Irena Zawirska „Iskra”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Zawirska.

  • Co pani robiła przed wojną? Pamięta pani czasy przedwojenne?

Oczywiście, że pamiętam, bo do 1939 roku skończyłam szkołę powszechną. Mieszkaliśmy wtedy na Żoliborzu, chodziłam do szkoły sióstr zmartwychwstanek.

  • Pamięta pani dom, czasy rodzinne?

Mama umarła bardzo wcześnie. Miała raka, umarła w 1933 roku. Tata się nie ożenił drugi raz, tylko mieszkaliśmy z babcią, która też umarła jeszcze przed wojną. Mieszkaliśmy na Żoliborzu w spółdzielczym mieszkaniu na placu Wilsona.

  • Rodzina miała wpływ na pani późniejszą drogę życiową?

Raczej nie, ale cały czas aprobowała to wszystko. A tak, to raczej tylko harcerstwo i w szkole.

  • Należała pani do harcerstwa?

Należałam do harcerstwa.

  • Mogłaby pani opowiedzieć o harcerstwie w latach szkolnych?

To raczej było nie w szkole, tylko poza szkołą, na wyjazdach krótkich czy spotkaniach. W szkole harcerstwo nie istniało. Chodziłam do szkoły imienia Zofii Wołowskiej na Piękną. Kiedy się zaczęła wojna (zaczęło się we wrześniu 1939 roku), to nas moje ciocie zabrały na ulicę Piękną, wtedy się nazywała Piusa XI ta ulica. Tam żeśmy całą wojnę i całą okupację przeżyli. Tak że było ciasno, ale jakoś się żyło, jak to wszyscy w czasie okupacji.

  • Pamięta pani sam wybuch wojny, 1 września?

Nie. To był pierwszy dzień szkoły po wakacjach. To chyba tylko z radia czy z czegoś. To zupełnie jakoś mi nie utkwiło w pamięci.

  • Jak się pani żyło w czasach wojennych? Z czego się pani utrzymywała?

Dobrze sobie nie przypominam. Mój ojciec był księgowym i pracował w banku. W każdym razie sobie dobrze nie uprzytamniam, co w ogóle większość ludzi robiła wtedy. Wiem, że rodzina moja robiła najróżniejsze prace, piekli ciasto, sprzedawali. Jedna ciocia pracowała w Szpitalu Ujazdowskim. Straciła pracę, bo Szpital Ujazdowski został zamknięty. Druga pracowała w banku na Traugutta. Dokładnie nie pamiętam. Nie było szkół, gimnazjów. Skończyłam szkołę powszechną w 1939 roku, później gimnazjum. Jakkolwiek program był normalnego gimnazjum, to szkoła była szkołą koronkarską, myśmy robiły koronki (raczej nie robiłyśmy, ale zawsze było). To był dom z podwórkiem, wchodziło się przez bramę, dopiero potem było wejście na klatkę, do szkoły. Tam zawsze były dyżury. Każdy stał swoje dwie godziny czy więcej, patrzył, czy kto nie idzie. To było chyba ze dwa lata. Później już było wyłącznie na kompletach, to znaczy u koleżanek, które miały większe mieszkanie. Klasa była dzielona na mniejsze grupy. To były normalne lekcje. Tak doszłam do pierwszej licealnej. Potem było Powstanie.

  • Pani należała do harcerstwa?

Należałam do harcerstwa, Hufce Polskie, do drużyny „Tatrzańskiej”.

  • Jaka panowała atmosfera w harcerstwie? Co pani robiła?

Pamiętam, że były różne wycieczki. Pamiętam również szkolenia, które były przeprowadzane. Chodziłam, ale bardzo krótko, do szpitala w celach kształcenia się na sanitariuszkę. To niestety nie poszło mi zupełnie, wyrzucili mnie stamtąd bardzo szybko, ponieważ zamiast ludzi ratować, to mdlałam od razu. Tak że powiedzieli mi, że mną się zajmować czasu nie mają. Wiem, że to była zima, głównie były odmrożenia. Ja od razu fajt i koniec, nie mogłam. Poza tym też był (chyba kilkakrotnie) dłuższy wyjazd (na kilka dni) w lasy garwolińskie. Tam uczono nas strzelać. To też mi dobrze nie poszło.

  • Później się pani przydało?

Nie. Ani jedno, ani drugie. Strzelanie – zupełnie nie. W czasie Powstania na początku byłam przy kuchni, gotowałam, w ogóle wszystkie prace dla jednostki, żołnierzy, z którymi byłyśmy. Byłam po prostu łączniczką.

  • Pamięta pani wybuch Powstania?

Sam wybuch Powstania pamiętam o tyle, że w ramach prac w harcerstwie posyłano nas w różne dzielnice Warszawy. Tam wyszukiwałyśmy bramy przechodnie czy możliwości przechodzenia z ulicy na ulicę, nie samą ulicą, tylko piwnicami czy domami. Myśmy to wszystko notowały. Całą drużyną miałyśmy przydział na Pradze. Pamiętam, jak na Pradze żeśmy szli wszyscy mostem, bo już chyba nie było komunikacji. Zakwaterowaliśmy się. Po jednym dniu zostało odwołane Powstanie, przełożone na później. Drugi wybuch nie dotarł do nas, żadna informacja. Z młodszą koleżanką chodziłam po ulicy Towarowej. Tam żeśmy wyszukiwały te przejścia, jednocześnie żeśmy miały notować liczbę oficerów niemieckich, których żeśmy spotykały po drodze. Tam wybuchło Powstanie. Tam żeśmy się rozstały i każda z nas sama wracała do Śródmieścia, do miejsca, skąd poszłyśmy. Szłam długo, nie wiem, ile to dni było, ale to było na pewno ponad tydzień.

  • Bała się pani?

Tak bardzo się nie bałam, bo właściwie jeszcze wtedy Śródmieście nie było zaatakowane. Pamiętam tylko taki moment. Przechodziło się ulice, przeskakiwało się pod barykadami na drugą stronę ulicy. Moja rodzina mieszkała na ulicy Piusa XI, czyli Pięknej obecnie. Pamiętam, jak siedziałam z jakąś dziewczyną, przygodną zupełnie, na schodach. Wtedy były schody przy obecnej Poczcie Głównej. Pierwszy raz wtedy usłyszałyśmy obie nakręcanie armat, nazywały się „krowy”: „Łułułu!”. Myśmy się obie zastanawiały, co to może być. Wiadomo, że to jakaś armata, ale co to było, jeszcze żeśmy się nie zapoznały. Później najgorsze przejście było przez Aleje Jerozolimskie, bo były całe pod obstrzałem. Jak się przeskoczyło, to już było łatwiej. Mieszkanie mojej rodziny było na rogu Pięknej i Kruczej, tam gdzie Mokotowska odchodzi. Później już się zameldowałam.

  • Pamięta pani Niemców?

W czasie Powstania?

  • Pani ich spotkała?

W czasie Powstania? Nie.

  • To była tylko odległość strzału? Nie miała pani kontaktu?

Nie.

  • Pani tylko wiedziała, że oni są, że trzeba się bać?

Nie, że trzeba się bać, tylko że są. Jak już do jednostki zostałam przydzielona, do której się zgłosiłam, to było na tej ulicy… Doszłam do domu, potem się zgłosiłam (skąd się dowiedziałam, czy przez koleżankę Basię Malawską, czy to było w jakiś sposób inny, już tego nie wiem) do tej komendy WSK na ulicy Hożej 30. Tam żeśmy złożyły przysięgę, dostałyśmy legitymację AK. Dostałam przydział na ulicę Chopina. Nasz punkt był naprzeciwko Doliny Szwajcarskiej, to jest coś takiego jak park, tylko mniejsze. Już w Dolinie Szwajcarskiej byli Niemcy, tylko ulica nas [dzieliła]. Może tam nie było takiego obstrzału, bo i siebie mogliby ostrzelać, natomiast okropne było to, że jeżeli były zrzuty żywności czy broni, to większość szła na Dolinę Szwajcarską, do Niemców. To był już większy obszar. Tam byłam głównie. Do jedzenia była głównie tak zwana kasza „plujka”, to były płatki owsiane. Wszystko jedzenie w czasie Powstania było z jakichś magazynów zabierane. Pamiętam, że to były jeszcze nieczyszczone płatki owsiane, tak że trzeba było ciągle pluć. Myśmy to gotowały i byłam łączniczką. Wtedy był jeden raz, kiedy się naprawdę bałam. To było na ulicy Mokotowskiej, niedaleko placyku Mokotowska, Krucza, Piękna. Musiałam pójść Mokotowską do którejś bramy. Tam stał granatnik, już od strony Niemców. Nie było można przewidzieć, kiedy strzeli. On ciągle strzelał, tylko to nie było co dwie minuty, tylko raz co pięć minut, a raz po raz. Wtedy, pamiętam, ten jeden raz się naprawdę bałam. Nie mogłam się zdecydować, kiedy przelecieć, ale przeleciałam.

  • Stało się coś?

Nic się nie stało, nie byłam ranna ani razu w czasie Powstania, a w najróżniejsze miejsca oddziałów byłam posyłana.

  • Przekazywała pani informacje?

Tak.

  • Jak ludność cywilna Warszawy odnosiła się do Powstańców?

Zawsze się dobrze odnosiła. Siedzieli wszyscy głównie w piwnicach, ale odnosiła się dobrze.

  • Potrzebowała pani kiedyś pomocy od ludności cywilnej?

Nie, nie potrzebowałam. Do końca Powstania byłam w Śródmieściu.

  • Pamięta pani inne narodowości, które brały udział w Powstaniu?

Nie.

  • Nie spotkała pani?

Nie, tam byli tylko polscy chłopcy.

  • Pamięta pani czas wolny, jak pani nie musiała przenosić informacji?

Szłam do domu, nocowałam w domu. Bardzo blisko miałam do mojego domu na rogu Pięknej i Kruczej.

  • Jak tam życie wyglądało?

Najpierw tata bardzo chorował na czerwonkę. Nie wiem, jak on to przeżył, jak w ogóle ludzie przeżywali. Nie mówię o tym, że byli ranni, zabici czy coś, ale choroby z brudu. Przecież nie było wody, wszyscy chodzili, stali przy studniach artezyjskich. Wodę się tylko stamtąd brało, bo nie było wody w ogóle. A on miał czerwonkę i przeżył. To mieszkanie to były dwa pokoje z kuchnią i ludzi było co niemiara, bo później, na drugi miesiąc Powstania, kiedy się na Starówce skończyło Powstanie (miałam tam rodzinę, dużo osób tam było, chyba pięć czy sześć albo siedem) wszyscy do nas przyszli. Na ogół tylko na noc przychodziłam.

  • Jak wyglądało życie religijne, pamięta pani?

Nie, zupełnie. Nie pamiętam, żeby w moim tym oddziale było jakieś życie religijne.

  • Czytała pani podziemną prasę, może pani słuchała radia?

Nie.
  • Najsmutniejsze wydarzenie z Powstania?

Najsmutniejsze to była śmierć naszej drużynowej, która była jednocześnie naszą nauczycielką w gimnazjum. Była nauczycielką chemii, nazywała się Dygna. Chyba to było imię, bo zawsze była pani Dygna. Została ranna w brzuch i zmarła. To było najbardziej [smutne] dla wszystkich nas, kto się o tym dowiedział.

  • Pani tego nie widziała?

Nie, ona była gdzieś na Hożej. Tak że to było najsmutniejsze. To się tak inaczej przeżywa! Potem może szybko się zapomina dokładnie, oprócz takich momentów.

  • Można było się oswoić ze śmiercią bliskich?

Chyba nie, ale tak się akurat u mnie złożyło, że nikt z mojej najbliższej rodziny nie [zginął] w czasie Powstania.

  • A ze śmiercią innych ludzi, przypadkowych ludzi na ulicach? Można się było przyzwyczaić do tego?

Więcej było w czasie okupacji. To było bardzo często, było gorzej. Więcej w każdym razie miałam do czynienia ze śmiercią i trupami w czasie okupacji, bo nasza szkoła Wołowskiej na ulicy Pięknej była naprzeciwko poczty. Tam był punkt rozstrzeliwania Polaków. Długi czas tam był taki… Nie wiem, dobrych kilka lat tam nie chodziłam, nie wiem, czy tam jakoś się zmieniło, czy nie. Każdym razie to była mała PAST-a, poczta i tam był taki punkt. Myśmy, będąc w szkole, ciągle to słyszały. Poza tym co raz na rogu ulicy leżał ktoś nakryty gazetą.

  • A najmilsze wydarzenie z Powstania? Pamięta pani przyjaźnie? Na pewno są miłym wspomnieniem…

Ponieważ tam byłam tyle, że na noc chodziłam do domu… Nocą były spokojniejsze czasy od ostrzeliwania, wszystkich akcji.

  • Co działo się z panią po Powstaniu?

Po Powstaniu wyszłam z AK do obozu jenieckiego.

  • Pamięta pani, jak wyglądała wędrówka do obozu?

Najpierw wszyscy szli, żołnierze oddawali broń, kto miał. Nie miałam nigdy broni.

  • Jak było z bronią, trudno było dostać?

Na początku było trudno, ale później już była poniemiecka broń, od Niemców, którzy byli zabici lub ranni. Szło się czwórkami, to było pod nadzorem Niemców. Nie wiem, czy z Warszawy był odjazd, czy z Pruszkowa. Do pociągu i żeśmy jechali.
Nie wiem, jak się ten obóz nazywał, to był stalag, chyba VI C. Był między Bremą a Hamburgiem. To był wielki, międzynarodowy stalag. Podzieli nas na kobiety i na mężczyzn. Myśmy, jako kobiety, były w jednym baraku, ogrodzone to wszystko było bardzo. Mężczyźni też byli w ogrodzonym baraku. Jeńcy w tym obozie byli jeszcze z początku wojny, a myśmy dotarli dopiero w 1944 roku. To było jak wielka stodoła, barak wielki. Pamiętam, że najpierw wyłącznie na podłodze, na jakichś siennikach się tak leżało.

  • Ile czasu pani tam spędziła?

Tak było, że każda z nas (nie wiem, jak było w męskim baraku) miała swojego żołnierza, przynosił menażkę z jakimś jedzeniem, bo oni mieli już paczki z UNRRA, a myśmy najpierw nic nie mieli. Miałam Francuza, który mi przynosił, przez siatkę podawał. Każdy miał takiego, bo to był duży obóz, tam były wszystkie nacje, które walczyły z Niemcami. Tylko ruscy [mieli] okropnie, bo byli w ogóle bez paczek, bez niczego. Byli bardzo źle traktowani. Było bardzo głodno. Pamiętam dobrze, jak kartofle przychodziły, liczenie tych kartofli, rozdzielanie na każdego. Tam byliśmy do Bożego Narodzenia albo jeszcze po Bożym Narodzeniu. Później nas przewieźli do obozu kobiet-żołnierzy AK. To był obóz w Oberlangen, tylko dla kobiet-żołnierzy AK z Powstania. To było na granicy z Holandią. Jedno do tej chwili pamiętam: strasznie się bałam, jak jechaliśmy, bo to były bydlęce wagony. Dobrych kilka dni jechaliśmy. Nie wiem, w jakim to było mieście, w każdym razie pociąg stanął i był nalot. Pamiętam dobrze, jak bomby spadły, bo dosłownie cała dygotałam. Wszyscy na mnie krzyczeli, ale to było poza moją możliwością. To był jeden raz, kiedy naprawdę bardzo się bałam. Dojechaliśmy, nie trafiła w nas żadna bomba.

  • Pamięta pani, jak wyglądało życie w obozie? Ile czasu pani tam przebywała?

Do czasu, jak zostaliśmy wyzwoleni, chyba w maju to było. Nas wyzwolił generał Maczek, jego wojsko. Dlatego ta miejscowość została nazwana Maczków. Były tam duże zgromadzenia polskich jeńców, ale również tych z obozów pracy, może nawet i ludzi wywiezionych na roboty. Oni tam przez kilka lat mieszkali. Mam książkę pod tytułem „Wyzwoleni, ale niewolni”. Cały czas było jako Maczków.

  • Co się z panią działo po wyzwoleniu?

Po wyzwoleniu, jak przyszli Polacy… Niemcy opuścili obóz chyba kilka dni przed zajęciem go przez wojska generała Maczka. Pamiętam tylko jedno: nie było co jeść. Myśmy znajdowały straszne jedzenie. Pamiętam, jak żeśmy gotowały groch: tam było więcej chrząszczy, szkodników. Było trudno nawet z zapałkami, ze wszystkim, żeby to w menażce zagotować. Potem, jak przyszli nasi żołnierze, zaczęły się różne choroby, ponieważ wygłodzeni wszyscy jeńcy, a tutaj świniaki pozabijali i [ugotowali] zupę tłustą. Ale wtedy już było bardzo dobrze. Potem została zorganizowana szkoła szybciutko. Stamtąd żeśmy wyjechali do Murnau. Murnau to jest w Bawarii, pod Alpami. Tam był obóz od początku wojny, obóz polskich oficerów w Murnau. Myśmy jechali wszyscy do Włoch. Z Włoch mieliśmy jechać do Anglii, ale utknęliśmy w Murnau. Tam skończyłam szkołę. Chodziłam do szkoły polskich oficerów w Murnau, mam maturę stamtąd. Później już nie pojechałam do Włoch. Dostałam chyba siedemnaście listów od mojego taty (były jednobrzmiące, ale wysyłane najróżniejszymi drogami, żeby jak nie tu, to tędy), żebym szybko wracała do domu. Wróciłam stamtąd.

  • Kiedy pani wróciła do domu?

W 1946 roku.

  • Pamięta pani, co się wówczas działo? Pamięta pani swój powrót do Polski?

Mój tata codziennie, przez nie wiem ile czasu, chodził na wszystkie pociągi po mnie. Akurat wtedy żeśmy się minęli, tak że (już miałam jego adres) sama dojechałam. Potem, już nie pamiętam, jaki to był miesiąc, w każdym razie bardzo szybciutko złożyłam papiery na SGGW i poszłam uczelnię od razu, w 1946 roku.

  • Czy była pani represjonowana?

Nie. Matura polskich oficerów z Murnau bardzo pomogła. Cały czas przeleżała, odebrałam ją z SGGW, kiedy już skończyłam i odeszłam. Wzięłam ją stamtąd. Ona raczej w tym czasie jeszcze pomagała, potem może nie.

  • Co dało pani Powstanie?

Co mi dało Powstanie? Poczucie obywatelskie chyba. To się nie myśli o tym, bo po prostu to jest następstwo całego przygotowania. Może teraz nie pamiętam, bo na pewno nas zbiórki w jakiś sposób wychowywały czy nasze drużynowe w harcerstwie i tak dalej. Poza tym to jednak była cała okupacja, już nie było potrzeby tłumaczyć. Mnie się [wydaje], że dużo dało. Szczególnie, że mi to uszło bez specjalnych uszkodzeń, zranień, jakichś przeżyć. Potem, jeżeli moja rodzina ginęła, to raczej już po Powstaniu, po wywiezieniu do obozów.



Warszawa, 8 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Irena Zawirska Pseudonim: „Iskra” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter