Janina Westermark

Archiwum Historii Mówionej

Janina Westermark, z domu Małecka, urodzona 3 marca 1929 roku.

  • Proszę powiedzieć, gdzie się pani urodziła, kim byli pani rodzice?


Urodziłam się w Forcie Sokolnickiego. Moja mama jest wnuczką chłopa pańszczyźnianego. Mój ojciec, wtedy kiedy ja się urodziłam, był policjantem.

  • Jak się nazywała mama?


Mama Bronisława Szmel.

  • Z domu?


Z domu, tak. Rodzice jej mieli gospodarstwo w Regułach.

  • Czyli w zasadzie była córką chłopów?


Tak.

  • Natomiast tata nazywał się?


Jan Małecki. Z takiej rodziny, o której niewiele wiem, ale chyba była dosyć ambitna, bo poziom wykształcenia tam jednak ocierał się o co najmniej podstawowy, w odróżnieniu od wykształcenia mojej mamy, którą do szkoły posyłano, miała szansę chyba być cztery miesiące, a posyłano ją dwa. Tak że w tym czasie nauczyła się czytać, a jeżeli chodzi o pisanie, to było to z trudem, ale sobie radziła. Poza tym to, co pisała, było ważne.

  • Pisała do pani?


Tak, mam jej ostatnie listy, już wtedy kiedy ja byłam dorosła, i jej sugestie, jak wybrnąć z takiej czy innej sytuacji, były absolutnie do zaakceptowania. W ogóle mój intelektualny kontakt z mamą był znacznie większy niż z ojcem. No, tak się to złożyło. Na pewno na pewno inteligencję przewyższała ojca, chociaż on sobie z tego nie zdawał sprawy.

  • Proszę powiedzieć, jak to się stało, że urodziła się pani w Forcie Sokolnickiego, nie w szpitalu?


Nie, nie, nie. Ja byłam siódmym dzieckiem rodziców i oni się znaleźli po kilku latach małżeństwa właśnie w Forcie, w związku z tym, że ojciec wcześniej był jakoś w wojsku związany z generałem […] Żeligowskim. Tak przypuszczam z tych opowiadań mamy i rodziców, że oni się tam musieli spotkać, właśnie na ulicy Czarneckiego, wśród tych nowo powstających domów.

  • Bo willa Żeligowskiego sąsiadowała z Fortem.


Jest bardzo blisko, tak. Jeszcze wtedy Szkoła Rodziny Wojskowej nie była zbudowana, tak że kontakt z tym domem, ogrodem generała Żeligowskiego był bezpośredni. I właśnie z opowiadań mamy wiem, że mnie jako maleńkie dziecko niosła na rękach, uciekając przed jakimś mężczyzną z siekierą, bo to był czas, kiedy wokół Fortu były tylko wertepy. Wtedy mama przerzuciła mnie przez ten płot w ręce generała. Tak że to już przypieczętowało mój los, trafiłam w dobre ręce. A po kilku latach małżeństwa (już wtedy wszystkie dzieci przede mną były urodzone) tata, myślę, że właśnie dzięki temu kontaktowi z generałem uzyskał to miejsce w Forcie. A uzyskał je z tego powodu, że to było mieszkanie, za które się nie płaciło. Ojciec wtedy już był w policji. Ważne to było, dlatego że opłaty za mieszkania wówczas były tak duże, że to absolutnie nie było w zakresie możliwości rodziców. No i tak się złożyło, że po wielu kłopotach, bo bardzo niedługo przed moim urodzeniem, zmarła ich córeczka czteroletnia, Wanda, która była oczkiem w głowie taty.

  • Jedyną córeczką.


Jedyną córeczką wśród kilku chłopców. No i mimo że mama już nie powinna była rodzić, bo była po operacji nerek i lekarze jej zabronili, to tata powiedział: „A może to będzie córka”. No i takim sposobem jestem na tym świecie. No a mama po prostu była w takiej sytuacji, że była sama w domu, urodziła mnie, poradziła sobie z pępowiną, no i co najważniejsze, urodziłam się w czepku. W czepku takim, że mama myślała, że to jest w ogóle kukiełka, a nie dziecko. Tak że jak zdjęła ten czepek, to okazało się, że wszystko jest na miejscu.

  • Czy mogłaby pani wymienić imiona braci?


Tak. Aleksander, Henryk i Ludwik. I jeszcze był Kazimierz, który był synem mojej mamy z pierwszego małżeństwa. Ona miała osiemnaście lat, jak wtedy wyszła za mąż. On w każdym razie zmarł wcześnie i ten Kazik się urodził już po śmierci swojego ojca. Aleksander niestety w 1941 roku został z Fortu zabrany przez Gestapo, zginął w Auschwitz. Henryk chorował ciężko na gruźlicę kości i po wielu moich staraniach o jego zdrowie, w wieku dwudziestu dwóch lat zmarł. A Ludwik przeżył do czterdziestu pięciu lat, ale tutaj była… Moim zdaniem miał świetną żonę i rodzinę. Niemniej popadł w zależność alkoholową autentycznie i w efekcie popełnił samobójstwo.

  • Kazimierz z pierwszego małżeństwa, trzech braci, plus Wanda.


Tak. Jeszcze niestety tak się złożyło przed moim urodzeniem, że mama wtedy była bardzo ciężko chora i trzeba było wybrać albo siedmiomiesięczne dziecko, albo matka kilkorga dzieci. No i wybrano.

  • Pani dzieciństwo i nie tylko dzieciństwo to właśnie Fort Sokolnickiego.


Tak.

  • Proszę powiedzieć, jak pani wspomina to dzieciństwo? To nietypowe otoczenie dla dziecka.


Nietypowe, nietypowe. Więc ja pamiętam siebie jako zupełnie małą i to, co piszą o tych Cyganach i o tych wertepach i tak dalej, to jest prawda. Ja to jakoś widzę. Bo pamiętam siebie taką malutką, drepczącą jeszcze po tym wyjściu, po tym pomoście, jeszcze wtedy kiedy park nie był urządzony, kiedy jeszcze te suche… Jak one się tam nazywają?

  • Fosy?


Fosy. Jeszcze były niezasypane. Więc jak patrzę na to, to mam duszę na ramieniu, że nie spadłam. Ale nie spadłam. Potem jest ten czas, kiedy Fort się przekształcał przez wszystkie lata w magazyny dla kolejnych archiwów i zbiorów archiwalnych, co jest dla mnie szalenie ważne w historii Fortu. Ten fakt w tej chwili w przekazywanych informacjach o Forcie jest właściwie niedostrzegany, bo są najczęściej informacje, że był w okresie międzywojennym gestii wojska i koniec, a jest tutaj bardzo [dobrze] udokumentowana informacja na temat tej funkcji Fortu, proszę jakoś to uzewnętrznić.

  • Ale ten okres pani dzieciństwa do wybuchu wojny, czyli dziesięć lat…


Zaraz pani powiem. Najpierw to był ten czas, kiedy w Forcie byli wszyscy, i magiel, i rozmaite tam urządzenia, i bardzo wielka sterta desek. To był czas, kiedy urządzano te półki dla archiwum łomżyńskiego, jak się potem okazało, bo w którymś tam momencie stwierdziłam, co to było naprawdę.

  • No ale wspomniała pani o maglu, czyli tak naprawdę państwo mieszkali w jednej części tego Fortu. A cała reszta w jaki sposób była…


Proszę pani, cała reszta to było w sumie w końcu dwóch woźnych archiwów, tylko. To były trzy rodziny.

  • A magiel?


Magiel to ktoś tam zainstalował. To były jeszcze takie czasy przedpotopowe. Wiem tylko, że na pewno mój brat najmłodszy, Ludwik, miał zniekształconą dłoń, bo podłożył. Tak że ja długo w ogóle nawet nie wiedziałam, że coś takiego się zdarzyło. Natomiast w tym momencie kiedy się to wszystko uporządkowało, kiedy to archiwum, że tak powiem, zainstalowano, to wtedy już opiekę nad całym działaniem Fortu objął głównie pan Felczak, który był tym opiekującym się zbiorami i Fortem, zatrudniony z Archiwum Akt Dawnych. Chociaż znalazłam informację, że on był zatrudniony z Archiwum Akt Nowych. Ale dla mnie ten czas należał w mojej świadomości do Archiwum Akt Dawnych, ponieważ archiwum łomżyńskie jakoś było związane z Archiwum Akt Dawnych.

  • W którym roku to archiwum się zainstalowało, jak pani powiedziała, w Forcie?


Proszę pani, to był początek lat 20. To jest na pewno napisane. Ale naprawdę ja byłam malutkim dzieckiem i, że tak powiem, porządek w Forcie był taki.

  • Powiedziała pani, a pani się urodziła w 1929, czyli początki pani dzieciństwa to są lata trzydzieste.


No to muszę tu zrobić błąd.

  • Czy pani pamięta ten moment, kiedy tam powstawało to archiwum?


Tak, musimy to sprawdzić, bo tu na pewno… Ale nie ulega wątpliwości, że ja byłam mała, więc to był początek, lata… Bo ja ciągle myślę o tym okresie międzywojennym.

  • To też jest okres międzywojenny.


Tak, ale to są lata trzydzieste. Lata trzydzieste, bo w 1932 był organizowany park. […] Wtedy porządek jest taki, że o godzinie dziesiątej zamyka się bramę, po obu stronach tego mostku powstają ogródki warzywne i kwiatowe obu […] woźnych. Oczywiście ogródek pana Felczaka jest piękniejszy, jest po stronie południowej, tak że…

  • A pamięta pani, jak się nazywał drugi woźny?


Nie pamiętam nazwiska, nie, nie, nie. Tutaj był ten kontakt dużo, dużo, dużo mniejszy, natomiast Felczakowie to była taka rodzina, którą świetnie pamiętam.

  • Czy tam były też dzieci, z którymi się pani bawiła?


Państwo Felczakowie mieli jednego syna, z którym się absolutnie bawiłam, a ci sąsiedzi bliżej, przez ścianę ze mną, mieli kilkoro dzieci, więc ja w mieszkaniu tego pana woźnego, najbliżej usytuowanego, bywałam wiele razy, ale to są takie niewielkie wspomnienia. Najbardziej emocjonujący to jest ten moment, kiedyś byłam u nich w tym mieszkaniu, które ma okno wychodzące na dziedziniec, i wtedy właśnie była wielka burza i jakiś piorun przeleciał po instalacjach elektrycznych. To był moment, który pamiętam.

  • Jak miał na imię syn pana Felczaka?


Jak on miał na imię? Zdzisław, moim zdaniem Zdzisław, tak, tak, tak. To był taki jedynak wypieszczony. Pani Felczakowa smażyła mu wspaniałe naleśniki, o których myśmy marzyli, ale on przychodził bardzo często do nas i taką zupę kapuścianą jakąś, którą lubiła moja mama, chętniej zjadał z nami niż te naleśniki. To były takie, takie po prostu odczucia dziecięce.

  • No właśnie, wokół sporo domów i tam dzieci, więc pani dzieciństwo to chyba zabawy nie tylko z najbliższymi sąsiadami, ale…


Proszę pani, jak powstał park w 1932 roku…

  • Park Żeromskiego.


Park Żeromskiego. Była ta piękna aleja, która łączyła mój Fort z ulicą Mierosławskiego i z takim domem Mierosławskiego 19, gdzie mieszkali państwo Kamieńscy z Zosią. No i ta Zosia, która miała wtedy dwa i pół roku, przychodziła z mamą i babcią do parku, a ja biegałam po tej alei, mając pięć lat, i bardzo mi się ta Zosia spodobała. To był teren, w którymśmy się poznały i to było na pewno zainteresowanie z obu stron, ale to była ze strony Zosi, jak ja to teraz oceniam, taka miłość do lalki przytulanki, z której nie można zrezygnować.

  • Pani była tą lalką.


Ja byłam tą lalką przytulanką długo, już po 1939 roku, po wojnie, kiedy zmieniła się sytuacja, kiedy ja już miałam dwanaście lat i zupełnie inne środowisko i kiedy właśnie ta potrzeba serdeczności ze strony Zosi już była dla mnie za trudna. Ale to było moje pięć lat w tej rodzinie, bo to się, że tak powiem, przerodziło na codzienny kontakt, na moje nocowanie z soboty na niedzielę, na wyjazd do Stróżewa, majątku ciotki Zosi. To była dla mnie w tej chwili sytuacja zupełnie niecodzienna, bo to był ostatni moment, kiedy ja mogłam zobaczyć, jak wygląda majątek ziemski z całą hierarchią, z ludźmi usytuowanymi we wszystkich szeregach, z takim domem, który trudno nazwać pałacykiem, ale dom właścicieli, no i te czworaki, które budziły moje zainteresowanie. Ale to wszystko było na zasadzie takiego wrażenia jak w filmie. To nie były odczucia, raczej jakieś takie obserwacje, raczej obserwacje bez oceny, ale to był ostatni moment, bo to był 1938 rok. W 1939 roku przyszli Niemcy, wyrzucili właścicieli, a w 1945, kiedy przyszła reforma rolna, wykończyli ich do końca. Pamiętam, że po wielu, wielu latach odwiedzałam córkę ciotki, właścicieli, Marysię Mieczyńską.

  • W Stróżewie?


Nie, w Warszawie.

  • Bo już tego majątku nie było?


Nie, już nie było. W tym mieszkaniu, gdzieś w Warszawie, w jednym z pokojów były meble z ich sypialni. To było takie sentymentalne wrażenie, ale jednak wielka przykrość.

  • Czy ma pani jakieś wspomnienie najpiękniejsze z tego czasu, z tego pobytu na wakacjach u rodziny Zosi?


No, to w ogóle rano wyprawy na tak zwaną zielonkę.

  • Co to było ta zielonka?


To się jeździło w wielkim wozie zaprzężonym w konie, gdzie zbierało się… To było, nie wiem, skoszone – pasza dla zwierząt. Ale obok tego wozu, gdzie myśmy [były] we czwórkę, bo to była Zosia, ten Jaś i Marysia Mieczyńscy, dzieci właścicieli, ja – ranek, ale potem jakieś pół dnia i w każdym razie słońce i obok dziewczyny zbierające te skoszone zboża, no i ten ekonom z autentyczną szpicrutą. No i jeszcze takie dziecięce buzie przyklejone do ogrodzenia domu właścicieli, no i przede wszystkim te czworaki z tymi główkami.

  • To były po prostu takie przejażdżki…


Tak, te wyprawy po prostu. Jedną z najmilszych to była taka przejażdżka tak zwaną linijką. Jak myśmy tylko przyjechały do Stróżewa, to jakiś sąsiad z tą linijką zajechał, no więc dzieciaki na linijkę i wyprawa między zbożami. Więc to pamiętam jako taką najmilszą [przejażdżkę]. Ale też pamiętam, że przy… Bo zwykle te posiłki, obiady się odbywały w wielkim pomieszczeniu, przy długim stole. Z jednej strony właściciel, który był skłonny tworzyć jakieś wiersze, coś takiego, a po przeciwnej stronie pani Anna Kamieńska z Zosią, a ja na końcu stołu. Więc hierarchia zachowana absolutnie i po prostu ta hierarchia i te bariery klasowe, że tak powiem, zaczęłam odczuwać w miarę wzrastania.

  • Proszę powiedzieć, gdzie ten majątek był usytuowany?


Ja to zanotowałam dokładnie, ale musimy po prostu zerknąć.

  • A cała podróż trwała długo?


Najpierw trzeba było dojechać właśnie do… No, w tej chwili musimy sobie pomóc. A potem już ciotka Zosi przyjechała bryczką, zabrali nas, tak że przez las jedziemy, jedziemy…

  • Wyczytałam w książce bardzo ciekawą historię dotyczącą państwa Kamieńskich. To rzecz, która się działa w domu państwa Kamieńskich. Zresztą przyniosłam w ogóle niegodne pani opowieści pierniczki toruńskie. Proszę bardzo.


Dziękuję bardzo. Tamte były malutkie i okrągłe.

  • […] Jak te pierniki się przygotowywało? Bo pani uczestniczyła…


Ja tylko pamiętam wielki gar z gotującą się…

  • Chyba miodem.


Miodem, z gotującym się, takim bulgoczącym. No i byłam tak zaciekawiona, że rzeczywiście włożyłam ten paluch, ale jakoś widocznie tak szybko go wyjęłam, że nic złego się nie stało. Wiem, że pani Anna się ubawiła ogromnie tą moją ciekawością.

  • Pamięta pani ten zapach miodu?


Pamiętam wygląd i bulgotanie głównie, ale to mnie rzeczywiście interesowało, tak.

  • I potem smak tych pierników.


Tak, były tak dobre, żeśmy z Zosią tam chętnie zaglądały.

  • Gdzie one były przechowywane?


One były przechowywane właśnie w ich największym pokoju. Po lewej stronie stał taki wielki kredens z bardzo piękną zastawą. I w jednym z pojemników, z tych waz, była waza do zupy i tam właśnie one były chowane. Tak że wiedziałyśmy, gdzie szukać.

  • Odkryłyście ten schowek.


A potem jeszcze z Zosią w 1939 roku byliśmy w Druskiennikach. To jest też szczególne doświadczenie. To taki kurort.

  • Co pani zapamiętała z Druskiennik?


Przede wszystkim ten kurort, w którym myśmy byli.

  • To było sanatorium?


To nie było sanatorium. To było prywatne…

  • Pensjonat.


Pensjonat. Właścicielkami były chyba trzy albo cztery siostry, stare panny, do których cały personel był zobowiązany mówić „panienko”, z jakimś tam trybem. Wiem, że jak tylkośmy przyjechały, to zaserwowano nam jakieś wspaniałe truskawki ze śmietaną czy czymś tam. Ale to się szybko skończyło i zaczęły się właśnie, niestety, starania ze strony pani Anny, wiążące się, że tak powiem, ze zmniejszeniem kosztów mojego pobytu. Tak że wszystkie posiłki były przysyłane do pokoju, dzielone na tyle, ile trzeba, tak obfite, tak wspaniałe, że to nie było kłopotu. Ale były też próby zainstalowania mnie na jakichś koloniach, właśnie na czas posiłków. Ale to znowu było za kłopotliwe, bo za daleko. I rzecz się właśnie podsumowała w tym momencie nie najmilej, ponieważ to był już koniec sierpnia, pan Kamieński już nie mógł przyjechać po nas i poprosił moją mamę i moja mama przyjechała, żeby nas zabrać. Przyjechała rano i że tak powiem, służba tegoż pensjonatu znakomicie ją poinformowała o tych wszystkich zabiegach. No i tutaj rodzice doszli do wniosku: „Moja kochana, już tam więcej nie pójdziesz”. Ale potoczyło się zupełnie inaczej. Potoczyło się tak, że te ostatnie dni sierpnia właśnie byłam oddzielona od Zosi. Byłam taka dosyć samotna. No ale potem, jak wybuchła wojna, to wszystko się zmieniło.

  • Wróciłyście do Warszawy przed wybuchem wojny, tak?


Tak, jeszcze w sierpniu, dosłownie kilka dni.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny, 1 września? Czy sam dzień wybuchu pani pamięta?


Tak, oczywiście. Pamiętam, oczywiście, byliśmy w mojej, jak to nazywam, kazamacie fortecznej. Tata się wybierał na służbę. Staliśmy przed tym wielkim oknem, nie tyle wielkim, ile potężnym, i patrzyliśmy w niebom, [widząc] takie trzaskające pyłki. No i ojciec stwierdził i mama, że to na pewno ćwiczenie. To pamiętam świetnie. A potem bardzo szybko ogłoszenie, że jest inwazja ze strony Niemiec. No i tutaj [pamiętam] przede wszystkim w czasie całego września te wspaniałe wystąpienia prezydenta Starzyńskiego, cześć mu i chwała.

  • Czyli słuchali państwo radia?


Z otwartych okien sąsiadów, ponieważ w moim osobistym domu miałam radio dopiero, jak wyszłam [wyprowadziłam się] z domu. To był wielki brak, muszę pani powiedzieć, bo na przykład w szkole dziewczyny miały iks informacji, których ja nie miałam.

  • Ano właśnie, szkoła. Bo szkoła to jest jeszcze okres przed wybuchem wojny, kiedy pani poszła do szkoły, pani rodzeństwo najpierw, a potem pani.


Tak, tak, potem ja. […]

  • Mogłaby pani powiedzieć, gdzie chodziła pani?


Ja chodziłam do szkoły 64. na Felińskiego. Pierwsza, druga, trzecia klasa.

  • Bracia chodzili do tej samej szkoły?


Chodzili do tej samej szkoły, a najstarszy brat, Aleksander, był już na trzecim roku Wawelberga. To był mój brat, z którym bym miała chyba największy kontakt, taki właśnie zainteresowany. On decydował o lekturze, którą mam czytać albo nie.

  • Jak pani wspomina szkołę? Pamięta pani nauczycieli?


Pamiętam. W pierwszej klasie była pani Hejmanowska. Pamiętam ją z takiego momentu, kiedy z jakąś dziewczyną siedziałam w pierwszej ławce, tuż przy stoliku nauczycielskim i popadłyśmy w taki chichot nie do opanowania. Wtedy wreszcie nauczycielka kazała nam iść do kąta. Dziewczyna poszła, ja nie. To było dla mnie w ogóle nie do zrealizowania. Dopiero jak była pauza, to stanęłam pod tą ścianą i nauczycielka zaakceptowała. A w drugiej klasie był pan Sedlaczek. I ja sobie w czasie lekcji wyszłam i usiadłam na parapecie okna, nie zwrócił uwagi. To był nauczyciel. A ponieważ ja jakąś byłam też gospodynią klasy, coś takiego, były przerwy, w czasie przerw trzeba było wietrzyć klasę. No i jeden z chłopaków mi tak biegał po tych ławkach, nie mogłam sobie z nim poradzić, ale jakoś, nie wiem, usiadł na podłodze czy co, w każdym razie miałam okazję chwycić go za nogi, wyciągnąć… […] Trzymam za nogi tego chłopaka, ciągnę go przez drzwi – oczywiście korytarze mają te podłogi błyszczące i tak dalej – no i ciskam go tak, że on leci prawie głową do ścian. Pan Sedlaczek przychodzi w tym momencie, patrzy, patrzy, duszę mam na ramieniu i słyszę: „Ale ty jesteś energiczna”.

  • Tyle?


Tak. I z panem Sedlaczkiem miałam już w czasie okupacji spotkanie, kiedy pytał mnie, dlaczego mój brat nie chodzi do szkoły. On był w trzeciej klasie szkoły handlowej. Musiałam mu wytłumaczyć. A rzeczywiście skończył z tą szkołą, zajął się nauką robienia butów. Buty się nauczył robić bardzo dobrze, ale też miał okazję popaść w alkoholizm. To było takie środowisko, niestety.

  • Pamięta pani może imię pana Sedlaczka?


Nie, nie pamiętam.

  • On uczył wszystkich?


Chyba wszystkich, tak mi się wydaje. Tak mi się wydaje, tak mi się wydaje. Ale to są takie właśnie momenty, które pamiętam. Bo potem to już jest okupacja i ta 64. [szkoła] jest przeniesiona na Śmiałą do jakiejś wili, ponieważ gmach jest zajęty przez Niemców, tam był szpital. No i tam poznaję Annę Baruchównę. To jest mój nowy etap życia, bo to jest cała okupacja, już w zupełnie innym środowisku, i tutaj rzeczywiście ten kontakt z Zosią się właściwie zmniejsza do minimum, ale dlatego że ja już nie byłam w stanie zaspokoić jej potrzeby serdeczności, bliskości. Ale potem jednak do końca życia, bo nawet miałam ostatnio kontakty z jej synem i przez cały czas te kontakty się utrzymywały w odróżnieniu od tego, że kontakty z Anną były już właśnie takie bardzo luźne.

  • Właśnie chciałam zapytać o to poznanie Anny, ale w głowie mi zostało jeszcze jedno pytanie dotyczące parku Żeromskiego. Powiedziała pani, że w 1932 roku, kiedy powstał park, tam się poznały też panie, to znaczy pani i Zosia. Czy pamięta pani moment, kiedy pojawiła się w parku Żeromskiego rzeźba Aliny?


Ale to już było później. Ja z tą Aliną to mam tylko taki… Zawsze ją podziwiałam, ale był potem taki moment, ale to już znacznie później, kiedy ją skradziono. Tak że to dla mnie było wielkie, trudne przeżycie. Ogromnie się ucieszyłam, że ją znaleziono, odrestaurowano i że ona jest. Tak, tak, to pamiętam.

  • To teraz wracamy do okupacji.


No więc znalazłam się w 64. [szkole] znowu i tam poznałam Annę, ponieważ… A jeżeli jeszcze chodzi o 64. [szkołę], to wcześniej, przed wojną, był taki moment, kiedy nauczyciele doszli do wniosku, że zmieszają te dzieci z baraków z nami, żeby po prostu… no jakoś…

  • Integrować.


Integrować, właśnie.

  • Gdzie te baraki się znajdowały?


Przy Dworcu Gdańskim, cały ten obszar. Zwiedzałam je z moim ojcem, tak że kiedyś mnie zaprowadził, jak byłam zupełnie mała.

  • Ale z ojcem, który tam służbowo też…


Służbowo, służbowo, tak, tak, tak. Właśnie pokazał mi, jak to wygląda i… smutne. A obok mnie właśnie posadzono taką dziewczynkę, która dla mnie była zupełnie jak kukła, kukiełka, taka owinięta jakimiś brudnymi łachami, oczywiście bez żadnego udziału w lekcji. Nie udał się ten eksperyment, natomiast cała klasa była zawszona. I to jest też taka pamięć, doświadczenie z tej niedobrej części Żoliborza. Bo obok był ten oficerski, świetnie zorganizowany, bogaty – to była ogromna przepaść.

  • No tak, pani miała okazję doświadczyć i tego właśnie bogatego Żoliborza, przyjaźniąc się z Zosią, tak?


Tak.

  • A jednocześnie tutaj te dzieciaki z baraków.


Tak. Właściwie ja nie miałam żadnego kontaktu, to było raczej oglądanie przez chwilę.

  • Tak, bo rozumiem, że ta dziewczynka szybko przestała chodzić do szkoły.


Tak, w ogóle wszystkie te dzieci. To była tak zwana szkoła 68, gdzie [uczyły się] te dzieci jeszcze gorzej sytuowane. No bo moja rodzina była, że tak powiem, w tym okresie międzywojennym, dzięki zarobkowi ojca, sytuowana na tym samym poziomie, co urzędnicy. Ojciec w tym dobrym okresie zarabiał 250 złotych, a przed samą wojną już tylko 180 złotych, bo po prostu malały pensje.

  • Gdzie znajdował się posterunek ojca?


Na ulicy… Musimy znowu zajrzeć. […]

  • Teraz jesteśmy znów…


To był Żoliborz Urzędniczy.

  • Spotkanie z Anną [Baruch]. W jakich okolicznościach…


Proszę pani, byłyśmy w jednej klasie. Właśnie mówię, że wtedy środowisko społeczne takiej klasy się zmieniło, po prostu z różnych szkół znalazłyśmy się w tej samej. Ale jakoś zwróciłam na nią uwagę, jakoś mi się podobała. Pamiętam taką klasówkę z matematyki, pamiętam, że na jakiejś bibule przesłała mi rozwiązanie, że tak powiem, bardzo oficjalnie, jako bibułę do wysuszenia atramentu czy coś takiego, i tak po prostu żeśmy się zaczęły bardziej przyjaźnić. Potem, jak wracałyśmy do domu, to przechodziłyśmy śmiało i po prawej stronie w alei Wojska, pod ósmym, jest willa Baruchów. Pamiętam, że jak wracałyśmy z jakiejś tam klasy, z jakiejś lekcji, na balkonie trzepał tam dywanik Olgierd Idźkowski. To była rodzina matki Anny, wysiedlona wtedy z Łodzi. No i tak to się zaczęło. To był znowu taki właśnie etap, kiedy weszłam w to środowisko z alei Wojska Polskiego. To byli właśnie Baruchowie, Babiczkowscy, Januchowie, Zawadowscy, cała rodzina. No i te właśnie portreciki, które tu wiszą, są namalowane przez stryja „Tytusa” Zawadowskiego. […] W czasie okupacji byłam tam częstym gościem, bardzo akceptowana przez mamę Tytusa.

  • Czy to był moment, kiedy pani też się zetknęła z konspiracją?


Z konspiracją? Do takiego zespołu przygotowującego się do tych działań w szpitalu wprowadził mnie Olgierd.

  • Olgierd Idźkowski.


Olgierd Idźkowski, tak. Byłam raz, pamiętam, nauczyłam się, jak zwijać te bandaże na kolanie bardzo dobrze. Tylko raz mama bardzo poprosiła Olgierda, żeby mnie nie wprowadzał, ponieważ to było dość prędko po tym, jak mój brat został przez Gestapo zabrany z domu i to był dla mamy czas tragedii rzeczywiście nie do opisania.

  • Czy wiadomo dlaczego brat został zabrany?


Tak, tak. On po prostu w którymś momencie… mama otworzyła szufladę jego stołu i tam znalazła jakiś rewolwer, więc musiał być skonspirowany. Zniknął na dwa, trzy tygodnie. Właśnie chyba wtedy był u dziadków. Po tych trzech tygodniach wszystko się uspokoiło na Żoliborzu, ojciec miał przecież też ogląd, jak to wszystko wygląda, i wrócił. I był taki wieczór, kiedyśmy się wszyscy spotkali, kiedy był świeży chleb i kiedyśmy mieli bardzo piękny wieczór. I potem koniec, to była chyba już północ, poszliśmy spać, zgasiliśmy światło i bardzo niedługo pukanie do drzwi. No i wtedy właśnie pan Felczer się odezwał, że prosi żeby otworzyć. Jak otworzyli, to takich czterech facetów z karabinami maszynowymi do wszystkich łóżeczek, do mnie też. No i wtedy mama wybroniła tylko Henryka, bo on akurat wtedy wrócił ze szpitala jakoś. Widocznie byli nastawieni na zabranie Aleksandra i zabrali. To było takie pożegnanie smutne. Ten moment, kiedyśmy się żegnali, to mam w pamięci narysowany.

  • Który to był rok?


To był 1941 rok.

  • Aleksander zginął też w 1941?


W 1941, tak, prawdopodobnie. Bośmy nie dostali zawiadomienia w odróżnieniu od takiej niewiasty, której syn też był aresztowany, która dostała zawiadomienie, że oczywiście zmarł na zapalenie płuc. A z takich niesprawdzonych informacji to można przyjąć, że został powieszony. Tak że smutne są te losy mojego rodzeństwa.

  • Powiedziała pani, że konspiracja to w zasadzie jedno spotkanie. Gdzie ono się odbywało?


W jakimś prywatnym domu na ulicy Krasińskiego, też nie umiem tego po prostu [dokładnie określić]. Ja dopiero [wtedy] się dowiedziałam, że wszyscy wokół mnie byli autentycznie wprowadzeni w przygotowanie do Powstania. Ja byłam poza tym, osobiście byłam poza tym. Do mnie Powstanie przyszło, proszę pani, ja nie miałam wyboru…

  • Jak to było? Już dochodzimy do Powstania. Jak ten wybuch Powstania pani zarejestrowała?


Proszę pani, znowu po prostu… odgłosy bitwy, wybuchów, strzałów. Byliśmy też z ojcem i mamą w domu i wtedy ojciec – i tutaj nie mogę pojąć, bo byłam podobno jego ukochaną córeczką – wysłał mnie na Bytomską.

  • Tam właśnie był posterunek.


Tak, komisariat. Żeby zapytać, czy on ma przyjść do pracy. I ja wtedy wyszłam z Fortu, wokół tych wspaniałych rabat z różami, wyszłam na tor saneczkowy, bo to wtedy do tej Bytomskiej by mi tam było najbliżej.

  • W którym miejscu był tor saneczkowy?


No w tej chwili tam, gdzie jest prochownia, to jest czoło toru saneczkowego. On się kończy przy Krasińskiego, na zbiegu Krasińskiego. Ale ja byłam w tej części górnej, po zewnętrznej stronie, przy Krasińskiego. Wtedy stamtąd miałam świetny widok na Instytut Chemiczny na Krasińskiego. I tam właśnie… Pamiętam, że to było południe, ale niebo było takie jakieś zaczerwienione, krwawe to wszystko, w każdym razie oświetlone ogromnie. Właśnie w tamtym miejscu słychać było te wszystkie najrozmaitsze wybuchy. Im więcej tego było, to pamiętam, że się przytulałam do tego Fortu, do tego zbocza. I to jest koniec. I tu już więcej nie pamiętam. Natomiast cała moja wiedza o tym, że to właśnie był wcześniejszy początek Powstania, że jakoś to wszystko się zdemaskowało, że zatracono ten moment zaskoczenia i że kto to zrobił i jak, i po co, to już wszystko sobie ustaliłam później.

  • Czyli pani wtedy nie dotarła na Bytomską?


Nie, natomiast ojciec pojął, że to jest koniec jego pracy w policji. Wiem, że wtedy właśnie zginęły te jego mundury.

  • Zniknęły?


Zniknęły, nie wiem, gdzie. Natomiast w naszym Forcie, w naszym domu, we wszystkich mieszkaniach zaczęli gromadzić się ludzie uciekający z całego Żoliborza i z tych baraków. No, był tłok niesamowity, ale też się pojawiali ludzie związani ze szpitalem, z Powstaniem.

  • Ze szpitalem, który był…


W Szkole Rodziny Wojskowej była wtedy sala operacyjna i sale dla rannych. Z tym że to było krótko, rannych było coraz więcej i wobec tego w ciągu całego Czarneckiego, w tych wszystkich willach byli rozłożeni ranni. Najpierw roznosiłam im jedzenie, a potem, w miarę, jak przybywało rannych i te sanitariuszki rzeczywiście przygotowane i całkowicie, można powiedzieć, fachowe, po prostu już nie nadążały, to parę osób przeszło pod moją opiekę, a szczególnie Zbyszek Rożniakowski, który był przestrzelony na wylot.

  • Pani go znała wcześniej?


Nie. Ja go poznałam jako szesnastoletniego chłopaka, który był już przywiązany do łóżka z wyciągiem, bo miał strzaskane biodro, więc musiał mieć wyciąg, a poza tym miał sztuczny odbyt. I najbardziej ważne było, żeby nie dopuścić do zakażenia, a ponieważ nie było specjalnych urządzeń, które w tej chwili można zastosować, tylko to był ten otwór chroniony ligniną, więc trzeba było po prostu bardzo czuwać, żeby to zmienić. Ale udało się. To się po prostu udało.

  • To wszystko działo się na Czarnieckiego?


To wszystko się działo na Czarnieckiego w willi pod numerem 60.

  • A w pewnym momencie ten szpital, szpitalik rozszerzył swój obszar, też przeszedł do Fortu, tak?


Ale to się zdarzyło we wrześniu. Na tej tablicy jest napisane sierpień, wrzesień, ale tak, szpital jako szpital był w Forcie we wrześniu. Przeniesiono go w tym momencie, kiedy Żoliborz był już jako ta dzielnica, którą wreszcie mieli zdobyć i zniszczyć. Bo Powstanie się właściwie tak toczyło, że dzielnica po dzielnicy była zdobywana, wykończana i tak dalej. Więc tutaj w tym momencie to przeniesiono i wtedy sala operacyjna była w szpitalu i nawet operowano w sytuacji takiej, kiedy nie było prądu czy coś takiego. Wiem, że wtedy to dynamo rowerowe było używane. No ale niemniej w takich warunkach rzeczywiście dokonywano operacji bardzo skomplikowanych, skutecznie zresztą. To już tutaj jest zebrana informacja, jakie były wyniki, i rzeczywiście niewiarygodne, że w takich warunkach można było to zrobić. No a mój taki pierwszy moment w tym… Najpierw [ważny, pamiętny] był moment przenoszenia wszystkich rannych do szpitala. Wtedy ja osobiście musiałam przytaszczyć łóżko Zbyszka. Bo jego trzeba [było zabrać] z łóżkiem, żeby go dowieźć do Fortu. I pamiętam, że jak weszliśmy, w to przejście naprzeciw głównego wejścia do tego okrąglaka, to w tym miejscu, gdzie są te schody na dół, ale na wysokości parteru można było to łóżko tam ustawić, tak było już gęsto, tylu rannych. Bo w momencie kiedy szpital zaczął tam istnieć, to była też przygotowana sala z wieloma łóżkami, gdzie było tylko dwóch pacjentów, jeden starszy pan umierający i chyba żona, syn jakoś byli przy tym, obserwowali. No ja wtedy widziałam taką śmierć, którą się widzi na filmach i okazuje się, że jest prawdziwa, znaczy można skinąć głową i już cię nie ma, taka spokojna. A drugi chłopak to mnie wprawił w zdumienie, bo najpierw był strasznie zarośnięty, a jak się ogolił, to go w ogóle nie poznałam. Ale on miał przygodę z przewodem pokarmowym, tak że zrobili mu lewatywę i efekt był, może tak powiem, piorunujący. I [była jeszcze] taka pani, z domu Gieysztor, której brat był też rannym, ulokowanym w tej wilii pod numerem 60 na Czarneckiego.

  • A pani była pielęgniarką, lekarką?


Ona była spokrewniona z tym rannym Gieysztorem, który miał jakąś ranę twarzy. To powodowało określone skurcze, on jakoś z tego wyszedł i po latach dowiedziałam się od Izabeli Mikulskiej, której mama była z domu Gieysztor, myśmy razem robiły maturę, że właśnie ten jej stryj dożył dziewięćdziesięciu lat i jak był już całkiem stary, to sobie malował włosy, żeby nie być siwy. […] W każdym razie jakaś spokrewniona [pani] była w tej sali, gdzie ten ranny chłopak miał kłopoty z przewodem pokarmowym. Efekt był taki, że ona wypadła, hamując wymioty, a ja sobie wyobraziłam, że będzie piękny, czysty, i jakoś przebrnęłam przez to pozytywnie.

  • Do kiedy pani uczestniczyła w pracy w szpitalu w Forcie?


Do końca, do momentu kiedy weszli Niemcy.

  • Czy pamięta pani w ogóle jeszcze kogoś z personelu, nie wiem, lekarzy czy w ogóle ten personel? Jak duży był personel?


No tak, przede wszystkim ten pan doktor Szulc, to była podstawa. Na pewno był jakiś personel pielęgniarski, nawet była jakaś część pielęgniarek autentycznie edukowanych w tej dziedzinie. Przewinęło się tam bardzo, bardzo wielu rannych, ale to, co pamiętam najbardziej, to te końcowe dni, kiedy przedpole było gęsto zaludnione przez ludzi niosących rannych do szpitala. Wtedy ja miałam za zadanie zdobyć nosze dla kogoś następnego i miałam ten kłopot już w szpitalu, że wreszcie przykryte prześcieradłem mam nosze, odkrywam prześcieradło – jest nieżywy chłopak. I znowu jest uczucie takie, że nie jest dla mnie problemem, że chłopak nie żyje, tylko dla mnie problemem jest to, że nosze są zajęte. Naprawdę to tak było. Ale w czasie kiedy zwożono się i kiedy ja jakoś byłam w tym tłumie niosących tych rannych, obok przeniesiono niewiastę, która właśnie była jakimś szrapnelem, czort wie czym, trafiona w twarz, tak że w ogóle to był jeden siekany kotlet jęczący. I znowu – nie ma pani czasu na to, żeby się nad tym zastanawiać, to jest po prostu chwila. I potem ją tam zanieśli do szpitala, za chwilę ją wynoszą. Mam nadzieję, że po prostu pomogli jej przejść na tamten świat, bo co z tym robić. No i tak, panie Boże. Kochanie, nie daj panie Boże, żeby nas dopadło.

  • To była już końcówka września?


To były ostatnie momenty września. Ja jeszcze wtedy pamiętam takiego chłopaka. Już było zawieszenie broni, to musiał być trzydziesty. Od strony placu Wilsona przyszedł taki chłopak w białej koszuli, zakrwawiony do połowy. Ja sobie wtedy miałam takie wrażenie, że mam do czynienia z biało-czerwoną, tak że to był taki ostatni moment. No i jeszcze najbardziej ostatni to moje pożegnanie ze Zbyszkiem. Bo jakimś cudem moja mama musiała zdobyć kawał mięsa przygotowany. Pamiętam, że były takie dwie grube pajdy chleba i to mięso w środku, taka porcja. No i żegnając się z nim, mu to wręczyłam. On jak taki młody wilk się do tego zabrał.

  • Ale żegnając się z nim w momencie…


Kiedy już wiedzieliśmy, że mamy natychmiast wychodzić, że cała ludność wychodzi. Bo poza szpitalem w podziemiach chowali się ludzie. To było tak ciasno, że jak w czasie bombardowania myśmy tam wszyscy już starali się schować, to ja z Dzidkiem się ledwo wbiliśmy w ten tłum.

  • Z Dzidkiem, czyli?


Z moją taką sympatią z Powstania, oni mieszkali w tej willi.

  • A, z Olgierdem…


Nie, nie, nie. To był Dzidek Zajączkowski, to była taka rodzina, która uciekła ze Lwowa w odpowiednim momencie i chyba na dwa miesiące przed Powstaniem przybyli do Warszawy i zamieszkali właśnie w tej wili pod numerem 60, na pierwszym piętrze.

  • Mówi pani o pożegnaniu, bo…


Dlatego że wiedziałam, że za chwilę wychodzę z ludnością cywilną.

  • A pacjenci szpitala, ci, którzy nie mogli się ruszać, potem zostali?


Proszę pani, o tym, co się działo ze szpitalem, znowu się dowiedziałam własnymi drogami. Szpital jeszcze w październiku [był] tutaj, był jakoś ewakuowany już w sposób zorganizowany. Wiem tylko tyle, że Zbyszek Rożniakowski dotarł jeszcze do Tworek. Ale potem już moje sprawdzone informacje się [skończyły], nie miałam z nim niestety kontaktu.

  • Państwo wyszli całą rodziną?


Ja wyszłam z mamą.

  • Z mamą. A ojciec?


Nie wiem, gdzie on wtedy był. Chyba już wzięty do jakichś robót, w każdym razie go nie było. Wyszłam z mamą i z moim bratem, Henrykiem, tak, no i myśmy zaczęli wspaniałą wyprawę po świecie.

  • Jak wyglądała ta wędrówka?


No najpierw był ten obóz w Pruszkowie.

  • Doszli państwo na piechotę do kościoła, tak?


Tak, tak.

  • I później już pociąg?


A potem w pociągu, tak, potem w pociągu. No i po tym właśnie Pruszkowie to były nawet takie momenty, kiedy jakieś pomidory można było dostać. Kiedy ludzie te kuchenki budowali z jakichś tam cegieł, coś tam sobie gotowali. Potem była sprawa selekcji. No i w wyniku tej selekcji ja z mamą zostałyśmy wysłane do Niemiec. Mój brat też, z tym że on był zatrzymany w Parchimie i po pewnym czasie jako chory został odesłany do Guberni.

  • A proszę powiedzieć… Bo tak, Aleksander już nie żył.


Nie żył.

  • Brat Henryk był z państwem. A brat Ludwik?


Ludwik w czasie Powstania został przez jakąś bombę gdzieś tam wyrzucony. W każdym razie [po Powstaniu] trafił do Mauthausen i wrócił dopiero po 1945 roku, zresztą ze złamanym nosem, a to był wynik uderzenia kolbą przez Niemca. Tak że tak. A myśmy z mamą podróżowały. Ten Parchim to był pierwszy przystanek, bardzo ładna pogoda. Ja w każdym razie wyszłam z tego wagonu i kręciłam się na zewnątrz, na tym peronie. Niemiec jakoś nie zwracał za uwagi. Ale potem się zdarzyło tak, że taki młody chłopak w jakimś takim podwyższeniu, z jakimś kotłem, czymś do picia, po prostu musiał to rozlać między tych ludzi, ale wokół niego zrobił się taki tłok, że on zaczął wrzeszczeć zaniepokojony. Ja byłam na obrzeżach, ale na szczęście on był usytuowany tak, że naprzeciwko tego wagonu, w którym myśmy były z mamą. Wtedy te drzwi były otwarte, więc jak wrzasnął i kazał iść na miejsce, to ja sobie poszłam. Ja już stanęłam w otwartych drzwiach z pustą puszką i on to zauważył. I muszę pani powiedzieć, że jest mi głupio do dziś, dlatego że na takim długim kiju on mi do tej puszki nalał płyn ponad głowami tych tłoczących się ludzi. To jest czepek, ale głupio. No a potem był już Neuengamme, to też takie… Jakie funkcje spełniali, to sobie możecie poczytać. Natomiast ja byłam… Nie wiem, jak to się stało, ale myśmy z mamą w tym wagonie bydlęcym, na takiej jakiejś bocznicy, przy takim strumyku, były prawie same. Z tego momentu pamiętam dwie rzeczy, bo można było przez te takie prześwity w tym wagonie oglądać. [Pamiętam] właśnie takiego człowieka, który ledwo trzymał się na nogach, można było go paroma liniami narysować. Na głowie niósł taki metr na metr, ileś, jakiś marmur, coś takiego. No i temu się przyglądało dwóch takich dobrze wyglądających Niemców, a obok jeszcze lepiej wyglądające dwa buldogi. To jest taki fragment bez początku i końca. A drugi [zapamiętany moment], taki, że musiałam się załatwić. Wyszłam z tego i nad tym strumykiem, że tak powiem, ukucnęłam i poczułam w pewnym momencie, na moim odsłoniętym biodrze błyszczący czarny but. I znowu jakiś instynkt sprawił, że byłam w sekundę w wagonie, nie spojrzawszy, kto, co i po co. I chyba to mnie uratowało. No a potem to już Ravensbrück i to, że następnego dnia mieliśmy być włączeni w ten rytm obozowy. Wtedy zadbałam o swoje skarby, a to był album zrobiony przez Olgierda, jakieś drobiazgi i tak dalej.

  • Czyli album z pani zdjęciami autorstwa Olgierda Idźkowskiego.


Tak, tak, tak. Wtedy to oddałam w ręce takiej niewiasty, która sprzątała. Ona chętnie wszystko to wzięła, a potem się okazało, że jest osadzona za jakieś złodziejstwo. A, i za chwilę się okazało, że następnego dnia wielki transport matek z dziećmi ma być wyprowadzony z Ravensbrück. I wtedy właśnie pojawił się Szwedzki Czerwony Krzyż. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby oni się wtedy nie pojawili. Nie chcę nawet myśleć, dlatego że wiele dziewczyn z Powstania zostało po prostu rozstrzelanych i spalonych. Myśmy wyszli. Za płotem obozu przepiękne niebieskie jezioro, wspaniałe zielone trawniki, piękne ulice miasta i nowiutka przystań kolejowa, nowiutkie wagony ze lśniącymi siedzeniami. Wprawdzie przez cały dzień nam nic nie dano jeść… Ja, która w ogóle nigdy nie umiem powiedzieć, co i kiedy jadłam, to tutaj doskonale pamiętam, że byłam dostatecznie głodna. Był taki przystanek przed Strasburgiem i ulokowano tę grupę wypuszczonych ludzi przed ogromną wystawą jakiejś wspaniałej restauracji. Za pięknymi, błyszczącymi szybami siedzieli niemieccy żołnierze i było widać, co mają na stołach. Ale wytaszczono jakieś dwa worki chyba ziemniaków, kobiety wypuszczone szybko ją brały i ugotowano, słuchajcie, kartoflankę z wątróbką pokrojoną w kosteczkę. To pamiętam, to pamiętam.

  • Udało się odzyskać te pani skarby?


Nie, skąd.

  • Ale w książce są zdjęcia Olgierda Idźkowskiego.


A to jest zupełnie inna rzecz. To znowu kolega Olgierda i sam Olgierd odzyskali zupełnie w nadzwyczajny sposób aparaty. Olgierd uważał, że jest zniszczony i zostawił ten aparat. Jakiś Niemiec znalazł, dał do wywołania. Tak że to są odzyskane zdjęcia. To już nie z tego albumu, album bardzo był ładny.

  • Jak wyglądał powrót z Ravensbrück do Polski?


To nie tak szybko, bo z Ravensbrück to było najpierw trzy tygodnie w Strasburgu, w cukrowni. Tam była taka sytuacja, że ja już byłam objęta […] genewską konwencją i nie pracowałam. Chodziłam sobie na spacery, oglądałam sobie wspaniałe cmentarze, kupowałam sobie informacje o terenie, co jest udokumentowane. Pracowały matki, ale nie tak dobrze, żeby chcieli je zatrzymać. Po chyba trzech tygodniach znowu trafiliśmy do Prenzlau, do Arbeitsamtu i tam nas przedzielono do Schwanebergu. W Schwanebergu byłam już prawie do początku kwietnia. To był październik, listopad, grudzień, styczeń, luty, marzec – prawie pół roku – to były prace w polu.

  • Czy pamięta pani, kiedy panie opuściły Ravensbrück? Jaki to był miesiąc?


Proszę pani, wywieźli nas na początku października. W sumieśmy podróżowali tym jakieś trzy tygodnie, więc to był gdzieś koniec października. A potem w Schwanebergu było to z półtora roku, aż do momentu wielkiego nalotu dywanowego armii radzieckiej. No i tutaj znowu miałam specjalne możliwości oglądania wspaniałych, że tak powiem, świetlnych zjawisk, a mianowicie latali szalenie nisko i ostrzeliwali tereny. Ja z mamą w takim kartoflisku, w tej bruździe leżałyśmy, przykryte dobrze kocem, ale ja oczywiście spod tego koca wyglądałam, widziałam, jak mijali nas i [widać było] z broni pokładowej kolorowe… Trwało to dziewięć godzin. Wieczór był taki, że cały rynek, to wszystko, płonęło. No i wszyscy ludzie totalnie uciekający przed frontem radzieckim na Zachód. My razem z nimi. Tak że to był taki zdumiewający czas, dlatego że tych ludzi uciekających było ogromnie dużo i był taki teren, nie umiem dokładnie powiedzieć, gdzie i co, ale wydawało się, że wszyscy ci ludzie idą w tym samym kierunku, gdzieś do jakiegoś kotła. Bo były dwa fronty, więc jakoś to chyba tak się działo. A poza tym był to kwiecień, czas kwitnienia drzew owocowych posadzonych wzdłuż tras. To zupełnie tak [wyglądało], że te wspaniałe drzewa kwitnące kpiły sobie z tych zwariowanych ludzi. Wszystkie te pobocza były po prostu zarzucone ogromnym majątkiem. Tam trzeba było mieć czas i transport – można było wszystko mieć. Oszalały tłum, po prostu oszalały tłum. No i pod Demminem nad ranem, jak już pomodliłyśmy się z mamą i… Aha, bo jeszcze cały czas towarzyszył nam Ukrainiec, Iwan się nazywał, był pracownikiem tego bauera, u którego myśmy mieli lokum sporo wcześniej.

  • W jakiej miejscowości?


To jest gdzieś w pobliżu Randau, blisko Berlina. W każdym razie był to człowiek, który nas, że tak powiem, dowiózł aż do samej Warszawy i osłonił w wielu momentach przed różnymi przykrymi sprawami.

  • Czy to ze względu na pani mamę czy panią? To był młody człowiek czy…


On miał dwadzieścia siedem lat. Akurat znaliśmy się przez te pół roku. Nie wiem, no może jakoś nas lubił.

  • Po prostu polubiliście się.


A potem, jak już wszyscy zaczęliśmy uciekać, to najpierw pomógł nam, potem myśmy się zgubili, ale później akurat w czasie tej ucieczki znowuśmy się spotkali i tak to jakoś się potoczyło. W każdym razie pod tym Demminem w leju po bombie myśmy się ułożyli do snu. Pomodliliśmy się… Aha, poinformowali nas ludzie, którzy tam przebywali z różnych powodów, że są z jednej strony Niemcy, z drugiej strony Rosjanie i że właśnie tej nocy tam dojdzie do podstawowej bitwy, ale myśmy już nie mieli ani siły, ani możliwości, żeby w ogóle ratować się dalej, tak że wybraliśmy sobie to miejsce z założeniem, że to może być już ostatnie. A rano nas właśnie obudził dźwięk nadjeżdżających czołgów. No i sobie tak szliśmy, szliśmy – okazało się, że jesteśmy już po drugiej stronie frontu. I jeszcześmy mogli zapytać takiego Rosjanina na wspaniałym koniu, którędy do Polski, to nam pokazał. No ale w tym kierunku do Polski, zanim doszliśmy, to była pierwsza noc i trzeba było gdzieś przenocować i przenocowaliśmy właśnie w takiej jakiejś niemieckiej wilii. W tejże wilii było kilka młodych kobiet, Niemek, my, kto tam jeszcze, nie wiem. W każdym razie zaczęliśmy przygotowywać się, że jakoś gdzieś tam się ułożymy do snu, i wtedy przyszło trzech Rosjan, wojskowych, no i że tak powiem, zabierali się do mojej mamy. Co by się tam dalej działo, to można sobie wyobrazić. I wtedy, kochani, wparował młody porucznik wojsk radzieckich, młody chłop. Wziął ich za karki, wywalił, powiedział, że nie mają prawa wchodzić do domów prywatnych. Był taki zakaz, tylko ten przestrzegał, a ten nie. Ten przestrzegał, wywalił ich, kazał się zabarykadować i nie wpuszczać. Czy ja mogę mu nie być wdzięczna? Czy ja mogę mu nie być wdzięczna? Słuchajcie, z tej mojej całej wędrówki przez sto lat jestem gotowa twierdzić, że właśnie te nieformalne stosunki między ludźmi pozwalają nam być ludźmi. No, a potem, kochani… Aha, jeszcze jak z tej willi wychodziliśmy rano, to przyłączył się do nas co najmniej sześćdziesięcioletni Niemiec, który szukał swojej rodziny w Szczecinie, i prosił, żeby mógł się do nas przyłączyć, bo się bał iść w tym tłumie. Mama zgodziła się. Doszedł do Wrocławia i oczywiście nie było ani śladu domu, ani rodziny, ani nic. Co się z nim dalej stało, nie wiem. Ale od tego Szczecina tośmy…

  • Wrocławia?


Nie, Szczecin, to była północ. Więc właśnie od [Szczecina] tośmy już zaczęli pociągami wracać do domu. Każdy szedł do Warszawy. No i to trwało i trwało, i trwało, i trwało. Tak. No i w czasie tej wędrówki do Warszawy tymi pociągami tuż przed Warszawą pojawił się taki Rosjanin z zegarkami odtąd, dotąd, mocno pijany, który sobie ubzdurał, że ja i mama będziemy sprzątać te… no, jak one tam się nazywają… wojskowe lokum.

  • Kwatery?


Kwatery. No i tutaj Iwan wykazał się, że tak powiem, wielką pomocą. Chyba z godzinę dyskutował z nim, żeby przekonać go, że my mamy wracać. A jak już przyjechaliśmy na Pragę, wysiedliśmy, wysiedliśmy w tłumie i Iwan zniknął. Tak jak dobry duch. No i stamtąd pieszo nad Wisłą do ulicy Krasińskiego, do Czarneckiego i do domu.

  • A co z ojcem?


Ojciec wcześniej już po tych robotach trafił do Reguł, do rodziny mamy i tam zatrzymał się razem z moim Henrykiem, który też z tego Parchimia dotarł. I jak myśmy wyszli do Fortu, to oni już byli, bo to już był 13 maja i oni już byli w tej naszej strasznie zabałaganionej kazamacie. Tam trzeba było to na nowo jakoś organizować, a potem Archiwum Akt Nowych, Archiwum Akt Dawnych i nowe porządki. Nowe porządki, potem szkoła i tak dalej, i tak dalej.

  • Jeszcze o jedną rzecz chciałam zapytać, bo w tej historii akurat to nie wybrzmiało, ale wiem, że spotkała pani swojego przyszłego męża.


Proszę pani, tak, ale to było tak… Ja byłam w szkole 64. w tej piątej klasie czy czwartej, już nie wiem. Tam Krysia Zawistowska była też uczennicą i to była dobra znajoma Wesermarków, mieszkali na tej samej klatce schodowej, na generała Zajączka 7, i ona zaprosiła mnie na swoje urodziny 13 marca. Trzynasty, proszę przyjąć do wiadomości, to jest bardzo dobra data.

  • 13 marca to imieniny chyba Krystyny.


Tak, imieniny Krystyny. I właśnie powiedziała pani Zawistowska, że poznam takiego miłego chłopca. No i rzeczywiście za chwilę zbiegł z trzeciego piętra Jerzy i pomyślałam sobie, że jak on jest taki dobry i przystojny, to ja jestem Chińczyk. Ale był rzeczywiście taki szybki, giętki, wydawało się, że jest jednocześnie we wszystkich miejscach. To było pierwsze nasze spotkanie, a potem nie umiemy do dziś powiedzieć, jak to się stało, że w którymś momencie zaczęliśmy sobie opowiadać o swoich sympatiach. Ja się dowiedziałam, że jego sympatią jest ktoś tam, a moją sympatią też. Obojeśmy się zdziwili, że oni są sympatiami, i to tak się przedłużyło na lat osiem, ta przyjaźń. To była po prostu sytuacja taka, że ja nie widziałam w nim chłopca, on nie widział we mnie dziewczyny, aleśmy sobie byli potrzebni wtedy. Jak mieliśmy kłopoty albo smutki, albo radości, tośmy się spotykali, szli na długi spacer i wszystko o sobieśmy wiedzieli. On się miał ożenić za rok z Urszulą i ja to przyjęłam do wiadomości oczywiście. Chociaż jednocześnie umawiał się z pięcioma dziewczynami i nie mógł zdążyć, ale dla mnie to było normalne. To są spotkania, tu jest miłość. No i tak się to wszystko potoczyło, że za rok rzeczywiście się ożenił ze mną. Nie powiem, żeby nie pomogła w tym Urszula, która jakieś tam miała kontakty, niekoniecznie z Jerzym.

  • Jego narzeczona.


A to narzeczona, to… ale w każdym razie tak sobie wyobrażał. Natomiast mama Jerzego, która się okazała być moim autentycznym przyjacielem, a małżeństwo trwało lat 67, jakoś zniechęciła Jerzego do Urszuli. Przewidziała wszystko, co się stało, co się miało stać. Potem mi się przypomniało, powiedziała, że jej się śniło czy coś takiego. […] Później powiedziała, że oczywiście to sobie wymyśliła i oceniła. Potem, jak już się tak potoczyło, żeśmy zdecydowali, że się pobieramy, nie ma rady, to myśmy się bali, że rodzina się nie zgodzi. To były jednak różne środowiska. Zresztą moja rodzina też mnie po prostu uczulała: „Słuchaj, ty nie bądź taka pewna, bo wcale nie wiadomo, czy to jest prawda”. Ale następnego dnia czy za dwa dni patrzę, cholera, zmienili swoje stanowisko. Myśmy razem z Jerzym nie mogli pojąć, dlaczego nie ma sprzeciwu, bośmy czekali na to. Po wielu, wielu latach mama, Rita z tego portretu pierwszego, powiedziała mi, że moja mama przyszła do niej i zapytała, czy sobie życzą tego małżeństwa. Obie mamy wpadły w objęcia i tak się to potoczyło. Ponieważ ja wyszłam ze swojego środowiska od pieluch, mając pięć lat, bo to było środowisko ziemiańskie i to była moja codzienność, a potem środowisko dobrze sytuowanych mieszczan, mniej ciekawe, ale…

  • Pani powiedziała o tym, że mamy ustaliły.


Tak, w każdym razie tak. I właśnie mówię, że mama po prostu się obawiała. W każdym razie te różnice środowiskowe i bariery środowiskowe ciągle jeszcze trwały w sposób zdecydowany. Moja mama zdawała sobie z tego sprawę, ale znowu mój czepek zadziałał, dlatego że w rodzinie Westermarków, która się może legitymować dobrymi tytułami hrabiowskimi (mama, baronówna von Grotthuss zresztą), nigdy […] moje pochodzenie nie było problemem, zostałam po prostu zaakceptowana. A jeżeli chodzi o mamę, to myśmy dwadzieścia sześć lat mieszkały razem. […] To nie była matka męża – to była druga kobieta przyjaciel. To wielka rzecz.

Warszawa, 26 listopada 2024 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Janina Westermark Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel”, punkt opatrunkowy nr 104 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także