Zyta Krystyna Końska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Zyta Krystyna Końska.

  • Kim byli pani rodzice?


Mój ojciec Roman Rehfus, a moja matka Irena Rehfus z Wyrębowskich.

  • Gdzie było pani pierwsze miejsce zamieszkania?


Pierwsze miejsce zamieszkania było u babci w Wołominie. Mama tam mnie urodziła, ponieważ chciała mieć pomoc babci. To było 24 lipca 1935 roku.

  • Miała pani rodzeństwo?


Mam jedną siostrę, która również się urodziła u babci, ma 87 lat. Ale nic nie pamięta z okresu naszej okupacji i naszego Powstania. […]

  • Siostra jest młodsza?


Młodsza o trzy lata.

  • Ma na imię?


Hanna Elżbieta.

  • Z czego utrzymywała się państwa rodzina? Czym zajmował się ojciec?


Mój ojciec był architektem. Rodzicom było bardzo dobrze. Mama zajmowała się domem, a przy tym miałyśmy nianię, która się nami opiekowała. Ojciec projektował domy, które do dzisiejszego dnia stoją, na przykład w podwarszawskiej Kobyłce, tuż przy samym dworcu – piękny budynek, już bardzo nowoczesny na te czasy. Mama, jak mówiłam, prowadziła gospodarstwo. To było przed wojną, ale taki krótki okres czasu tego małżeństwa, jak my się porodziłyśmy, potem wybuchła wojna. Ja się urodziłam w 1935, a w 1939 roku wybuchła wojna.

  • Kiedy wybuchła wojna, pani mieszkała już w Warszawie?


Ja już mieszkałam w Warszawie, ale na Żoliborzu, Krajewskiego 2A mieszkała mojej matki siostra. Jak się zrobiło tak bardzo źle, rodzice musieli zarabiać na chleb i na nasze utrzymanie, wobec tego sprowadziliśmy się do cioci, Jadwigi Gajewskiej. Tam byli moi rodzice i brat mojej matki, który mieszkał na Pradze. Tam oni pracowali.

  • A jak miał na imię brat?


Brat mojej mamy, na Żoliborzu była siostra, a na Pradze był brat mojej mamy, Zygmunt Wyrębowski.

  • Czyli państwo sprowadzili się do cioci spod Warszawy, z Wołomina?


Tak, myśmy się sprowadzili spod Warszawy. Tam rodzice, żeby utrzymać się, stworzyli taki zespół. Mój ojciec projektował różne zabawki. Rodzina kupowała różne bele, ceraty, bo wtedy nie było plastyku, była cerata. Mój ojciec, pamiętam, że rysował jelenie, pieski, kotki, to było wycinane i później panie to obszywały i były wypychane trocinami. My, dzieci, byliśmy też do tej pracy zaangażowane. Później mój ojciec malował oczy, mordki, uszy, to, co było potrzebne dla takiego zwierzątka, i dostarczali na Nowy Świat, do różnych sklepów. I z tego się moja rodzina utrzymywała. Któregoś dnia mój wuj przychodził do nas, przyjechał z Pragi i mama moja zobaczyła z daleka… My mieszkaliśmy naprzeciwko Dworca Gdańskiego i tam była szkoła, ja dobrze nie pamiętam nazwy tej szkoły. To było gimnazjum chyba Zamoyskiego, w każdym razie było bardzo… I mój wuj szedł właśnie do nas, mama go zobaczyła, a u nas przyjechali Niemcy na to Krajewskiego 2A. Mama powiedziała do mnie: „Weź skakankę, przebiegnij przez podwórze i nie zatrzymuj się naprzeciwko wujka, tylko przejdź prędziutko koło niego, skacząc na tej skakance i powiedz, że są Niemcy”. No i oczywiście ja przebiegłam, powiedziałam tak, jak mama moja mi powiedziała, i wujek momentalnie odwrócił się i nie przyszedł już do nas.

  • Udało się ostrzec wujka.


Tak, ja ostrzegałam. To było moje pierwsze takie zadanie, kiedy poczułam się wtedy bardzo już dorosła, że ostrzegłam wujka przed aresztowaniem. Na pewno oni by się zainteresowali, bo wujek był również bardzo zaangażowany.

  • Wiedziała pani, czy ktoś z pani rodziny był w konspiracji?


Dzieci nic nie wiedziały, dzieciom się nie mówiło. Dzieci bawiły się na podwórzach. Pamiętam, że takiego kolegę miałam, Janusza Pierścińskiego, który razem z nami się bawił. Hanka Gajewska to była moja kuzynka. Tam bawiłyśmy się, tam ludzie w czasie wojny mieli działki na trawnikach. To były działki, więc tam zrywałyśmy czasami jakieś owoce czy jakieś jarzyny od tych sąsiadów. Co jeszcze? Mieliśmy bardzo zaprzyjaźnionego dozorcę, który zawsze nas ostrzegał. Jak się bawiliśmy, a przeczuwał, że będą jakieś lokalne wizje niemieckie, to mówił: „Dzieci, proszę do domu, proszę do domu”.

  • Czy pamięta pani, jak się nazywał?


Nie pamiętam nazwiska, nie pamiętam, ale to był bardzo taki gospodarz. Teraz to się mówi „gospodarz”, ale to był dozorca. Wiem, że też do niego przychodzili Niemcy i pytali o lokatorów. Niestety nie przewidział któregoś dnia, że przychodzą Niemcy, i miał broń. Wchodziło się do korytarza i ta broń stała w rogu. I on mnie złapał za ramiona, ponieważ byłam jedną z najwyższych dziewcząt, i ustawił mnie, żeby zakryć tę broń. Ja tak stałam równo, oni przeszli przede mną i poszli do pokoju, tam z nim rozmawiali i wyszli. Tak że nie zauważyli ani mnie, ani tej broni. To była druga taka moja aktywna postać i mogę powiedzieć, że to mogę sobie również zapisać w pamięci. Zapisało to mi się bardzo w pamięci.

  • Przed nagraniem mówiła pani o wydarzeniu z Żydówką, która żebrała w okolicy państwa domu.


To właśnie jest też jeden z takich jeszcze przedpowstaniowych momentów, kiedy my mieszkałyśmy na drugim piętrze i razem z Elżunią bawiłyśmy się na balkonie. Mama nie lubiła, żebyśmy my wychodziły w ciągu dnia na balkon, ale w każdym razie byłyśmy na tym balkonie i od strony podwórza był taki budynek, śmietnik. I tam, siedząc na tym balkonie, bawiąc się na tym balkonie, usłyszałyśmy motory nadjeżdżające. Oczywiście to byli Niemcy. Zmierzali do tego śmietnika, a przy tym śmietniku była Żydówka, która trzymała dziecko na ręku. Moja mama krzyczała, żebyśmy weszły do pokoju, ale my byłyśmy sparaliżowane tym widokiem, bo oni strzelali do tej Żydówki. Najpierw ta Żydówka upadła i wypadło jej dziecko z ręki. I więcej już nie pamiętam, ponieważ mama wciągnęła nas do pokoju. Co ta Żydówka? To Żydówka chodziła koło tego bloku, ponieważ ludzie rzucali jej pieniądze. Co myśmy robili? W papierki zawijaliśmy pieniądze i zrzucaliśmy z balkonu, ona wtedy miała troszkę na życie. To był ciężki moment, bo ja pamiętam, jak ona upadała i to dziecko – nawet mogłabym określić, gdzie ono leżało.

  • Przed wybuchem Powstania w 1944 roku pani już miała dziewięć lat.


Ja miałam dziewięć lat.

  • Czy pani poszła do szkoły czy edukacja domowa?


Chodziłam do szkoły, ale bardzo rzadko, ponieważ byłam potrzebna w domu przy wypychaniu tych zabawek.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?


Ja chodziłam do szkoły, ale to tuż przy Mickiewicza, nie pamiętam tej ulicy. Bardzo rzadko chodziłam do szkoły. Trzeba było minąć Cytadelę i następna wąska taka uliczka. Miałam dziewięć lat, ale można powiedzieć, że prawie nie chodziłam do szkoły.

  • Czy pamięta pani moment wybuchu Powstania 1 sierpnia?


Pamiętam ten moment, ponieważ dzieciom się nie mówiło o tym, ale było jakieś takie dziwne poruszenie. Ten blok, w którym mieszkałyśmy, był bardzo długi. Przed Powstaniem były przebijane ściany między jedną klatką schodową a drugą klatką schodową i to nas trochę bawiło, bo mogliśmy przez cały blok przelecieć z jednego końca na drugi. Ale nie wiedziałyśmy po co, nie wiedziałyśmy dlaczego. Nastąpił dzień 1 sierpnia, to była piąta godzina. Moja mama zakryła obrus, postawiła wazę z zupą, ale już ojca na tej kolacji czy obiedzie, nie wiem, jak to nazwać, nie było. Mama wzięła Hannę Elżbietę za rękę, mnie również za ręce, podeszła do okna i powiedziała: „Zobaczcie, tam po schodach w kierunku Dworca Gdańskiego schodzi wasz ojciec. Możecie go już nigdy nie zobaczyć”. A ojciec miał wielki karabin – dla mnie to był bardzo wielki karabin – i biało-czerwoną opaskę, kurtkę, taką zieloną, czapkę. Już go nie zobaczyłam. Po dwudziestu dziewięciu latach go zobaczyłam. W pierwszych dniach Powstania od razu zeszliśmy do piwnicy. Była sanitariuszka, która również była na Żoliborzu. Ona przyniosła nam wiadomość po pierwszych dniach, że ojciec jest ranny i jest w podziemiach kościoła, tego dużego kościoła na placu (obecnie to jest kościół), gdzie spotykaliśmy się z księdzem Popiełuszką. Podziemia tego kościoła są wykorzystywane jako szpital polowy. Od tego dnia już nigdy nie wiedzieliśmy o ojcu przez pięć lat.
Wrócę jeszcze do tej piwnicy. Zaraz w pierwszych dniach Powstania był nakaz schodzenia do piwnicy. Nasz dom, nasz blok był długi, ale nasze miejsce zamieszkania na drugim piętrze było pierwsze, które było przy Dworcu Gdańskim i wychodziło na Wytwórnię Papierów Wartościowych, na Stare Miasto. Wobec tego Stare Miasto chciało mieć połączenie z Cytadelą i wszystkie te detonacje, które szły ze Starego Miasta, szły w kierunku Cytadeli i w kierunku naszego bloku. W pierwszych dniach Powstania straciłyśmy mieszkanie, bo została wywalona wielka ściana w naszym bloku. To właśnie było nasze mieszkanie. Nie miałyśmy już mieszkania, mama tylko znosiła pościel, znosiła prześcieradła, różne rzeczy, które by nam pomogły przeżyć.

  • Sam blok ocalał. To jest blok, który w tej chwili jest pod tym adresem. Rozumiem, że cały…


I my [w czasie Powstania] jesteśmy już pod tym adresem, tylko że już jesteśmy w piwnicy. Moja matka była bardzo aktywna, była dosyć wysoką i podstawną kobietą i bardzo się włączała. Co jeszcze. Oprócz tych zabawek, które robiła nasza cała rodzina, moja mama pracowała w konspiracji. Nie wolno nam było otworzyć mamy walizeczki. Nie wolno. Dzieci miały zakaz, żeby nie otworzyć tej walizeczki. Byłyśmy bardzo ciekawe, co tam w tej walizeczce jest. W tej walizeczce były szczotki, takie, które ociemniali robili. Mama miała w tej walizeczce papiery na dole, a na górze były różne szczotki do butów, różne szczotki do ubrań. Moja mama roznosiła to w odpowiednie miejsce. Na Nowy Świat, wiedziała, gdzie, ale nie chodziła sama, była z ociemniałym człowiekiem, pod rękę jego trzymała i Niemcy mijali matkę, nie zatrzymywali.

  • Mówi pani o okresie okupacji.


Tak, to jeszcze jest okupacja, jak wtedy cała rodzina się połączyła, robiąc te zabawki. Mój ojciec też zawsze wychodził, przychodził, nie wiedziałyśmy, gdzie. Wobec tego moja mama miała tę pracę i w ten sposób dochodziły wiadomości do odpowiednich ludzi.
Wracając jeszcze do tego Powstania, jak już zeszliśmy do piwnicy, to co mama mogła znieść i zakopać w piwnicy… Bo to nie były jakieś betonowe rzeczy. Moja mama zakopała biżuterię, zakopała ważne dokumenty. My to widziałyśmy. Moja mama wychodziła, wybiegała na dziedziniec, przed dom i przynosiła wiadomości dla pozostałych w piwnicy: „Słuchajcie, Powstańcy nas odbijają, już odbijają, już nas odbijają, już jesteśmy prawie wolni”. Ale to nie była prawda, bo na drugi dzień Niemcy nas okupowali i moja mama krzyczała: „Niemcy idą, Niemcy idą”. Krzyczała: „»Ukraińcy« idą, kobiety ryglujcie…”. To słowo „ryglujcie” zostało mi chyba na całe życie, bo nigdy nie używam takiego określenia, ale to pamiętam: „Ryglujcie piwnice”. Moja mama była osobą kontaktującą nas z zewnątrz, a my byliśmy w piwnicy. Kobiety płakały, nie było już mężczyzn. Byli jacyś, ale może akurat nie w tej sekcji, bo ten dom był podzielony na te sekcje przez przebite ściany. Moja mama któregoś dnia, to był chyba czwarty czy piąty dzień, dobrze nie pamiętam, ściągnęła do piwnicy młodego człowieka. Nie pamiętam nawet dobrze jego twarzy. Ale dała mi tego człowieka… przedstawiła, to trudno powiedzieć… Wciągnęła go nie do naszej piwnicy. Wiem, że go najpierw ściągnęła do piwnicy, wyciągnęła prześcieradło spod nas, porwała to prześcieradło w kawałki i obandażowywała tego młodego człowieka. Potem go zaprowadziła razem ze mną do ciemnej piwnicy, gdzie był tylko węgiel, nie było nawet okna. Ten węgiel był pod taką górą. Położyła go na tą górę i mówi: „On ma przestrzelone płuca”. A mnie wsadziła na ten węgiel: „Musisz go wachlować, bo on nie może oddychać”. Ja jego wachlowałam, ale moje ręce nie były takie mocne. Ja go wachlowałam do momentu, kiedy usłyszałam głos mojej matki: „Niemcy idą!”. On się zerwał z tej piwnicy. Drzwi były otwarte, on się zerwał i wybiegł po schodach, bo niedaleko było schodów; wybiegł na dziedziniec, tam stała buda (buda to te niemieckie [samochody]). Już na tej budzie byli resztki wyciągnięte, stali mężczyźni. Ale on nie miał ubrania, on był tylko w krótkich spodenkach. On tylko był zabandażowany przez moją matkę. A ja za nim biegłam i krzyczałam: „Mama mi kazała ciebie pilnować”. On wskoczył na ten samochód, na tę budę i widzę, jak mężczyźni zakrywają go. Jeden daje mu czapkę, drugi jakąś marynarkę, a ja stoję przy tej budzie i trzymam, bo to klapa taka była odciągnięta, i krzyczę: „Mama mi kazała ciebie pilnować”. Ale on już nie zszedł z tej budy, jakiś mężczyzna dał mu swoje buty i ta buda odjechała. Nigdy go nie widziałam. Nigdy nie widziałyśmy tych mężczyzn, którzy już nie wrócili nigdy do tego bloku. To był taki bardzo ciężki moment. Musiałam wracać z powrotem do piwnicy i powiedzieć mamie, co się stało, bo ona tego momentu nie widziała.
Siedzieliśmy w tej piwnicy, nie wolno nam było wychodzić, a dzieci tak bardzo chciały wyjść, tak bardzo się kręciły. Niemcy nas kilkakrotnie wyprowadzali, same kobiety, i stawiali pod ścianę tego budynku. Ten budynek jest tak samo odnowiony, jak był. To było kilkakrotnie. Ale któregoś dnia Niemcy nas wyprowadzili, wszystkie kobiety wyprowadzili i prowadzili ulicą, która była od podwórza, chyba się nazywała Dymińska. Tą ulicą szliśmy do Cytadeli. Prowadzili nas do Cytadeli. Był ogromny deszcz. Pamiętam, że ja i siostra szłyśmy tą Dymińską i widziałyśmy… Miałyśmy złożone ręce, długie warkocze, moja siostra ciemne włosy, a ja blondynka, i my żeśmy się modliły, „Pod Twoją obronę”. Cały czas modliłyśmy się „Pod Twoją obronę”. Szłyśmy tą ulicą, a na bokach, pamiętam, konia takiego z rozprutym brzuchem, osoby, które leżały na boku koło tego konia. I prowadzili nas do Cytadeli. Same kobiety. Kobiety płakały, a moja mama cały czas dodawała im otuchy. Mówiła: „Nic nie bójcie się. Nie będą nas rozstrzeliwać. Nie będą nas mordować. Nie będą”. Weszliśmy do ulicy prowadzącej do Cytadeli. To było po prawej stronie. To taki barak był. Wielki barak. Wprowadzili nas do tego… Były dzieci i kobiety. Wprowadzili nas do tego baraku. To były małe takie okienka. Niektóre nawet były powybijane. I to był ogromny płacz. Ogromny płacz. I potem, jak tam siedziałyśmy w tym… dzieci nie mogły tam usiedzieć. Wychodziły, przychodziły do tego baraku. Mama nie wiedziała, co zrobić, żeby uspokoić te kobiety. Więc cały czas mówiła: „Nie bójcie się. Oni nas nie będą mordować. Nie będą nas mordować”. W pewnym momencie zauważyła, że przez te okienka wrzuca ktoś chleb. Wzięła ten bochenek, podniosła do góry i mówi: „Nie będą nas mordować. Ktoś nam rzuca chleb”. Troszkę to się uspokoiło, dzieci też się rozluźniły. Tam były przy tym bloku, tym baraku były tory kolejowe i stał pociąg. No więc myśmy się tam bawiły. Jedni wchodzili pod pociąg, drudzy się gonili. Te dzieci się tam bawiły. W pewnym momencie widzę Niemkę w mundurze, która podchodzi do mnie – nie do mojej siostry, tylko do mnie – chwyta mnie za ręce i ciągnie mnie gdzieś. Ja zaczęłam strasznie krzyczeć i moja matka wyskoczyła. Moja matka ciągnie mnie w jedną stronę, a ta Niemka ciągnie mnie w drugą stronę, nie wiem po co, nie mogę powiedzieć, nie wiedziałam, dlaczego ona to robi. Ale później, jak moja mama mnie wyciągnęła od niej, odciągnęła od niej, zabrała mnie do baraku i powiedziała: „Ona chciała ciebie ukraść”. W tym baraku siedziałyśmy całą noc. Nad ranem Niemcy nas z powrotem wrócili do domu. Poustawiali nas w takie, nie pamiętam, czy to było szóstki, czy czwórki, wróciliśmy do piwnicy.

  • Czy pamięta pani może mniej więcej, kiedy to mogło być? W sierpniu?


To było gdzieś koło połowy sierpnia, a może nawet trochę dłużej, może jakiś osiemnasty. Nie pamiętam dokładnie. Wróciliśmy do piwnicy. Już wiedzieliśmy, że Powstańcy do nas nie dotrą. Wtedy już ogromne detonacje się pojawiały ze strony Starego Miasta na Cytadelę. Siedzieliśmy w tej piwnicy. Woda była, bo mama jakieś takie kubełki miała. Mężczyzn już nie było, kontaktu z ojcem nie było. Człowiek na coś czekał. Niemcy przyszli i nas wyprowadzili na Dworzec Gdański. Chyba to był Dworzec Gdański, tego nie umiem powiedzieć. [Potem] jechaliśmy do Pruszkowa.

  • To było jeszcze w sierpniu?


To było jeszcze w sierpniu. Ale to już były ostatnie dni chyba sierpnia, bo tam siedziałyśmy w tej piwnicy bardzo długo.

  • Jak zapamiętała pani Pruszków?


Który dzień, nie zapamiętałam.

  • Ale jak sam pobyt w Pruszkowie pani zapamiętała?


Zapamiętałam bramę wejściową, po której stał z jednej strony Niemiec i z drugiej strony. To była jakaś taka wielka hala, taka wysoka hala, a budki niemieckie były z jednej strony i z drugiej strony. Matka trzymała nas za ręce. Myśmy weszli do tej hali i Niemcy od razu chcieli odłączyć naszą matkę, ale ona jakoś tak, nie to że nie pozwoliła, ale nie dała siebie od nas odłączyć i weszliśmy dalej. Dużo było już ludzi, było już dosyć dużo ludzi. Takie filary były – hala, ale były też i filary. Było na betonie dużo plam, jakiejś ropy czy czegoś takiego, i tam byłyśmy z matką, spałyśmy na kartonach. Jakieś kartony matka zdobyła. Tam w ciągu dnia przyjeżdżały [kobiety], chyba to były polskie kobiety, z takim wielkim jakby kotłem i raz na dzień wlewały zupę. Pamiętam ten zapach, nigdy nie jem brukwi – to była zupa z brukwi. Dzieci nie miały nic. Nic nie miałyśmy, jakiś garnuszek albo coś, no to te kobiety wlewały, to się wylewało. Byłyśmy bardzo głodne. Ale wychodząc z piwnicy… Mama przed Powstaniem zbierała skórki od chleba i w tym były skórki od chleba, w tej puszce, która służyła nam jako jedzenie. W czasie wojny mama kupowała marmoladę z buraków, a potem, jak już pusta była, zbierała skórki od chleba. Te skórki od chleba jadłyśmy w Pruszkowie i to nas utrzymało przy życiu, bo nic nie było. Były jeszcze jakieś pomidory, niektórzy tam zdobyli pomidory, bo ludzie tam chyba też wykorzystywali te działki na ogródki. I te skórki od chleba to było nasze pożywienie. Jak przyszedł już czas nasz, matka stała w kolejce, my z mamą, bo nie rozłączyli nas, [wtedy] selekcjonowali: jedni w jedną stronę, drudzy w drugą stronę. Moja matka była razem z nami i wepchnęli nas do takiego bydlęcego wagonu.
Jechałyśmy w tych towarowych, bydlęcych wagonach. Pełno ludzi. Dojechałyśmy z moją siostrą i z moją mamą, i z mojej mamy siostrą, z którą mieszkałyśmy na Żoliborzu, i jej córką, do Skierniewic. Dojechałyśmy do Skierniewic i w tym momencie pielęgniarce niemieckiej dano wiadomość, że w tym i w tym wagonie leżą dzieci, które mają wysoką temperaturę. Ta pielęgniarka [uznała], że to może być tyfus. A Niemcy się strasznie bali tyfusu. Ona przybiegła, pamiętam ją, [ubrana] w taką granatową pelerynę, miała tutaj taki toczek i czerwony krzyż. Te dzieci to byłam ja i moja siostra. Zorientowała się, że to może być coś poważnego, sprowadziła nosze i na noszach wynoszono nas z tego wagonu. Pamiętam, że to były takie odsuwane drzwi i dosyć wysoko to było, i jakoś [się udało], że wyniesiono nas do szpitala. Do tych noszy uczepiła się moja matka, mojej matki siostra i ta mała, czternastoletnia dziewczynka. My zostaliśmy w Skierniewicach. Pociąg ruszył. Gdzie ten pociąg zmierzał, nie wiem, ale nigdy swoich sąsiadów nie widziałam. Pewnie jechali do Niemiec, pewnie jechali do obozów. Nie wiem, nie chcę myśleć, może żyją, a może nie żyją.

  • Długo panie zostały w tym szpitalu?


Byłam w szpitalu pewnie jakieś dwa tygodnie. Przy szpitalach i w Skierniewicach były takie miejsca, jakby dawne targowiska albo jakieś takie place, gdzie przyjeżdżali rolnicy. Przyjeżdżali rolnicy, a ponieważ to był sezon na zbieranie ziemniaków na polach, to oni wybierali… Moja mama była tam właśnie w takich [pracach]. To były takie namioty i moja mama tam w tych namiotach, z moją ciotką i z jej córką oczekiwały na nas, bo byłyśmy w tym szpitalu…Nie umiem powiedzieć, jak długo [byłyśmy]. Wiem, że mama i ta ciocia czekały na nas.

  • Czy wiadomo, na co były panie chore?


To była krwawa dyzenteria. To nie był żaden tyfus, to była krwawa dyzenteria. Ponieważ byłyśmy głodne, jadłyśmy pomidory zielone, popijałyśmy wodą, więc to nie był żaden tyfus. Ale ta pielęgniarka zadecydowała, że my mamy zostać w Skierniewicach, i oddała nas do szpitala. To uratowało może nasze życie. Może właśnie nie byłyśmy w tych obozach i nie byłyśmy traktowane tak jak inne Polki.

  • Czy pamięta pani może personel szpitala? To był personel polski?


Pamiętam mury tego szpitala, ale nie pamiętam. Byłam teraz, w tym roku, ale nie pamiętam […]. W każdym razie moja mama doczekała się na nas. Jak przyjechali ci rolnicy, to oni sobie wybierali. Nie bardzo chcieli z dziećmi, ale my nie byłyśmy takie malutkie, bo tam były też takie kobiety, które miały dzieci na rękach. Ciocię wybrał sołtys z tej wsi, ta wieś się nazywała Gzów, a my byliśmy u innego gospodarza. Moja mama pracowała w polu, a my… Pamiętam, że były duże grusze na tej posesji i myśmy miały zbierać te grusze, karmić kury, takie świnki były jakieś. To był taki starszy pan, niewysoki, starszy pan, który był z… A to była chyba jego siostrzenica, nazywała się Maryśka. Maryśka nie chciała nam dawać jedzenia. Nie była dobra. Jak moja mama szukała ojca, już wtedy chodziła z tego Gzowa do takiego innego miejsca, nie wiem, czy to do miasteczka, czy gdzieś i szukała przez Czerwony Krzyż ojca, to ona nas straszyła, Elżbietę i mnie: „Wasza mama już nie wróci”. „Mama, mama”. Jak nie było mamy cały dzień, to było dla nas straszne takie powiedzenie. Więc starszy pan mówi: „Ty, Maryśka, się uspokój”. Ona obwiniała nas, że my Powstanie zrobiliśmy, że po co tutaj mamy teraz jeść. Wiem, że wieczorem była taka micha duża, postawiona na stole. On był bardzo niezadowolony z zachowania tej swojej siostrzenicy czy kuzynki. Bo jak ta micha stała na stole, to każdy łyżką jadł z tej miski. My byłyśmy małe, te rączki nie dostawały nawet czasami do tej miski, ona zabierała od razu tę miskę i nie dawała. On chciał, żebyśmy my spały blisko pieca, ona się awanturowała, że to niepotrzebne, więc jakieś jedno łóżko było, które albo na zmiany spała moja siostra z mamą, albo ja spałam na podłodze koło mamy.

  • Pamięta pani, jak się nazywał ten pan?


Nie znam nazwiska. Nie było to wtedy zupełnie w naszej gestii, żeby cokolwiek… To było tylko to, żeby jak najprędzej stąd wyjść. 17 stycznia zaczęły latać samoloty nad jej chałupą i ona weszła na dach.

  • Maryśka?


Ta Maryśka. Moja mama mówi: „Zejdź, Maryśka, bo ostrzelają chałupy, to ciebie tam zabiją”. Ten staruszek też ją prosił. I ona chyba zeszła, ale to już nas tak nie interesowało, bo my byłyśmy na nią złe, z jej postępowania. Byłyśmy z wielkim szacunkiem dla tego staruszka. Bo co on robił? On siedział tam przy tym piecu i sobie tabakę wpychał do nosa i był cały tutaj taki żółty, ale był taki dobry dla nas. Nie patrzył, czy my zjemy jedną gruszkę, czy nie, bo zbierałyśmy gruszki. To był rzeczywiście rejon, gdzie były gruszki, bo w tym roku też te gruszki były przy drodze. Szukałyśmy tego domu, ale nie było. Teraz ta okolica zrobiła się taka bogata, taka inna. Szukałyśmy tej drogi, spytałyśmy jakiegoś człowieka, czy tutaj może mieszkała w takim starym domu, chyba on był Jan, a ona Maryśka, ale on powiedział: „Nie, tu był stary kawaler tylko z jakąś swoją kuzynką i on już tutaj długo nie mieszka.” Chodziłyśmy po tych drogach, ale teraz to były piękne domy, piękne. Ta okolica tak się zmieniła. Mój syn, moje wnuczki były ze mną.

  • I siostra.


Tak, teraz, w tym roku. Ja tam płakałam, bo to było ciężkie życie.

  • Przecież przeżyłyście tam bardzo ciężką zimę.


Tak, przeżyłyśmy tam zimę. A 17 stycznia, jak te samoloty zaczęły latać nad tą wioską, wtedy moja mama powiedziała: „To już jest wyzwolenie Warszawy”. 17 stycznia była wyzwolona Warszawa. „Idziemy do domu”. Chociaż wiedziałyśmy, że nasze mieszkanie jest rozwalone, bo ściana była wywalona. „Idziemy do domu”. Nie miałyśmy ubrań, bo wyszłyśmy w ciągu lata, nie miałyśmy się w co ubrać, nie miałyśmy butów. Ale moja mama pomyślała, że była jakaś jedna jesionka. My miałyśmy w prześcieradłach zrobione takie plecaki i zawinięte tam jakieś ubrania, więc tam coś było. Elżbieta Hanna miała pantofelki, wobec tego mama porwała szmaty i zawinęła jej buty, te pantofelki. Ja coś tam miałam, nie pamiętam co, w każdym razie 25 stycznia wyruszyłyśmy do Warszawy. Już na tych drogach jeździły rosyjskie pickupy czy coś, z Rosjanami. Moja mama zdjęła obrączkę i kupiła bimber. Kupiła w tej wiosce bimber. Ja w swojej kurtce miałam, jeżeli to była kurtka, butelkę, Elżunia miała butelkę, ciotka miała także butelki, mama miała… Kilka butelek było. Jak te samochody jechały, to mama… Wiatr był, straszny był wiatr, zawierucha, a my tą drogą idziemy. Jak przyjeżdżały te rosyjskie, to mama podnosiła rękę, zatrzymywała i prosiła, żeby oni nas podwieźli. Dokąd jadą, żeby nas podwieźli. Dawała im za to butelkę bimbru i oni nas podwozili. Większość drogi szłyśmy pieszo. Niektóre te chałupy, jak się zbliżała noc, to nas przyjmowały. Ścielili na podłodze. Nieraz dawały mamie jakieś łóżko, ale nie wszyscy, niektórzy zamykali drzwi. Nie wszyscy. Pogardzali nami. A myśmy dalej szły. Przyszłyśmy do Warszawy od strony Okęcia i prędko, żeby się dostać… najpierw na Żoliborz. Doszłyśmy do naszego Krajewskiego 2A, ale już nie było naszej klatki schodowej, tylko była jedna wielka kupa gruzów. Nasza piwnica była przykryta gruzami. Mama nie wiedziała, co robić. Nie ma żadnego mężczyzny z nami, nie ma ojca. Jak to, zająć czyjeś mieszkanie? Bo inne mieszkania były zrujnowane, bez szyb, ale nie było jeszcze lokatorów. Ale mama powiedziała: „Nie, ja nie mogę. Nie mogę zająć czyjegoś mieszkania, bo jak on przyjdzie, to i tak nas wyrzuci stamtąd”. Więc z tych gruzów wyciągnęła jakąś patelnię, jakiś garnek, nic więcej. Nie mogła się dostać do piwnicy, bo były gruzy. Były już trochę jakby rozkopywane te gruzy, ale nie było jeszcze dojścia do piwnicy. Postanowiliśmy jechać na Pragę, do tego wujka, który przychodził i robił z nami zabawki.

  • Czyli do brata mamy.


To brat mojej matki, Zygmunt Wyrębowski. Ale jak się dostać przez Wisłę? Wisła zamarznięta. Widać, jak ludzie idą. Taka ścieżka była, pamiętam tę ścieżkę, ścieżka wydeptana, bo Wisła była przykryta śniegiem, ale mama się nie zdecydowała. Stanęłyśmy nad Wisłą. Był most pontonowy zrobiony przez Rosjan, był taki dyrygujący Rosjanin i te wszystkie te, nie wiem, samochody rosyjskie, „ujeżdżali”. To też to słowo zapamiętałam. „Ujeżdżaj! Ujeżdżaj”. I one przejeżdżały przez ten most pontonowy, ale most pontonowy się ruszał. Mama mówi: „Słuchajcie, ja was nauczę, ja wam powiem, jak”. Nachyliła się nad takim pierwszym przęsłem tego mostu i mówi tak: „Jedną ręką trzymacie, drugą przekładacie i wychodzicie, wychodzicie. I będziecie przechodziły przez ten most”. Ale jeszcze jest ten, który nam ma pozwolić. Mama miała ostatnią butelkę bimbru, pokazała mu i on nas przepuścił. Doszłyśmy na brzeg Wisły. Przeszłyśmy. Moja ciotka, jej córka… [Ciotka] to była również siostra tego wujka Zygmunta. Stanęłyśmy na ziemi i idziemy na ulicę Stalową. Wujek mieszkał na Stalowej, Stalowa 43/45. Idziemy przez te wszystkie uliczki, Inżynierską, różne takie uliczki, i dochodzimy do tej kamienicy. Na czwartym piętrze wujek mieszkał. To chyba była najdłuższa droga, jaką pokonałyśmy. Na czwarte piętro nikt nie chciał pójść pierwszy, ani moja mama, ani jej siostra, bo nie wiedziałyśmy, bo nie wiadomo, czy wujek żyje. Kto nam otworzy te drzwi? To była długa droga. Dzwonimy do tego wujka i wujek nam otwiera. To był bardzo radosny moment. I w tym mieszkaniu z pokojem i kuchnią była moja ciotka, moja mama, ja, moja siostra, ciotki córka, wujka żona z siostrą, która była chora na gruźlicę, i kot.

  • I tam zamieszkałyście?


I tam mieszkałyśmy. Stopniowo ciotki, która mieszkała u sołtysa z córką, z niewoli przyszedł ojciec i oni znaleźli miejsce w Jeleniej Górze. Wujka żona z siostrą wyprowadziły się po jakimś czasie. Moja mama i my mieszkałyśmy tam czternaście lat. Bo ile razy moja mama podanie pisała o jakikolwiek kąt, oni już wiedzieli, że mój ojciec jest za granicą. My nie wiedziałyśmy o ojcu, a oni wiedzieli. Po pięciu latach ktoś pocztą pantoflową [przekazał wiadomość], przyjechał dowódca mojego ojca i wręczył nam taki mały świstek papieru, że ojciec żyje. Tę karteczkę podpisaną przez niego i przez mojego ojca. Po pięciu latach dowiedziałyśmy się, że ojciec żyje i jest w Stanach Zjednoczonych. To było pięć lat po wojnie.

  • Potem dowiedziałyście się, jakie były losy ojca zaraz po tym, jak został ranny?


Nie, nigdy nie wiedziałyśmy.

  • Nie?


Nie. Jak został ranny, to był w tym podziemiu kościoła. A jak wyszedł, czy wyszedł dalej do Powstania, tego nie umiem powiedzieć. Przypuszczam, że tak, skoro był ewakuowany jako oficer, jako uczestnik Powstania. Tak nam się wydaje. Ojciec nie chciał nigdy mówić na ten temat. Mało wiedzieliśmy od ojca. Nawet jak przyjechałyśmy do Stanów po dwudziestu dziewięciu latach, ja z wielkim żalem do ojca, że ojciec nie wraca, że moja mama miała trzydzieści sześć lat, że on nie pomagał. Niestety, ale nie pomagał. Ojciec się tłumaczył, że jemu też było ciężko, że jako architekt dopiero w ostatnich latach swojego życia zaprzyjaźnił się z jakimś bardzo… Aha, że chorował na serce. Bardzo się tłumaczył. Ale mój żal był taki wielki za matkę, że nie chciałam z nim rozmawiać. Ale potem jakoś żeśmy doszli do zgody i mój mąż bardzo pracował nad tym, żeby ojciec z nami wrócił. Ale ojciec się bał. Ojciec mówi: „Będą mnie wołać gdzieś na jakieś przesłuchania. Nie chcę”. Nie wrócił. No i myśmy byli tam w odwiedzinach w 1972 roku.

  • To było pierwsze spotkanie.


To było pierwsze po dwudziestu dziewięciu latach spotkanie. Mój ojciec był jeszcze takim wielkim… Aha, gdzie ojciec mieszkał. Ojciec mieszkał u pani, Angielki, której mąż umarł. Ojciec miał niecałe pewnie czterdzieści lat lat, a ta pani to była starsza pani, u której ojciec sprawował… A to jej garaż zreperował, a to jej pomógł – pojawił się mężczyzna. A ponieważ ona mieszkała przy głównej ulicy, w [niezrozumiałe] (pamiętam, że to była główna ulica, 144. Main Street), więc ona wykorzystywała tego ojca… Ona do nas po jakimś tam czasie napisała, że ojciec bardzo się uczy, że ojciec chodzi do szkoły, że ojciec bardzo dużo pracuje, ale nie napisała, w jakiej pracy. A on mi mówił, że był hydraulikiem, że różne prace przyjmował i że to nie było tak dużo. On musiał też tej pani płacić, bo za wszystko w Ameryce się płaci. Za wszystko się płaci – za podniesienie, za podwiezienie – za wszystko w Ameryce się płaci.

  • Ojciec sam nawiązał kontakt z państwem, napisał do matki? Jak to było?


Rodzice, tak. Moja matka bardzo kochała swojego męża i czekała na niego. Powiedziała, że będzie jeszcze taki dzień, że ona go zobaczy. Pisali do siebie… Ja jako dziewczyna już później podglądałam te listy, to były takie jak narzeczeństwo, jak zakochana para. Ja już zaczęłam dorastać i to dla mnie było bardzo dziwne, jak mama może coś takiego pisać. Oni pisali do siebie listy. Ojciec cztery lata przed rokiem 1972 przysłał matce bilet na samolot. Moja mama pracowała w Centralnym Domu Towarowym w Alejach i powiedziała do niego: „Romku, ja już raz byłam zostawiona sama z dziećmi i ja muszę skończyć swoją pracę, muszę mieć emeryturę, nie chcę przyjeżdżać”. Ten list na samolot leżał w biurku cztery lata. Tak że rodzice po tej korespondencji, po tych takich swoich obietnicach, że się zobaczą, dopiero mama postanowiła, że już raz była zostawiona na swoje siły i teraz mówi: „Ja nie wiem. Ja ciebie zobaczę, ale nie wiem, czy my się porozumiemy”.

  • Ale w 1972 roku…


To było w 1972 roku.

  • Mama pojechała.


Mama pojechała. Mama pojechała i proszę sobie wyobrazić, jakie przerażenie było. Ja już byłam wtedy mężatką, Elżunia była mężatką. Mój mąż był i był moment pożegnania mojej mamy. Była cała rodzina, bo to wtedy były takie ogromne wydarzenia, że się do Ameryki jedzie. Siedzimy przy stole, właśnie… Tu tak trochę prędko przeskoczyłam, bo jak mieszkaliśmy na tej Stalowej, to ja chodziłam do Heleny Rzeszotarskiej do szkoły. Później myśmy starały się na studia. Od razu powiedziałam… Ja koniecznie chciałam skończyć handel zagraniczny, bo ja tak myślałam, że pojadę nad morze. Ja zawsze patrzę na to morze, że może ja przejadę do tego swojego ojca. Dziecko ma taką straszną tęsknotę za ojcem, jaki by nie był. Jaki by nie był ten ojciec, czy dobry, czy zły, ale chce uwidocznić swojej obecności – jest ojciec. Nie dostałam się. Dostałam się do Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Nic nie miałam wspólnego z gospodarstwem wiejskim. W ogóle całe życie mieszkałam w Warszawie, tu chodziłam do szkoły. Poszłam na kursy kreślarskie i zaczęłam pracować w Warszawie, oczywiście na Żurawiej. To było Biuro Projektowe Przemysłu Drzewnego, podlegające Ministerstwu Leśnictwa. Tam przepracowałam osiem lat, wyszłam za mąż i jest moment, że moja mama ma wyjeżdżać. Już ma ten bilet cztery lata, już jest na emeryturze, ma sześćdziesiąt dwa czy sześćdziesiąt lat i jedzie do męża. W tym momencie jest dzwonek do drzwi, przychodzi listonosz i przysyła telegram, telegram od ojca ze Stanów Zjednoczonych: „Droga, Irenko, nie przyjeżdżaj, bo jestem w szpitalu. Zachorowałem na zawał serca”. I wtedy my, dorosłe dzieci, razem już ze swoim mężem mówimy: „Mamo, jeżeli on jest w szpitalu, a ty tak go bardzo kochasz, wsiadasz w samolot i jedziesz do niego”. To wcale nie było tak, jak ojciec pisał. On się przestraszył tego obowiązku, że będzie teraz miał żonę, a niedługo pewno i dzieci. I tak się stało. Mama moja była w Stanach Zjednoczonych trzy lata i powiedziała: „Wiesz, Romku, ja potrzebuję teatr, ja potrzebuję bibliotekę, ja potrzebuję polską telewizję, ja potrzebuję kontakt z ludźmi, a tutaj ja nikogo nie mam oprócz ciebie”. – „Jeżeli chcesz, to wracaj, a jeżeli nie możesz, to zostań”. I mama wyjechała razem z nami. Jeździło się wtedy z Kanady. Moja mama zabrała wszystko, co tylko mogła z tego domu, bo w międzyczasie, jak mama przyjeżdżała, to okazało się, że ta pani właścicielka umarła. Jeszcze jest taki jeden moment, który mnie bardzo, jakby to powiedzieć, bardzo umocnił w naszej polskości. My z Powstania Warszawskiego, my z tych wojen tyle razy nic nie miałyśmy. Nie wszyscy kradli. Moja matka nie chciała wejść do tego mieszkania w Żoliborzu, bo tam ktoś przyjdzie. A wtedy kiedy mój ojciec nie przywiązywał do rzeczy materialnych wagi, wtedy przyszły koleżanki tej pani i wyniosły wszystko. Jak mama przyjechała, to nawet pościeli nie było. One nawet wyniosły aparaty fotograficzne mojego ojca. I ja tak sobie pomyślałam, to taka opinia jest o Polakach… Kiedy te kobiety mają wszystko, mają domy, mają pracę, mają mężów. i one przyszły okraść ten dom, bo ojciec nie zmienił zamków. I dla mnie, pomyślałam sobie, nie wolno nic powiedzieć na Polaków. Nie wolno nic powiedzieć, bo my staliśmy czasami bez chleba, bez niczego i nie kradli, wszyscy nie kradli. Oczywiście w każdym społeczeństwie zdarzają się ludzie tacy i tacy. Ale my nie kradliśmy jako naród. A tu, amerykańskie… I taki fakt przeżyłam, będąc w Ameryce pięć lat temu, kiedy moja przyjaciółka umarła – wszystko wynosiły, wszystko wynosiły Amerykanki.

  • A właśnie, à propos dóbr materialnych, czy udało się kiedyś odkopać te rzeczy, które mama zakopała w piwnicy?


Jak wróciłyśmy z powrotem do piwnicy, gruzy były już odkopane, ale nic nie znalazłyśmy. Nic, kompletnie nic.

  • Czyli ktoś wcześniej je zabrał.


Ktoś może wiedział o tym, że mama zakopała. Nic, nic, kompletnie nic.

  • Wspomniała pani wcześniej przed nagraniem, że ojca brat również brał udział w Powstaniu.


Tak.

  • Proszę powiedzieć o nim.


Ojca brat… Babcia miała sześcioro dzieci, mieszkali w Warszawie. Dziadek pracował w elektrowni warszawskiej, ale po emeryturze babcia chciała koniecznie wyjechać z Warszawy i kupiła mały majątek gdzieś w okolicy Ostrołęki. Miała pieniądze na wykształcenie dwóch synów, ale jeszcze było pozostałych czwórka. Córka miała bardzo dobry zawód, bo była jedna dziewczynka, a reszta chłopcy. Miała bardzo dobry zawód, bo była krawcową, ale była niesamowicie zdolna. To była artystka, po prostu to była artystka. No i [babcia] osadziła ich na tej farmie, tam oprócz babci i przymuszonych dwóch synów nie bardzo ta farma wychodziła, ale babcia tym zarządzała. To było takie bardzo dla nas dobre, bo my z Warszawy miałyśmy miejsce pod tą Ostrołęką. To było Goworowo, coś takiego. Pamiętam, że tam ojciec grał na skrzypcach, jeden wujek grał na gitarze i stworzyli teatr. Ale to był taki mały domeczek. A dziadek był takim lekarzem, który sadził na tej farmie zioła i leczył ludzi.

  • Jak się dziadkowie nazywali?


Babcia się nazywała Katarzyna, a dziadek [Robert].

  • Katarzyna i [Robert] Rehfusowie.


Rehfusowie, tak.

  • Wracamy do ojca brata, który brał udział w Powstaniu. Jak miał na imię?


Ludwik [Rehfus].

  • Z jakiego powodu oni obaj znaleźli się w Warszawie w Powstaniu? Czy Ludwik mieszkał w Warszawie przed Powstaniem?


Tak, Ludwik mieszkał tutaj na placu od Alei Jerozolimskich… […] W domu na Narutowicza, na ostatnim piętrze. My po Powstaniu odwiedzałyśmy jego żonę i dwie córki.

  • Ludwik zginął w Powstaniu.


Ludwik zginął w Powstaniu.

  • Jak się państwo o tym dowiedzieli?


Babcia jeszcze żyła, ale babcia mieszkała już w Malborku. Przyznam, że moja mama by wiedziała, ja nie wiem.

  • W każdym razie wiem, że państwo się dowiedzieli, że zginął na Mokotowie.


Tak, zginął na Mokotowie, na pewno. Bo najpierw mówiono, że zginął na Kredytowej, ale moja siostra dochodziła do tego i tutaj rozmawiała z państwem i umieściła wujka Ludwika na Murze Pamięci. […]

Warszawa, 5 grudnia 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Zyta Krystyna Końska Stopień: cywil Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także