Jerzy Presch „Żmuda”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak wyglądało pana życie, zanim zaczęła się II wojna światowa?

Skończyłem sześć klas szkoły podstawowej. W 1939 roku zdałem do gimnazjum. Niestety gimnazja zostały pozamykane, dalsza edukacja była niemożliwa. Tak się złożyło, że ojciec dostał się do obozu internowanych na Węgrzech. Brat został pod okupacją rosyjską, Rosjanie zajęli tę miejscowość, brata aresztowało gestapo i został wysłany do Auschwitz. Żył tam trzy miesiące i na skutek wycieńczenia zmarł. Jako czternastolatek zostałem głową rodziny, mama była chora i młodsza siostra.

  • Gdzie wtedy mieszkaliście?

Mieszkaliśmy w Gorlicach, ojciec był komendantem policji.

  • A mama?

Mama gospodyni domu. Była nas czwórka, tak że było co robić koło dzieci, ale bardzo wątłego zdrowia była.

  • Co się stało, kiedy wybuchła wojna?

Przy policji stały dwie fury, tak zwane podwody. Jeden był przeznaczony dla naszej rodziny, a drugi dla policjantów i ojca, i żeby ewakuować biuro. Powstała panika, Niemcy (chyba „piąta kolumna”) rozsiewali [fałszywe] wiadomości. Mieliśmy jechać w kierunku Krakowa. Tymczasem poszła plotka, że na górze Stróżówka, to jest sześć kilometrów od Gorlic, są Niemcy, palą, mordują i strzelają. Popłoch się zrobił, ulica została zatkana, bo zmienili kierunek na Biecz. Ojciec przyszedł i mówi: „To wy jedźcie, spotkamy się w Jaśle na rynku”. Był taki tłok, bo wojsko też się wycofywało. Myśmy pojechali, a ojciec miał się spotkać, ale nigdy się nie spotkaliśmy. Co śmieszniejsze, ojciec kazał nam 1 [września] lecieć do piekarza kupić chleb albo bułki. Tadka starszego wysłał do rzeźnika, żeby kupił kiełbasy. Przyniosłem czterdzieści trzy kajzerki, brat przyniósł kilo osiemdziesiąt kiełbasy. Z ojcem nigdy więcej nie spotkaliśmy się. Ojciec z kiełbasą, a my z bułkami. Robiliśmy dziennie trzydzieści kilometrów, posuwając się na wschód. Myśleliśmy, że dojedziemy do naszego dziadka. Mieszkał w miejscowości Brody, a dojechaliśmy do Kamionki Strumiłowej, kilkadziesiąt kilometrów od Lwowa i granatowa policja nas zatrzymała. Powiedzieli, że w mieście jest zaraza, nikogo nie puszczają. Wobec tego skierowaliśmy się na powrót do domu. Dojechaliśmy do Lwowa, widzieliśmy wtedy już wkraczających ruskich żołnierzy, to był 17 września. Widzieliśmy trupy, ogromne ilości broni odbieranej żołnierzom. Wyjechaliśmy już poza rogatki Lwowa, wyskoczyli Ukraińcy z kołkami: „Dawaj, łoszat! To nasz koń!”. Zabrali nam konie i zaczęliśmy iść piechotą z bratem, i znowu wyznaczyliśmy sobie normę trzydzieści kilometrów dziennie. Żyliśmy tymi bułkami kajzerkami. Szliśmy tak do Sambora, potem do Chyrowa, Ustrzyki Dolne, Sanok, Krosno, Jasło i to trwało prawie że do końca września. Dotarliśmy do domu z ogromną radością cali i zdrowi, i tak rozpoczęliśmy nowe życie w okupowanej Polsce.

  • Co się stało z tatą?

Ojciec pracował we Lwowie, został ranny jeszcze przed tym, jak z Niemcami walczyli. Jak Niemcy prowadzili bitwy we Lwowie, to ojciec został ranny. Koledzy go ewakuowali aż na Węgry i uciekali przed ruskimi, którzy wkroczyli do Lwowa. Został internowany w obozie, w miejscowości Szarwar. Po jakimś czasie napisał list, dowiedzieliśmy się, że żyje, że jest w obozie internowanych.
Myśmy z bratem zaczęli szukać pracy dorywczej, żeby utrzymać rodzinę. Pracowałem u ogrodnika, później zostałem zarejestrowany w Urzędzie Pracy i pracowałem jako pomocnik robotnika, Hilfsarbeiter – nie robotnik, bo miałem czternaście lat, a pomocnik. Brat złapał pracę w kaflarnii i przyszło mu gorące kafle gołą ręką wyciągać bez rękawiczek, potem zrezygnował z tej pracy, bo była ciężka i niebezpieczna.

  • Znał pan niemiecki?

Tak trochę. Siedząc w niewoli, trochę się nauczyłem i to mi pomogło później.

  • Jak podczas okupacji wyglądała nauka? Czy był czas na szkołę?

Nie brałem żadnej nauki, musiałem rodzinę utrzymać, pracować. W czasie okupacji 14 stycznia w 1942 roku burmistrz wezwał nas do siebie i chciał nam pomóc. Zatrudnił mnie w biurze meldunkowym, gdzie wydawaliśmy kenkarty i prowadziliśmy meldunki [zameldowania] i wymeldowania. Stałem się urzędnikiem w magistracie w Zarządzie Miejskim w Gorlicach.

  • Jak doszło do tego, że działał pan w konspiracji?

Pracowałem przy dowodach osobistych i zgłosił się do mnie przedstawiciel oddziału gorlickiego [AK]. Wiedział, że jestem pewny, bo brat w międzyczasie zginął w Oświęcimiu. Prosił mnie o czyste druki kenkart […], prosił mnie, żeby mu dać ostemplowane pieczęcią urzędu miejskiego kenkarty czyste, oni resztę sobie zrobią. Tak że wiedziałem, co to znaczy. Druga osoba od Kreishauptmanna, pani Irena Zając też była w innej organizacji, też wiedziała, że jestem pewny i też mnie prosiła: „Panie Jurku, potrzebne nam kilka druków”. Dałem.

  • I tak się zaczęło?

Tak się zaczęło. W 1944 roku zostałem wezwany do Arbeitsamtu, do biura pracy i wręczono mi skierowanie do Przeworska, do Baudienstu, to była Polska Służba Budowlana. Przed wojną były Junackie Hufce Pracy. Abiturienci z dużych matur musieli przejść szkolenia, ale to była fizyczna praca, żeby się odwdzięczyć państwu za maturę, którą zdaliśmy. Dostałem takie zadanie, [żeby] rozładować wagon żwiru. Zacząłem robić, ciężka łopata, człowiek nieprzyzwyczajony. Wyrzuciłem tego żwiru jedną trzecią wagonu, palce, ręce – jedna spuchlizna i pęcherzy pełno. Jak robiłem dalej, to pęcherze pękały, podchodziły krwią. Zbuntowałem się i mówię, że nie będę tego dalej robił. Zabrałem swoje manele, wsiadłem w pociąg, wróciłem do Gorlic. Miałem kolegę, który miał wujka w Warszawie. Był majorem lotnictwa w 5. pułku lotniczym w Lidzie i był w tej organizacji Strażacki Ruch Oporu – był tam jakąś fiszą. Z kolegą uzgodniliśmy, że jakby mi się paliło coś pod nogami, następowali mi na pięty, to żebym się z nim skontaktował, to wujek załatwi wszystko. Rzeczywiście. Zatelegrafowałem do kolegi, czy jest możliwość, żebym mógł przyjechać. Dostałem telegram: „ Przyjeżdżaj, wszystko załatwione”. […] Wciągnęli mnie do Strażackiego Ruchu Oporu. Dostałem lokum. Wprawdzie lokum było prymitywne, bo to była narzędziownia, w której stały cztery łóżka, ale była na miejscu stołówka, która dawała zupę z wkładką bezpłatnie. Miałem pracę, zatrudnili mnie jako pomocnik magazyniera i tam pracowałem do wybuchu Powstania.

  • Wiedział pan, że Powstanie wybuchnie?

Nie. Nawet kierownictwo nasze [nie wiedziało]. Cała nasza szkoła to była wielka konspira. Oni też nie wiedzieli.

  • Co pan robił, kiedy Powstanie wybuchło?

Pierwszego sierpnia, jak szedłem do pracy, zauważyłem, że przy ulicy… Włościańskiej stał czołg. Nigdy tam czołg nie stał, a to była brama wjazdowa do zakładów Opla. Zdziwiłem się, co to jest, że stoi czołg. Poszedłem do pracy, do magazynu, pracowałem do godziny drugiej. O drugiej wziąłem dokumenty, poszedłem do księgowości, stanąłem w oknie, chciałem zobaczyć, co się dzieje, czy Niemcy przypadkowo nie uciekają, ale był troszkę ruch zwiększony. Stoję dalej i widzę, że na placu Wilsona jedzie tramwaj oblepiony ludźmi. Kiedyś to się nazywało, że wiszą winogrona. Tramwaj podjeżdża na wysokość ulicy Gdańskiej. Do tego stojącego tramwaju biegnie pięciu młodych chłopców. Powiem, że chłopców, bo sam byłem chłopcem. Musiał to zauważyć czołgista, który siedział na klapie czołgu, bo jak biegli, może spod płaszcza wystawała jakaś lufa lub kolba, otworzył ogień do motorniczego, zabijając go. Popłoch w wagonie. Jedni lecą w kierunku ulicy Gdańskiej, inni w kierunku Potockiej. Tych pięciu chłopców biegnie ulicą Potocką, równocześnie czołg włącza silniki, jedzie na ulicę Słowackiego, staje na torowisku przy końcu budynku straży pożarnej. Chłopcy lecą Potocką, skręcają w ulicę Urzędniczą, przy tej ulicy stoi niewykończony dom z cegły, same mury, ci chłopcy wskakują w te mury. Czołgista już był na wysokości tego budynku i musiał ich widzieć, że oni tam skaczą. Otworzył ogień, oddał pięć strzałów z armaty, z działa, łuski wyrzucał na zewnątrz. Myśleli, że po oddaniu tych strzałów ci wszyscy chłopcy są już zabici. Wyszli z czołgu, dwóch zaczęło iść w kierunku tego otworu drzwiowego, chłopcy rzucili granat. Musiała to być „sidolka”, granat hukowy, nie obronny, bo Niemcy upadli w rowki ziemniaków, tam ziemniaki rosły. Wstali, otrzepali się. Nic im nie zrobił ten granat. Podeszli bliżej tego domu, któryś tam krzyknął: Alle Raus! Zaczęli wychodzić pojedynczo, ustawili się pod ścianą z rękami do góry. Wyszło czterech. Z dwóch pistoletów otworzyli ogień do tych chłopców. Piąty też wyszedł, do niego też posłali serię, zabijając go. Potem wsiedli i odjechali. Nie mogliśmy nic tym chłopcom pomóc, bo z podwórza szkoły gazowej przy ulicy Gdańskiej prowadzony był ostrzał, tak że każde wyskoczenie wiązało się z serią, że można było zostać zabitym. Doszli do wniosku, że jak dostali postrzały w głowę, to już nie może żyć. Daliśmy spokój z ratowaniem tych chłopców. Zaczekaliśmy do wieczora. Wieczorem padał lekki deszcz, było ciemno i wykopaliśmy grób, usypaliśmy kopczyk grobowy, z łusek zrobiliśmy krzyż.
  • Jak ci chłopcy byli ubrani, byli cywilami?

W prochowcach.

  • Wiedział pan, kim byli ci chłopcy?

Nie wiadomo, kto to był. Do takiej akcji nigdy nie brało się dowodów.

  • Wiedział pan, że już jest Powstanie?

Dowiedziałem się po tym, że jest Powstanie. Zaczęliśmy barykadować wejścia do budynku szkoły, barykadowaliśmy okna, worki z pisakiem, drzwi zabarykadowane. Wtedy doszedł podchorąży „Świda” z plutonu 226, z dywersji, że zajmują budynek, że tu będzie ruch oporu. Zostaliśmy w szkole, około czterdziestu ludzi: fachowcy różni, wykładowcy i trochę młodzieży. Porucznik „Bauer” wpadł na pomysł, że zwróci się do „Żywiciela” z prośbą, aby z naszych ludzi utworzył pluton straży pożarnej. Wyraził zgodę pułkownik „Żywiciel”, w rozkazie dziennym powołał pluton do życia, nadał mu numer 259. Porucznik przedstawił, jakie będziemy wykonywać prace. Głównie to gaszenie pożarów, przygotowywanie bloków ppoż., uzbrojenie w beczki z wodą, piaskiem, łopaty, ewakuacja rannych, zaopatrywanie w wodę szpitali. Raz zrobiliśmy wypad po mąkę do folksdojcza. Trzy tony mąki przywieźliśmy, jeszcze wtedy były konie niezjedzone przez Powstańców.

  • Jak wam się udało tyle mąki przewieźć, trzy tony?

Potem drugi raz zrobiliśmy wypad, to [nosiliśmy] na plecach, bo nie można było dojechać. Na plecach nosiliśmy tę mąkę.

  • Była przysięga?

Przysięgę złożyłem przed majorem, który załatwił mi miejsce pracy w szkole. To był major z 5. Pułku Lotniczego i drugi rotmistrz „Zawieja” – przed nimi składałem przysięgę.

  • Jak pan zapamiętał tych ludzi?

Bardzo dobrze, bo mi pomogli, ratowali mnie.

  • Był pan uzbrojony?

Nie. Myśmy nie mieli [broni]. Jak szliśmy po mąkę, to dostaliśmy „sidolki”. Bałem się, bo wiedziałem, że wybucha, kiedy nie trzeba. Prowadziłem konia za uzdę, koń był perszeron, duży, gruby, ciężki. Przestraszył się czegoś, nie wiem, czy kota, czy czegoś (to było w nocy), podniósł mnie do góry, stanął na dwóch nogach, poleciałem w górę, potem opuścił, ale trzymałem go. „Sidolka” nie wybuchła na szczęście.

  • To była nocna akcja?

Tak. W nocy prowadziła nas przewodniczka z Marymontu, dziewczyna odważna – jak stawaliśmy, to ona nam wiązanki posyłała.

  • Proszę opowiedzieć o tym zdarzeniu. Gdzie szliście wtedy?

Po mąkę. Ona poganiała, żeby szybciej, bo może się rozjaśnić.

  • Czy były wpadki? Coś się nie udało, coś nie wyszło podczas akcji?

Przeważnie się udawało, z tym że pluton też ponosił straty, czterech zabitych. Szli po naprawie pompy na Mickiewicza 34, piękny Szklany Dom był. Warszawiacy nazywali go Szklanym Domem. Miał swoje ujęcie wody, studnię głębinową i ci naprawili tę studnię, bo był nadmierny pobór wody, studnia się zapiaszczyła. Naprawili i przy ulicy Tucholskiej zastał ich nalot „szafy” , to było sześć [odgłosów] jakby posuwać meble po podłodze. Oni upadli na asfalt, ale pęd powietrza z miotacza min wkręcił ich w siatkę ogrodzeniową. Siatka była porośnięta dzikim winem, tak że byli niewidoczni. Dopiero wieczorem ktoś przyleciał do kwatermistrza: „Tam chyba leżą zabici strażacy”. Rzeczywiście czterech ludzi zginęło. Tam był jeden inżynier, dwóch mechaników, a tak to byli też ranni od tego pocisku, miotacza min. Miał w sobie pocięte kawałki blachy, blachy raziły naokoło. Jeden przyszedł, to miał dziewięć kawałków w ciele, drugi miał jedenaście. Nie wiedzieli, co im tak ciepło w cholewach, zdjął cholewę, a tam pełno krwi wylali z butów.

  • Pan był ranny?

Nie. Raz przysypany tylko.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Nalot był na I kolonię, była świeżo otworzona kuchnia dla żołnierzy. Na I kolonii (to jest Krasińskiego i Mickiewicza) miało być otwarcie kuchni. Był nalot, zbombardowali kuchnię, zbombardowali Szklany Dom, gdzie naprawiali studnię. W I kolonii byłem z wiadrem po zupę i byłem w piwnicy. Bomby uderzały obok, ale tynk leciał, gruz sypał się. Więcej osób było, nie wiedziałem gdzie iść, w którym kierunku do wyjścia? Ale opadł pył, zobaczyliśmy światełko, zaczęliśmy odsuwać i wyszliśmy cali. Tak to miałem szczęście. Na dachu były zrzucone z samolotu z kukuruźnika skrzynki z amunicją. Palił się budynek, gdzie był sztab „Żywiciela” i porucznik „Bauer” mówi do mnie: „»Żmuda«, leć – mówi – przynieś drabinę i leć na piętro drugie na dach, zrzucisz skrzynki”. Obok mnie stał Józio, kolega ze szkoły powszechnej. On był taki wścibski, mówi: „Panie poruczniku, ja idę!”. – „No to idź”. Wziął drabinę, to była taka specjalna drabina z kosą, że przebijało się szybę na tym wysięgu i szło się do góry. Józio poszedł, wychylił się, miał wstawać na dach, dostał kulą w brzuch. Tak że nie ja dostałem, tylko Józio dostał.

  • Co się z nim stało?

Przeżył. Był w Szczecinie. Tak się składało, że jak ja byłem w Gdańsku, on w Gdańsku. Ja byłem w Szczecinie i on w Szczecinie. Utrzymywaliśmy komitywę przez tyle lat. Też zamienił Gorlice na Szczecin.

  • Co było najtrudniejsze podczas służby?

Zbieranie nieżywych ludzi.

  • Pan miał wtedy osiemnaście lat. Jak pan reagował na nieżywych ludzi?

Działo się, jak wiadomo, bardzo źle. Bardzo dużo nieboszczyków, trupów i przyszło to zbierać. Nosiłem z klatki schodowej, we dwójkę, ludzi, którzy zostali oblani z miotacza ognia, tam tryskał benzol i paliło się wszystko. Pocisk zastał ich na klatce schodowej i w ciągu kilku minut spaleni żywcem ludzie, to wynosiliśmy jeszcze ciepłych.

  • Co się myśli w takich momentach? Myśli się o czymś?

Żal, smutek. Czasem najbliżsi znajomi ginęli.

  • Czego pan się najbardziej bał?

Bałem się, jak szliśmy do niewoli. Były okresy, że strzelali, wykańczali. Poszliśmy do niewoli z ulicy Krechowieckiej.

  • Najtrudniejszy moment w czasie samego Powstania?

Ewakuacja, niesienie na noszach porucznika „Bauera”, który został ranny, miał z płucami coś, pogniecione żebro. Nieśliśmy go we dwójkę (ciężki mężczyzna) i okopami. Okop był dosyć płytki, schyleni z noszami. Ręce poobdzierane od gruzu, bo przepychaliśmy się. Ważne, że porucznik przeżył, odratowali go. Józio, który dostał w brzuch kulę, też przeżył.

  • Miał pan kontakt z Niemcami?

Miałem kontakt, dopiero jak szliśmy do niewoli. Ciekawy moment. Szliśmy z rękami podniesionymi do góry, miałem zegarek zdobyczny tissot, mam go do dzisiaj. Przechodzę koło żołnierza Wehrmachtu, on w panterce, siatka na hełmie ze szmajserem, przechodzę koło niego, a on mówi: „Chowajta pierścionki i zegarki” – taki niespodziewany zwrot. Wszyscy zaczęli utykać pierścionki (szczególnie kobiety) i chować do kieszeni, co się dało.

  • Był pan świadkiem zbrodni wojennych w czasie Powstania?

Tylko tragiczny wypadek, który opisałem. Chłopcy byli wystraszeni, bo były działki w pobliżu, była szkoła straży pożarnej, wystarczyło przejść przez siatkę i zamelinować się. Nie było piechoty przy tym czołgu, więc nikt by nie chodził po domach, nie szukał.

  • Może to nie byli chłopcy z Żoliborza i nie znali terenu?

Możliwe. Jechali zapewne na zbiórkę na lotnisko.

  • Dlaczego pan tak myśli?

Byli uzbrojeni i jechali dalej w kierunku na Bielany, to musieli na lotnisko. Z tym że wszystkie ataki na lotnisko się nie udały.

  • W jakim wieku byli ci chłopcy?

Siedemnaście, osiemnaście lat.

  • W jaki sposób cywile reagowali na to, że jest Powstanie?

Początkowo nam sprzyjali.

  • Początkowo?

Później było trochę gorzej. „Rozpętaliście tą wojnę!” – bo ludzie potracili wszystko.

  • Na początku była pomoc. Co później mówili ludzie, kiedy Powstanie się kończyło? Jakie były nastroje?

Nastroje były złe. Brakowało wody, studnie stały, nie zdążyły nabrać wody, bo wypompowywana stale była. Pompa w Domu Szklanym zaczęła zasysać piasek, bo nie było tyle wody. Tak że były problemy. Woda, jedzenie – [to był problem].

  • Jak było z jedzeniem? Co jedliście?

Trochę było zrzutów. W workach zrzucano z kukuruźników suchary, jak rzucał na piach, to się zapiaszczyły i trochę skrzypiały, ale można było jeść. Wojsko tam coś dostawało.

  • Miał pan kontakt z bratem, z mamą?

Nie.

  • Przez całe Powstanie?

Dopiero poszli do niewoli. Zaprowadzili nas na Powązki. Była rewizja osobista, potem poprowadzili nas do kościoła Świętego Józefa na Woli. Tam przenocowaliśmy. Rano zawieźli nas do Dulagu 121 – to jest obóz przejściowy w Pruszkowie. Tam była selekcja. Rannych, chorych, starych na bok, młodych zdolnych do pracy na drugą stronę. Podstawili czterdzieści wagonów. Do każdego wagonu ładowali po sześćdziesiąt osób, tłok ogromny – ani siedzieć, ani leżeć. Na drogę dali nam trzy paczuszki Knäckebrot – to takie suchary z mąki razowej, ale malutkie paczki. Ani wody, ani jakiegoś kubła. Ktoś jakieś hasło: „Kto ma jakiś nóż, scyzoryk, niech się zgłasza i będziemy musieli wyciąć dziurę w wagonie w tym celu”. Miałem kawałek kartki, kolega mi pożyczył ołówek i napisałem na kartce: „Proszę o zawiadomienie matki Stefanii Presch. Jadę na teren Rzeszy, jestem zdrów. Jurek”.

  • Wiedział pan, gdzie pan jedzie? Mówili wam, że jedziecie do Niemiec?

Nie mówili, tylko przypuszczaliśmy, że nas wywożą gdzieś dalej. Kartkę wyrzuciłem przez drzwi na tor. Byli dobrzy ludzie, którzy zbierali te kartki i wysyłali wiadomość. Mama dostała taką kartkę 12 października. Bardzo szybko, bo 2 października ładowali nas do wagonu. Stąd dowiedziała się, że przeżyłem i jadę do niewoli.

  • Jak było z informacją w czasie Powstania? Czy czytaliście prasę, słuchaliście radia?

Radia nie, nie zbieraliśmy się w kupę. Mieliśmy dwa wozy i częściowo przy tych wozach się spało. Dłuższy czas jeździliśmy po Żoliborzu samochodem strażackim.
  • O czym dyskutowaliście, kiedy poznawaliście informacje ze świata?

Informacji ze świata nie dostawaliśmy. Nie mieliśmy możliwości słuchać.

  • Co było w biuletynach napisane?

Rzadko dostawaliśmy wieści, byliśmy zajęci swoją robotą.

  • Czy był czas na przyjaźnie?

Mam kolegę Andrzeja, przyjaciel. […]

  • Ma pan miłe wspomnienia z czasów Powstania?

Miło [wspominam] tylko ten wypadek, jak Niemiec-Ślązak powiedział: „Chowajta pierścionki i zegarki”. Przeważnie była smuta. Miałem kwaterę w mieszkaniu, gdzie pani urodziła dzidziusia, chciała mu dać jeść, ale nie miała pokarmu. Dziecko płakało, ona płakała nad tym dzieckiem i z mąki robiła kleik, dziecko biegunkę dostało. Była jedna krowa, kwatermistrz chował krowę, żeby było mleka dla dzieci. AL-owcy tę krowę dopadli, zabili i zjedli, i nie było mleka.

  • Kim była ta kobieta i jak pan tam trafił?

Dostaliśmy kwatery. Ludzie przeważnie [przebywali] w piwnicach, a myśmy zajmowali piętro.

  • Nie wie pan, co się później stało z kobietą i dzieckiem?

Nie, nie wiem.

  • Jej mąż?

Ona była sama. Mąż nie wrócił z pracy, bo kiedy wybuchło Powstanie, już nie było mowy o przemieszczaniu się. Wszystko, co się ruszało, Niemcy likwidowali.

  • Wiedzieliście, co się dzieje na Starym Miesicie, na Woli?

Ze Starego Miasta przyjmowaliśmy na ulicy Krasińskiego z wylotu włazu. Przyjmowałem ludzi ze Starówki.

  • Jak oni wyglądali?

W błocie.

  • Co mówili?

Mówili bardzo źle, to co ich spotkało, przecież masakra była, z AL-u zginęło 140 ludzi, cały sztab. Masę ludzi ginęło.

  • Jak wielu ludzi pan tam spotkał ze Starego Miasta, kiedy oni przechodzili na waszą stronę?

Kilkanaście osób.

  • To byli sami chłopcy?

Kobiety też. Podobno, jak mówili, to nieśli jakiegoś dowódcę na noszach, ale zleciał im i został w kanale.

  • Nie wie pan, kto to był?

Nie.

  • Czy w czasie okupacji był pan świadkiem łapanek?

Miałem sympatię, byliśmy na Bielanach. Zbliżała się godzina policyjna, Maryla mówi: „Jurek jedziemy do domu, bo godzina policyjna”. Dojechaliśmy do ulicy Gdańskiej, gdzie mieściła się nasza szkoła przy Potockiej, tramwaj się zatrzymał: „Jurek, wysiadaj, bo jest późno”. Ja mówię: „Jeszcze pojadę na plac Wilsona”, a Maryla mnie po prostu nogą wypchała z wagonu. Na drugi dzień przyjeżdża i mówi: „Wiesz, co? Ja ciebie wypchałam, za co przepraszam, ale na placu Wilsona była łapanka”. Cała tyraliera Niemców i budy obok, wszystkich młodych brali i wywieźli.

  • Kim była Maryla?

Maryla była sanitariuszką. Na ulicy Smolnej był szpital Czerwonego Krzyża.

  • Jak się poznaliście?

Znajomość jeszcze z Gorlic była.

  • Co się z nią stało?

Maryla przeżyła Powstanie, wyszła z ludnością cywilną.

  • Potem mieliście ze sobą kontakt?

Tak. Mieszkała w Szczecinie. Tak że taka sympatia.

  • Uczestniczył pan w życiu kulturalnym w czasie Powstania?

Na Żoliborzu mieliśmy Zbigniewa Rawicza […], piosenkarza. Nie było szyb, ale było pianino. Grał nam. Zbieraliśmy się tam i śpiewaliśmy.

  • Co śpiewaliście?

Takie piosenki jak: „Dziewczęta z Columbo słodkie jako mango” – coś takiego, zapomniałem słowa. „Sto dziewcząt z Columbo są słodkie tak jak mango”.

  • Pan w czasie Powstania miał nazwisko Żmuda, takie samo jak pana pseudonim. Skąd to się wzięło? Dlaczego Żmuda?

Pracowałem w biurze meldunkowym, miałem wszystkie kartoteki mieszkańców Gorlic. Wziąłem kartotekę gościa, który zmarł. Nazywał się Żmuda, ale Henryk. Wziąłem jego [kartę], tam był wyciąg metrykalny. Wziąłem wyciąg i w Warszawie zrobiłem sobie kenkartę. Wyrobienie kenkarty kosztowało pięćset złotych.

  • Czy Żoliborz bardzo ucierpiał podczas Powstania?

Nie bardzo. Najmniej było stoczonych walk, później zarzucano, że Żoliborz stał z bronią u nogi. Nie było akcji.

  • Dlaczego tak było na Żoliborzu?

O to trzeba zapytać oficerów.

  • Nie myślał pan o tym, żeby przedostać się na Stare Miasto, gdzie są większe walki?

Nie. Trzeba było kanałami przejść, a w kanałach ciężko było chodzić. W Szczecinie mieliśmy kolegę, Stefan Marsjanek, kanalarz. Był w drużynie harcerskiej, która chodziła kanałami, ale też były problemy z przejściem. Niemcy wieszali granaty, wpuszczali karbid, który powodował, że ludzie się mogli zatruć. Poza tym chodzenie z brei, włazy były zasypane niejednokrotnie. Tak że nie można było się poruszać normalnie.

  • Czy na Żoliborzu spotykał pan ludzi innych narodowości?

Nie, u nas nie było Żydów. Węgrów było sześciu, tylko tam pilnowali.

  • Co Węgrzy robili?

Wzięli ich do niewoli, najpierw toczyli pertraktacje, żeby cała dywizja przeszła na stronę polską, ale ci się bali, że to jest potęga. Niemcy mają jeszcze kilkadziesiąt dywizji i że mogliby się zemścić, i wykończyć. Tak że bali się. Czasem broń dawali, amunicję.

  • Jak wyglądało życie religijne?

Na ulicy Gdańskiej był kościół, był wspaniały ksiądz Trószyński, Polak i patriota.

  • Dużo osób brało udział w nabożeństwach?

To była taka enklawa, że można było dojść. Po wypchaniu ze szkoły gazowej Niemców można już było wtedy chodzić do kościoła.

  • Chodził pan?

Tak.

  • Próbował pan się dowiedzieć, co z matką?

Ale jak?

  • Nie było możliwości?

Nie było możliwości, telefonów nie było, poczta nie działała. Jacek Kliczur pisze w tej książce, że tych pięciu chłopców pochowano z honorami wojskowymi. Wcale nie były honory wojskowe, bo honor wojskowy to chyba oddanie salwy. Tymczasem pogrzeb odbył się bardzo cicho, był ksiądz Trószyński, odmówił modlitwę. Nie paliliśmy nawet świeczek, żeby nie drażnić snajpera ze szkoły gazowej. Tak że śpiewów nie było, wszystko cicho się odbyło.

  • Gdzie ci chłopcy zostali pochowani?

Przy siatce naszej szkoły pożarniczej.

  • Zostali później przeniesieni?

Później na pewno była ekshumacja. Nie wiem, bo z niewoli trafiłem z powrotem do Gorlic.

  • Chłopcy mieli przy sobie broń. Jak byli ubrani, mieli jakieś płaszcze charakterystyczne?

Płaszcze. Musieli mieć broń, bo mieli płaszcz prochowiec i to ich zdradziło.

  • Jaką mieli broń. Oni użyli tylko tego granatu?

Rzucili granat, sidolka tak zwana. Granat blisko upadł, nic Niemcom nie zrobił. Nie mieli siły widocznie gdzieś dalej rzucić.

  • Nie mieli więcej broni?

Nie używali. Gdyby mieli coś innego, mogliby któregoś Niemca załatwić. Może oni jechali na zbiórkę i tam by dostali broń. Później do niewoli się dostaliśmy. Cztery dni jechaliśmy bez otwierania wagonu. Na czwarty dzień pociąg stanął w szczerym polu i powiedzieli nam, że każdy wagon ma dziesięć minut na napicie się i umycie. Powiedzieli, że jak ktoś ucieknie z wagonu, to cały wagon zostanie rozstrzelany. Trwało kilka godzin, zanim czterdzieści wagonów zostało załatwionych. Ruszyliśmy w dalszą drogę, dalsze cztery dni. Dojechaliśmy po czterech dniach do Berlina, staliśmy na dworcu Friedrich Bahnhof. W nocy ogłosili alarm przeciwlotniczy. Wachmani uciekli do schronów, a myśmy zostali na torach i wielkie szczęście, że nie bombardowali dworca, tylko bombardowali inną dzielnicę. Rano ruszyliśmy w kierunku na południe Niemiec. Przyjechaliśmy w okolice Magdeburga, okazało się, że jest to Stalag XI A. Przewaga w tym obozie jeńców to Polacy – około kilku tysięcy jeńców. Myśleliśmy, że po przyjeździe dostaniemy jakąś pryczę do spania. Okazało się, że zakwaterowali nas na boisku sportowym pod gołym niebem. Padał deszcz, piach mokry, trawa mokra, można było tylko kucać i chodzić. Trzy dni tak nas trzymali. Potem nas umundurowali w mundury armii francuskiej z I wojny światowej. Niektóre mundury były w plamach brązowych od krwi.
  • Pana też?

Też. Wyposażyli nas w te mundury, buty drewniane, czyli sapogi, i zgłosili się kupcy tak jak za czasów niewolnictwa. Wybierali sobie, który lepiej zbudowany, to go brali do specjalnych celów. Zostałem, bo byłem niski, miałem długi płaszcz i kuliłem się. Przyszło mi też jechać z grupą 150 osób. Traktorami nas zawieźli, okazało się, ze będziemy pracować w cukrowni, ale w tej cukrowni wcale nie było słodko. Pracowałem pod gołym niebem przy piecu wapiennym. Miałem piecyk z trójką chłopców, przychodził do nas często wachman ogrzać się. Był do nas bardzo dobrze ustosunkowany, bo był inwalidą, stracił rękę. Dobrze z nami żył. Pierwsze paczki żywnościowe dostaliśmy i tam było sto papierosów cameli.

  • Pan palił?

Nie.

  • Co pan z nimi robił?

Przyszedł do mnie wachman i mówi: „Słuchaj, idę dzisiaj do kobiety, może masz dla mnie papierosa?”. Mówię: „Dobrze”. Dałem papierosa raz, drugi, trzeci, ale był bardzo w porządku gość. Do tego stopnia, że na rampę kolejową chłopi bauerzy wozili kalarepę, kapustę i on przychodził do nas i mówił: „Słuchaj, jedzie kapusta”, to myśmy z kapusty jedną główkę albo kalarepę. Kiedyś przylatuje, mówi: „Słuchaj, jadą ziemniaki, jeden worek [niezrozumiałe]”. Rzeczywiście on poszedł, zagadywał woźnicę, lewą ręką witał się z nim, pyta się: Onkel, wie gehts?. Pytał się: „Jak idzie?”, a myśmy [zabierali] worek pięćdziesiąt kilo ziemniaków – to już było dla nas rarytas. Codziennie miseczki gotowaliśmy.

  • Ile czasu pan tam był?

23 kwietnia 1944 roku wyzwoliła nas armia generała Pattona.

  • Jak wyglądało wyzwolenie?

Oni [przyjechali] na czołgach. Po angielsku nikt tam nie mówił, trudno było się porozumieć. Polacy poklepywali, zaprosili nas do siebie, upoili wódką, a ja miałem papierośnicę srebrną, pochodziła z getta.

  • Skąd pan ją miał?

Teraz nie pamiętam, [może] za coś wymieniłem. Byli też ruscy, z nimi można było wymieniać, mieli rzeczy chyba kiedyś porabowane. Zaprosili mnie, ugościli i papierośnicę ukradli.

  • Upili pana?

Trochę tak. Głodny żołąd, to niedużo trzeba.

  • Jak wyglądał powrót do Polski po wyzwoleniu?

Po pobycie w obozach jenieckich myśmy w Strassfurcie zajęli hotel „Golden Ring” i tam gospodarowaliśmy, w tym hotelu, odkuwając się za czasy okupacji. Później dowiedzieliśmy się, że [niezrozumiałe] i Emsland jest okupowany przez 1 Dywizję Pancerną, więc wyruszyliśmy do tej dywizji. Pierwszy etap to był Braunschweig. Byliśmy tam dzień, następnie Osnabrück – tam dłużej zatrzymaliśmy się.

  • Ilu was tam było?

Sześciu chłopców, mam zdjęcia ich. Trzymaliśmy się kupy.

  • Jak to się stało, że się skumaliście?

W niewoli poznaliśmy się. Dotarliśmy na teren 1 Dywizji Pancernej. Dostaliśmy miejsce z Oberlangen. Oberlangen to był obóz, gdzie siedziało 1720 kobiet, akaczek. Został wyzwolony przez 1 Dywizję Pancerną. One zostały „rozdrapane” przez żołnierzy na różne funkcje, a także jako żony.

  • Buntowały się?

Nie. Zaczęło się coraz gorzej dziać w obozach jenieckich. Przekwalifikowali nas na cywili, mniejsze dawki żywnościowe, coraz gorzej było. Oficer łącznikowy polski działał i namawiał, żeby wracać do Polski. Ostatni transport szedł 13 lipca 1945 roku. Wcześniej dostałem się do Dywizji Pancernej, umiałem pisać na maszynie i wachmistrz mnie zatrudnił jako maszynistę. Rok czasu pracowałem w Dywizji Pancernej.

  • Nie chciał pan wrócić do rodziny?

Szkoda mi było mamy, niepewność, coraz gorzej nas traktowano. Tak że było ryzyko, ale kolega zgłosił się do Legii Cudzoziemskiej. My w szóstkę też się zgłosiliśmy, ale później zmądrzeliśmy, że szkoda zdrowia. On pozostał, był w Legii Cudzoziemskiej, a przed wojną był pilotem w lotnictwie Polski też w Lidze. Dotarł do Laosu z Legią Cudzoziemską. Budrewicz opisywał, że udało mu się w książce telefonicznej znaleźć nazwisko Zygnerski. Odnalazł go i napisał artykuł w „Przekroju” – jeszcze lata pięćdziesiąte. Pojechał drugi raz do Laosu. Poszedł w to miejsce, gdzie Leszek mieszkał i powiedzieli mu, że zginął. Był oblatywaczem samolotów.

  • Pan był maszynistą, rok czasu pan pracował?

Pisałem wszystkie rozkazy o likwidacji Dywizji, o przerzuceniu jej do Anglii, gdzie składać broń, jakieś wyposażenie, człony mostów. Ze mną wracali dowódca saperów, porucznik Strzembosz z kwatermistrzostwa, pułkownik Dec – dowódca brygady „Krwawych Koszul”, tak że kilku oficerów. Oficerowie uchodzili już za komunistów.

  • Minął rok pana pracy jako maszynisty. Co było dalej?

Trzynastego lipca wsiadłem do pociągu w Bremen wraz z towarzyszami z Dywizji Pancernej. Ostatni transport. Dojechałem do Szczecina, wystawili mi kartę repatriacyjną jako Jerzy Żmuda. Kompletowali wagony, kto jedzie na Kraków, kto na Warszawę, na Lublin. Wsiadłem w kierunku Krakowa, dojechałem do Krakowa, potem pociągiem do Gorlic.

  • Jak wyglądało spotkanie z mamą?

Była radość, bo mama przeżyła dużo, straciła i męża, i syna. Tak że pozbieraliby się do kupy, syn wrócił z okupacji radzieckiej. Pojechał do dziadka na wakacje i tam go zastała wojna i ruscy zajęli i dwa lata był pod okupacją radziecką.

  • Kiedy wrócił?

W 1941 roku była wojna, to wrócił w 1942 roku.

  • Co pan robił po powrocie?

Zameldowałem się na milicję. Siedział kapral, plutonowy. Mówię, że: „Wróciłem Niemiec i chcę się zameldować”. – „Nazwisko”. – „Presch”. – „Panie, pan miał ojca w policji? Komendantem był?”. Mówię: „Tak, to mój ojciec”. Mówi: „O, panie, z ojcem dobrze żyliśmy, czasami wódkę wypiliśmy”. Powinien mi sprawdzić tę kartę i podstęplować, ale nie podstęplował. Napisał, że powrót z Niemiec urodzony wtedy i wtedy. Byłem czysty. W ten sposób nie dochodzili do tego, dlaczego mam nazwisko inne, bo tak mogliby się czepiać.

  • Co było dalej?

Zacząłem pracować w kopalni łupków bitumicznych. Byłem kierownikiem administracyjnym, praktycznie wszystkim z wyjątkiem technicznych spraw. Wykopaliśmy chodnik, głęboko wkopując się w górę, która nazywała się Srebrna Góra. Wydobyliśmy kilkadziesiąt ton łupku. Pracowali górnicy ze Śląska. Załadowaliśmy na wagon i wysłali do Szwecji. Przyszła szybko przeprowadzona analiza, że łupek ma bardzo małą ilość bituminów i nie nadaje się do eksploatacji. Musieliśmy kopalnię zasypać. Potem zacząłem gonić naukę. Wszyscy chłopcy gdzieś na studiach, a ja sześć klas tylko. W Poznaniu zdałem małą maturę, potem się przeniosłem do Sopotu do liceum. Zrobiłem dużą maturę, później przyszła kolej na studia. Bałem się iść do Sopotu na Wyższą Szkołę Ekonomiczną.

  • Dlaczego?

Nazywali to czerwony klasztor, komuna się tam strasznie rozpanoszyła i wolałem pojechać do Szczecina, bo wiedziałem, że tam jest zbiorowisko różnych maści. Kto był trefny, to jechał do Szczecina, bo tu się można było schować. Udało mi się. Zostałem przyjęty na uczelnię, dostałem stypendium 215 złotych.

  • Na jaką uczelnię? Jaki kierunek?

Żegluga.

  • Miał pan problemy z tego powodu, że walczył w Powstaniu?

Udawało mi się migać, tak że nie odczuwałem tego. W swojej ankiecie (kiedyś były ankiety po osiem stron, miałem jedną zrobioną już na brudno i podawałem stale te same dane) podawałem, że ojciec miał półtora hektara, siostra podawała, że był kolejarzem, a brat podawał, że był urzędnikiem państwowym. Bałem się, bo jak powiem, że był komendantem policji – to już trefny, a jeszcze w AK, to też trefny.

  • O sobie też pan nie pisał do końca prawdy? Nie pisał pan w życiorysie, że brał udział w Powstaniu?

Jakoś tak wymijająco podawałem, nie że uczestniczyłem, ale przeżyłem.

  • Nie przyczepiali się do pana?

Jakoś nie. Ale też żadnych odznaczeń dla mnie nie było przez czterdzieści dwa lata pracy i to bez kantów, uczciwej pracy. Po studiach pracowałem z żegludze czternaście lat, potem w przemyśle stoczniowym metalowym i ostatnio w Zjednoczeniu Gospodarki Komunalnej. W 1981 roku musiałem uciekać z zakładu pracy, bo byłem solidarnościowcem. Stworzyłem Komisję Zakładową „Solidarność” w Zjednoczeniu Gospodarki Komunalnej, potem się żegnali ze mną. Było o tyle dobrze, że w wieku lat pięćdziesięciu sześciu miałem przepracowane czterdzieści lat pracy. Ruch oporu podwójnie liczyli, studia zaliczyli i w wieku pięćdziesięciu sześciu lat poszedłem na emeryturę i do tej pory ciągnę.

  • Kiedy pan mógł powiedzieć głośno, że brał pan udział w Powstaniu?

Dopiero po „Solidarności”.

  • Spotkał pan w Szczecinie kolegów z Powstania?

Byli koledzy. Kolega Józio, który dostał w brzuch, też mieszkał.

  • Tak jak pan uciekali tu przed represjami?

Tak.




Szczecin, 8 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek
Jerzy Presch Pseudonim: „Żmuda” Stopień: strzelec, funkcje pomocnicze, strażak Formacja: Obwód II „Żywiciel”, pluton przeciwpożarowy 259 Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter