Izabela Nowicka-Kuczyńska „Iza”

Archiwum Historii Mówionej


Izabela z domu Nowicka, z męża Kuczyńska, urodzona w Warszawie 1 grudnia 1925 roku. Mój pseudonim „Iza”, byłam szyfrantką bazy „Księżyca”, czyli obszaru białostockiego, ale na terenie Warszawy.

  • Proszę opowiedzieć coś o latach przedwojennych, czy miała pani rodzeństwo?


Miałam siostrę Annę, która była bardzo młodziutką łączniczką w „Parasolu” (była za młoda, nie powinna była być [łączniczką]). Ojciec był wojskowym. Całą wojnę był w Anglii. Jak wrócił, to był jednym z oskarżonych w tak zwanym procesie generalskim, skazany na piętnaście lat, przesiedział siedem. Cały czas byłam związana w jakimś sensie z wojskiem do czternastego roku życia. Potem mieszkałam w domach wojskowych, więc rodziny wojskowe były wszędzie naokoło, znałam mnóstwo... Trudno powiedzieć, że dziecko znało dorosłych wojskowych mężczyzn, ale znałam Rzepeckiego, znałam Okulickiego, bo kiedyś mieszkali w sąsiednim domu w Rembertowie. Najwięcej osób znałam z Rembertowa.

  • Jak pani wspomina lata przedwojenne?


Jak to dziecko – było cudowne dzieciństwo. Rodzina matki była związana z niezbyt wielkimi majątkami ziemskimi. Zawsze się jeździło na wakacje. Niestety prawie zawsze w te same miejsca. Ojca jeden brat był nadleśniczym pod Międzyrzecem Podlaskim, więc zawsze żeśmy trochę wcześniej wyjeżdżali na wakacje i trochę później wracali. Były bardzo długie wakacje na wsi. Uwielbiam wieś, las, wodę. Nawet chyba żałowałam, że tak mi się życie układało, że nie mieszkałam na wsi, tylko w mieście. Wolę wieś niż miasto.

  • Czy mówiło się, że wojna wybuchnie?


Jako dziecko to tyle tylko, co mi się obiło o uszy, ale ostatni okres to tak. Pamiętam – taka głupia dziewczyna – zawsze bardzo dużo czytałam, ale miałam czternaście lat, jak wojna wybuchła i koniecznie chciałam być w partyzantce. W ogóle bardzo się nawet cieszyłam, że będzie się coś działo, bo tak to nudno, ciągle na te same wakacje do tych samych miejsc się jeździło, a tu będzie jakoś inaczej.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

 

W majątku, w którym żeśmy byli na wakacjach, pod Siedlcami […], to się nazywa Sucha, było już sporo ludzi. Zawsze było sporo ludzi, bo to był pensjonat prowadzony przez tych właścicieli. Nie było elektryczności, był aparat na kryształek – słuchawki w uszach i szpilką jeździło się po kryształku. Spędzałam nad tym cały dzień. Tylko ja byłam ta, co to gdzieś trafiałam, bo bardzo trudno było się połączyć – to było coś wielkości piłeczki od ping-ponga, takie błyszczące – mówiło się kryształek i szpilką, która była dalej drutem połączona, jeździło się po kryształku i jak się trafiało na stację, którą się chciało usłyszeć (strasznie dziwne, na jakiej zasadzie to działało, to nie wiem) i słuchawki na uszach i ja całymi dniami siedziałam nad tym i słuchałam. Byłam pierwsza, która usłyszała, że jest wojna, to było gdzieś przed ósmą rano. Potem się zaczęły fale uciekinierów, którzy z granicy zachodniej już uciekali (jacyś znajomi, jacyś przypadkowi ludzie). Niemcy weszli na całej linii i miejscowi uciekali. Ciągle chciałam iść do partyzantki.

  • Kiedy pani zobaczyła pierwszych Niemców?


Ktoś, kto przejeżdżał dalej na wschód przez tę miejscowość, bo ta miejscowość była pod Siedlcami, zabrał nas do samochodu i powiózł dalej na wschód (bo ciągle przecież się uciekało przed Niemcami, a nie przed drugą stroną) i podrzucił nas do Międzyrzeca Podlaskiego, więc ciągle nie widziałam Niemców, jeszcze nie było, jeszcze się przed nimi uciekało. Pierwszych to widziałam bolszewików, bo tam weszli bolszewicy. Bolszewicy doszli prawie że do Siedlec, potem się cofnęli, ale szli (ta miejscowość to było nadleśnictwo, wieś) szesnaście kilometrów od kolei, całe kawalkady bolszewickich taborów tamtędy przechodziły w rozpaczliwym stanie, tak że trudno się było nawet ich bać. Bać się trzeba było, bo zachowywali się jak dzikusy. To nadleśnictwo to było bardzo bogate gospodarstwo i oni postanowili zabić wieprza, nie umieli tego robić, nie wiem, czy w życiu tego nie robili. Pamiętam, jak się uganiali po podwórzu z szablami na wierzchu i dopadli wreszcie tego wieprza, wsadzili mu szablę w bok i próbowali go w ten sposób zabić. Zupełnie jakieś barbarzyńskie... Niby każde morderstwo jest barbarzyństwem, ale tutaj ten kwiczący wieprz, który latał po podwórzu z szablą w boku to był koszmar. I zaraz następnego dnia po przejściu pierwszego oddziału, aresztowali dwóch oficerów, którzy się schronili w leśniczówce, widocznie ktoś doniósł, że tu są oficerowie, może oni byli w mundurach. Właściwie jeszcze wtedy mogli się nie bać, bo przecież oni nie walczyli z bolszewikami, tylko [z Niemcami]. W każdym bądź razie ich aresztowali i potem ich nazwiska były na liście katyńskiej.


Myśmy tam nie były bardzo długo, bo matka się uparła, że wracamy do Warszawy. Właściwie dlaczego mama się uparła, to nie wiem, przypuszczam, że w ogóle bała się, że to jest za blisko granicy wschodniej, że wolała być w Warszawie, chociaż nie wiedziałyśmy, czy nasze mieszkanie ocalało. Nie miałyśmy pieniędzy. Moja mama nie miała właściwie zawodu, była panią domu, oprócz matury nie miała żadnego wykształcenia. Miała dwoje dzieci, więc bez pieniędzy, bez zawodu i postanowiła jechać w nieznane do Warszawy.

  • A gdzie był ojciec?


Ojciec był przy sztabie i potem przez Rumunię dostał się do Francji i z Francji do Anglii, był zawodowym wojskowym. Myśmy wróciły do Warszawy. Okazało się, że nasze mieszkanie jest rozszabrowane, Niemcy pozabierali meble, bo sobie meblowali sąsiedni dom, gdzie robili coś w rodzaju koszar.

  • Gdzie pani mieszkała?


Koszykowa 79 róg Niepodległości, tuż koło Filtrów; wielki budynek, który jest taki załamany. Rozszabrowane mieszkanie, nie było dostatecznej ilości łóżek, żebyśmy się we trzy zmieściły, ale dozorca powiedział, że się zwolniło inne mieszkanie w skrzydle od alei Niepodległości i mama wzięła jakąś panią (która kiedyś uczyła kogoś tam w rodzinie niemieckiego), żeby poszła z nią do tych Niemców, żeby odebrać nasze rzeczy. Mama nie mówiła po niemiecku. Poszły tam rzeczywiście i ta jakoś umiała z Niemcami [porozmawiać]. W ogóle w pierwszych dniach oni nie byli straszni i to był Wermacht, nie SS ani gestapo, i odebrała [nasze meble]. [Mówiła]: „To jest moja kanapa, to jest nasze łóżko, a ja mam dwoje dzieci, to jeszcze i to...”. Tak że pozabierała wszystkie nasze rzeczy. Nawet ktoś się dziwił: „Dlaczego pani nie wzięła czegoś więcej?”. – „Bo więcej moich rzeczy nie było”. – „Ale można było wziąć”. Można było, ale [mamie] nie przyszło to do głowy, że będzie brała cudze rzeczy. Żeśmy się umeblowali w innym mieszkaniu, które zresztą było też duże (bo tam były czteropokojowe mieszkania) i byłyśmy już do końca wojny w tamtym mieszkaniu. Z tamtego mieszkania dopiero nas wyrzucili w czasie Powstania.

  • Jak to się stało, że weszła pani w konspirację?


Znałam bardzo dużo ludzi, pomijając to, że w tym domu, [w którym mieszkałam], w wielkim bloku to, prawdę mówiąc, było „gniazdo szerszenia”. W każdym mieszkaniu coś się działo, a nawet czasami w jednym pokoju działo się coś innego, a w drugim coś innego. Naprawdę, jakby Niemcy skosili, to by mogli wszystkich zaaresztować. Miałyśmy nawet taki wypadek, że przez pewien czas mieszkał u nas Francuz, który uciekł z karnego obozu dla cudzoziemców w Rawie Ruskiej. On właściwie uciekał cztery razy, ostatni raz to już uciekł spod Mińska Mazowieckiego, gdzie też był obóz dla cudzoziemców, oni chodzili do pracy, on był chyba szeregowcem i do nas go przyprowadzili sąsiedzi, że nie mają go gdzie ulokować, żeby on u nas przez jakiś czas pobył. Matka się zgodziła, bo w ogóle bez przerwy ktoś u nas się ukrywał albo nocował. Siedział, mieszkał [u nas] nie dwa czy trzy dni, tylko parę miesięcy w dodatku nie mówił ani słowa po polsku. Były kłopoty. Wtedy już byłam związana z organizacją i wyrobiłam mu jakieś polskie papiery, kenkartę, żeby cokolwiek miał, ale on chociaż trochę powinien umieć mówić po polsku. Fotografię żeśmy zrobili taką lipną, która była doczepiona. Po jakimś czasie pani, która mieszkała na tym samym podeście, która tuż przed samą wojną wróciła z Francji, żona oficera, powiedziała, że jej się zwolnił jeden pokój dodatkowy, bo matka jej zmarła, i ona może wziąć tego Francuza do siebie. Nawet było bardzo dobrze, bo znowu ktoś się do nas domeldował i mieszkał. On się przeprowadził do tej pani.
Bywali tam Francuzi, którzy byli zatrudnieni na terenie Warszawy, bo takie były warunki we Francji, że jeżeli ktoś zgłosił się do pracy u Niemców ochotniczo, to mógł sobie wybrać miejsce, że na przykład zgłasza się do pracy, ale chce pracować w Warszawie czy w Budapeszcie – mógł wskazać i oni byli w Warszawie, pracowali w różnych fabrykach w Warszawie i mieli jakąś swoją organizację. Potem temu naszemu Francuzikowi ułatwili, że dostał jakieś fałszywe papiery, już francuskie, dopiero to go trochę urządzało, bo mówił w swoim języku, nie musiał udawać. Oni byli strasznie nieostrożni, we Francji było jednak zupełnie inaczej niż w Warszawie, było o wiele luźniej, o wiele łagodniej, szczególnie w tej Francji, tak zwanej nieokupowanej. Dość, że już na wiosnę 1944 roku były aresztowania wśród Francuzów, wtedy oni się przyznawali, że są uciekinierami i gdzieś ich przenosili do innego karnego obozu, ale nie rozstrzeliwali ich na miejscu i między innymi wydali też tego Francuza, który mieszkał już u tej pani.
Była sytuacja rzeczywiście przedziwna, bo aresztowali właścicielkę tego mieszkania i Francuzika, ale nie zapieczętowali mieszkania, co się rzadko zdarzało, ale tam to się zdarzało. Ponieważ to był taki kwartał między Filtrami, czyli ulicą obecnie Krzywickiego, dawną Szucha, 6 Sierpnia, czyli Nowowiejska, Niepodległości, Koszykowa czyli kwartał. Zawsze był to teren wojskowy (przed wojną także) i były dwa budynki, jeden był nasz, to była Koszykowa róg Niepodległośc,i a drugi to był taki analogiczny Nowowiejska i Szucha, takie wielkie chyba pięć pięter tam było w jednym i w drugim. To był kwartał zajęty przez Niemców, ale zajęty przez Kraftfahrpark niemiecki. Na ogromnym podwórzu były warsztaty samochodowe i oni reperowali jakieś samochody wojskowe. Szefem, komendantem Kraftfahrparku był jakiś Austriak, na pewno oficer rezerwy, nie zawodowy niemiecki, i on był wyjątkowy służbista, ale praworządny, ponieważ wychodził z takiego założenia (komuś tak mówił, nawet to powtarzano), że obowiązują przepisy międzynarodowe, konwencja genewska, jest tam powiedziane, że wojsko, które wkracza na jakiś teren, musi się opiekować rodzinami wojskowych tej drugiej strony, z którą walczyli. I on rzeczywiście się właściwie opiekował. On się opiekował tym kwartałem i tymi wielkimi blokami, które były zajęte przez rodziny wojskowe, ale nie tylko. Tam naprawdę były, jak mówię „szarańcze gniazda”, bo młodzież dorastała, wielu chłopców było po Korpusie Kadetów w ogóle. Poza tym, kto miał brać udział w konspiracji, jak nie właśnie rodziny wojskowych. On podobno zastrzegł sobie (w każdym razie była jakaś taka umowa, na pewno musiała być akceptowana przez jakieś jego władze), że jeżeli gestapo przychodziło kogoś aresztować na tym terenie, to musiało najpierw pójść do niego i on dawał swojego człowieka, który asystował przy aresztowaniu. To nie to, że i obronił przed aresztowaniem, bo to by było za dużo, ale w każdym bądź razie był, asystował. Jak zabrali tą panią z tym Francuzikiem, to mieszkanie nie było zaplombowane, nie było tej pieczęci, papierka, a u nas był klucz od [mieszkania] tej pani, bo na tym podeście były tylko dwa mieszkania i żeśmy sobie nawzajem robili takie uprzejmości. Mama poszła następnego dnia rano, bo tam był kot, żeby tego kota zabrać, dać mu jeść albo go w ogóle zabrać, bo został sam w mieszkaniu, okazało się, że mieszkanie jest niezaplombowane. Wtedy kiedy matka była w tym mieszkaniu, otworzyła sobie drzwi kluczami, które żeśmy miały, to zjawił się komendant tego całego Kraftfahrparku, mały, gruby Niemiec i do mojej mamy mówi, że on wie, że tu jest skrytka w tym mieszkaniu i tą skrytkę trzeba opróżnić, bo gestapo tu wróci i wtedy jak będą robić rewizję i jak znajdą [skrytkę], to może być bardzo poważna historia. Trzy godziny gruby Niemiec i mama (mama nie była starszą panią, ale miała czterdzieści lat) na czworakach po tym mieszkaniu szukali, gdzie jest ta skrytka, bo on wiedział, że ona jest pod podłogą. Ta skrytka jest do dzisiaj, chyba że zrywali podłogę. Na tej samej klatce [znaleźli] inną skrytkę [u] mojego kolegi, przy wymianie podłogi przypadkowo trafili na skrytkę. Zresztą w moim przekonaniu to tam były tylko mundury, chyba że mole się jakieś zaległy, bo to przecież mundury przedwojenne były z prawdziwej wełny, mogły się mole zalęgnąć w całym mieszkaniu, że może oni zaczęli tak szukać, że mieszkańcy tego mieszkania może tam doszli, że tam jest skrytka, a jeżeli nie doszli, to ta skrytka jest do dzisiaj w tym mieszkaniu.

  • Jaki to jest numer mieszkania?


Dwadzieścia trzy powinno być chyba, by myśmy miały dwadzieścia cztery. Mama moja nie wiedziała, gdzie jest ta skrytka, ja akurat wiem, gdzie ona jest, ale przecież nie pójdę i nie będę mówiła, że chodzicie po skrytce, bo może już ją odnaleźli. Dość, że on mamy nie tylko że nie zaaresztował, nie doniósł do gestapo, szukał z matką tej skrytki, więc najlepszy dowód, jaki to był człowiek, zachowywał się przyzwoicie, przecież sąsiadka mogła być wprowadzona w to. Tych dwoje ludzi – ta pani przeżyła, przeszła przez Oświęcim, a on został gdzieś wywieziony do jakiegoś obozu i też przeżył wojnę. W tej chwili już obydwoje nie żyją.

  • Skąd pani wie, że oni przeżyli?


Bo z nią widziałam się po wojnie. Jego nawet trochę szukałam, tylko poplątało mi się jego imię, ale trafiłam na rodzinę w Paryżu z taką panią, która była jego nie tyle żoną, ile konkubiną, rozmawiałam, byłam na jego grobie, zawiozłam mu polską chorągiewkę i „Polskę Walczącą”. Właściwie on jakby był w AK.

  • Jak on się nazywał?


Groperre [fonet.].

  • A ta pani?


Małochlebowa. Ona zmarła kilkanaście lat temu. Przeszła przez Oświęcim, nie była w najlepszym stanie. Ci Francuzi, którzy tam bywali (niektórych poznałam, niektórych nie), to jednak byli strasznie nieostrożni. Właściwie ci wszyscy cudzoziemcy powinni byli wpadać jak śliwki w kompot. Im się wydawało, że to jest tak jak u nich. U nich było jednak dużo łagodniej.

  • Kto panią wprowadził do konspiracji?

 

Miałam w rodzinie sporo wojskowych, taki wuj (właściwie on był taki daleki wuj), który był zresztą z obszaru białostockiego i powiedział, że do partyzantki on nie jest w stanie mnie wziąć, ale są potrzebne szyfrantki. Więc jak przejdę kurs szyfrancki, to potem mnie tam zabiorą.

  • Składała pani przysięgę?


Tak, oczywiście.

  • Gdzie to było, jak to się odbywało?


Po zakończeniu kursu, raptem. Zresztą tylko dwie byłyśmy na tym kursie, bo on był przygotowywany dla białostocczyzny. Wiem, że jeździło się gdzieś na Wolę zawsze jakoś wieczorami (teraz bym nie trafiła). Musiała być zima, bo było ciemno, jak się jeździło. Przyszła jeszcze jakaś osoba oprócz tej, która prowadziła kurs, i zaprzysięgła.

  • Mama wiedziała o tym?


Wiedziała.

  • Czy mieli państwo jakiś kontakt z tatą?


Tak, pocztą, ale bardzo rzadko. Zawsze pisał albo przez Szwajcarię, jako niby siostra zakonna, albo przez Włochy przez jakąś panią niby kuzynkę. Nigdy [nie pisał] jako ojciec, tylko jako jakaś tam ciocia. Paczuszki przychodziły czasami.

  • Z czego się pani utrzymywała?

 

Jak żeśmy wracały na jesieni 1939 roku, to w wagonie spotkałyśmy panią, która mieszkała również w tym domu, to była żona pułkownika Gliwicza. Pani Gliwiczowa przed wojną kończyła SGGW, miała różne koleżanki, potem nie pracowała, była żoną pułkownika, ale miała z nimi kontakty. One prowadziły coś, co było analogiczne do naszej „Cepelii”, to się nazywało przed wojną „Łady”, wyrabiali różne rzeczy, nawet meble, ale głównie tkaniny. Te koleżanki namówiły panią Gliwiczową, swoją koleżankę (wiedziały, że ona nie ma z czego żyć, że musi coś robić), żeby założyła sobie warsztat tkacki. Ona najpierw sama się nauczyła i założyła, potem nauczyła moją matkę. Robiły najpierw do spółki, potem robiły osobno, bo miały tyle roboty, i myśmy przez całą wojnę tkały „samodziały”. Mogłabym utkać [narzutę], gdybym miała wełnę. Czasami tkałyśmy kupony na męskie ubrania. Byłyśmy w kontakcie z dobrymi dwoma krawcowymi warszawskimi, którym się robiło na zamówienie kompleciki – granatowa spódniczka i odpowiednia ilość materiału na żakiecik w pepitę granatowo-białą, to szło od razu do krawcowej i tak jak ona miała zamówienie, tak myśmy jej to robiły i to bardzo dobrze szło. Pod koniec wojny w tym domu było kilkanaście takich warsztatów. Po wojnie, przyznam się... W ogóle to był zawód, który ja najdłużej w życiu robiłam. Pracowałam na warsztacie, byłam wysoką, dosyć silną dziewuchą, więc tkałam tak jak matka, nawet więcej może, bo mama gotowała, a ja nie. Robiłam wszystkie obliczenia, bo to trzeba było obliczać, potem trzeba było zanieść do farby, kupowało się na lewo wełnę kradzioną z niemieckich fabryk, najlepszą, jaka w ogóle była, jakiś kangarn – tak chyba się nazywał ten typ wełny. To było cieniutkie, bo kradzione z fabryk niemieckich. Nie widziałam u Niemców tych materiałów, pewno między sobą gdzieś sprzedawali, może też mieli takie delikatesowe sklepy peweksowskie, jak myśmy potem mieli, ale w każdym razie to były bardzo dobre wełny. Znałam takiego pana, który całe Powstanie przeszedł w garniturze przez nas robionym i jeszcze potem dał do pralni i jeszcze chodził. To wszystko zależało od tego, jak się solidnie zrobiło i jaki był surowiec.


  • Na czym polegała pani praca jako szyfrantki?


Na tym, że przychodziły różne rozkazy albo jakieś komunikaty, albo jakieś meldunki. Dostawałam zawiadomienie, że mam się zgłosić po tekst (nie codziennie musiałam chodzić), brałam to na noc, całą noc szyfrowałam i rano odnosiłam pod ten sam adres.

  • Pani w domu szyfrowała?


Tak.

  • Gdzie pani odbierała meldunki?


Różnie. Najczęściej w naszym... Mieliśmy dwa lokale, gdzie było najczęściej to składane, i odbierałam. Różnie to bywało, czasami ktoś przyjechał, przywiózł i wiadomo było, że mam to odebrać gdzieś indziej, ale na terenie Warszawy.

  • Pamięta pani jakieś adresy?


Na przykład na Nowogrodzkiej 29, nawet kiedyś chciałam pójść i poznać tego właściciela. Piętro, gdzie kiedyś był nasz taki główny lokal, było w czasie Powstania zburzone, same piętro, ale potem ktoś to odbudował i jest w tej chwili prywatny właściciel, więc przypuszczam, że to nawet jakiś właściciel przedwojenny i będę chciała tam umieścić tablicę, że tam był ten lokal główny naszej bazy „Księżyca”, tym bardziej że główny nasz szef maleńkiej komóreczki (bo to malutka była komórka) zginął 1 sierpnia wieczorem, już zginął gdzieś na Krochmalnej. Chłopcy nas odesłali do domu i kazali czekać na drugi rzut mobilizacyjny, a mężczyźni zostali włączeni do „Czaty 49”.

  • Jak pani przenosiła meldunki, czy to były jakieś kartki?


Nie, to nie były bibułki, to był maszynopis. Bibułki to oni sobie później robili, jeżeli to szło gdzieś dalej, ale na ogół nie. Z bibułkami to był dopiero wtedy problem, jak to musiało iść gdzieś za granicę i wtedy to musiało być daleko wiezione, a tutaj to się na ogół chowało albo torby były z podwójnymi dnami, czego ja nie lubiłam, uważałam, że lepiej wsadzić gdzieś pod kartofle i nieść torbę z jarzynami, że to jest wtedy bardziej chronione, mniej się rzuca w oczy, niż jak miałam torbę z podwójnym dnem i karzą mi wywalić i zobaczą, że mam podwójne dno, to jakbym w danej chwili tam nic nie miała, to by mnie zaaresztowali, że [skoro mam] podwójne dno, to po co. Tutaj nie było takich, w każdym razie na moim etapie, na moim poziomie. Dostawałam to w maszynopisie albo w rękopisie, robiłam z tego szyfr (też nie był na maszynie, tylko ręcznie pisany) i tak to oddawałam w jednym egzemplarzu.

  • Na czym polegał szyfr?


To był tak zwany książkowy szyfr. To znaczy tutaj i gdzieś w Białostocczyźnie w centrali, w komendzie były dwa identyczne egzemplarze tej samej książki i wiadomo było, że w tym zaszyfrowanym już tekście, było umówione, że zaczyna się... pierwsze cyfry są dla zmyłki (same cyfry) a następne są dopiero ważne. Wobec tego trzeba było rozpisać te strony, które były używane na alfabet i potem z tego alfabetu korzystać w wypisywaniu treści. Im człowiek był pracowitszy i nie spieszył się, to było to trudniejsze potem do rozszyfrowania i oczywiście więcej pracy zadawało się temu, który to odszyfrowywał, ale to dosyć trudne było właściwie do odszyfrowania, mimo że w zasadzie – zasada była dosyć prosta. Dowcip polegał na tym, że musiały być dwa absolutnie identyczne egzemplarze tej książki taki sam tam jak i tutaj. Takie same strony musiały zaczynać się od takiej litery. Wiem na przykład, że używano książeczki do nabożeństwa, „Pana Tadeusza”. Na przykład chyba Pluta-Czachowski to używał mowy Goebbelsa – też dobrze.

  • A pani?


Myśmy używali okropnie nudną książkę, to był „Lucyfer” Micińskiego. Gdybym ją teraz spotkała, to kupiłabym taki jeden egzemplarz, żeby mieć na pamiątkę. To strasznie było nudne, takie filozofujące.

  • Przez ile lat pani używała tej książki?


Chyba ze trzy [lata]. Na wiosnę 1943 roku już przestaliśmy, bo żeśmy stracili kontakt z Białostocczyzną, tam już [tereny] zajęli bolszewicy, już nie można się było z nimi porozumiewać w ogóle.

  • Pani dostawała do zaszyfrowania jakieś kartki, później odnosiła je pani z powrotem na Nowogrodzką?


W te samo miejsce, gdzie odbierałam, a oni się zajmowali już... Zawsze to było powiązane z przyjściem jakiejś łączniczki czy z przyjazdem jakiegoś oficera z tamtego terenu i wtedy on to zabierał ze sobą.

  • Jakie to były mniej więcej treści?


Różne, z jakimś przegrupowaniem czy jakieś takie szkoleniowe, jakieś rozkazy – to co jest w wojsku, to co się nadaje w rozkazach.

  • I musiała pani tam być w określonych dniach, godzinach?


Nie, najczęściej... Ponieważ w drugiej części wojny mieliśmy już telefon w mieszkaniu, bo wynajęliśmy jeden pokój inżynierowi, który pracował u „Philipsa” i on dostał pozwolenie na telefon, to mnie zawiadamiali, żebym przyszła do cioci-kloci czy coś i szłam do cioci-kloci. A jak nie, to w określonych jakichś dniach (nie pamiętam już jakich) zawsze musiałam się zjawić, żeby wiedzieli, że żyję i że jestem w pogotowiu.


  • Jak pani tak chodziła po Warszawie, była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?

 

Rozstrzeliwań nigdy. Raz mnie złapali w łapance, bo poszłam z kolegami nad Wisłę, na plażę w niedzielę i tam zrobili obławę od mostu Poniatowskiego gdzieś z końca Saskiej Kępy i tam ławica Niemców szła, zbierała nas – tak spychała, spychała do mostu Poniatowskiego, a przy moście Poniatowskiego ustawili kilka stolików i trzeba było się zgłosić przy stoliku z dowodem osobistym i oni segregowali. Jednych segregowali na zabranie, a drugich zwalniali zależnie od papierów od wieku, różnie tam było. Z kolegą, z którym byłam wtedy na plaży, rozdzieliliśmy się, [udawaliśmy], że się nie znamy, taka była zawsze zasada i potem patrzyłam tak, że poszłam pierwsza, żeby być wcześniej niż on i widziałam, że przy [jednym] stoliku na dziesięć osób [Niemiec] zwalnia powiedzmy siedem, a trzy zabiera na jedną stronę, a przy drugim akurat odwrotnie, to sobie wybrałam tego, co bardziej zwalnia. Rzeczywiście on mnie zwolnił. Miałam papiery, wydaje mi się, że głupie (w zasadzie one były autentyczne), że pracuję w banku rolnym. Co to jest, to nie jest nic potrzebnego dla walczącego państwa niemieckiego. On miał papiery fałszywe, natomiast z bardzo dobrego miejsca, z Kraftfahrparku, że on niby tam jest jako mechanik. Po chwili już byłam na górze i ciągle patrzyłam, co się z nim dzieje, i jego też wypuścili. Innych zabierali na Skaryszewską (okazuje się tylko do pracy do Niemiec). Na Skaryszewskiej był punkt, gdzie wszystkich skomasowali i potem wywozili. Stamtąd zresztą można się było wykupić, bo myśmy jednego mojego stryja wykupiły. Złapali go, był na Skaryszewskiej, dał znać i myśmy go następnego dnia wykupiły. Nie wiem, chyba za 500 złotych.

  • Ale u wartownika?


U takiego urzędnika. Był taki facet, co stał i porządku pilnował.

  • Pięćset złotych to było dużo wtedy?


Nie było dużo. Pewnie w ogóle to było prawdopodobnie nagminne, przecież oni się bardzo dawali przekupywać.

  • Pamięta pani wybuch Powstania w getcie warszawskim?


Tak, tylko myśmy były zupełnie w innej dzielnicy, pamiętam, że się paliło, pamiętam dymy, zapachy, które były, ale nie szłam pod ścianę. Tylko raz przejeżdżałam przez getto, jak można było przejechać tramwajem. Nie miałam żadnych znajomych [w getcie].

  • Jakie wrażenie, jak pani przejeżdżała?


Wrażenie koszmarne, ale ponieważ ciągle się człowiek stykał z tym, że gdzieś takie rzeczy koszmarne się dzieją, to się trochę oswajało, tak jak się w tej chwili oswajamy też z zabójstwami. Jak się otworzy telewizję to albo w [człowieka] celują, albo tuż obok kogoś zamordowali. To się też [każdy] przyzwyczaja.

  • Jak to się stało, że nie była pani w Powstaniu?


Stało się tak, że myśmy byli taką maleńką grupką terenową związaną z Białymstokiem. Myśmy były po to, żeby tam przesyłać jakieś wiadomości, żeby broń im dosyłać, nawet dosyć spora porcja broni była u nas i już się nie dało wysłać, bo nie było takiej okazji. Oczywiście byliśmy przekonani, że będziemy w takiej samej mobilizacji jak wszyscy. Akurat w tym czasie mieszkał w naszym mieszkaniu kolega (też mama go przyjęła na parę dni), u którego znaleźli teraz skrytkę w podłodze. On nie miał gdzie mieszkać, więc mama go przyjęła, że niech sobie pomieszka parę dni, aż sobie coś znajdzie. On był w małej grupie wyselekcjonowanej do ochrony sztabu, właściwie Komendy Głównej. O tym, że on jest u nas, to wiedziała tylko sekretarka Rzepeckiego (pani Piasecka), która matkowała trochę całej grupie, bo tam był jej rodzony siostrzeniec. O godzinie siódmej rano nagle jest stukanie do drzwi. Poszłam otworzyć, stoi pani Piasecka i mówi: „Czy jest Skóra?”. – „Jest”. To chciała się z nim widzieć. I ona jemu powiedziała, że ma się natychmiast zjawić na swoim punkcie pogotowia, bo tego dnia o piątej będzie Powstanie, więc o siódmej rano zawiadomiła go, ponieważ tylko ona wiedziała, gdzie on nocuje. Poszłam biegiem na mój punkt, gdzie też już od paru dni było pogotowie, i mówię do chłopców, że dzisiaj będzie Powstanie – „A co ty opowiadasz?”. – „Będzie dzisiaj Powstanie”. – „Skąd wiesz?”. – „Skąd wiem, to wiem, ale wiem i będzie”. – „Na pewno coś źle usłyszałaś, pokręciłaś, nie będzie”. – „Będzie”. O dwunastej przyszła łączniczka i już do nas na naszą kwaterę z rozkazem, że chłopcy mają dołączyć do „Czaty 49” ze wszystką bronią, którą mają. Oni mieli w nadmiarze broni, co było rzeczą zupełnie niespotykaną, wszyscy mieli zawsze za mało [broni], a myśmy nie wysłali ostatniej porcji do Białegostoku, wobec tego było tutaj więcej. Kobiet było raptem trzy – mają iść do domu, czekać na drugi rzut mobilizacyjny. Myśmy się zaczęły buntować, a oni powiedzieli, że to jest rozkaz: „My was zawiadomimy, my was ściągniemy”. Myśmy wobec tego poszły. Jedna z nich potem znalazła się w takiej okolicy, że mogła dołączyć do innej grupy walczącej, druga miała maleńkie dziecko, to nawet nie szukała już żadnego dołączenia się, a ja byłam zamknięta, bo te domy zamknęli Niemcy z Kraftfahrparku na dole i nikogo nie wypuszczali. Moja siostra, która doszła na swój punkt o piątej popołudniu – okazuje się, że tam oni wcześniej ten punkt zlikwidowali, zamknięte były drzwi i nikogo nie było, ona wracała z ulicy Przeskok na Koszykową, na Niepodległości cztery godziny. Zjawiła się o godzinie dwudziestej pierwszej wieczorem, przyprowadzając zresztą jakiegoś chłopca, którego po drodze spotkała, który też gdzieś nie doszedł, i ona mówiła, że to brat, że tu mieszkamy, pokazywała że tuż tuż, wyglądała sama na dziesięć lat, to mogła się tak przemycić. I tak się zjawiła.

  • A ona gdzie była?


Właściwie to była grupa „Parasola” na ulicy Przeskok.

  • Jak ona miała na imię?


Ania – tak ją nazywali. Tam mogło być małe zamieszanie tylko, dlatego właśnie ona nie wiedziała o tej wcześniejszej godzinie czy w ogóle zmianie godziny, bo jej bezpośredni dowódca (on chyba wtedy był porucznikiem) Tadek Wronowski „Przygoda”, mieszkający w tej chwili w Bielsku Białej, jeszcze żyje, musiał ewakuować się z Warszawy, bo był zagrożony i przeniósł się na Podkarpacie i potem trochę wojował z „Ogniem” a potem jakoś... W każdym razie był w jakimś oddziale na Podkarpaciu. Ona wróciła do domu i byłyśmy zamknięte, nie można było nosa wysadzić, tym bardziej że to była linia frontu. Żeby to było Śródmieście, żeby tam się ruszał front, żeby można było wiedzieć, że w sąsiedniej kamienicy są nasi, to można by się było jakoś wydostać, a tutaj nie można się było wydostać, bo wiadomo było, że politechnika była cały czas linią frontu.
21 albo 22 sierpnia zawiadomili nas w tym domu, że wszyscy będą usunięci, bo przychodzą frontowe oddziały. I rzeczywiście te frontowe niemieckie oddziały przyszły i następnego dnia był atak na politechnikę.

  • Gdzie was wyrzucono?


Nam powiedzieli, że my będziemy musieli przejść na dworzec (było tam bardzo dużo ludzi, mężczyźni, co nie doszli do swoich punktów różnych), tam dostaniemy wagony i tymi wagonami się rozjedziemy po całej Polsce, gdzie kto będzie chciał. Jak się ktoś wychylił z naszego okna, to widział, co się dzieje na Kolonii Staszica, tam gdzie ci tak zwani kałmucy działali, przebierali się... Na samym rogu Niepodległości i Nowowiejskiej widziało się rozprute jakieś walizki, jak oni zmieniali bieliznę, oni straszne rzeczy na Kolonii Staszica wyprawiali, masę ludzi zamordowali. Właściwie szykowaliśmy się – każdy może wziąć plecak i wędrować na Dworzec Zachodni (oni mówili), ale jedna z pań, żona oficera, która zresztą bardzo przyzwoicie się zachowywała w czasie okupacji, pracowała jako tłumaczka w dyrekcji kolei niemieckich, oni się mieścili tam, gdzie jest teraz Ministerstwo Komunikacji, na skrzyżowaniu Koszykowej, Chałubińskiego, która przechodzi w Niepodległości i na samym rogu jest szkoła pielęgniarek (obecnie wojsko zajęło na lekarską przychodnię), a dalej jest Ministerstwo Komunikacji, a była dyrekcja kolei niemieckich. Ona pracowała tam jako tłumaczka i się postarała, że niemieccy kolejarze dali dwie albo trzy ciężarówki. Do tych ciężarówek mieli się wszyscy załadować, każdy mógł mieć plecak ze sobą i tak jak śledzie wieźli nas na Dworzec Zachodni.
Po drodze się zatrzymali i coś tam zaczęli [mówić] (to byli kolejarze), że coś nie działa w motorze. Dwie czy trzy ciężarówki stanęły i jakiś starszy pan znakomicie mówiący po niemiecku (mnie nieznany), zaczął chodzić z kapeluszem i mówi: „Pozbierajmy jakieś pieniądze, niech oni nas wiozą poza miasto, a nie na jakiś dworzec. I tak się stało. Widziałam, że ludzie dawali przedziwne rzeczy, nawet złoty ząb widziałam, jak ktoś dawał. W każdym bądź razie nazbierał w kapelusz, dał im i oni pojechali z nami dalej. Zatrzymali się na placu Narutowicza, znowu coś im tam było [nie tak], znowu ludzie nazbierali w kapelusz. I trzeci raz zatrzymali się tam, gdzie teraz jest stacja benzynowa w Jankach, jak się rozwidla za Warszawą. Przeczytałam napis przy drodze – Wypędy (tabliczka była) i mówię do matki, że to jest dla nas miejscowość, nie będziemy nic szukać dalej, nigdzie jechać, Wypędy – tak ładnie się nazywa, że tu wysiadamy. Myśmy wysiadły, samochód pojechał dalej. [Dojechał] pewnie z szesnaście kilometrów czy coś do Magdalenki i tam wszystkich wywalili zwyczajnie do rowu i samochody odjechały. W ten sposób wydostałyśmy się psim swędem z Warszawy, bo nie przeszliśmy przez Zieleniak, żaden Pruszków. Przez zwyczajnie zebrane [pieniądze lub przedmioty], matka dała jakiś zegarek czy coś takiego. Byłyśmy na wsi, a moja siostra w Wypędach spotkała szkolną koleżankę.

  • Jakaś rodzina was tam przyjęła?


Chłopi wynajęli nam jeden pokój. Nie u tej koleżanki żeśmy się zatrzymały, tylko u sąsiadów, bo u niej już była jakaś rodzina. Potem przyszli lotnicy niemieccy, ale to już pod sam koniec Powstania czy nawet się całkiem kończyło i wtedy nie było tej izby, tylko można było rozłożyć się na noc na słomie w kuchni, a na dzień trzeba było się stamtąd zabrać, bo kuchnia była potrzebna całej rodzinie. Ale przetrzymałyśmy to.

  • Było widać płonącą Warszawę?


Tak. To znaczy ja dalej już nie widziałam, bo powiedziałam, że nie mogę wytrzymać i idę do Krakowa i poszłam piechotą do Krakowa, a matkę tam zostawiłam. Do Krakowa poszłam, dlatego że właśnie już pod koniec wiosny na dowódcę całego obszaru krakowskiego został przeniesiony mój dowódca z Białostocczyzny ten właśnie Izabelka, używał pseudonimu „Garda”. Jak z nami się żegnał w Warszawie, to śmiał się, że... To znaczy mówiłam: „Obiecał mi pan, że wreszcie kiedyś będę przyjęta do partyzantki”. On powiedział, „Ja tam się rozejrzę, jakoś się zorganizuję, zorientuję, jakie są tam warunki i ja was tam ściągnę”. Myślę sobie, że jak [powiedział]: „Ściągnę tam”, to mam prawo jechać i poszłam do Krakowa. Okazało się, że on został wezwany na spotkanie z Okulickim, ja nie dobrnęłam jeszcze do Krakowa, bo po drodze wstąpiłam (to też cała wielka historia)... Przypomniałam sobie, że mam rodzinę pod Częstochową i oni mnie namówili, żeby matkę ściągnąć, żeby matki nie zostawiać pod Warszawą w tych okropnych warunkach, tylko żeby ją tam ściągnąć. Wobec tego parę dni tam zamarudziłam i matkę przywiozłam pod Częstochowę, ale napisałam do niego kartkę i on mi odpisał, żebym na razie nie przyjeżdżała, ponieważ on sam jedzie pod Warszawę po synka, bo się dowiedział, że synek został wyprowadzony z Warszawy (rzeczywiście ten synek był w Warszawie) i jak wróci, to się odezwie. Czekam i czekam, nic się nie odzywa, a on już był aresztowany na Kielecczyźnie, jak pojechał na spotkanie z Okulickim. Tak się skończyła cała moja partyzantka.

  • Koniec wojny zastał panią, jak weszli Rosjanie?


Tak, pod Częstochową byłyśmy wtedy.

  • Wszyscy przybierali pseudonimy, a pani miała „Iza”.


Kobiety przeważnie imiona żeńskie przybierały, tylko nie swoje. Wychodziłam z założenia, że jak ktoś mnie będzie wołał na ulicy, ktoś kto mnie zna pod nowym imieniem i głupio będzie, bo ja nie zareaguję na to albo będzie wołał Iza i ja zareaguję, a ktoś inny będzie wiedział, że ja się nazywam Krysia czy jakaś inna Marysia czy coś, więc już zostałam jako Iza. Za bardzo skomplikowane to nie jest, ale rozsądek jest. Kobiety brały przeważnie imiona żeńskie. Zawsze były Marysie, Wandzie, Zosie. Ciągle mam przecież do czynienia z relacjami, wspominkami. To są same imiona żeńskie, bardzo rzadko są jakieś skomplikowane. To mężczyźni mają „Żbik”, „Kmicic”.





Warszawa, 8 marca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Izabela Nowicka-Kuczyńska Pseudonim: „Iza” Stopień: cywil Dzielnica: Stare Miasto

Zobacz także

Nasz newsletter