Nazywam się Jerzy Słoczyński.
Urodziłem się w Warszawie na Czerniakowie 27 listopada 1934 roku, niedługo będę miał dziewięćdziesiąt lat.
Maria Słoczyńska i Feliks Słoczyński. Ojciec był inżynierem, kończył szkołę Wawelberga, to taka była znana przedwojenna szkoła techniczna. Później, właściwie po bardzo jakimś krótkim epizodzie, powierzono mu kierownictwo stoczni rzecznej i portu Czerniakowskiego i do śmierci właściwie pełnił to stanowisko.
Mama. Nie wiem, jak się dokładnie poznali. Mama urodziła się gdzieś pod Sandomierzem. Nie pamiętam w tej chwili nawet nazwy [miejscowości], mam tam gdzieś w dokumentach, to jakaś taka była wioska nad Wisłą. Dziadek mój, Alfred, który był ojcem [mamy], pracował w żegludze i bardzo wędrował w związku z tym. Miał tych dzieci kilkoro i właściwie każde rodziło się w innym miejscu.
Wiśniowska. My jesteśmy spokrewnieni z tą rodziną Wiśniowskich, która jest bardzo tutaj rozbudowana w Krakowie. Ja całą tę genealogię postarałem się odtworzyć.
Tak, tak.
No właśnie niestety nie wiem dokładnie, ale gdzieś musiało to być przed rokiem 1930, bo siostra urodziła się właśnie w 1930 roku.
Halina. Więc na pewno gdzieś tam 1928, 1929, coś takiego. Ojciec pochodził z Łęczycy i przyjechał tutaj na te studia, no i został. Jak się poznali, to nie wiem, natomiast wiem, że mama wtedy już przebywała w Warszawie z tego powodu, że jej ojciec, ten dziadek Alfred, przeniósł się do Warszawy. Akurat tam go przenieśli i pracował w żegludze warszawskiej, też gdzieś tam na jakimś statku. On zwykle jeździł na jakimś statku, albo towarowym, albo osobowym. Więc już tam przebywał, no i jakoś tam się poznali w związku z tym. Tata w porcie, ona też tam już była, w porcie mieszkała prawdopodobnie, no i poznali się i pobrali.
Tak, tak. Ojciec tam miał służbowe mieszkanie, pół domu parterowego. Tam było kilka pokoi. Wiem, że taki był długi korytarz, z którego się wchodziło do tych pokoi. Duża kuchnia, spiżarnia, ogród. Obydwoje rodzice bardzo lubili uprawiać i kwiaty, i coś tam też takiego, żeby [było] trochę jakichś warzyw. No, jarzyn to może nie, ale właśnie wiem, że pomidory były wspaniałe, dojrzewające, takie w powietrzu i w słońcu naturalnym.
Tak, tak, oczywiście. Na terenie portu było kilka takich domów, takich drewnianych, wybudowanych dla stałych pracowników portu. No i tam były rodziny z dziećmi, no i tam tych dzieci było na pewno kilkoro, wspólnie się tam odbywały różne zabawy. Teren był duży, ogrodzony, bo tam od Solca i od Czerniakowskiej to był taki mur dość wysoki, było tam gdzie się bawić po prostu. Bo port i ta stocznia były zbudowane nad taką odnogą, ślepą odnogą od Wisły. Jak się na moście Poniatowskiego stanęło, to można było widzieć to dokładnie: taka odnoga oddzielona od Wisły taką kępą, na której rosły te takie brzozy, ale nie brzozy, tylko krzewy brzozowe, wiklinowe właściwie, wiklina. No i tam można było najrozmaitsze hece wyprawiać. Później to się kończyło, bo to był taki kanał i później kończył się takim zbiornikiem dość dużym i tam w tym zbiorniku to było takie złomowisko, tylko nie na lądzie, tylko na wodzie. Tam te wysłużone różne statki, barki, dożywały tam swojego [końca].
Tak, tak, oczywiście, oczywiście.
Nie bardzo, nie. No, nie zapamiętałem, nie zapamiętałem.
Wspaniałe, oczywiście. Tam w ogóle byłem takim pupilkiem, no bo syn kierownika, no to wiadomo, wszyscy mi na różne rzeczy pozwalali, tak że ja tam buszowałem po tej stoczni, hali maszyn. Później tam była jeszcze stolarnia, malarnia. Wiem, że tam zrobili dla mnie – ojciec zamówił – zrobili taki warsztat stolarski, taki właśnie miniaturowy, przystosowany do moich możliwości. No i tam też się tą stolarką bawiłem. To mi zostało, takie jakieś umiłowanie stolarstwa, chociaż nie rozwinąłem tego bardzo, ale w młodości trochę sobie coś tam dłubałem.
No więc właśnie, tu nawet zaczynam te swoje wspomnienia takim zdaniem, że nie pamiętam początku wojny. Po prostu dotarło do mnie to dopiero po jakimś czasie. No bo właściwie nic się takiego nie działo przez pierwszych parę dni, a potem od razu zostaliśmy ewakuowani. To polegało na tym, że dostaliśmy w przydziale jakiś taki samochód osobowy, takiego fiacika, bo to polski fiacik, z kierowcą, no i tam mama naładowała, ile mogła, trochę zapasów, trochę jakichś tam ubrań, różnych takich rzeczy, które ewentualnie mogły być przydatne. No, wszyscy liczyli na to, że ta wojna się skończy, może nie po paru dniach, ale po paru tygodniach najdalej, i że wrócimy tutaj.
No w ogóle na wschód, prawda. Pierwsze zatrzymanie było w Puławach, jakieś bombardowanie nas tam zatrzymało. Niemcy bombardowali te zakłady chemiczne w Puławach. No więc tam jakoś przeczekaliśmy, no i później jechaliśmy dalej. No, pamiętam stamtąd te zatłoczone straszliwie drogi, te bardzo częste naloty samolotów, które leciały nisko i strzelały po prostu po tych ludziach. Bo tam część było jakichś transportów wojskowych, no ale głównie to byli jednak cywile, którzy tam na jakichś furmankach wieźli swój dobytek i wszyscy jechali na wschód. Pamiętam dokładnie, jak ten nalot się zbliżał, no to wszyscy pryskali w kartofliska, w jakieś zboża, żeby się schować. No i później nie wszyscy się podnosili po tym i wracali tam do tego strumienia, który płynął drogą. Było dość dużo ofiar. Tak że to dobrze pamiętam, ten odgłos tych takich pikujących [samolotów], takie wycie tych maszyn. No i strzały.
Ta wyprawa skończyła się w momencie, kiedy zabrakło benzyny. No bo benzyny dostać nie można już było tam po drodze, bo te wszystkie stacje to zostały bardzo szybko opróżnione i zaopatrzenia jakiegoś nie było. No może wojsko miało jakąś swoją drogę [dostaw], ale wojska też były częściowo wtedy jeszcze takie właśnie z transportem konnym. No więc wtedy ten nasz kierowca powiedział, że idzie szukać benzyny, ale już w ogóle nie wrócił, zostawił nas tam w tym samochodzie, w związku z tym mama się musiała przesiąść na jakąś tam furmankę, znalazła jakiegoś woźnicę, który nas tam przyjął, i jakoś tam z jego rodziną podróżowali dalej.
Tak, tak.
Tak, ojciec został, bo miał ewakuować stocznię. No, oczywiście do tego nie doszło, ale już później nie było też co jechać, gdzie jechać. Później już Warszawa została dość szybko przecież otoczona, tak że nie było już tam sensu gdziekolwiek… Zresztą miał polecenie, no to siedział jeszcze i pilnował tego. Wiadomo, że nie będzie ewakuował, ale pilnował, żeby tego nie rozkradli, żeby jakoś tak to wszystko się trzymało.
Pamiętam taki jeden epizod, który zapadł mi jakoś tak w pamięć, że w nocy jakoś te furmanki się zatrzymały, ludzie zaczęli się trochę rozchodzić, gdzieś tam za potrzebą szli i w tym wszystkim mama jakoś nie dopilnowała i zgubiła nam się Halina, siostra. No i to było dla nas jakieś okropne przeżycie, no bo szanse, żeby ją odnaleźć w tym tłumie były bardzo niewielkie. No i później no to wszyscy ruszyli, no to mama chciała, żeby jeszcze zaczekał, że tu goniła, wołała, szukała, no ale ten woźnica powiedział, że albo jedziemy, albo zostawi nas, no więc trzeba było jechać. I jakoś tak, wiem, że nad ranem jakoś, no to był prawie cud, że tak powiem, bo mama usłyszała Halinę, jak do kogoś coś mówiła. Usłyszała jej głos, no i już znaleźliśmy się. Później jechaliśmy tak długo na wschód, aż dojechaliśmy chyba gdzieś koło Równego. Ogarnęła nas Armia Czerwona, która po 17 września już tutaj wkroczyła i […] właściwie chyba przekroczyli nawet Bug. Nie wiem, gdzie była dokładnie granica, ale chyba na linii Bugu, tak, bo to jest ta linia Curzona tak zwana, to jakiś Anglik sobie tak wymyślił, patrząc na mapę.
No i zostaliśmy tam po drugiej stronie. Mama od początku jakoś chciała wrócić z powrotem, no bo wiadomo było, że ojciec został po tej stronie niemieckiej. Pamiętam też takie różne obietnice, że byli tacy, co przeprowadzali przez zieloną granicę, jak ta granica się tam trochę jakoś się ustatkowała i obie strony już uznały, że to jest ta linia. No i takie pamiętam wędrówki nocą gdzieś po jakichś mokradłach, gdzieś tam, jakieś takie, że można było jakoś ten Bug przekroczyć, ale wszystko razem to byli raczej oszuści, którzy brali pieniądze i później łazili po tych różnych wykrotach. Później zawsze się kończyło tym, że tym razem nie można, bo tutaj strażnicy byli po drugiej stronie przekupieni, ale oni gdzieś zniknęli, teraz nie można nawiązać z nimi kontaktu, no i mama po trzech takich próbach dała spokój. Później postanowiła dostać się do Wilna, dlatego że tam była część rodziny, znaczy dokładnie był tam wtedy Juliusz Osterwa, który nie wiem, czy już był „Osterwą”, bo to jest jego pseudonim.
To była rodzina mamy właśnie z Wiśniowskich, z tego pionu Wiśniowskich. Z tym że oczywiście z nim nie było kontaktu jakoś, ale byli tam jacyś jego znajomi, w każdym razie było jakieś takie oparcie. No i myśmy tam spędzili całą zimę z 1939 na 1940 rok. Mama cały czas usiłowała jakoś dostać się z powrotem. Po jakimś czasie Niemcy jakoś poprzez Czerwony Krzyż uznały, że można [dopuścić] taki program łączenia rodzin, że jeżeli część rodziny została po niemieckiej stronie, no to jak chce wrócić, to można. No i wiem, że wiosną 1940 roku jednym z ostatnich takich transportów udało nam się dostać do Warszawy. Z tym że to też nie było takie proste, bo Niemcy nas najpierw zawieźli, cały ten pociąg, gdzieś do Prus Wschodnich i tam był jakiś obóz jeniecki i przy tym obozie… Wiem, że tam nawet Francuzi byli w tym obozie. To miało na celu taką kwarantannę, bo oni się bali, że jakieś choroby ze wschodu przywieziemy. Niemcy strasznie bali się tyfusu. Jak tam ktoś postraszył ich tyfusem, to już od razu zostawiali go w spokoju. W każdym razie tam siedzieliśmy około sześciu tygodni. Wiem, że później, już przed samym wyjazdem, zrobili nam jeszcze taką łaźnię, jakieś tam jeszcze spryskiwanie różnymi jakimiś środkami chemicznymi, później płukanie, jakieś takie tego. Dla mnie to było przeżyciem, bo chcieli mnie oddzielić do części męskiej, bo to była osobna łaźnia dla mężczyzn i dla kobiet, no ale mama mnie nie chciała zostawić i wzięła mnie do tej żeńskiej, więc dla mnie to było przeżycie, jak się znalazłem w lesie tych gołych kobiet. No ale w każdym razie stamtąd wreszcie dojechaliśmy już do Warszawy i połączyliśmy się z ojcem. Ojciec pierwsze co zrobił, oczywiście jak nas przywitał serdecznie, to zrobił nam zdjęcia, bo wyglądaliśmy rzeczywiście bardzo, bardzo mizernie. Ja może pokażę później takie zdjęcia w takich jakichś paltocikach, widać, że to taka nędza z biedą, wymizerowani.
1940 roku, tak. No i już później cały czas… Bo port nie był zniszczony, ojciec opowiadał tam o bombardowaniu. Tam był taki dzień, dwa, że był bombardowany port i okolice, Czerniaków właśnie, ale to były takie zniszczenia, że stosunkowo łatwo to odbudowali. Mieszkaliśmy w tym samym mieszkaniu. Ojciec oczywiście nie mógł być już kierownikiem, bo przysłali kierownika niemieckiego, a ojciec został jego zastępcą. Z tym że ten kierownik to tam nie bardzo się, zdaje się… To był jakiś urzędnik bawarski, z Bawarii pochodzący, i ojciec opowiadał, że właściwie był bardzo sympatycznym człowiekiem, którego nagle wojna wyrwała z jego otoczenia i postawiła w takiej dziwnej sytuacji. Pamiętam, że dwa razy, jak wyjeżdżał na jakiś urlop krótki do rodziny, to przywoził nam jakieś tam [prezenty], czekoladę przywiózł, jakieś tam pomarańcze. Zresztą jest taka książka pana Fojcika o porcie Czerniakowskim w czasie Powstania, ale i tak wcześniej on pisze o okupacji, to jego obraz jest też taki, że w porcie panowała, no może nie jakaś tam wielka sympatia, ale że to kierownictwo było po prostu przyzwoite. Nie było tam żadnego Gestapo, które by to nadzorowało, tak że ten kierownik mógł po prostu postępować tak, jak uważał, pilnował, żeby to wszystko się jakoś kręciło.
Ja edukowałem się w domu, a siostra chodziła do szkoły podstawowej u sióstr… Boże, moja pamięć…
Nazaretanek, tak, tak. Bo to one [prowadziły szkołę] koło Nowosieleckiej, róg Nowosieleckiej i Czerniakowskiej. Tam był duży klasztor i one miały szkołę też, więc siostra tam chodziła do szkoły. No bo oczywiście gimnazja i licea to już były zabronione, Niemcy uważali, że wystarczy nam szkoła podstawowa.
Tak, no coś tam, ale to taka edukacja, wie pani… Bardziej się włóczyłem po tym porcie i zabawiałem. Ale coś mi tam usiłowali wtłoczyć w głowę.
Spokojny, tak. To był teren taki naprawdę wydzielony i takie państwo w państwie jakoś się tam zrobiło. Obok portu, między portem a Zarządem Wodnym, który tam był tak przy Solcu już, w stronę Solca, na tym takim wąskim właśnie kanale, to tam była jakaś jednostka niemiecka. Oni tam mieli jakieś takie swoje łodzie bojowe, jakieś kutry właściwie, no i tam jakoś też to remontowali, ale ponieważ nie mieli stoczni własnej, to remontowali te swoje jednostki tutaj i wytworzyła się jakby jakaś taka współpraca. No w każdym razie wiem, że były dwa incydenty takie, które normalnie powinny się skończyć jakąś wielką wpadką i ktoś powinien w zasadzie beknąć za to, bo gdzieś znaleźli radiostację na jednej z łodzi polskich i sprawa się jakoś cichutko rozeszła. I jeszcze była jakaś sprawa jakiegoś… Już nie pamiętam dokładnie, ale chodziło o jakąś pogłębiarkę, którą unieruchomili nasi w ten sposób, że tam ją tak jakby zatopili. Ona była na jakiejś płyciźnie, ale już nie można było jej łatwo z tego ruszyć i ona tam jakoś miała blokować czy coś, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie obie te sprawy jakoś nie miały dalszego ciągu.
No tak, tak.
No nie wiem, być może, że tak, bo kilka razy pływałem jakimiś statkami, ale nie jestem pewien tych nazw. Bajkę pamiętam, że była, bo ona tam cumowała w porcie, no i tam też jakiś, zdaje się, remont kiedyś przechodziła.
Tak, tak.
Tak, pamiętam, bo ojciec już wiedział wcześniej, bo na terenie stoczni działała jednostka.
Ojciec właśnie nie był formalnie w konspiracji, tylko był, że tak powiem, w kontakcie z nimi, z konspiracją. No, oczywiście wiedział o tych [działaniach], bo tam dla AK wykonywało się różne prace związane z uzbrojeniem i oczywiście on musiał o tym wiedzieć. Sądzę, że nawet, tak mi się wydaje, że tak z jakichś tych wynikałoby, że ten kierownik niemiecki coś tam podejrzewał, ale wolał w tej sprawie nie drążyć. Tak to się przedstawiało. No i ojciec starał się to wszystko jakoś tak chronić. Nawet ten Fojcik opisuje, że już parę godzin przed Powstaniem port był już obsadzony przez oddział AK i przyjechała jakaś kontrola niemiecka. Wjechali przez tą główną bramę, zatrzymali się koło tej bramy i wezwali ojca, chcieli się dowiedzieć, czy tutaj jest wszystko w porządku, czy tego… Ojciec znał dobrze niemiecki, więc tam im jakoś dobrze wytłumaczył, że jest wszystko normalnie, no i oni odjechali. Też wydaje mi się, że nie chcieli tego zgłębiać za bardzo.
Jeszcze był, jeszcze był. On musiał się jakoś później z portu ewakuować, no bo przecież jak port obsadzili akowcy, to on musiał jakoś wcześniej zostać widocznie stamtąd usunięty. Szczegółów nie znam, ale w każdym razie nie było jakiejś krwawej rozprawy z nim.
No to jedynie właśnie poprzez wujka Adama, czyli brata mojej mamy, Adam Wiśniowski, który był właśnie w tym Zgrupowaniu „Kryska”, z początku jako zastępca dowódcy plutonu, później był dowódcą plutonu.
Tak, on cały czas był w porcie. Później, no ale to jest mniej więcej to samo, oni działali koło tego Zarządu Wodnego przy Solcu. Tam zresztą został ranny, dość ciężko, bo tu w obojczyk i w płuca, płuca miał przestrzelone, ale jakoś został ewakuowany do szpitala. No ale to już był właściwie koniec batalii na Czerniakowie, tak że on później bardzo szybko… Nie wiem, jak to zrobił, ale jakoś, bo mu opowiadał później, że przeszedł przez kontrolę na Szucha, czyli tam u gestapowców…
Młodszy, młodszy, tak. W każdym razie tam jakoś mu się udało przeszwarcować, tłumaczył, że po prostu pracował przy odgruzowaniu i gdzieś jakaś zabłąkana kula go trafiła. No jakoś mu tam [uwierzyli]. Trochę już wtedy, te ostatnie dni, były takie może już [łagodniejsze], Niemcy nie działali tak [brutalnie]. No pewnie, że też rozstrzeliwali, no ale jakoś… Zależy, na kogo się trafiło po prostu.
No więc tak było, że jak zaczęło się w porcie robić bardziej niebezpiecznie, Niemcy zaczęli bardziej atakować i takie się potyczki różne odbywały w porcie, pewne obszary przechodziły z rąk do rąk i tak dalej, no więc trzeba się było stamtąd usunąć, z tego naszego mieszkania, bo tam było po prostu niebezpiecznie. Skorzystaliśmy z zaproszenia naszego proboszcza, doktór… nazywał się Hilchen, takie niemieckie nazwisko miał, znał dobrze niemiecki, to się zresztą mu przydało później, jak pertraktował coś z Niemcami.
To jest kościół na Łazienkowskiej, to było jakoś pod nazwą chyba Marii Panny, tylko jakiej, nie wiem – czy Częstochowskiej, czy jakiejś. To można gdzieś znaleźć. Zresztą jak pani przekaże te moje epistoły, to tam te nazwy będą, bo ja to tam odszukałem. Zresztą odszukałem nawet mój akt […] chrztu.
Tak, w tym kościele. To dwie strony pisane odręcznie, zaczynające się od zdania, że dnia takiego a takiego przyniesiono niemowlę męskie i tak dalej, taka epistoła, w tym sensie, prawda. No i kto to przyniósł, że to ojciec, i ta cała ceremonia […] szczegółowo opisana.
Tak, jakiś pokoik wygospodarował dla nas tam na [plebanii], bo ta plebania była dość rozbudowana […]. Tam przesiedzieliśmy do jakiegoś, nie wiem, dziesiąty, może 11 września.
Z siostrą i z mamą, i ojciec był z nami. Ojciec po prostu miał taką daleko posuniętą nerwicę i w ogóle taki był rozklejony, że już w tych późniejszych dniach Powstania to właściwie się już nie nadawał do niczego.
No tak, tak, chyba tak, no bo tak, z jednej strony jakoś chciał, czuł, że powinien się jakoś może bardziej włączyć, ale z drugiej strony nie mógł, wyraźnie widać było, że się nie nadawał. Bo nawet gdzieś z kimś może pertraktował, ale… No bo jego niektórzy znajomi tam byli, zresztą tak samo Adam był, no ale ojciec był naprawdę jakiś taki rozklejony, że tego. Bo przecież ojciec miał ładną historię wojskową, przecież brał udział w I wojnie, był nawet w adiutanturze Józefa Piłsudskiego.
W 1898. I później jeszcze [brał udział] w tej wojnie polsko-bolszewickiej. No ale później […] został przeniesiony do rezerwy i już tak to zostało. Przedtem jeszcze działał w harcerstwie, ale to w Łęczycy, jeszcze był w Łęczycy, to tam miał taką… Mam tutaj opinię jego szefa o działalności harcerskiej. Ale jak już się przeniósł do Warszawy, to jakoś już z tym [skończył]. No, studia już jakoś go oderwały, tak że już później tego nie kontynuował.
Tak, przy parafii. Później, chyba 11 albo 12 września, zaczął się ten taki poważny szturm Czerniakowa, poprzedzony nalotami, bombardowaniami. Między innymi został zbombardowany ten kościół łazienkowski. Zresztą do dzisiaj to tam z niego zostało tylko trochę, bo to była duża budowla, teraz to tam taka resztka została. No i niestety, bo kościół był tak… Pod kościołem naziemnym był taki kościół podziemny, taka hala właściwie, nie bardzo zagospodarowana, i tam był taki punkt dla ozdrowieńców, dla takich, którzy już nie wymagali szpitala, ale jeszcze się nie nadawali do jakiegoś takiego życia czynnego. Tam tych ozdrowieńców było dość dużo. I po prostu te bomby przełamały stropy i tam bardzo dużo ludzi zginęło. Ja pamiętam moment tego bombardowania. Co ciekawe, w ogóle nie było słychać huku, bo natychmiast bębenki uszne zostały sparaliżowane. Pamiętam tylko, że się to wszystko jakoś tak zakołysało, tak jakbym był na statku, który jakoś się znalazł na falach, i po chwili ludzie zaczęli… Bośmy siedzieli na skraju jakby tego schronu, tam siedziało się przy karbidówkach jako oświetleniu. To wszystko oczywiście zostało zdmuchnięte i później ludzie zaczęli zapalać powoli. Pamiętam, że po prostu nie było widoczności, to wszystko była taka ściana pyłu, który się unosił. No i dopiero po dłuższej chwili zaczęło się jakoś tak to normować, że ten słuch zaczął wracać, ludzie jakoś zaczęli się tam tego… Myśmy byli praktycznie poza tym schronem, parafia miała tam jakąś taką własną piwniczkę i tam siedzieliśmy, i ta część nie została trafiona, tak że nam się nic nie stało. No ale trzeba było się stamtąd już usunąć, bo tam nie było warunków już do życia. No i pamiętam, że ostatnie dwa, trzy dni tośmy siedzieli gdzieś na Przemysłowej w jakiejś piwnicy. Takie jakieś luźne [wspomnienie] tylko mam, pamiętam tę karbidówkę, która tak oświetlała jakiś kawałek tej piwnicy.
No a 14 września Powstańcy się już wycofali i wkroczyli Niemcy. Wypędzili nas, wszystkich zgromadzili na terenie portu. No i tam z początku… Ja nawet tego nie wiem, nie przypominam sobie, ale czytałem opisy, że Niemcy z początku zachowywali się bardzo agresywnie i tam wiele osób zostało rozstrzelanych. I właśnie ksiądz Hilchen tam interweniował, znalazł jakiegoś oficera i jakoś mu tam przetłumaczył, że takim rycerzom germańskim to nie wypada może tak się zachowywać, i jakoś tam trafił do kogoś, że przestali. Sformułowali z nas taki transport i pognali nas w Czerniakowską. No i wtedy właśnie jak przechodziliśmy, ojciec był z nami, ale już coś przeczuwał, że coś tutaj może być tego. Wiem, że dał mi taki zegarek, który zawsze używał, taką cebulę miał, jakiś tam portfel i coś tam, jakieś kilka drobiazgów, żebym ja to miał. No i tak szliśmy wzdłuż muru ograniczającego stocznię w kierunku stacji pomp i tam był taki wyłom w murze zrobiony chyba przez jakiś pocisk artyleryjski, ale taki duży ten wyłom, i tam stali jacyś oficerowie niemieccy, chyba tam ktoś z Gestapo był między nimi, i tak wyławiali z tego tłumu jakichś młodszych mężczyzn. Ojciec był taki dość wysoki, nie był taki młody, ale być może ktoś go tam poznał z tych, którzy mieli jakąś styczność z portem. Jak go skojarzył, że to kierownik, być może skojarzył z tym, że on ich tam okłamał w wielu przypadkach, w każdym razie go wyłowili. Nas pognali, nawet nie mogliśmy się pożegnać. No i właściwie do lutego 1945 roku nie wiedzieliśmy, co się z ojcem dzieje. Wiem, że mieliśmy jakieś nadzieję, że może właśnie dlatego, że znał niemiecki, może jakoś się tam wybronił i może w jakimś obozie czy gdzieś tam siedzi, wzięli go do jakiegoś obozu. No ale dopiero jak Warszawa została w cudzysłowie „wyzwolona”, to właśnie Adam Wiśniowski, jeden z pierwszych, pojechał do Warszawy, żeby się zorientować, czy mogą tam wrócić, czy nie. No i później bardzo szybko wrócił właśnie z tą wiadomością, że tam rozkopano mogiłę po przeciwnej stronie Czerniakowskiej. Tam ktoś wiedział, że było jakieś rozstrzelanie i tych ludzi tam pochowano. No i jak rozkopali ten grób, to rozpoznał ojca po jakichś tam szczegółach garderoby. Nie wiem, w jakim stanie, bo nam nie opowiadał, w jakim stanie były zwłoki, ale mówił, że głównie właśnie po tych drobiazgach, które tam znalazł, rozpoznał ojca. No i ojciec został pochowany na cmentarzu Czerniakowskim w stoczni, która już zaczynała działać. Zrobili mu taki żelazny krzyż i do tej pory ten krzyż na grobie ojca się znajduje.
Znaczy, jest taka relacja pana Molaka, to był taki pracownik, który jeździł na którymś ze statków, jakimś takim technikiem był, za coś tam odpowiedzialny na tym statku, a mieszkał też w porcie. […] On i jego żona się uratowali. Jak się uratowali? On był starszy, może dlatego jakoś uniknął tej selekcji, jakoś przeszedł. On wiedział o tym, że tam właśnie rozstrzelali tych ludzi i był prawie pewien, że tam ojciec także został rozstrzelany. Nawet w monografii o Powstaniu Borkowskiego jest w dwóch miejscach relacja Molaka. To jest jedna z tych relacji, że jedną z pierwszych ofiar był właśnie kierownik portu, Feliks Słoczyński.
Zdaje się, że kilkunastu. To była taka niewielka grupka. Oni tam prawdopodobnie może nie stali zbyt długo, może im się nie chciało już.
Tak jak normalnie, Pruszków. Pamiętam, że była piękna pogoda, upał, taki wrześniowy, ale upał. I ten tłum ludzi – takie to wszystko zbiedzone, z jakimiś tłumokami, walizkami. Widziałem, że po drodze wielu zostawiało ten bagaż, bo nie mogli już udźwignąć. No i wieczorem doszliśmy do Pruszkowa. Zakwaterowali nas w jakimś kościele. Nie pamiętam, co to był za kościół, w każdym razie tam spędziliśmy noc. Ale pamiętam ten widok, jak się obracaliśmy. Ja przynajmniej parę razy się obracałem. Zresztą, jak doszliśmy do tego kościoła, to tam nas już tak jakby rozpuścili, żeby każdy tam szukał sobie [miejsca]. Ludzie poszli jeszcze trochę na bok, gdzieś tam załatwiać swoje potrzeby. Pamiętam jakąś babcię, która się modliła, przepraszała pana Boga, że tutaj kala jego [miejsce], ale że nie może inaczej. W każdym razie jak odwróciłem się, ten widok płonącej Warszawy to mam do dzisiaj, już tego nie wymażę z pamięci. Całe niebo płonęło. No i później na drugi dzień już była selekcja w tym obozie. Wtedy nam dali po raz pierwszy jakiś posiłek, taką jakąś kawę wydawali i chleb w bochenkach. Rzucali w ten tłum i tam każdy coś tam łapał; jeden złapał więcej, drugi mniej, jeden nic. Jakoś się tam ludzie dzielili później. No a na ogół była solidarność, tak że coś tam zjedliśmy już w każdym razie. No i teraz był problem, no bo z nami to mama nie przedstawiała dla tych Niemców, którzy tę selekcję robili, jakiejś takiej siły roboczej. Ja byłem za mały, natomiast był duży znak zapytania z Haliną. Baliśmy się, żeby oni jej nie skierowali na te roboty do Niemiec. Bo to był taki żal, bo wyselekcjonowali takich ludzi młodych, zdrowych, żeby wysłać ich do Niemiec na roboty. No, ci ludzie na ogół przeżywali później i tam wracali, no ale takie rozstanie się, to… No i mama, całe szczęście, że miała tam po zaszywanych trochę złotych dolarów, no i wsunęła temu lekarzowi, który robił tę selekcję. To był chyba jakiś Polak albo folksdojcz czy coś takiego, w każdym razie orzekł, że Halina ma gruźlicę, no i w związku z tym została. No i stamtąd nas wywieźli, sformułowali taki pociąg. Też oczywiście [załadowali] w wagony bydlęce, ale nie takie straszne, jak te wywózki do Oświęcimia czy do obozów zagłady, bo tam to już ładowali, ile się tylko dało, a jak połowa umarła w transporcie, to też tym się nikt nie przejmował. Więc tutaj to tak w miarę te warunki były. Zresztą nie była to długa podróż, bo nas zawieźli gdzieś pod Częstochowę. Też nie pamiętam tej wsi, gdzie nas zostawili. Na taką bocznicę zawieźli, wyładowali, no i puścili. Każdy sobie musiał [radzić sam]. Całe szczęście, ludzie byli wtedy jednak bardzo solidarni, bo wiem, że cała wieś się zgromadziła, bardzo szybko porozbierała, każdy kogoś tam wziął.
No właśnie nie pamiętam. Tak wtedy człowiek się tym nie interesował. Później, jak to pisałem, to już było za późno, żeby się kogoś nawet zapytać.
No, byliśmy tam kilka tygodni, bo okazuje się, że złapałem tyfus. Całe szczęście, że wylądowaliśmy u rodziny lekarza miejscowego i wyleczył mnie z tego tyfusu. Ale to trwało trochę, później jakaś rekonwalescencja, żeby jakoś tam przyjść [do siebie].
Bardzo blado. No bo tak właściwie to mama się [wszystkim] zajmowała, byliśmy razem i na tę rodzinę to tak nie bardzo zwracałem uwagę. Pamiętam tego pana doktora trochę, ale to też bardzo mgliście. W każdym razie jak się tam już zebrałem, no to mama postanowiła jechać do Krakowa, dlatego że mieliśmy tutaj to zaplecze duże, rodzinne, Wiśniowskich. Ale nie pojechaliśmy, no bo wtedy to ciężko było z transportem. Na ogół to były transporty jakieś wojskowe, które jeżeli wieźli jakiś transport taki, czy żywności, czy amunicji, czy coś takiego, że można było [znaleźć] trochę miejsca, na którym można było się tam gdzieś zmieścić, przysiąść, no to zabierali. W ten sposób myśmy dojechali do Częstochowy.
Nie, najpierw do Częstochowy, bo to była wieś niedaleko od Częstochowy. Tam też spędziliśmy, nie wiem, czy tydzień, czy [więcej], w każdym razie trochę czasu spędziliśmy, zanim się mamie udało złapać jakiś pociąg, którym już pojechaliśmy do Krakowa. Jeszcze taka dodatkowa [zdarzyła się] przygoda, w pewnym sensie. Tam na plebanii, jak mieszkaliśmy u księdza Hilchena, to poznaliśmy taką panią, starszą już osobę, która była inwalidką, miała uszkodzony kręgosłup, chodziła cały czas w jakimś takim gorsecie. Bardzo inteligentna osoba, znała świetnie angielski. Przyszła właśnie do księdza, bo przychodziła do niego i uczyła go angielskiego, bo on się chciał nauczyć angielskiego. Znał niemiecki, ale nie znał angielskiego. I po prostu przyszła na lekcję, no i później już została; została po prostu z niczym, bo przyszła z torebką i tak została. No i mama, która miała zawsze takie instynkty opiekuńcze, zaraz się tam nią zaopiekowała. Zresztą osoba była taka właśnie dość niezaradna życiowo i łatwo się poddała. No i jakoś tam mama ją żywiła, jakoś tam postarała się o jakieś ubranie dla niej i ona razem z nami później już się trzymała. No i właśnie nie znam jej nazwiska. Tam imię tylko jest, i też w tej chwili nie pamiętam, ale to imię jest [zapisane] w moich wspomnieniach. No i ona z nami pojechała do tej Częstochowy, ale tam została już, bo była osobą bardzo pobożną. Gdzieś tam wynajęła pokój blisko klasztoru, tak że codziennie sobie mogła pójść na mszę do klasztoru. To dla niej było bardzo ważne. Myśmy ją tam zresztą odwiedzali, a poza tym ona jeszcze kilka razy przyjeżdżała do Krakowa, bo też miała jakąś rodzinę w Krakowie, i wtedy się zawsze widywaliśmy. A później jakoś kontakt się urwał. Nie wiem, kiedy zmarła, bo tak się ten kontakt urwał. Więc takie były właśnie różne przypadki jakichś takich zawiązanych przyjaźni – jak to w biedzie wszyscy byliśmy, to jakoś się przyjaźniliśmy.
Tak, no bo była jeszcze oczywiście okupacja niemiecka. Myśmy przyjechali… Już nie pamiętam, ale gdzieś chyba w listopadzie przyjechaliśmy do Krakowa, bo jeszcze do jakichś… Wiem, że było trochę czasu do świąt. Chciałem jeszcze tylko tutaj powiedzieć o tej rodzinie, u której my tam zostaliśmy. Jestem po prostu pełen podziwu dla tych ludzi, bo to była taka zasiedziała krakowska rodzina, trzy siostry.
No, Wiśniowskie. Jedna nazywała się Wiśniewska, bo wyszła za mąż za Wiśniewskiego, więc zmieniła sobie jedną literkę.
Pamiętam, pamiętam. Aniela, Helena, Jadwiga. Helena wyszła za mąż i ten wujek Wiśniewski to był Henryk. Pamiętam, bo z nimi byliśmy bardzo zżyci. No i teraz tak, okupację niemiecką tutaj w Krakowie przetrwały. W Krakowie jak się ktoś nie angażował w jakieś podziemie, w jakieś [działania konspiracyjne], to właściwie spokojnie sobie przeżył. No i one tak sobie spokojnie tutaj żyły. Mieszkanie takie na Podgórzu, na Zamoyskiego, takie typowe właśnie, z takim podwórkiem, otoczone z trzech stron, taka podkowa, takie ganki, które łączyły to wszystko. Sanitariaty były gdzieś tam na tych gankach, trzeba było mieć klucz i tam iść do tego. Woda na klatce schodowej. No i na nich zwaliła się… no po prostu nawała taka tych oberwańców z Warszawy. Pierwszy byliśmy my, ale później zaraz zaczęli się następni. Przed Bożym Narodzeniem to tam było, nie wiem, dobre kilkanaście osób dodatkowo. No i te ciotki, dla których to był jakiś taki kataklizm, prawda, one były tak serdeczne, tak nas przepraszały cały czas, że nie mogą więcej nam dać, że same tutaj żyją tak na granicy dosyć. Wiem, że mama od razu zaczęła jakoś dorabiać. Mama bardzo dobrze piekła jakieś wyroby cukiernicze, więc robiła jakieś torty i wstawiała do [cukierni], bo były w Krakowie takie prywatne cukiernie. No więc tam z tego, nie wiem, dużo nie było, może nie był to duży zarobek, no ale zawsze coś tam starała się pomóc. Poza tym starała się kuchnię prowadzić, żeby te ciotki jakoś odciążyć od takich spraw cięższych. No i później tam doszlusowali powoli, siostra mamy z rodziną, z dziećmi, była trójka dzieci, trójka chłopaków. Zresztą w sumie później było czterech tych chłopaków, bo ciocia chciała mieć koniecznie córeczkę, no ale przy czwartym już się załamała. Później dołączył ich tata, też wujek Heniek, tylko Mróz, to już była rodzina Mrozów, tylko ciocia była Wiśniowska z domu. Jego historia też jest ciekawa, bo on… Dokładnie nie wiem, co robił w Powstaniu. Nie brał, zdaje się, udziału w walkach, nie wiem, co tam porabiał.
Henryk Mróz, tak. Ale wiem, że po zakończeniu Powstania, jak Niemcy przystąpili do palenia Warszawy, niszczenia, żeby tam kamień na kamieniu nie został, bo to rozkaz Hitlera, to on się ukrywał z kilkoma jeszcze innymi mężczyznami, ukrywał się cały czas gdzieś w takich ruinach. Gdzieś tam sobie znajdowali na przykład jakiś pokoik, który ocalał gdzieś na trzecim piętrze, a drugie piętro i pierwsze, i może część parteru właściwie prawie że nie istniała, gdzieś tam jakieś resztki klatki schodowej, coś takiego, więc tam nikt nie przypuszczał, że tam ktoś może być. W nocy schodzili, tam po piwnicach łazili, szukali jakiegoś pożywienia, co ktoś tam zostawił.
Robinson, taki robinson warszawski, tak.
Nie wiem, właśnie tego nie wiem. Lech to by wiedział pewnie, najstarszy jego syn. W każdym razie później opowiadał, że już później byli tak zmęczeni tym takim uciekaniem stale, ponieważ Niemcy systematycznie to niszczyli, to oni się musieli akurat przesuwać odpowiednio, szukać następnego miejsca. Tutaj działały takie brygady, które przeszukiwały te wszystkie piwnice, czy tam coś nie ma jeszcze wartościowego, pod nadzorem Niemców. Jakby coś [znaleźli], to wszystko wynosili, żeby to gdzieś wywieźć. Wujek Heniek opowiadał, że się jakoś skumali z tymi… Bo to byli Polacy wzięci do takiej roboty, przymuszeni, że się skumał z nimi, i że powiedzieli mu, że jak tutaj się zgłoszą, to w tej chwili nie ma tu jakichś represji, że ich włączą do tych brygad po prostu i będą pracowali. I tak zrobili. Pracowali jeszcze ze dwa tygodnie, później to rozwiązali wszystko i ich puścili. No i wtedy wujek dojechał do Krakowa. Znalazł się tam jeszcze ten dziadek, Alfred, który miał dzieci rozsypane po Polsce.
No to były… Zaraz, zaraz. Żebym tutaj głupstwa nie strzelił. Tak, to były siostry. Dziadek w międzyczasie się ożenił drugi raz i z tą żoną, zresztą niewidomą osobą, która zajmowała się masażami, też trafił do Krakowa. Adam, ten brat mamy, który był właśnie ranny… Dla mnie też nie jest jasne, jak on tam dowędrował, bo to nie była jakaś prosta sprawa. Bo on mówił, że gdzieś wylądował, widocznie tam wywieźli ich do Tarnowa, i gdzieś w jakimś jeszcze szpitalu w Tarnowie, go leczyli, jakąś taką rehabilitację trochę robili. Jedną rękę miał właściwie niesprawną przez jakieś dwa lata chyba. Później to rehabilitował się długo i wreszcie jakoś mu to przeszło, ta rana płuc się wyleczyła. Ale jeszcze gdzieś po drodze do Krakowa zatrzymał się w jakiejś wsi, koło Suchej. I wiem, że później, jak bywał u nas, już grubo po wojnie, to prosił mnie, żebym tam go zawiózł, bo on chciał odszukać ludzi, u których się zatrzymał i go gościli przez jakieś tam dwa, trzy tygodnie i dopiero później stamtąd do Krakowa przyjechał. W każdym razie tak jak mówiłem, koło świąt Bożego Narodzenia to tam był tłum i ciotki to jakoś z uśmiechem wszystko przyjmowały.
Po wojnie to dość szybko, bo gdzieś na wiosnę. Bo tam Adam był, pierwszy pojechał, właśnie żeby zobaczyć, czy tam jest do czego wracać, ale ponieważ odkrył grób ojca, to myśmy musieli pojechać, na pewno [zorganizować] pogrzeb, bo ojciec jest pochowany w Warszawie, na cmentarzu Czerniakowskim. Więc na pewno byliśmy gdzieś tam w lutym czy początek marca, coś takiego. A później to ja jeździłem tak dość systematycznie, bo wrócili właśnie i zagospodarowali się już jakoś, Adam z rodziną. On podjął pracę w stoczni. Stocznia zaczęła działać, więc on tam zaczął pracować. Na terenie stoczni zbudował sobie… On był taki złota rączka, więc własnymi siłami, z różnych resztek, które tam gdzieś [został] przy rozbiórce jakichś baraków, takich tych uszkodzonych, wygospodarował jakieś deski i z tych desek sklecił sobie całkiem przyzwoity domek, który zresztą dzielił wspólnie z tym Molakiem, o którym mówiłem. Tam właściwie był jeden pokój, kuchenka i to wszystko chyba, jakaś spiżarka taka. Dookoła mały ogródek, bo on też uprawiał zawsze coś. Jego żona, Wanda, też tam coś zawsze w ziemi dłubała, a wtedy to było dość ważne, żeby coś sobie uhodować.
Tak, tak, bywałem, tak. A jeszcze i u tych Mrozów też bywałem. Oni wrócili do swojego mieszkania, mieszkali na Nowosieleckiej i ten dom właściwie ocalał. Był trochę splądrowany, ale właściwie nie był uszkodzony. Oni jakiś czas mieszkali w Milanówku, bo musieli jakoś tam trochę poporządkować to wszystko jakoś. Wujek już podjął pracę. Ciocia, nie wiem, ona była z zawodu nauczycielką, więc chyba też zaczęła już jakoś pracować. Ale w każdym razie dojeżdżali do pracy z tego Milanówka. Prawie rok chyba mieszkali w Milanówku i później już wrócili na swoje stare śmieci na Nowosieleckiej. Wtedy ja zostałem zaproszony, bo mama moja już postanowiła zostać w Krakowie. Nie chciała wracać, bo tam wszystko jej ojca przypominało. To miejsce tak było blisko portu, więc jakby się zaczepiła w porcie, to byłoby to dla niej jakimś takim obciążeniem. A tutaj znajomi z tej branży zaproponowali jej pracę w żegludze krakowskiej, więc tam była sekretarką i tutaj postanowiła już zostać. No ale ponieważ było ciężko z tej małej pensyjki jednej, to tam Mrozowie postanowili ją trochę odciążyć i zaprosili mnie. Bo pytała pani o edukację. Wtedy podjąłem wreszcie edukację szkolną i w Milanówku chodziłem chyba pół roku do szkoły, bo tak jakoś trafiłem, coś nadrabiałem. Tak że chyba tam ukończyłem… Tam chyba byłem dłużej, półtora roku. Te pół, no to tak zaliczyli mi piątą klasę i później szóstą skończyłem w Milanówku. Jak wrócili Mrozowie do Warszawy, to jeszcze u nich rok mieszkałem i siódmą klasę ukończyłem u sióstr nazaretanek.
No dość długi czas, tak. Ale to były warunki, bo tam oni mieli… No, w Milanówku było więcej, nie pamiętam, ile, ale było dwa pokoje, kuchnia, natomiast na Nowosieleckiej to był jeden taki pokój, może miał dwadzieścia metrów kwadratowych, kuchenka, z oknem wprawdzie, ale taka, że tam mieściło się łóżko jedno, no i ubikacja. Łazienki właściwie nie było, myło się w kuchni, w jakiejś miednicy. Spanie było takie, że w tym dużym pokoju był tapczan duży, jedno łóżeczko, najmłodszy synek miał to łóżeczko; ciocia z trójką na tym tapczanie, ja na materacu na podłodze, a wujek miał samodzielne łóżko w kuchni, no i tak to…
Takie powojenne warunki, tak.
Kraków, 18 listopada 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk