładnie pamiętam.

  • Ci Powstańcy byli w piwnicy?


To było w piwnicy, tak, w piwnicy, w tym domu na Mianowskiego 4. Stosunkowo niedawno byłam na wizycie domowej właśnie na Mianowskiego 4 i miałam takie déjà vu, że ja już to podwórko widziałam przecież. Gdzie ja to podwórko widziałam? I to właśnie było to podwórko. No i oczywiście wyjście z tego domu było bardzo trudne, dlatego że wychodziliśmy z tego domu – znaczy oni nas wyganiali z tego domu – i szłam za rękę z moją ciocią Janiną, która była lekarzem pediatrą, w Petersburgu skończyła medycynę.

  • Też z Wilczyńskich?


To była siostra mojej babki, siostra mojej babki, tak. Wychodziliśmy przed dom, a ona prowadziła pod rękę męża, który miał głowę obandażowaną. I pamiętam, że podszedł, nie wiem, Niemiec, „ukrainiec”, no, prawda, kula w łeb, on padł. A ona mi dała kostkę cukru, do ręki dała mi kostkę cukru i oczywiście została tam z nim, żeby go pochować. A my z ojcem i z matką staliśmy tacy niezdecydowani, nie wiedzieliśmy, co robić. A tutaj przed nami szedł tłum, do którego strzelano z dwóch stron, prawda, strzelano, jak padło. No nie daj Boże, że ktoś miał jakąś obrączkę czy jakiś pierścionek, czy coś, to już w ogóle była groza. Ponieważ tak staliśmy i zastanawialiśmy się, co zrobić, to na rogu domu stał taki przystojny Niemiec – nie był pijany, bo tamci wszyscy to byli pijani – taki gest zrobił i pokazał nam przejście przez piwnicę na następną ulicę. Myśmy przeszli przez tę piwnicę na następną ulicę, gdzie był względny spokój, ale już na Hoffmanowej, to znaczy naprzeciwko instytutu (na Wawelskiej jest taki instytut nowotworów), już ustawili mężczyzn i strzelali tak, jak popadło. Zabili dozorcę z prawej strony ojca, syna dozorcy z lewej strony ojca, no i porzucili te pistolety, dlatego że po prostu już się znudzili. Wtedy szliśmy ulicą Grójecką w kierunku Zieleniaka. Pamiętam, że ojciec w pewnym momencie niósł mnie na ręku. Któryś z Niemców się zamachnął kolbą na ojca, ale zauważył mnie, w związku z tym jakoś chciał zmienić kierunek tej kolby, w rezultacie mnie tą kolbą uderzył, ale nic się nie stało. Wylądowaliśmy na Zieleniaku. Tutaj na tym Zieleniaku pamiętam taką historię, że moja matka wzięła tylko z sobą poduszkę, poduszeczkę dla mnie i garnuszek. Pamiętam, że na tym Zieleniaku, ponieważ cały dzień nie jedliśmy nic, dlatego że był to dzień wyjścia z tej piwnicy, pamiętam, że ugotowała zupę na wodzie z kałuży, na obierkach kartofli ze śmietnika. I przypominam sobie, że wszystkim bardzo smakowała ta zupa – obierki z kartofli ze śmietnika i woda z kałuży i była świetna kartoflanka. Ale potem zaczęły się historie tego typu, że Niemcy zaczęli gwałcić kobiety, w związku z tym też się dobrali do mojej matki, ale ponieważ ja matkę tak mocno trzymałam i tak się strasznie darłam, że oni mnie skopali, a matkę zostawili w spokoju. Ale na przykład taką naszą kuzynkę, która była obok nas… Ja wtedy nie zdawałam sobie sprawy, co się dzieje. No ale ją gdzieś tam zabrali, bo tam również rodzina się zebrała, bo większość rodziny mieszkała na placu Narutowicza. Ona się nazywała Rakowska. Potem stamtąd (już tutaj mam taką lukę, nie bardzo pamiętam, jak to się stało) żeśmy się przenieśli do Pruszkowa. To znaczy pewno żeśmy doszli do tego Pruszkowa, do tego obozu, który był w Pruszkowie. I z tego obozu była segregacja. Do Oświęcimia, kula w łeb, czy… Strasznie się Niemcy bali chorób zakaźnych, a ponieważ mój ojciec był straszny nerwus, więc zżółkł, a bardzo dobrze mówił po niemiecku, więc pytał się taki Niemiec go, czy on ma żółtaczkę zakaźną. No więc wszystkich nas wsadzili do szpitala. Ale jeszcze poprzednio pamiętam tę pierwszą noc w Pruszkowie, że oni rozłożyli watę szklaną i na tej wacie szklanej… Ja dotąd pamiętam, jaka byłam pocięta tą watą szklaną, bo na tej szklanej wacie bez żadnego przykrycia spaliśmy. No bo nie było wyjścia: albo na beton, albo na tą watę szklaną. Pamiętam, że cała byłam pocięta tą watą szklaną. I potem z tego… Podszedł Niemiec do ojca i spytał się, czy ojciec ma żółtaczkę zakaźną, więc ojciec to potwierdził, że ma żółtaczkę zakaźną, no ale ma żonę, dziecko, siostrę i babcię. No i wszystkich nas zabrali do szpitala. Z tego szpitala udało nam się uciec. Teraz takie mam wspomnienie, że stoimy na jakimś takim polu, pada deszcz, to jest sierpień – stoimy na jakimś polu w okolicy Raszyna, pada deszcz i jest strasznie zimno, a z tyłu taka łuna płonącej Warszawy. To jest tak silne wrażenie, że jak ja mam jakieś niemiłe sprawy, to mnie się to śni. No i teraz jak wybuchła wojna na Ukrainie, to ja co noc miałam takie koszmary z tą łuną. Budziłam się o trzeciej w nocy, mieszkałam sama na ulicy Wareckiej (to jest przy Nowym Świecie) w dosyć dużym mieszkaniu, w bardzo wysokim, takim przedwojennym dużym mieszkaniu, i strasznie mi było od tej trzeciej marnie, no bo nie spałam, włączałam telewizję, co się dzieje na tej Ukrainie. No i to właśnie było główną z przyczyn, dla których przeniosłam się do Domu Lekarza Seniora. Jak wybuchła wojna na Ukrainie, to po prostu nie umiałam sobie znaleźć miejsca. […]

  • Wróćmy jeszcze do wyjścia z Warszawy.


Tak.

  • Czy pani lokalizuje ten szpital, do którego państwo trafili?


No to w Pruszkowie.

  • To wszystko w Pruszkowie, tak?


Tak, szpital był w Pruszkowie, przy takim [obozie] segregacyjnym. Co z tymi ludźmi zrobić? Czy kula w łeb, czy pociąg do Oświęcimia, czy szpital? To był taki punkt rozdzielczy uchodźców z Warszawy, których przenieśli do tego Pruszkowa.

  • Kiedy państwu się udało stamtąd uciec?


Udało nam się uciec ze szpitala, bo przenieśli nas do szpitala. Nie pamiętam samych szczegółów dotyczących tej ucieczki, tylko wiem, żeśmy stamtąd uciekli i właśnie byliśmy potem zakwaterowani u jakichś takich chłopów, nazywali się Rynkowscy.

  • Gdzie to było?


To było za Raszynem, jakaś taka mała wioska. Ojciec pomagał temu gospodarzowi w polu, a my z mamą i z babcią pasłyśmy krowy. One bardzo pięknie śpiewały, bo moja babka była śpiewaczką, więc mama też pięknie śpiewała. Te krowy żeśmy pilnowały. Pamiętam takie jedno zdarzenie, że wróciłyśmy do domu, to gospodyni wylewała wodę z jakiejś miski, nalewała nam tam zupę i to był nasz główny posiłek. W pewnym momencie ta gospodyni dała mi jajko, dostałam jajko. No i co ja z tym jajkiem? No oczywiście, kogel-mogel. Ale powiedziałam, że nikomu nie dam, że sama zjem. I mój ojciec się tak wściekł, że kazał ten kogel-mogel zjeść cioci Jance, czyli swojej siostrze, która nienawidziła kogla-mogla. To był taki wstrząs dla mnie, na równi z tymi przeżyciami powstańczymi, wie pani – sprawa kogla-mogla, która mi została do końca życia. Człowiek ma dziwne wspomnienia. No i stamtąd już życie potoczyło się dalej, o tyle normalnie, o ile mogło się potoczyć. Przenieśliśmy się stamtąd do Katowic, gdzie mój ojciec, będąc inżynierem, dostał pracę w Hucie „Baildon”, tam pracował. Mieliśmy objąć jakieś mieszkanie poniemieckie, ale w ogóle nie wchodziło w rachubę, żeby ojciec wziął jakieś poniemieckie mieszkanie, bo „to nie nasze”, to nie było nasze. Więc dostaliśmy jakieś na czwartym piętrze dosyć duże mieszkanie i tam właśnie urodziła się moja następna siostra, Ania. Mieszkaliśmy tam na czwartym piętrze przez jakieś kilka lat, co najmniej przez jakieś osiem lat, po czym ojciec został przeniesiony do Huty „Zygmunt”, do Bytomia. Tam dostaliśmy już bardzo dobre mieszkanie. Ojciec nie mógł być dyrektorem, bo był bezpartyjny, więc był zastępcą dyrektora. Dyrektor się nazywał Fiutak i przychodził do ojca pytać, jak się pisze „który”, przez „u” zwykłe czy przez „ó” kreskowane. Bardzo ładnie się zachował, bo pojechał do takiego sanatorium do Krynicy, gdzie go uczono francuskiego na ambasadora polskiego we Francji, no ale on się bardzo ładnie zachował, bo umarł na zawał. To było dla niego zbyt wielkie przeżycie.

  • Proszę powiedzieć, czy po Powstaniu ktoś z rodziny, ciotka Janka, babcia, wróciły do Warszawy, czy nikt nie wrócił do Warszawy?


Tak, wróciła ciocia Żancia, czyli ciocia Janka, wróciła do Warszawy i początkowo mieszkała w gruzach.

  • Na Ochocie.


Na Ochocie, tak. A potem dostała maleńki pokoik w takim wspólnym mieszkaniu z dozorcą z Ministerstwa Oświaty, bo wróciła do Ministerstwa Oświaty. Tam już pracowała do śmierci i uprawiała tę działkę. Nie wyszła nigdy za mąż i uprawiała tę właśnie działkę, na której cała rodzina… Potem ja odziedziczyłam tę działkę, ale w końcu ofiarowałam ją w prezencie ślubnym synowi mojej siostry Ani, tak że działka została w rodzinie. A ja, ponieważ postanowiłam zobaczyć tę Ukrainę i tę ich posiadłość (to było w dniu, w którym weszliśmy do Unii, więc to chyba było dwadzieścia lat temu), pojechałam samochodem z Ukrainką, która zajmowała się moim mężem. On już wtedy był niepełnosprawny i trzeba mu było pampersy zmieniać i tak dalej, więc zatrudniłyśmy następną Ukrainkę do niego i pojechałyśmy w dwójkę do niej, do jej domu i z nią zrobiłyśmy wycieczkę po tych wszystkich [miejscach]. Byłyśmy w Winnicy i w Zakreniczu…

  • To były majątki, tak?


W tych majątkach, tak. W majątku mojej matki też byliśmy. W jednym z tych majątków to tak mnie potraktowano niespecjalnie. To był w ogóle pałac, tylko z wybitymi oknami i oczywiście jakieś takie mozaiki były na ścianach i takie były jakieś technikum elektroniczne. Potraktowano mnie jak dziedziczkę, która by tu chciała to zaharapcić. W związku z tym nie potraktowano nas mile i sympatycznie, stamtąd żeśmy wyjechali.

  • Jak się nazywała ta miejscowość?


Ta miejscowość się nazywała… Zaraz, jak ona się nazywała, sekundkę? Tamto się nazywało Zakrenicze… Dzielincze, Dzielincze to się nazywało, Dzielincze. A w Zakreniczu siedział taki chłopek na przyźbie i bardzo sympatycznie się do nas odniósł. „A tak, tak, to…” Ja miałam zdjęcia, więc pokazałam zdjęcia, a on powiedział: „A tak, babuszka Tekla służyła w dworze. Wróćcie tutaj, może będzie tutaj wreszcie droga i ryby w stawie” i tak dalej. Zaprowadził nas na to miejsce, gdzie był ten dworek.

  • To już był majątek rodziny Wilczyńskich?


Tak, Wilczyńskich, to było Wilczyńskich. Dziadek tam mieszkał, dziadek z babcią i z dziećmi, z ojcem i z tą ciocią Janką. Ojciec wtedy był w Paryżu u mojej siostry, więc ja do niego zadzwoniłam stamtąd i on mówi: „Słuchaj, powiedz, czy tu jest bardzo pięknie?”, więc ja mówię: „No, bardzo pięknie”. – „No to weź grudkę ziemi, to mi włożysz do trumny”. No i wykonałam to polecenie ojca. Bo potem z Paryża przyjechał do mnie i był następne dwa lata u mnie, w momencie jak trzeba mu było zmieniać pampersy i go pielęgnować.

  • Wspomniała pani jeszcze o Winnicy, to była kolejna miejscowość, gdzie też był…


Winnica to była miejscowość właśnie obok tego Zakrenicza i w tej Winnicy nocowałyśmy jedną noc w hotelu. Stamtąd wzięłam kierowcę, dlatego że byłam już tak zniechęcona tą jazdą do tamtego Dzielnicza, że o mało nie pogubiłam kół, bo taka droga była okropna, więc tu wzięłam kierowcę i z kierowcą pojechałyśmy, i z tą moją Lubą do tego Zakrenicza. On nas tam zawiózł i tak dalej.

  • To taka podróż sentymentalna na Ukrainę. A czy odbyła pani taką podróż do Warszawy już po wojnie? Czy pamięta pani moment, kiedy pani pierwszy raz zobaczyła Warszawę po wojnie?


Wie pani, że Warszawę po wojnie zobaczyłam chyba wtedy… Myśmy przyjeżdżali do Warszawy z moimi rodzicami, ponieważ mieszkała tutaj ta ciocia Żancia, ale nie bardzo było miejsca na jakieś zakwaterowanie się i tak dalej, tak że w związku z tym nie bardzo to pamiętam. Ale do Warszawy przyjechałam na studia. Pierwsze dwa lata robiłam w Rokitnicy, to jest Śląska Akademia Medyczna, a już następne dwa lata tutaj, już w Warszawie, mieszkałam w akademiku i wtedy właśnie zobaczyłam Warszawę.

  • Który to był rok, kiedy pani przyjechała na studia do Warszawy?


To był rok 1960… Zaraz, mój syn urodził się w 1965, to to musiał być… to był 1959. Pamiętam, że już Pałac Kultury był, więc wjechałam na Pałac Kultury, żeby się zorientować, jak Marszałkowska jest w stosunku do innych ulic, żeby stamtąd z góry zobaczyć. No ale już wtedy czułam się warszawianką. Potem moi rodzice przeprowadzili się z Bytomia do Warszawy, tylko mieli bardzo malutkie mieszkanko, tak że ja się tam nie mieściłam, więc cały czas mieszkałam w akademiku. Potem bardzo szybko wyszłam za mąż, zresztą na studiach, za swojego kolegę, i wyjechaliśmy do Finlandii, ponieważ ja byłam na praktyce studenckiej w Finlandii w roku właśnie 1961. Tam nawiązałam takie znajomości, że przysłano nam zaproszenie i tak dalej. I tam odbyliśmy rok pracy, pracowaliśmy jako anestezjolodzy, no bo nie mieliśmy żadnej specjalizacji, bo to było bezpośrednio po studiach. Nauczyliśmy się fińskiego i po tym roku pracy też stanęliśmy przed dylematem, czy uciekać gdzieś dalej, czy wracać do Polski. No ale ja nie brałam tego pod uwagę ze względu na konsekwencje, jakie mogłyby spotkać moich rodziców i moją rodzinę, więc wróciliśmy i tutaj urodziło się dziecko. Pracowałam jako lekarz pediatra, bo miałam już pierwszy stopień z pediatrii, w wiejskim ośrodku zdrowia w Celestynowie, bo nie mieliśmy mieszkania, więc to bardzo sobie chwalę. A potem w którymś roku mój mąż zginął w wypadku samochodowym i ja zostałam z Andrzejem, z moim synem, a potem po kilku latach wyszłam za mąż za Edwarda Dziewońskiego i byłam z nim trzydzieści lat.

  • Czy pani obserwowała te zmiany Warszawy? W pewnym momencie pani nie było, była pani w Finlandii. Jak wyglądało te zmiany Warszawy w pani oczach? Widziała pani, że ta Warszawa się zmienia?


Tak, tak, oczywiście. Oczywiście, że bardzo się zmieniała, ale ja wtedy nie byłam tym zainteresowana. Teraz natomiast, jak gdzieś jadę w Warszawie, to w ogóle nie wiem, gdzie jestem w tej chwili, bo nastąpiła tak ogromna rozbudowa i takie wspaniałe domy. I na takich ulicach, na których wydawało mi się, że się czuję, jak u siebie w domu, to w ogóle nie wiem, gdzie jestem. To to jest w tej chwili, prawda. A wtedy po Powstaniu Warszawskim, to już jak ja przyjechałam do Warszawy, no to tych gruzów i jakichś takich zniszczeń, takich dużych, totalnych zniszczeń, to już nie było.

  • Ale na przykład nie był jeszcze odbudowany Zamek Królewski. Czy pamięta pani jeszcze ruiny Zamku Królewskiego?


Tak, pamiętam, pamiętam budowę Zamku Królewskiego. Tak, to było za moich czasów. Z wielką radością i tak dalej. No i oczywiście my tak samo jako studenci braliśmy udział w tych wszystkich pracach, na przykład te lipy, które są w tej chwili w drodze na lotnisko, na Żwirki i Wigury, to myśmy sadzili. Soboty były zajęcia, a w niedziele żeśmy szli na czyn społeczny i żeśmy sadzili na przykład lipy na tej drodze, które teraz mnie bardzo rozrzewniają, jak tam jadę, że to jest moja ręka.

  • Została pani żoną Edwarda Dziewońskiego, więc to życie kulturalne stolicy też było dla pani jakby taką codziennością. Jak pani wspomina to życie kulturalne Warszawy w PRL-owskim świecie?


No wie pani, no to były wspaniałe czasy, tak z moich wspomnień w tej chwili, dlatego że ten kabaret Dudek był wspaniały, miał zawsze komplet klientów. Mój mąż walczył z cenzurą jak lew, zawsze wymyślił jakiś taki trik, że ten, który go cenzurował, nie orientował się, o co tak naprawdę chodzi, a potem sala w Dudku ryczała ze śmiechu, dlatego że ludzie to rozumieli. Tak że mnie się wydaje, że wtedy to życie kulturalne było chyba może nawet bogatsze niż teraz. Kabaret Starszych Panów i tak dalej. Nie wiem, ja po prostu nie potrafię tego ocenić, nie chciałabym tego oceniać, dlatego że z pozycji osoby, która ma osiemdziesiąt pięć lat, to może w ogóle cały świat jest w ogóle wykrzywiony, prawda. Zupełnie inaczej wygląda, dlatego że człowiek patrzy na wszystko przez perspektywę swoich jakichś dolegliwości, trudności z chodzeniem i tak dalej. Ja miałam jeszcze zmienione biodra, miałam jeszcze raz zmienione, potem w Paryżu miałam zmieniane biodra, dlatego że tu mnie nie chcieli operować, bo twierdzili, że jak się ma czterdzieści lat, to trzeba doczekać do sześćdziesięciu, żeby te biodra zmienić, a ja nie, chodziłam o dwóch kulach. Więc mój szwagier Francuz zabrał mnie do Francji i tam mi zoperowali te biodra i dotąd mam, i całkiem nieźle jeszcze chodzę. Tak że wie pani, myślę, że to życie kulturalne było jakoś dużo bogatsze niż jest teraz, w sensie, wie pani, że była ta taka opozycja. Może ona była taka cicha, nieoficjalna, ale w każdym miejscu i w każdym momencie człowiek coś łapał takiego, co sobie kojarzył z tym całym naszym ustrojem i tak dalej, który był koszmarny. […]

Warszawa, 14 listopada 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Irena Wilczyńska-Dziewońska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także