Jadwiga Anna Beck
Jadwiga Anna Sukniewicz Beck.
- Proszę opowiedzieć nam o swoim domu rodzinnym.
Mój dom rodzinny był wspaniały. Ze względu na to, że mieszaliśmy w mieszkaniu klanowym, na Stare Miasto 1, Wąski Dunaj 31, jest to dawny Dom Historyków, gdzie był „Przegląd Historyczny”. Zajmowaliśmy ostatnie piętro, właściwie to moja ciotka była tam najważniejszą osobą, a my przychodziliśmy tam na świat. Moim rodzicom było za ciasno na tym Starym Mieście i kolejno żeśmy się przenosili. Ale jeszcze będąc na Starym Mieście, przeżyłam pierwsza lekcję historii i patriotyzmu. Gdy miałam cztery lata, odbywał się pogrzeb Józefa Piłsudskiego. Ten pogrzeb cały czas doskonale pamiętam, ze względu na to, że jako dziecko (rodzina była duża) ja, siostra, cioteczna siostra, później stryjeczna siostra i tak dalej, na ten dzień wszyscy byliśmy w domu i było słychać, jak całą noc wojsko oddawało hołd i przechodziło do katedry. Moja ciocia postanowiła, że dzieci muszą widzieć „Dziadka”. Wszyscy się zebraliśmy, już wychodziliśmy, mówią nam oczywiście, że nie wolno i jest zakazane, nie było ruchu, a ciotka postanowiła, mimo wszystko, że nas tam doprowadzi. Mój dodatkowy strach i przeżycie było w momencie, kiedy przechodziliśmy od naszego domu, czyli od Rynek 1, tymi wszystkimi podziemiami, gdzie otwierały się olbrzymie drzwi, brzęczały wielkie klucze, wyprowadzał nas jeden z naszych panów, który dozorował ten dom. Stanęliśmy przed samym kościołem. Nie chciano nas wpuścić, ale ciotka postanowiła: „Jak to, dzieci nie będą widzieć »Dziadka«? Muszą!”. Faktycznie byliśmy jedynymi dziećmi, jakie oddały hołd Piłsudskiemu. To była moja pierwsza lekcja. Później nie pamiętam takich możliwości i faktów, które tam były.
Natomiast później moi rodzice postanowili przenieść się troszeczkę dalej za Warszawę. Mieszkaliśmy jakiś czas w Piastowie. W 1938 roku, ponieważ siostra miała iść do gimnazjum, ja do szkoły... Była nas trójka dzieci. Siostra była sześć lat starsza ode mnie, a ja byłam sześć lat starsza od mojego braciszka. W związku z tym żeśmy się przenieśli właśnie na Pragę. A dlaczego na Pragę? Dlatego że nasza rodzina składała się w większej części z [osób] z wykształceniem pedagogicznym. Na Pradze w 1929 roku powstał na ulicy Otwockiej 3 wielki, nowy gmach, gdzie mieściły się trzy szkoły i dwa domy nauczycielskie, w których, myślę, że było w sumie sześćdziesiąt rodzin nauczycielskich. To był teren zamknięty. Wujek był... Przepraszam, ale dla mnie to wszyscy byli wujkowie, i ze strony mamy, i taty. Był dyrektorem liceum Władysława IV. Ciotka prowadziła doświadczalną szkołę powszechną, numer 126 Józefy Joteyko. Czym się ona charakteryzowała? Charakteryzowała się tym, że była to doświadczalna szkoła. Nie uczono nas z podręcznika, tylko mieliśmy różne takie testy, nie testy, była zbliżona do dzisiejszej. W związku z tym rodzice pomyśleli, że będzie to bardzo korzystne miejsce, bo będziemy bardzo blisko szkoły: ja, siostra, a braciszek był jeszcze mały, ale też czekała go niebawem szkoła. Wobec tego do okresu wojny, do 1939 roku, żeśmy tam właśnie mieszkali i tam żeśmy żyli. Otoczenie wydawało się, że może to z dzisiejszego punktu widzenia to takie peryferie. Jednak była niesamowita atmosfera tego otoczenia. Ci ludzie mieli ogromne wpływy na całe ukształtowanie się kultury. Dawało się tam odczuć życie społeczne. Najbardziej to chyba się uwydatniło w 1939 roku.
Niestety, nas rodzice wywieźli, wiedząc o co tym, że będzie [wojna]. Ojciec już nie pracował w szkolnictwie, mama też. Tata pracował na poczcie. Razem był ewakuowany i skończył, wiadomo, swoją działalność aż w Baranowicach. Natomiast my byliśmy wysłani do Zalesia Dolnego, tam mieszkała rodzina, tam się zebrała olbrzymia ilość tych dzieci, które wszyscy chcieli chronić przed grozą wojenną. Tam właśnie byliśmy. W międzyczasie, tu w domu, jedna z niemieckich bomb trafiła w nasz budynek. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. Wszystkie trzy kondygnacje runęły do naszego poziomu. Także po powrocie nie bardzo mieliśmy gdzie mieszkać.
Wracając jeszcze do roku 1939, ja jako młoda dziewczynka, czy już podfruwajka, miałam ogromne przeżycie. Byliśmy już niby na tych peryferiach, a właściwie już poza Warszawą. Odczuliśmy najpierw głód, bo nas było dużo, jedzenie było niby skomasowane na tyle osób, ale nie było go. Nie było chleba. Najlepszą zupą, jaką wtedy jadłam, były rozgotowane ziemniaki. Napór niemieckich wojsk szedł z tamtej strony, mieliśmy taki zbudowany schron obok tego domu. Najpierw to bawiło dzieci starsze i młodsze, ale później to była wielka groza. Skończyło się na tym, że jakiś odłamek tam wleciał i zostałam uderzona nim w głowę. Wtedy zetknęłam się ze strasznym widokiem i sytuacją, bo w jednym z takich domów był punkt sanitarny. Zawieźli – właściwie to nie zawieźli, wtedy się chodziło – dostaliśmy się do tego punktu sanitarnego i tam robili mi operację. Nie mieli żadnych narzędzi. Powiedzmy sobie, ja to [byłam lekko ranna] – jak mi to wyjmowali nożem do owoców, to było jeszcze małym przeżyciem. [Ale] jak słyszałam, jak obok mnie, ucinali nogę piłka rzeźnicką – ja do dzisiejszego dnia tego krzyku nie zapomnę. Słuchanie telewizji, gdy słyszę taki niesamowity krzyk, to dosłownie nie wiem, co się ze mną dzieje. Ale jakoś to szczęśliwie przeżyłam.
Potem dostaliśmy się do Warszawy, więc trzeba było odbudowywać to mieszkanie. W tym momencie cała ta społeczność praska... Nieszczęść z iem mieszkania na Pradze było bardzo dużo, bo tam w ogóle był bardzo trudny teren dla konspiracji i dla wojska ze względu na to, że to był zamknięty teren. Zamknięty teren był przez wały, wały kolejowe, które prowadziły od Dworca Wschodniego aż do Dworca Zachodniego, w kierunku Gdańska, Otwocka. W związku z tym był to dosłownie teren zamknięty. Jedno wyjście, które było z Pragi na Zacisze czy też na Targówek, to był most, właściwie wiadukt, którym się przejeżdżało na ulicę Radzymińską. To z jednej strony utrudniało życie i poruszanie się, z drugiej stworzyło enklawę ludzką, że ludzie zaczęli od siebie uzależniać się w różnych względach: pomocy, wspólnych troskach i wszystkich innych powodach, jakie mają ludzie.
- Czy pamięta pani, w którym konkretnie roku wróciła pani do Warszawy z Zalesia?
Tak. To było zaledwie parę tygodni. To było natychmiastowe. Ojciec długo jakoś nie wracał. Niezbyt już pamiętam, mimo że tutaj mam jakieś jego zapiski z kalendarzyka z 1939 roku. W tym momencie jak myśmy wrócili, to na naszym terenie było najwięcej... Tam właśnie, w Domu Nauczycielskim i w szkole, stanęli Niemcy, esesmani. Całe dwa budynki były zajęte, natomiast generalicja zamieszkiwała u poszczególnych nauczycieli. Między innymi, mieszkali u moich wujków. Zawsze był tam jakiś generał. Poza tym tych miejsc, gdzie Niemcy zajmowali, mieli swoje wachty i tak dalej, było bardzo dużo: cały Dworzec, okolice, zajezdnia tramwajowa, która też była obiektem, który od razu zajęli. Był też taki stary młyn, który był historyczny, oni też od razu ten teren zajęli. Myśmy byli rozrzuceni między jakimiś obiektami, które oni zajmowali. Z jednej strony to było może korzystne w tym sensie, że pozwalali się poruszać. Może opowiedziałabym teraz taką sytuację, że byłam ciągłym gościem u wujostwa, bo codziennie tam przychodziłam. Trudność polegała na wejściu do tej szkoły, bo była tam wartownia, przez którą trzeba było przejść i tam się dopiero do nich dostać. Wartownicy byli różni, tak jak i byli różni dowódcy. Jeden przypadek był korzystny, powiedzmy sobie, że jedyne wspomnienie, jak potrafili być wyrozumiali i mieć jakieś serce. Właśnie ten dowódca, który mieszkał u mojego wujostwa, uratował całe dwa domy tych nauczycieli od wywózki, bo przyjechali esesmani z Szucha. Postanowili je [domy] gwałtownie opróżnić, bo to byli ludzie, którzy byli niebezpieczni. Mój wuj jako dyrektor Władysława IV już 15 października 1939 roku otworzył szkołę. W krótkim czasie były aresztowania. Między innymi wujka wzięli do aresztu. Potem właśnie ten dowódca niemiecki w tej bramie stanął i powiedział, że on jest odpowiedzialny tutaj za wszystkich i on mnie dopuści. W każdym razie tym sposobem uratował tyle ludzi. To jest jedyna pozytywna historia, którą ja pamiętam z tamtych czasów.
Natomiast jeśli chodzi o szkolnictwo, to wszyscy nauczyciele z tych dwóch olbrzymich bloków zaczęli pracować w konspiracji. Widać było, że nie tylko oni, ale ludzie też bardziej znani byli w okolicy. Państwo Święciccy, później państwo Koczorowscy, mieszkający w całym tym okręgu między Targową a Michałowem. Wszyscy zaczęli od razu jakoś zbierać się i działać konspiracyjnie. Wydaje mi się, że oni odegrali największą rolę w doprowadzeniu do tych konspiracyjnych spotkań, łączeniu tych ludzi. Zaraz widać było, że taka młodzież jak moja siostra, momentalnie zaczęli... Ja jeszcze nie wiedziałam wtedy, że to są „Wigry”. Jak zaczęły się konspiracyjne lekcje, nauczanie, bo nie mogli się uczyć w normalnych szkołach, to wtedy zaczęto przychodzić. Były specjalne miejsca. W moim domu odbywały się lekcje: siostry mojej, moje historii i geografii, jej konspiracyjne spotkania sanitarno-terenowo-wojskowe i byliśmy zawsze bardzo zdziwieni, jak reaguje cała kamienica. To byli ludzie bardzo różni. Nikt nigdy tam nie nasłał nikogo, nie było żadnej wsypy. Co prawda wszyscy musieliśmy uważać z różnych [powodów]. Były jakieś zebrania siostry, to my z bratem chodziliśmy i patrzyliśmy, czy nic się nie dzieje. Niedaleko była tak zwana fabryka Avia, robili tam części samolotowe czy też silniki samolotowe. To było też zajęte przez Niemców, mieli wpływ na tę okolicę, jeździli, byli tam. Tak to jakoś się układało, ze szczęśliwie nigdy nie było żadnych [kłopotów].
Młodzież się zbierała, zajmowała się nie tylko nauką. Mieli też swoje... Chodzili na siatkówkę, do ogrodu jordanowskiego, później... Spędzali czas, ale jednak ich edukacja w tak trudnych warunkach plus szkolenie konspiracyjne zajmowało bardzo dużo czasu, tym bardziej że później Niemcy nie zezwolili tej młodzieży na uczenie się. Uważali, że najlepszym wyjściem było uczenie zawodu. W związku z tym moja siostra chodziła do handlówki. Handlówka ta była, w pewnym sensie, trochę teoretyczna, ponieważ później one powinny mieć praktyki. Te praktyki to się odbywały u znajomych państwa Mydlarzy. Później, moja ciotka prowadziła tę szkołę, jak wujka aresztowali, musiała… Nie pamiętam, czy miała jakieś przykrości, czy ją usunęli, czy to było powiązane. Założyła specjalnie taki sklep aż na Żelaznej, gdzie ta młodzież niby praktykowała. Tam jest właśnie takie jedno zaświadczenie, że moja siostra tam chodzi, co tam robi, do tego Niemcy wymagali jeszcze takich podpisów, że to kontynuują.
Jeżeli chodzi o działalność konspiracyjną, to odczuwałam to czasami bardzo... Trudno powiedzieć, że histerycznie, ale w 1940 roku na pierwszym rozstrzelaniu zginął mojej siostry przyjaciel. Jej w domu już nie było, ojciec też gdzieś tam przebywał konspiracyjnie. My, jako młodsi, nie wiedzieliśmy już, co się dzieje. Na ogół rodzice dzielili się z nami takimi informacjami: tu ci nie wolno, tu nie możesz, tam ten... Ale my stosunkowo dużo wiedzieliśmy. Później, następną sprawą, takimi przyjaciółmi rodziny, trudno powiedzieć, taka przyszywana rodzina, to byli właśnie Bytnarowie. W związku z tym najpierw został zabrany ojciec Jasia. Został Jasio, została mama, została Dusia. Cały okres ukrywania się, przemieszczania, konspirowali, to było znowu... Mi nie opowiadali rodzice, ale jak była rozmowa... Te kontakty były takie dla mnie czytelne, że wiedziałam, że coś złego się dzieje. Następne aresztowania, które tam były, to byli tacy państwo Święciccy. Koło nas mieszkali też Raczyńscy. Myśmy wszyscy się znali po nazwisku, to było bardzo bliskie. Później tak samo zza Targówka: Olejnikowie, Niekraszowie, to wszystko była taka rodzina. Możliwe, że dla mnie to wszystko było takie bliskie przez to, że ja ciągle byłam u wujostwa. Byłam bardzo trudnym dzieckiem w sensie jedzenia. Nie chciałam jeść, a w 1941 roku dostałam zaćmienia płuc. Brat był chory i powstała taka akowska... RGO. Jaki to był skrót?
O! Tak. Tak! Tam część dzieci, które były chore, wymagały takiej stałej opieki, to RGO wysyłało i z naszego terenu trzydzieścioro dzieci wyjechało poza Warszawę, aż koło Miechowa. Tam byliśmy odżywiani. Może opowiem to bliżej. Moja matka była opiekunką takich dzieci. Zostaliśmy w trzydzieścioro wywiezieni. Przejeżdżaliśmy najpierw pod tunelem, a potem dojechaliśmy do Kocmyrzowa. Tam znowu odbierali nas jacyś konspiracyjni ludzie, którzy różnym gospodarzom przydzielali, zgodnie z życzeniem, które dziecko chcą, do siebie. Ja byłam u takich gospodarzy przez prawie trzy miesiące. Wyglądało to w taki sposób, że przyjechaliśmy przed kościół w Kocmyrzowie, a tam ci gospodarze przyjechali podwozami i każdy sobie wybierał. Mnie niewiele kto chciał wybrać, ponieważ ja byłam chuda, szczupła, taka niewidoczna. Ale wreszcie zebrał się jeden z gospodarzy, pan Krzyżanowski, zabrał mnie. Zawiózł mnie daleko, gdzieś pod Miechów. Podczas pierwszego spotkania w jego domu powiedział mi: „Ty to słuchaj, Jagniesiu, ja to dostałem całe gospodarstwo”. On dostał to w podzięce po wojnie jako... Za okresu Piłsudskiego, z lat dwudziestych. Nieważne. Przebywałam u nich, normalnie pracując. Pracowałam tam. Nie miałam pojęcia o pracy w gospodarstwie. Wszystko tam robiłam: krowy pasłam, cielęta pasłam, za kieratem chodziłam. Mieli tam taki teren tytoniowy, sadzili tytoń i nabijałyśmy tytoń. Równocześnie w tym gospodarstwie była jakaś, trudno powiedzieć czy uciekinierka, czy jakaś osoba, która się ukrywała, z Podhala, góralka. Byłyśmy we dwie w tym gospodarstwie. To była taka działalność RGO.
Równocześnie w okresie lata RGO tworzyło kolonie dla dzieci. To się mieściło na ulicy Kawęczyńskiej, u sióstr. Siostry organizowały na terenie swojego siedliska, tam wszyscy chodziliśmy na jedzenie. Mam stamtąd zdjęcia, gdzie są te siostry.
Później, myślę, że ważną rzeczą była działalność księży w stosunku do młodzieży. Głównym skupiskiem ludzi to jednak był kościół. W tym kościele pracował szereg księży, którzy zajmowali się (bo to salezjanie) wychowaniem młodzieży, chłopców. Na tym terenie przychodzili, grali w piłkę. Mało tego, kościół udostępniał swoje podziemia do celów przeprowadzania konspiracyjnych lekcji, lekcji właśnie Władysława IV, między innymi. Młodzież wiedziała, jak miała stamtąd oddalać się, uciekać. Było tam nawet takie oratorium, gdzie chłopcy grali w piłkę, wychodził tyłem przez taką kaplicę pogrzebową i można już było uciec na boczne ulice. Wszyscy byli do tego przygotowywani.
Co jeszcze z tego okresu? Jak wszyscy żyli, w sensie, czym się zajmowali? Mój tata niestety nigdzie nie pracował. Od razu zajął się konspiracją. Mama pomagała. W związku z tym mieliśmy bardzo trudne warunki. Rok 1940 był katastrofalny. Była straszna zima, myśmy dorastali, nie było butów, więc ja miałam jakieś mamy buciczki, prawie balowe. W tym okresie profesor Żabiński, ten który zajmował się zoo, oferował, też był akowcem, dla nie wiem ilu osób, działki. Były to działki, które mieściły się w zoo. Niemcy bali się tam właściwie chodzić. Tam, gdzie teraz sięga trasa gdańska, to były tereny, które poza hipopotamami… my mieliśmy działkę. Nawet mam zdjęcie, jak obok lwiarni mieliśmy wysadzone ziemniaki. Później tam za hipopotamami były drzewka owocowe, były wtedy owoce. Wielką pomocą dla nas, dla naszej rodziny (wujostwo też miało, ciotka miała) były te działki. Do 1944 roku były użytkowane. Nie mieliśmy żadnej rodziny poza Warszawą, żeby mogła nas wspomóc innymi jedzeniem. W związku z tym było bardzo trudno odnaleźć się. Ale ludzie sobie pomagali. „Ja mam za dużo mąki, to dam ci mąkę. Ty masz za dużo z działki, to było z działki”. Często moje wujostwo, ponieważ miało duże możliwości spotykania różnych ludzi, jacyś uczniowie, jacyś... Wszystko odbywało się na zasadzie: „Ja tobie to, ty mi tamto”. Pamiętam, jak dla mojej wychowawczyni na Boże Narodzenie wszyscy się poskładali i dostała garnek pełen mąki. Te działki były ogromnym dla na wsparciem. Jak chodziło się na te działki, to było niebezpieczne. Już nieistniejąca kolejka jabłonowska, która prowadziła do Jabłonny z jednej strony i do Otwocka z drugiej, mieściła się na samym dole Wisły, teraz jak poniżej szpitala. Tam często odbywał się handel, często przywozili coś ze strony Otwocka, jakieś półtusze, słoninki, jak to w tych piosenkach bywa. Tam często były obławy. Niemcy, nie dojeżdżając już do stacji, robili obławy, strzelaniny. W zoo też nie zawsze było... Myśmy tam i tak chodzili i to było nasze ogromne wsparcie.
Co jeszcze? Teraz może parę słów na temat imprez kulturalnych, bo takie się odbywały właśnie wśród młodzieży wigrowsko-akowskiej. Oni zbierali się i stworzyli inscenizację. Mam jeszcze akurat taki program ze „Ślubów panieńskich”, gdzie młodzież tą inscenizację [przedstawiła]. Moja siostra cioteczna była takim reżyserem. Wszyscy mieli zajęcie, bo robili do tego jakieś stroje, jakieś ten... One odbywały się bardzo często. Na Kawęczyńskiej jest taki dom, który należał do Caritasu, na wprost kościoła. Tam właśnie odbywały się. Tam była szkoła, były możliwości zakamuflowania tego. Poza tym jeszcze w podziemiach kościoła, pamiętam, żeśmy miały występy, młodsza część dzieci, „Świniopas” i „Królewna”, gdzie pamiętam, że cała sala była pełna. Myśmy robili stroje. Były jakieś zwoje papieru na Starym Mieście. Z tego były szyte stroje. Była pełna widownia. W każdym razie takie spotkania były.
Na Starym Mieście była przechowywana kapusta. Naszym jedzeniem dnia powszedniego była kapusta kiszona z olejem i ziemniakami. To się jadło w kółko albo suszony chleb z wodą, jak był okraszony słoniną, to było smakowite niesłychanie. Była taka beczka od Fukiera, olbrzymie, może stulitrowe, nie wiem. Kapusta z działki, wszystko było zakwaszone i cała rodzina się tym żywiła i jeszcze sąsiedzi.
- Chciałam zapytać o pani tatę. Czym konkretnie się zajmował w konspiracji, wie pani?
Właśnie przykro mi, ale ja najmniej wiem o rodzicach. Powiedzmy sobie, wiem, gdzie tata chodził, bo nieraz później, dlatego że byłam szczupła, chuda, coś gdzieś zanosiłam. Później odkryłam cały schowek. Tym schowkiem był sufit, który został położony po tym zawaleniu w 1939 roku, podstawiony był stemplem. Tam było wszystko chowane, między nimi [niezrozumiałe]. Odkryłam to troszeczkę później.
Natomiast mama była trzy dni w Powstaniu, niestety. Zostałam sama z bratem. Byłam po tej operacji, to było bardzo trudne przeżycie. Nie wiem, czy ktoś sobie wyobraża, jak się żyje w takiej piwnicy, gdzie nie ma światła, gdzie nie ma nic, jest chory. Z drugiej strony ciągła niepewność, ciągłe natarcia i bombardowania. Nie potrafię tego dokładnie powiedzieć. Wiem, że się zbierali, ciągle debatowali, ale nic niestety [więcej nie wiem]. Później tata zmarł. W okresie powojennym też się mało mówiło. W naszym przypadku było to jeszcze trudniejsze ze względu na to, że nie było siostry i mieliśmy ogromne, ogromne kłopoty. To były bardzo trudne czasy. U nas wiele osób się ukrywało, nawet w późniejszych czasach. Mój dom był ciągle takim miejscem przejściowym. Tak samo było u wujostwa. Ich aresztowali przed samym Powstaniem. Także byli zabrani. Inne wujostwo, mieszkający na Mokotowie, wuj był wykładowcą w SGGW, oni mieli większe kontakty z Batalionami Chłopskimi. Ciągle było zebranie, jak nie tam, to u nas. Ja nawet nie umiem powiedzieć, w którym zgrupowaniu! Tak samo mama. Wiem, gdzie mama chodziła. Chodziła także do państwa Koczorowskich na Radzymińską, gdzie było dużo spotkań, kompletów. Tam przetrwało to jeszcze długie, długie lata po. Szczególnie w momencie po niby-wyzwoleniu, kiedy ludzie musieli podawać sobie rękę ze względu na represje, jakie ich spotykały. Moja mama po tych trzech dniach, ja później wróciłam, po tym kiedy została Praga niby wyzwolona.
Do naszego domu weszli 13 [września], Praga została wyzwolona czternastego, ale ten teren był trudny do zdobycia, bo były wały. To był strasznie, bardzo trudny do odzyskania teren i wyrugowania Niemców. Później mama zajmowała się gotowaniem. 1. [Dywizja] Kościuszki weszła i stała w naszym domu, w tym moim mieszkaniu. To mieszkanie, które przeżyło tak wiele dziejowych zdarzeń, że to nieprawdopodobne. Przyszli i stali w naszym domu. Dnia 15 [września] byłam świadkiem, jak była odprawa na korytarzu naszego domu. Część naszych polskich żołnierzy wybrała się na odsiecz Warszawy. To była ta grupa, która się przedostawała przy moście Kierbedzia. Następnego dnia, ponieważ oni wrócili następnego dnia, ci, którzy jeszcze się nie przedostali, bo musieli się wycofać, była znowu odprawa. Oczywiście części z nich już nie było, już nie żyli. Bardzo przykrym momentem… Obok ogrodu jordanowskiego i przy kościele był zrobiony cmentarz, gdzie ludzie, którzy ginęli, czy z powodu nalotów, czy działań wojennych, byli tam chowani. Byli chowani Polacy, nawet Rosjanie. To było bardzo przygnębiający widok.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania? Gdzie pani wtedy była?
Moja siostra już wyszła dużo wcześniej. Wyszłam ze szpitala. Mój pobyt w szpitalu był bardzo gwałtowny, bo miałam wylew wyrostka. Byłam operowana, a wtedy już trwały naloty. Wtedy właśnie na Sierakowskiego był szpital dla Polaków, a w obecnym szpitalu Praskim byli Niemcy. Byłam po operacji i byłam w gronie dość dostojnych pań, które też tam leżały: pani hrabina Łubieńska, pani hrabina Lubecka. One były strasznie zatroskane. Bardzo mnie hołubiły. Pamiętam, jak wołały, gdy był nalot: „Weźcie to dziecko! Weźcie to dziecko!”. To wszystko spowodowało, że człowiek zrobił się bardzo wrażliwy, niepewny siebie. Wracając do pani pytania, bo nie odpowiedziałam. W pewnym momencie było wiadomo, przez lekarzy, którzy byli związani z AK. Profesor [niezrozumiałe] mówi: „Weźcie już ją, bo musimy szykować miejsca, wszystko musi się inaczej układać”. Zostałam zabrana, to już siostra była na zgrupowaniach. Przyszła dosłownie dwa, trzy dni przed Powstaniem. Potem już znowu była gdzieś tam na zgrupowaniu. Ojca już nie było, bo już go zabrali Niemcy. Na Pradze była jakaś generalna... Zabierali wszystkich mężczyzn, między innymi mojego ojca. Ojca już nie było, została nas trójka. Została nas trójka: ja, brat i mama. I znowu była, nie wiem, czy dotyczyła tylko nas, akcja niemiecka. Przyjechały suki i stanęły przed kościołem, przed naszym domem i zaczęło się wybieranie ludzi. W naszym domu wybrali sobie mamę, mnie i brata. Kazali nam schodzić do tych „suk”. Mama mówi: „Dzieci, idziemy!”. Przeszliśmy koło nich, a oni nie reagowali. Mama mówi: „Idziemy dalej prosto”. Przeszliśmy tak między kościołem a ogrodem jordanowskim. Naprzeciwko kościoła był ogrodnik. Ten ogrodnik miał budy i tam też stała część tych „suk”. Mama mówi: „Idziemy tam”. Przeszliśmy obok tych „suk” i nic. Weszliśmy na teren ogrodu. Schowaliśmy się w budzie, w której były narzędzia. Mama mówi: „Nie. Idziemy dalej”. Od strony ulicy były niskie domy, gdzie mieszkali ogrodnicy i inni. Kiedy tam doszliśmy, to wszyscy się jednak bali i musieliśmy wyjść. Mama mówi: „Idziemy do kościoła”. W kościele, w podziemiach mieszkało już bardzo dużo ludzi, różne były powody. Jak żeśmy tam weszli, to ludzie zaczęli się strasznie bać. Musieliśmy wyjść, bo oni się bali. Stali na stopniach przy samym kościele. Ale inaczej było nam sądzone. Znajomy ksiądz, bo wszystkich księży tam znaliśmy, mówił, że nas wyprowadzi. Wyprowadził nas na górę kościoła. To jest olbrzymi kościół, ma dwanaście filarów. Wyprowadził nas przez zakrystię. Myśmy się schowali. Byliśmy najbliżej drzwi, najdalej zakrystii, prawie za dwunastym filarem, za ostatnim. Mama mówi: „Cichutko!”. W pewnym momencie przyszli Niemcy. Słychać już było stukanie tych butów, już wchodzą do kościoła, ale widocznie też się bali. Widocznie się bali i się wycofali. Za jakiś czas przyszedł ksiądz i mówi: „Odjechali. Możecie wrócić”. My znowu przez te tajne wejścia, przez zakrystię, kapicę pogrzebową i później były takie dwie ruchome deski, że w razie czego to trzeba tam uciekać, wyszliśmy. Tym sposobem wróciliśmy do domu.
- Co się potem z panią działo?
Cały czas myśleliśmy, co się dzieje na Starówce. Z naszego domu wchodziliśmy na szczyt, żeby patrzeć, co tam się dzieje, gdzie nasza reszta rodziny. Na Pragę dochodziły bardzo skąpe wiadomości. Właściwie nie mogliśmy sobie wyobrazić, co tam właściwie się dzieje. To trwało długo, wyzwolenie Pragi nastąpiło 13 września.
W krótkim czasie zaczęło się życie, to znaczy zostały otworzone szkoły. Musieliśmy tutaj jakoś funkcjonować. Wtedy poszłam do szkoły, do gimnazjum. Działania wojenne i to, co się działo w Warszawie, odczuwaliśmy, już będąc w szkole. Szkoły były poprzenoszone. Chodziłam do Curie-Skłodowskiej. To było na ulicy Radzimińskiej. Musieliśmy trochę myśleć o tym, co z nami. Tym bardziej że brat był bardzo chory.
Właściwie pierwsze wiadomości, jakie otrzymaliśmy o tym, co się dzieje, to niestety prawie że po wyzwoleniu Warszawy. Czy siostra żyje, okazało się, że moja siostra brała udział w wielu akcjach. Była na Brzozowej i w mennicy, a że była łączniczką-sanitariuszką, miała bardzo, bardzo... Sama była bardzo odpowiedzialna. Uważała, że jej misja to pomaganie. To że przeżyła, przeszła kanałami dwa razy, dowiedzieliśmy się od rodziny, bo wujek z mamy strony mieszkał na tej ulicy. Całe dowództwo AK było przy Poczcie Głównej. W związku z tym wujek jeszcze widział, jak siostra została zabrana, wychodziła, jak szli w tych szeregach jako jeńcy. Tyle wtedy wiedzieliśmy. Kolejno zaczynaliśmy się dowiadywać, że nie żyje Stasio Olejnik, nie żyją Raczyńscy, nie żyje Skupień, nie żyje... W każdym razie to było straszne. Nie byłam zaraz w Warszawie, bo nie było to możliwe ze względu na brata. Myślę, że cała ta nasza społeczność jeszcze się zjednoczyła. W tym sensie, że ten wracał, najadł się za dużo, to byli ludzie głodni, zmarł. To był kocioł, w którym człowiek nie był w stanie myśleć. O Powstaniu i o wszystkich akcjach dowiedziałam się [więcej] od koleżanek siostry niż od niej samej. Ona w ogóle była tak tym wszystkim zdruzgotana. Mimo to uważała, że ma wielkie szczęście, że Pan Bóg jej jakąś misję wyznaczył, bo będąc na Długiej w szpitalu, tego też dowiedziałam się od koleżanek, ona to potem tylko potwierdziła, owało im eteru. Zgłosiła się, że ona pójdzie na plac Krasińskich. Końcówka Długiej była obsługiwana przez snajpera na kościele garnizonowym. Tam, mimo iż były zrobione okopy, kładły się trupy, bo cały czas ostrzeliwali. Kiedyś powiedziała do mnie tak: „Słuchaj, czy ty wiesz, że człowiek może czasami latać?”. Okazało się, że jej się udało dotrzeć i w jedną, i w drugą stronę, mimo że snajper za nią prowadził cały czas. Później była w paru miejscach. Kiedyś przyjechała i mówi: „Wiesz co, tu na Brzozowej, na tych schodach, wyszłam, bo miałam wartę na części domu poniżej skarpy, wyszłam i na wprost idzie Niemiec i ja”. Nie mieli żadnej możliwości się bronić. Mówi: „Wiesz, że on się odwrócił i poszedł”. Co było? Trudno powiedzieć.
- Pani mama brała czynny udział przez trzy dni w Powstaniu na Pradze, tak?
Tak.
- Czy pamięta pani, jakie relacje panowały między ludnością cywilną a żołnierzami rosyjskimi, którzy stacjonowali, miała pani z nimi styczność?
Miałam bardzo przykrą styczność. Pozostawiła mi na całe życie wielki smutek. Na początku w tej szkole na Otwockiej stały wojska niemieckie. Potem stali tam Rosjanie. W tym mieszkaniu u mojego wujka, gdzie najpierw był esesman, później był dowódca rosyjski. Niestety, spotkały mnie wtedy przykrości. To było trudne. Moją mamę, w krótkim czasie po ich wejściu, wezwali tam. Tam podobno był Spychalski czy może ktoś inny. Wtedy mieściła się tu całe dowództwo. Koniecznie coś chcieli. Nie wiadomo, kto wskazał mamę i co było tego przyczyną. Mama absolutnie się nie zgodziła na żadne funkcje, motywując chorobą mojego brata. Poza tym nie wiem, jak się tłumaczyła.
Potem zaczęły się wielkie kłopoty rodzinne ze względu na to, że moja siostra nie wróciła. Chciała od razu nawiązać z nami kontakt, ze względu na chorobę brata i to, jak się czuje. I zaczęła się nasza inwigilacja. Ciągle wzywali ojca, on nie miał pracy. Potem dopiero dostał się i pracował w dyrekcji odbudowy kolei warszawskich. Dzięki temu też wiemy, komu tą pracę zawdzięczał, to dzięki siatce byłych akowców.
- Co z czasów Powstania najbardziej utrwaliło się pani w pamięci?
Widziałam ciągle trwogę. To była ciągłą trwoga, żeby coś się nie stało, żeby ktoś z nas nie zginął. Tym bardziej że ta śmierć była cały czas na oku.
- Co działo się z panią po Powstaniu? Zostaliście w Warszawie?
Tak. Cały czas. Po Powstaniu zaczęłam chodzić do szkoły, do gimnazjum. Po małej maturze już było wiadomo, że nie będę miała możliwości uczenia się dalej, bo do żadnych organizacji nie zależałam. Wszyscy doszli do wniosku, co mam dalej robić. Poszłam do liceum chemicznego drugiego stopnia, tak jak dzisiaj [szkoła] pomaturalna. Zostałam analitykiem chemikiem. To na razie mnie satysfakcjonowało. Natomiast wiedziałam o tym, bo powiedziały koleżanki z ZMP, że: „Ty się to nie masz co o studia na razie starać”. Wtedy po liceum drugiego stopnia miało się możliwość iść od razu na politechnikę, nawet na drugi rok, bo wielu wykładowców wykładało u nas. Potem to o mały włos się nie skończyło wywiezieniem mnie do fabryki broni, bo dostawaliśmy nakaz pracy. Gdyby nie mój mąż, który ze mną zawarł związek małżeński, to bym została tam karnie wywieziona.
- Znała pani rodzinę Bytnarów. Jaka to była rodzina?
Doskonale znałam. To była cudowna rodzina. Byliśmy od lat dwudziestych... To się nawet „ciociu” mówiło. Zdzisława Bytnarowa, czyli mama, była pedagogiem specjalnym. W związku z tym oni w tym świecie pedagogicznym ciągle się... Poza tym były takie spotkania, które się odbywały na działkach obok SGGW, ponieważ na SGGW pracował mój wujek, mam nawet takie zdjęcie. Była to subtelna, kochana rodzina. Nie umiem nawet powiedzieć nic lepszego. Zaraz wiedzieliśmy, jak Jasio był odbity, wszyscy o tym wiedzieliśmy. W tym smutnym momencie oni, moja siostra, byli na pogrzebie. Ja nie byłam. Oni się gdzieś ukrywali na Powązkach. Smutno było się rozstać. Siostra miała możliwość, bo mama też była w Oberlangen jedną z dowództwa. Później po ich wyzwoleniu, tam w Oberlangen, namawiała siostrę. Później się okazało, że bardzo dobrze, że nie wróciła. Na tyle jest nadal patriotką, że żyjąc pięćdziesiąt lat w Anglii, miała polskie obywatelstwo. Była niezwykle dzielna. Skończyła tam studia, też chemiczne, jakoś dawała sobie radę. Rozbicie rodziny i ta odległość jest ciągle straszną niesprawiedliwością. Chociaż teraz młodzi ludzie ciągle wyjeżdżają i są szczęśliwi, my to jednak odczuwamy jako wielką niesprawiedliwość życiową. Ona jest niezwykle skromna, nigdzie się nie udzielała, nie miała żadnych odznaczeń. Była później w różnych ugrupowaniach. Jeśli chodzi o „Wigry”, to oni w pierwszym, drugim i trzecim dniu nie mieli przywódcy, bo ten Trzaska-Konopacki nie dotarł na miejsce. Oni najpierw byli z „Parasolem”, a później bliżej „Szarych Szeregów”. Jestem ciągle z nimi w kontakcie [z koleżankami], jest ich już garstka. Zawsze przecież się znałyśmy. Jak było trzeba, to niosłam gazetki, przenosiłam się i przemieszczałam. Ciągle z nimi byłam.
- Jak teraz, po latach, ocenia pani Powstanie? Czy było potrzebne?
Nie. Mimo tego że moja siostra straciła całą młodość, ona nigdy nie wyraża się, że było ono niepotrzebne. Oni byli wszyscy tak zmotywowani do tej wolności. Nawet my, to młodsze pokolenie. Mam taki pamiętnik, gdzie były wpisywane z tego okresu pamiętnikowe zapiski. Tam ciągle się mówi o Polsce, żebyśmy dożyli Polski, że to trudne czasy wojenne, ale Polska jest nasza. Patriotyzm miał wtedy zupełnie inny wymiar, to zrozumiałe. Mi jest za trudno to powiedzieć, ale na przykład ojciec po Powstaniu jeszcze żył i moja mama żyła długie lata (miała 94 lata, gdy zmarła), nigdy nie mówili, że to było niepotrzebne. A przecież to dla niej jako matki… W pewnym sensie straciła dziecko, choć nie straciła, bo to byłoby dla niej jeszcze większą zadrą życiową, ale ona zawsze mówiła: „Widzisz, Basi nie ma, ale...”. Być może to, że brat zmarł w 1946 roku, to może było jej największą stratą życiową. Nigdy nie było mowy. Teraz jestem bardzo rozgoryczona. Ostatnie spotkanie na cmentarzu było katastrofalne. Chyba dostałam jakiejś histerii. Powiedziałam, że póki żyję, będę chodzić na ten cmentarz do nich, to byli tak młodzi ludzie, tam są ich groby. W tym momencie żeby przyjść i zrobić takie burdy!? To było okrutne. Nie mówiąc o tym, że część tych ludzi to jak taka gawiedź. Nie wiem, po co przychodzi. Depczą po tych grobach, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, gwiżdżą, nie gwiżdżą. To było okropne. Musze powiedzieć, że właściwie trudno mi się nawet opanować. To jest tak wielka przykrość, bo tak wielu młodych ludzi, takich wspaniałych, takich mądrych i żeby nie potrafić uszanować, tak jak każdego normalnego grobu!? To jest straszne! Myślę, że dla nich to też byłoby nie do przeżycia.
Warszawa, 16 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Alicja Gitler