Henryk Gozdek „Nipel”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Gozdek Henryk.

  • Czy pamięta pan czasy przed wojną, czasy swojego dzieciństwa?

Oczywiście. Bardzo słabo, ale pamiętam, że byłem przy rodzicach.

  • Pamięta pan czasy szkoły?

Tak. Ukończyłem szkołę podstawową, a w 1939 roku był wybuch II wojny światowej.

  • Czy rodzina wywarła wpływ na pana późniejszą drogę życiową?

Nie, absolutnie nie.

  • Pamięta pan wybuch wojny, ten dzień?

Tak, 1 września.

  • Co się wówczas działo, pamięta pan?

Pamiętam. Pierwsze skojarzenia to samoloty, które bombardowały Warszawę.

  • Gdzie pan się wówczas znajdował?

Znajdowałem się na Szerokim Dunaju. Tam byłem urodzony, Szeroki Dunaj 9. Wszyscy wyszli na ulicę. Myśleliśmy, że to jakieś ćwiczenia czy coś, ale przez lornetkę kolega zobaczył krzyże i mówi: „To niemieckie samoloty”. Wtedy nam się skojarzyło, że to jest II wojna światowa.

  • Jak się panu żyło w czasach wojny?

Bardzo ciężko. Każdy starał się, jak mógł. Jeden pracował, a drugi handlował, a trzeci, jak to mówią, szmuglował. Takie było życie podczas wojny.

  • A pan z czego się utrzymywał?

Byłem przy rodzicach, więc pomagałem rodzicom w handlu. Rodzice nie mogli dostać pracy i praca była nieopłacalna po prostu, więc zajęli się handlem. W tym handlu pomagałem jako małolat.

  • Uczestniczył pan w konspiracji?

Nie, w żadnej. Byłem zainteresowany tylko życiem i zarobieniem na utrzymanie siebie z rodzicami.

  • A jak było ze szkołą?

Szkołę ukończyłem dość dobrze, ale były ciężkie warunki w sferze robotniczej, bardzo rzadko ktoś dalsze uczenie podejmował, bo to było zbyt kosztowne. To już było nie państwowe, tylko prywatne. Podczas okupacji nie można było normalnie uczestniczyć, więc zajmowałem się handlem.

  • A sam wybuch Powstania pan pamięta?

Pamiętam. To było 1 sierpnia. Nawet nam się (młodym kolegom, mnie) nie kojarzyło, że to jest wybuch, ale żeśmy się zorientowali, że to jest wybuch Powstania przeciw okupantowi. Drugiego sierpnia zgłosiłem się do harcerskiego Batalionu „Wigry”, żeby walczyć przeciw okupantowi. Tam zostałem przyjęty jako żołnierz Armii Krajowej. Po złożeniu przysięgi przed porucznikiem Golańskim, pseudonim „Roman”, od razu nas przydzielono do sekcji szturmowej i w tej szturmowej [byliśmy] już do samego końca, upadku Warszawy, to znaczy Starego Miasta.

  • Jakie było uzbrojenie?

Uzbrojenie to było kiepściutkie. Co trzeci miał jakąś broń, co drugi granat, jak nie „filipinkę”, to samopał swojej roboty, przez kolegów wytwarzany. Ciężko było z bronią. Dopiero w połowie Powstania prędzej żeśmy zdobywali trochę broni i prawie co drugi miał broń. Jak nie krótką, to chociaż długą miał, karabin.

  • Pamięta pan walkę, jak pan walczył w czasie Powstania?

Tak. Od razu nas przydzielono na barykadę na ulicę katedry, to znaczy tam była ulica Kanonia i zajęty budynek. W budynku były pokoje doktora Żabińskiego, dawniejszego dyrektora zoo. On tam już nie mieszkał, tylko w zoo mieszkał. Myśmy zajęli te jego pokoje i tam żeśmy się rozstawili w obronie zaplecza katedry, jak zakrystia była. Myśmy tam odpierali ataki Niemców.

  • Czy się udawało?

Oczywiście. Nie powiem, żeby się nie udawało. Nawet bardzo dobrze nam się udawało. Raz był duży taki atak, chociaż nie wszyscy brali w tym udział. Ja na przykład nie brałem [udziału] w samym kościele, w katedrze, tylko koledzy, którzy byli wolni. Wtedy chwycili za broń i weszli do katedry, do środka. Zaczęli ostrzeliwać Niemców. Potem, po tym ostrzelaniu, niektórzy Niemcy uciekli, a niektórzy dali się wziąć do niewoli. Tylko nie mogę sobie skojarzyć, wielu ich było (czterech czy dwóch) wtedy do niewoli. Ale to nie byli Niemcy, to byli Łotysze. Tam broń koledzy zdobyli i materiały wybuchowe do wysadzenia, ale czego, to nie powiem. Bardzo dużą ilość. Czy katedrę mieli wysadzić, czy jakiś inny obiekt, tego nie powiem. Żeśmy zadowoleni byli ze wszystkiego, żeśmy odparli ich, żeśmy trochę broni zdobyli, amunicji i tych dwóch Łotyszów czy czterech. Zostali odesłani na Długą, na żandarmerię i tam się zainteresowali już nimi. Co dalej się stało z nimi, to nie wiem.
A tak, to potyczki były na co dzień, każdego dnia. Od Podzamcza był budynek. Przed wojną jakaś instytucja amerykańska budowała dwa hotele na Rybakach. Były niedokończone, tylko poddaszone, bez okien, bez niczego, bo wojna wybuchła i to zostało. Niemcy zajęli te budynki na Rybakach i stamtąd właśnie, z Podzamcza nas atakowali. Pod górkę podchodzili, przeważnie wieczorami albo bardzo rano i nas atakowali. Ale to były wypady pojedyncze. Żeśmy ich tak załatwiali, że ze strachem uciekali.

  • To było wielkie ryzyko, prawda?

Oczywiście, każde jedno było ryzyko, bo znienacka podchodził i ostrzelał nas. To było wielkie ryzyko, ale jakoś myśmy w tych ruinach (to były wypalone budynki) możliwie się kryli, a on jak podchodził z górki, to wystawiał głowę. Wtedy myśmy załatwiali ich w ten sposób. Chyba że przedostał się w nocy, to żeśmy nie widzieli. W nocy było ciemno, już nie było widać, to może gdzieś się zaczaił. Był taki przypadek, że zaczaił się. To był taki budynek wypalony. Wszedł na ściany działowe. Strop był opadnięty, tylko sama ściana działowa została. Wszedł na górę, patrząc na naszą barykadę, róg Kanonii i… Już nie pamiętam, jak się ta ulica nazywała, ale to było wejście do zakrystii katedry w każdym razie. Barykada była na samym rogu. Jak on wszedł na murek i strzelał, to nie widział normalnie, od pasa w dół widział tylko, bo mu przeszkadzał mur okienny. Kilku naszych chłopców postrzelił w nogi. Nie wiadomo było skąd, co i jak, ale żeśmy tak intuicyjnie wyczuli, że z tego okna był ostrzał i tam żeśmy go dopadli. Musiał ponieść za to karę.

  • Czy pan się bał podczas walki, były takie sytuacje?

Były sytuację, że człowiek troszeczkę miał, jak to mówią, tego mojra. Ale przeważnie człowiek już tak się przyswoił, że nawet pomimo tego, że był ostrzał artylerii czy tak zwanych szaf… To były miotacze min. Nas ostrzeliwały tak zwane szafy (to na dwa naboje) „krowy” ryczące. Człowiek się przyzwyczaił do tego, nie zdawał sobie sprawy z tego po prostu. Strzelają, niech strzelają i człowiek szedł w swoją stronę walczyć, aby tylko oswobodzić Polskę. W każdym razie na Kanonii było dość spokojnie, gdzie indziej było gorzej. Do 15 sierpnia byliśmy na Kanonii. Potem nie pamiętam, jakie zgrupowanie przyszło, czy to „Miotła”, czy „Parasol”. Zdjęli nas z tego posterunku i żeśmy dostali [nową] pozycję: barykadę na Brzozowej. Tam już było ciężko. Dla Niemców było fatalnie, ale dla nas było wygodnie, bo oni w dole byli, myśmy byli w górze. Jak chciał strzelać, to musiał głowę podnieć do góry. A jak podniósł, to już był widoczny i żeśmy już mu przykładali dobrze do ciała. Te budynki, co mówiłem, to były tak zwane, można tak powiedzieć w mowie miejscowej, „Pekin” i „Madryt”.

  • Dlaczego takie nazwy?

Nie wiem, dlaczego. Tak było przyjęte, może przez otoczenie niższej sfery, jak to mówią, z Rybaków. Tam przeważnie mieszkańcami byli poławiacze piasku, poławiacze żwiru, łowili ryby. Tym się trudnili. Taka gwara była u nich i nazwali je „Pekin” i „Madryt”. „Pekin” był na Podzamczu, róg Mostowej i Rybaków (nie pamiętam, czy to był trzeci, czwarty czy piąty budynek od strony Wisły), a „Madryt” był koło kościoła Świętej Marii Panny. Taki sam był, tylko niedokończony i nie był zasiedlony w ogóle, tylko Niemcy tam siedzieli. Tam gorsza była sytuacja ze względu, że ostrzeliwali nas nie tylko z broni ręcznej czy maszynowej, ale i z moździerzy. Ustawili moździerz, przez budynki przelatywały pociski i za budynkami wypadały w naszą stronę. Troszeczkę nas poskromili. Człowiek przyjmował to na złe, ale odwdzięczał im się. Żeśmy im dali mocno popalić. Jak to na wojnie: jeden strzela, Pan Bóg kule nosi, drugi pada. Niestety, to tak było. Tam ja też zostałem poturbowany. To już było przy końcu, już nie pamiętam daty, czy to był dwudziesty, czy to był dwudziesty piąty czy szósty sierpnia. Nie mogę skojarzyć. Sporo kolegów wyciągałem z opresji, którzy dostali po plecach i nie mogli się ruszać, tylko wołali o pomoc. Nie wiem, może niechcący, mówiąc to się wyszczególniam, że taki byłem sławny. Ale nie, ja nie byłem taki. Pomagałem kolegom i sporo kolegów wyciągałem z opresji. Jeden kolega dostał z broni maszynowej po łopatce, przewrócił się i nie można było do niego dojść, bo kto się pokazał, to po nogach dostawał. Ale po strzale widocznie amunicji mu w magazynku zało i ja, koło niego stojąc, złapałem go i wyciągnąłem z tej opresji. To było na podwyższeniu, można by powiedzieć, jakby kwietnik jakiś. To było murowane. Wyciągnąłem go, do schodów, podciągnąłem go na leżąco. Krzyczał, bo go bolało, bo ciągnąłem. Potem mi jeszcze koledzy pomogli i od razu poszli z nim na górę kręconymi schodami na Brzozową, żeby wyjść. Bo z Rybaków na Brzozową [szło się] krętymi schodami. Zanieśli go do szpitala. Ja musiałem tam zostać i wtedy też dostałem, z ostrzału moździerzy. On z broni maszynowej dostał, z peemu, a ja odłamkami dostałem z moździerzy i moja kariera strzelecka się skończyła.
Byłem chodzący, poszedłem na ulicę Długą 7, róg Kilińskiego. To było przed wojną Ministerstwo Sprawiedliwości i tam był nasz szpital polowy. Z drugiej strony, od Podwala myśmy mieli swoje dowództwo i swoje pomieszczenia „wigrowskie”. Tam opatrunek mi założyli i koniec walki. Potem, 2 września Stare Miasto padło. Jeszcze się troszeczkę udzielałem, ale już nie za bardzo z bronią, tylko chodziłem do kolegów, bo człowiek był wolny. Drugiego września była kapitulacja Starego Miasta, więc poszedłem z ludnością cywilną. Jeszcze przed tym faktem mieliśmy się wycofać przez ulicę Bielańską i jeszcze jakąś, ale za duży był tam ostrzał i myśmy nie mogli się wycofać ze Starego Miasta. Jeszcze w dobrej kondycji byłem, nic mi nie było. Potem żeśmy objęli posterunki i nadal żeśmy bronili Starego Miasta. Tak jak powiedziałem, dwudziestego któregoś sierpnia zostałem ranny, a 2 [września] była kapitulacja Starego Miasta. Wraz z ludnością cywilną przedostałem się przez ulicę Piwną, Świętojańską, popędzili nas do placu Zamkowego. Potem Źródlaną w dół, koło Mariensztatu, Bednarską z powrotem do góry. Koło kościoła żeśmy wyszli, koło Pałacu Prezydenckiego. Popędzili nas w stronę Wolskiej, dawna Wolska, a dzisiaj Solidarności. Wolska do kościoła na końcu Wolskiej, koło cmentarza Wolskiego. Już nie pamiętam, jak się ten kościół nazywał. Tam nas zgrupowali wszystkich i wojskowy (nie wiem, o jakiej randze, ale bardzo wysokiej) wyszedł i [mówił], żeby oddać broń, aparaty fotograficzne, lornetki. Myśmy nie mieli, ja nie miałem. Ale mnie coś tknęło, rękę wziąłem do kieszeni. Jeszcze miałem amunicję do peemu. Wargi zacisnąłem, ale on przeszedł. Wyjąłem to i w piasku zagrzebałem. Chyba sześć sztuk miałem. To było przeznaczone dla własnej obrony, już bardzo ciężkiej. Zagrzebałem to w piasku i troszeczkę odetchnąłem. Pomyślałem sobie, że jakby mnie wzięli do rewizji i to znaleźli, no to już żadnego wyjścia nie mam. Potem nas podnieśli do góry, poderwali wszystkich i do Dworca Zachodniego nas pogonili. Tam w pociąg i do Pruszkowa. W Pruszkowie już wolne żeśmy mieli, gdzie człowiek chciał, to tam się przemieszczał. Tam zobaczyłem swoich rodziców. Byli tam ojciec, matka i siostra.
  • Niech pan opowie, co się działo dalej?

Jak mnie do Pruszkowa zawieźli, spotkałem własnych rodziców, już żeśmy się trzymali razem. Tam jedną noc żeśmy tylko przenocowali na podłożu betonowym. Jeden siedział, drugi leżał. To było obojętne, czy był chory, czy był ranny. Potem przyszli (w pewnym zgrupowaniu tam myśmy byli), wszystkich nas zgarnęli do pociągu i do Niemiec nas wywieźli. Do pociągu towarowego wsadzili nas chyba ze trzydzieści osób. Jeszcze drugie wagony były uzupełniane przez Niemców i do Niemiec nas wywieźli na roboty.

  • Jeszcze powrócę do Powstania. Czy zetknął się pan ze zbrodniami wojennymi popełnionymi przez Niemców?

Raczej nie. Podczas okupacji?

  • Podczas Powstania.

Podczas Powstania nie.

  • A podczas okupacji?

Podczas okupacji tak. Parę osób było zastrzelonych na Wąskim Dunaju, róg Podwala. Nie wiem, z jakiegoś powodu patrolka legitymowała go, czy chciał uciec. Otworzyli ogień do niego i go zastrzelili. Jeszcze pamiętam, leżał i policja granatowa go pilnowała, a żandarmeria poszła sobie dalej, w dalszym ciągu patrolować ulicę. Więcej nie widziałem, żeby jakieś represje były. Nie było styczności, bo ja na co dzień nie spacerowałem. Za okupacji tym handlem się zajmowałem, więc czasu nie było. Jak szli Niemcy, patrolka szła, to koszyk się brało i do bramy. Uciekało się, chował się człowiek przed nimi, bo było wiadomo: albo wywózka by była, albo coś innego.

  • Czy można było się przyzwyczaić do śmierci ludzi na ulicach?

Pierwsze, co widziałem takie coś, to było dużym wrażeniem dla mnie. Człowiek nie mógł się z tym pogodzić, że bez niczego strzelali, jak do kaczek po prostu. Ale potem, co były uliczne rozstrzelania, to nie widziałem. Tylko z opowiadania. Jak poszedłem na ulicę zobaczyć, to znaki jeszcze tam były. Wodą krew była sprzątnięta przez naszych gospodarzy domów. Dozorcy się kiedyś nazywali, a dzisiaj – gospodarz domu. Sprzątnięta była ta krew i odłamki tynku były pozabierane. Człowiek myślał o tym, że dziś oni, jutro może [ja]. Ale człowiek młody, to musiał unikać styczności z patrolką. Jak łapankę robili, to unikał tego, musiał się kryć po bramach. Jak to młodzież: Sylwester był czy jakieś święta, to przecież każdy chciał myśli odrzucić i swobodnie się pobawić. Bawiliśmy się, czujkę żeśmy wystawiali na dole, a na piętrze żeśmy się bawili. Jak gwizdek zagwizdał albo zastukali, to musieliśmy wszystko wyłączać, bo patrolka szła i zaraz się tym interesowała. Młode lata przegrane, jak to mówią. Nie były ciekawe. Pod każdym względem, każdą ulicą człowiek szedł pod wrażeniem. Jak widział, że gdzieś idzie patrolka Niemców, to do bramy wchodził, krył się. Po prostu jak zwierz człowiek żył. Swobody człowiek nie miał niestety.

  • Czy podczas Powstania pomagała panu ludność cywilna Warszawy?

Tak, nie powiem. Pomagali nawet i w żywności, nawet i z wodą, nawet barykady pomagali robić, dużo rzeczy pomagali. Ale potem, przy końcu, to nie za bardzo już było. Już było kiepsko z żywnością i z wodą, bo były pobombardowane budynki i były wodociągi pozamykane przez Niemców. Wody nie było, tylko studnie gdzieś były i z tych studni się czerpało.

  • Jak wyglądało pana życie, czas wolny, jak pan nie walczył?

Za okupacji czy w czasie Powstania?

  • W czasie Powstania. Czy w ogóle był czas wolny?

Oczywiście, był czas wolny. Jak żeśmy szli na barykady, to dwadzieścia cztery godziny byliśmy na barykadach, a potem był czas wolny, trzy, cztery godziny. Uzupełnienie było na następna służbę. Żeśmy szli na barykadę róg Miodowej i Długiej, była barykada wzdłuż. Tam się służbę pełniło i wyłapywało się podejrzanych osobników. Wolny czas się w ministerstwie spędzało, w swoim batalionie, w tak zwanych koszarach. To nie koszary były, tylko biura urzędowe, sale.

  • Jaka panowała atmosfera?

Między kolegami względna była. Każdy był uśmiechnięty, zadowolony, wesoło było. Śpiewało się i rozmaite zgadywanki, żarty. Spokojnie było, nie powiem, ciekawie.

  • Pamięta pan kolegów ze swojej grupy?

Nie wszystkich. Z nazwiska to nie za bardzo. Troszkę człowiek zapamiętał. Kilkunastu pamiętam moich kolegów, bo kolegowałem się z nimi od młodych lat. Z tymi przeważnie miałem styczność. Bo jak z innych dzielnic i ich zastało Powstanie w tej dzielnicy, nie mogli się wycofać, przyjść do swojej dzielnicy, to pozostawali w tej dzielnicy, w której ich Powstanie zastało. Ale śpiewy, humor, dość było zabawnie.

  • Jak wyglądało życie religijne, czy było w pana grupie?

Nie. Tego nie mogę powiedzieć, nawet księdza nie widziałem.

  • Czytał pan podziemną prasę, a może pan słuchał radia?

Radia też nie było. Tam nic absolutnie nie było, tylko we własnym zakresie były rozgrywki. Ale żeby wolny czas był, tak jak młodzież spędza, to niestety jest rzeczą niemożliwą. Dwie, trzy godziny wolnego miał człowiek, a resztę – szedł na barykady albo był rozkaz naszego zgrupowania i musieliśmy iść. Dwa razy próbowaliśmy iść na Dworzec Gdański, na pociąg pancerny, ale nigdy się do celu nie doszło, bo zawsze się wycofaliśmy, był rozkaz wycofania. Do Bonifraterskiej żeśmy doszli, do szpitala Bonifratrów, róg Sapieżyńskiej. Tam nasz goniec przyszedł: „Wycofać się”. Żeśmy się cofali i żeśmy do celu nigdy, na Dworzec Gdański nie doszli.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze, jak byłem ranny. To było najgorsze dla mnie.

  • Pamięta pan jeszcze ten ból?

W początkach nic nie czułem. Po jakiś trzech, czterech godzinach dopiero czułem ból, ale też do czterech godzin i ustało, jakby nigdy nic. Był kłopot z tym, bo to już końcówka była. Już pogłoski, szemrania były, że Stare Miasto padnie. Już każdy ręce opuszczał z rozgoryczenia, że już nie może dalej walczyć ani nic. Część się dostała do kanałów. Kanałami przeszli, ja też próbowałem. Nie mogłem już dojść. To była godzina chyba czwarta czy piąta rano. Z kolegą, który już nie żyje, chcieliśmy przejść do kanałów, ale tam już leżały trupy postrzelane przez Niemców. Myśmy się wycofali z powrotem. On poszedł do swojego domu, on mieszkał na Podwalu, a ja mieszkałem na Szerokim Dunaju. Z ludnością cywilną musiałem iść. To było straszne rozgoryczenie.

  • Zapytam pana o najlepsze wspomnienie z Powstania.

Najlepsze to pierwszy dzień Powstania. Zadowoleni, z okrzykiem, wszyscy się cieszyli, że wybuch Powstania o godzinie siedemnastej. Wtedy nareszcie się skończyła gehenna niemiecka, człowiek się przestał bać. Ale z drugiej strony czegoś innego się bał: ostrzelania, bombardowania pociskami Luftwaffe, to były tak zwane krowy i szafy. Jak „szafę” się odsuwało, taki zgrzyt od strzału tego pocisku powietrznego powstawał. Były [pociski] palące, burzące. Wtedy już człowiek się bał.

  • Z Pruszkowa został pan wywieziony. Co się działo?

Z Pruszkowa pojechaliśmy wraz z rodzicami do Ingolstadt, to jest pomiędzy Regensburgiem a Monachium. To w Bawarii było. Tam był obóz przejściowy dla internowanych. Tam żeśmy chyba dwie noce spędzili, dwa dni. Przyszli kolejarze i pytają się, czy są tramwajarze? Nas coś tknęło, w grupce żeśmy się zmobilizowali, chyba ze trzydzieści czy dwadzieścia osób, jako tramwajarze. Właściwie oni byli tramwajarzami, ale my nie. Myśmy dołączyli do nich i żeśmy omawiali pewne sprawy, ale takie zwykłe. Niemcy przyszli i wołają: „Tramwajarze są?”. – „Są”. Potrzebują dwadzieścia osób. Żeśmy się zgłosili, te dwadzieścia. Okazało się, że nie na tramwaje, tylko na kolej. Kolejarze byli, a że tramwaje po szynach chodzą i pociągi po szynach chodzą, to jedna branża i się znają na tym. Do Ingolstadt nas zawieźli, do miasta, do dyrekcji. Tam żeśmy podpisywali umowy do pracy. Potem w pociąg nas wsadzili i wywieźli do Offendorf, to było chyba [znaczy] „otwarte okno” po polsku. Nie wiem, nie interesował mnie język niemiecki. Tam bawarskie [??] pomieszczenia żeśmy dostali i codziennie, godzina piąta rano żeśmy wstawali do pociągu. Od stacji do stacji żeśmy naprawiali tory. Ja ranny byłem, to specjalnie nie naprawiałem, tylko jako malarz byłem. Lewą ręką malowałem wszelkie rozjazdy farbami. Potem, jak już zima przyszła, już troszkę lepiej się czułem, to śnieg trzeba było odgarniać. Taka praca była.
Pamiętam, chyba rok minął. Tylko nie pamiętam wyzwolenia, kiedy było, już sobie nie mogę skojarzyć. Żeśmy się dowiedzieli od Niemców, od bauerów, że wojna się skończyła, kapitulacja Niemiec. Za jakieś może dwie, trzy godziny jeepem podjechali oficerowie amerykańscy, bo Amerykanie nas oswobodzili. Papierosami nas poczęstowali. Ukucnąłem, jak zapaliłem tego papierosa. Tak był zmorfinowany czy opiumowany, że zawrotu dostałem. Pytam się, czy oni to palą tak na co dzień. „Na co dzień palimy te papierosy”. Trochę żywności nam zostawili. Po tygodniu żeśmy zorganizowali własne zgrupowanie. Żeśmy zajęli szkołę. Jeszcze od bauerów, to znaczy od rolników żeśmy pozabierali Polaków. Żeśmy się sami żywili. Chyba ze dwa miesiące żeśmy w tej szkole wegetowali. Po prostu nie wegetacja, tylko wolna stopa była, gdzie chciał człowiek, to się poruszał i szedł. Potem Amerykanie przyjechali, zabrali nas wszystkich na samochody, wywieźli, nie pamiętam, do jakiejś miejscowości. Był polski obóz założony przez Polaków i do tego obozu. Ale tam strasznie było. Straszne kanciarstwo było z żywnością i nie zgodziłem się na dalszy pobyt. Zgłosiłem się do wyjazdu do Polski. Jeszcze odmawiali mi: „Słuchaj, nie jedź, bo komunizm. Trochę nie za bardzo, żebyś pojechał. Jak się dowiedzą, żeś ty akowiec, to cię jeszcze wywiozą”. Mówię: „ Trudno, nie przyznam się, ale jadę do Polski. Ja tu z wami nie mogę wytrzymać”. Była dwudziestokilogramowa paczka, to połowę dostałem na drogę, dziesięciokilogramową [paczkę] żywności. Do pociągu (podstawili) oczywiście nie sam, ale z rodzicami. Było dużo osób. Pociąg, chyba z pięciu wagonów, był cały załadowany Polakami, którzy chcieli jechać do Polski. Żeśmy przejechali przez Czechosłowację, a Czesi jak to Czesi, zaczęli szabrować: „Oddać broń, oddać motory, lornetki, aparaty fotograficzne”. Nikt nie oddał, bo nikt nie miał tego.
Do Dziedzic żeśmy dojechali, ale w węglarkach. Tak nas polubili, że w węglarki nas wsadzili i w węglarkach żeśmy jechali. Już twarda jesień była, zimno, już przymrozki były. Do Dziedzic żeśmy dojechali, wysiedliśmy z węglarek. Kenkarty nam pozabierali. Pomarańczowe karty repatriacyjne nam dawali na przejazd i jako dowód. Pytali się, czy w Armii Krajowej nie byłem. To byli ubeki. „Skąd, nic podobnego” – żeśmy zaczęli trajlować, oszukiwać ich. Machnęli ręką.
Przyjechałem do Warszawy. Mój Boże, jak zobaczyłem Warszawę! Żadnego domu na Starym Mieście, nic nie było. A gdzie był dom? Róg Podwala i Kilińskiego, nie pamiętam jaki to numer, siedemnaście czy dziewiętnaście, był jeden budynek. A tak, to w wypalonych budynkach człowiek nocował. Myszy, szczury latały po pościeli. Pościel… Koc amerykański miałem, poduszka to buty były, buty pod głowę. Tak w tych ruinach chyba ze trzy noce na Piwnej przeleżałem, bo mój dom na Szerokim Dunaju był całkowicie zniszczony i groził zawaleniem. Tam nie mogliśmy się zakwaterować. Potem moja mama znalazła mieszkanie na Miodowej 24, od ulicy. Mieszkanie trochę odszykowaliśmy i tam chyba ze dwa miesiące żeśmy przenocowali. Wyrzucili nas stamtąd i od strony podwórka żeśmy poszli. Tam znowu remont przeprowadziłem. Tam było dwupokojowe mieszkanie. Nie pamiętam, co to tam było. Potem szkoła teatralna tam była, za mojego mieszkania, Wyższa Szkoła Teatralna. Wiele lat tam przemieszkałem i dopiero w spółdzielni dostałem mieszkanie. Dostałem… Musiałem zapłacić. Zapłaciłem za to mieszkanie i tu żeśmy się przenieśli i tak do dnia dzisiejszego mieszkam.

  • Czy był pan później represjonowany?

Nie, bo się nie przyznawałem do niczego. Oczywiście kolega mnie namówił, żeby się ujawnić, bo było takie pospolite ujawnienie. Obiecali, że nie będą nam przeszkadzać w życiu, nie będziemy represjonowani i tak dalej. Troszeczkę w to uwierzyłem, ale tak pół na pół. Jeszcze mówię: „Nie, Mietek, ja nie idę”. „Chodź”– mówi. On był w wojsku i zdezerterował z tego wojska. Był też podczas Powstania, ale w innym oddziale, w innym batalionie. Jego do wojska wzięli, mnie do wojska nie wzięli ze względu na kontuzję. On pełnił wartę, ale kupa śmiechu z tego wychodziła. Pełnił wartę, gdzieś na prowincji. Był basen wybetonowany, przeciwpożarowy, tak zwany ppoż. Tam koń wpadł i mu się utopił. On się bał aresztu, rzucił karabin i zdezerterował. Potem, jak przyszła amnestia, namówił mnie, żeby się ujawnić. Mówię: „Pójdę, ujawnię się, bo potem jeszcze gorzej będzie”. Żeśmy powędrowali na Pragę, na Cyryla i Metodego, do komendy. Żeśmy zobaczyli: kolejka chyba ze siedemdziesiąt osób. W kolejności, gęsiego każdy stał i podchodził do biurka. Chyba byłem jakiś dziesiąty do tego biurka. Usłyszałem przekleństwo i: „Oddaj broń i kasę”. Mnie włosy dęba stanęły. Skąd ja wezmę kasę, skąd ja wezmę broń? Przecież nie mam. Do kolegi mówię: „Chodź, wycofujemy się”. On mówi: „Masz rację, wycofujemy się”. Niby do ubikacji żeśmy poszli, z drugiego piętra zeszliśmy na dół i żeśmy do dnia dzisiejszego się nie ujawniali. To znaczy nie do dnia dzisiejszego, do istnienia PRL-u.

  • Co dało panu Powstanie Warszawskie?

Dało mnie pewną wolność, swobodę. Już nie lękałem się, że zostanę gdzieś wywieziony do obozu albo na roboty przymusowe, albo rozstrzelany z łapanki. Dało mi swobodę, mogłem się poruszać i to, co chciałem, mogłem powiedzieć. Jak zobaczyłem, to się roześmiałem. W ogóle inna rzecz była, inna życzliwość.

  • Chciałby pan coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?

To na razie by było wszystko. Jak koledzy by tu byli, jakbyśmy zaczęli dyskutować, byśmy coś pamiętali jeszcze. A tak, to zanik powstaje, człowiek nie pamięta.





Warszawa, 9 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Henryk Gozdek Pseudonim: „Nipel” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Wigry” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter