Henryka Ciupińska

Archiwum Historii Mówionej

  • Pani miała 11 lat w roku, w którym wybuchła II wojna światowa. Proszę powiedzieć, co pani pamięta z tej rzeczywistości przedwojennej. Jak wyglądał dom rodzinny? Jak się wtedy żyło?

Żyło się średnio. Mój tatuś miał wielkiego przyjaciela – brata, który całą naszą rodzinę sprowadził do Warszawy. Zapewnił mieszkanie i pracę tatusiowi. Mamusia nie pracowała. Wychowywała nas – dzieci, bo nas było wówczas czworo. Ja chodziłam do szkoły. Bardzo to mile wspominam.

  • A gdzie państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy na parterze na ulicy Łuckiej 36/25.

  • A w którym miejscu jest ulica Łucka?

[Ulica Łódzka jest bardzo blisko ulicy Grzybowskiej]. Od ulicy Towarowej. Równoległa do ulicy Towarowej to była [ulica Wronia] […].

  • Ale w pobliżu ulicy Towarowej?

Tak. Blisko ulicy Towarowej.

  • A szkoła?

Moja pierwsza szkoła podstawowa była na ulicy Waliców. Potem budek ten [Niemcy zabrali dla swojego wojska], gdy wybuchła wojna, nie było jakichś bombardowań, ale bardzo szybko Niemcy weszli do Warszawy.

  • A jak pani pamięta dzień wybuchu wojny?

Pamiętam to, że nie było wielkich działań. Pamiętam, że były kotły z zupą. Okupant nalewał tym, którzy potrzebowali. Częstowali nas zupą. Ja [poszłam] jako dziecko, bo mamusia nie poszłaby i starsza siostra też nie. A mi nie zależało. Wzięłam kubek i poleciałam po tę zupę. Na rogu ulicy Towarowej i ulicy Łuckiej i na innych ulicach oni właśnie częstowali zupą.

  • To już było po kapitulacji?

Tak. Już po. To było bardzo szybko. Nie było działań, były małe bombardowania. W naszej dzielnicy nie było tak strasznie. My się budzimy, a okupant już jest i zajął Warszawę.

  • Jak wyglądała rzeczywistość okupacyjna? Jak utrzymywała się rodzina?

Ciężko, bardzo ciężko. Niektórym ludziom było jeszcze bardziej ciężko. Mój tatuś miał zapewnioną pracę.

  • A gdzie pracował?

Na ulicy Tamka w warsztacie hydraulicznym u mojego stryja. To był jego rodzony brat. On już wcześniej mieszkał w Warszawie. Na ulicy Grochowskiej miał swoją kamienicę, zakład na ulicy Tamka. Zatrudniał kilka osób i zatrudnił mojego tatusia. Mamusia nie pracowała zawodowo.

  • Tatuś utrzymywał rodzinę?

Tak. Utrzymywał rodzinę i pomagał nam także stryj. Odwiedzał naszą rodzinę. Oni nie mieli dzieci. Później dorobili się jedynego syna. U nas były dzieci. Odwiedzał nas często, pamiętam. Był serdeczny. Przynosił nam słodycze. Do mojego tatusia to mówił: „Romeczku, Romeczku”.

  • A do szkoły pani poszła zaraz po rozpoczęciu się roku szkolnego?

Tak. Po rozpoczęciu roku szłam do trzeciej klasy.

  • A gdzie była szkoła?

Na ulicy Waliców – [to blisko – zaraz za ulicą Żelazną].

  • W dalszym ciągu?

Tak. Do tej samej. Jakiś czas była na ulicy Waliców, a potem była na ulicy Miedzianej. W pobliżu ulicy Waliców jest ulica Miedziana. Potem byłam na Woli, daleko. Ostatecznie byłam na Lesznie. Jak przechodziliśmy [ulicą Żelazną], to była brama getta (to było tuż przed powstaniem), obok której trzeba było ostrożnie przechodzić, bo to podobno byli z wojsk niemieckich [Łotysze, Ukraińcy]. Straszyli karabinami nawet dzieci idące do szkoły.

  • Czy jako dziecko miała pani świadomość istnienia getta i tego, co się dzieje za murem?

Oczywiście. Moja mamusia była bardzo opiekuńcza. Przechowywała nawet dzieci żydowskie w suszarni na górze. Dożywiała ich i dawała im ubranie. Jak mogła, to pomagała. Widziałam Żydów uciekających z getta kanałami. Taką Żydówkę to do dziś widzę: była taka mała, przytomna i widać było wszy. Wracając ze szkoły, bolało mnie serce. Każdy przechodził i patrzył się, a ona już była ledwo żywa. Była w średnim wieku. To było blisko kanału. Na jezdni [na ulicy Wroniej przy Łuckiej].

  • I co się z nią stało?

Nie wiem. Poszłam do domu. Powiedziałam mamusi, a ona się rozpłakała. Nie wiem, co było z nią dalej.

  • A te dzieci żydowskie, które były u państwa w domu, jak się u was znalazły?

One żebrały, przychodziły i żebrały. Mamusia się bała. To były trzy oficyny, tam gdzie mieszkaliśmy. To był duży dom, kamienica. Oficyny były od frontu i dwie od podwórka. Strasznie dużo ludzi było. U nas też folksdojcze mieszkali. Z taką Polką też mieszkaliśmy. Mamusia się też obawiała, żeby tatusia nie zabrali, miałam braci starszych. Żeby coś, to tylko ukradkiem tam między bielizną, na strychu, na piątym piętrze, bo cztery piętra były w każdej oficynie. Strych był na piątym piętrze. Dawała im jeść i mówiła: „Idźcie, idźcie”. Ze łzami w oczach ich żegnała. Nie miała co uszykować jeść, bo nas też już było czworo, to chlebka im ukroiła, okrasiła to, co mogła, to im dała. Na drogę im dała. Chodziła rano po takie bułeczki. Teraz to są różne bułki i nie są przecenione, a wtedy były przecenione, gdy była zgnieciona, nadpalona. Mamusia wcześnie rano chodziła i przynosiła cały koszyk. Pamiętam, jak dawała. Nawet mówiłam: „Mamusiu, a mi to nie zostawiłaś!”. Byłam chyba niedobra.

  • A te dzieci potem zniknęły?

Tak, poszły gdzieś. Przyszły następne znowu, takie wychudzone. Ale mamusia ze względów... My mieszkaliśmy w bramie, z bramy się wchodziło. Była duża brama i my na parterze.

  • Pamięta pani powstanie w getcie?

Tylko słyszałam. Słyszałam o tym powstaniu. To był dobry kawał od naszej ulicy. Widziałam tylko taką rzecz, że gdy wracałam ze szkoły, przy skręcie w naszą ulicę, Niemcy leżeli i mieli nastawione karabiny maszynowe i nikogo nie wpuszczali. Co dalej się działo? To było blisko ulicy Towarowej pod murem, który jest do dzisiaj. Jak jestem w Warszawie, to ja tam latam. Wezmę sobie plecak, tenisówki i biegam tam, gdzie spędzałam dzieciństwo. Jest tam tablica [i kamień, na którym jest zdarzenie wypisane. Niedawno tam byłam – wszystko mi się przypomniało, rozpłakałam się i pomodliłam za ludzi, którzy wówczas tam zostali rozstrzelani]. Oni wtedy zamknęli ulicę. Ludzie na dach powychodzili. Za chwilę [słyszałam ogromny huk]. Jak już zabili tych ludzi, zaraz się zebrali na samochód i Niemcy odjechali. A tam wóz, raptem, tak szybko, z kwiatami. Krew rynsztokiem płynęła. Oni zabrali tych zabitych.

  • A ci ludzie, którzy stali pod murem i potem byli rozstrzelani...

Zabrani byli. Oni ich zastrzelili. Ja nie wiem, kto to był, oni nas nie wpuszczali. Z naszej kamienicy to wyszli na dach, żeby podpatrzeć. Z innych kamienic po drugiej stronie też. Oni zabrali tych zabitych. Był specjalny samochód, który od razu... Tylko krew płynęła rynsztokiem. Ale za chwilę nadjechał samochód z kwiatami i na to miejsce położyli kwiaty. Gdy podeszłam tam, to już te kwiaty były i ta krew [płynęła].

  • A kiedy to było? To było przed powstaniem w getcie?

Tak. Przed powstaniem, getto już było, [ale dalej od tego miejsca za ulicą Żelazną]. Bo ja wracałam z tej strony ze szkoły z Leszna, miałam spory kawałek do ulicy Żelaznej. Na rogu Żelaznej i Leszna była ta brama go getta. Tam stali Niemcy. Przechodziłam do szkoły i ze szkoły zawsze koło tej bramy do getta.

  • To był zapewne najbardziej dramatyczny moment z czasów okupacji, który pani pamięta – egzekucja pod murem.

Tak. To było straszne. Mnie też zatrzymali, ale miałam taką kenkartę. Ci, co chodzili do szkoły... Była łapanka. Podjechał samochód i miałam teczkę i kenkartę ze sobą. Machnęli, bo mnie by też wsadzili do tego samochodu.

  • Do szkoły chodziła pani do końca?

Do końca. Jest świadectwo. Ukończyłam szkołę podstawową.

  • W czerwcu 1944 roku?

Tak. Już zdałam nawet egzamin do szkoły handlowej. Jak byłam teraz w Warszawie, to widziałam ten budynek na Krakowskim Przedmieściu. Tam właśnie zdawałam egzamin. Z matematyki mnie zwolniono, pisemny zrobiłam i zwolniono mnie z ustnego. Byłam dobra. Zdałam.

  • Czy miała pani starsze rodzeństwo?

Tak. Miałam starsza siostrę.

  • A czy starsza siostra chodziła do szkoły?

Tak. Chodziła na ulicę Karolkową. Siostra Mania chodziła na ulicę Karolkową. Skończyła tylko szkołę podstawową. Nic więcej.

  • Czy miała pani kontakt z tajnym nauczaniem?

Miałam. Mamusia płaciła i chodziłam na geografię. Pan nauczyciel w tej szkole, na Lesznie, uczył tego, kto chciał, płaciliśmy za to nie tak dużo chyba. Wybrałam sobie geografię.

  • To nie była legalna nauka.

Nie, nie. To były płatne [zajęcia]. Nie było w ogóle geografii, nie było historii. Były „Stery”. To były tak jakby czasopisma do języka polskiego, a geografii i historii nie mieliśmy. Nie bardzo lubiłam historię, trochę się interesowałam, ale geografia mnie bardzo interesowała. Dlatego prosiłam rodziców i chodziłam na prywatne komplety na geografię.

  • Czy miała pani kontakt z harcerstwem?

Nie, z harcerstwem nie. Po wojnie tak.

  • Czy w lecie 1944 roku miała pani świadomość, że zbliża się Powstanie?

[Trochę tak, bo podsłuchiwałam jak koleżanki mojej starszej siostry rozmawiały i chciały ją zwerbować na sanitariuszkę, lecz ona odmówiła, bo się panicznie bała]. […] Godzina 17, ruch taki! Jak dziecko wyszłam na ulicę, patrzę, a oni biegną z biało-czerwonymi opaskami, wyprowadzają z naszego podwórka dorożki, zrywają płyty z chodników, kopią rowy. Na drugą stronę właśnie taki długi rów był wykopany. Pamiętam też taką nieprzyjemną sprawę. Na barykadach nasi Powstańcy zabili Ukraińca. Też tam pobiegłam. Byłam bardzo odważna. Mojego rodzeństwa nie było już w Warszawie, mamusia wywiozła. To były już wakacje i mamusia wywiozła ich do rodziny. Moja starsza siostra miała zostać. Mieszkaliśmy na parterze, a było już tak, że czasem się włamywali do mieszkań. I ktoś musiał być, bo to z bramy. Moja starsza siostra bardzo się bała, bo były często alarmy, były bombardowania, było nasilenie. Była tak zwana krowa, która tak „ryk, ryk, ryk”.
  • Ale to już mówimy o czasie Powstania?

Nie. To było przed Powstaniem. Było bardzo dużo nalotów. Bardzo dużo. To było przed Powstaniem. Tak zwana krowa, tak to nazywali starsi. To podobno była taka maszyna, że oni potrafili zmniejszyć odległość. Jak walnęli, jakby w tę ścianę, to ją przesunęli. I tak stopniowo niszczyli. Starsi mówili na to „krowa”. Bombardowania były okropne.

  • Czy pani rodzina miała świadomość tego, że wybuchnie Powstanie, czy to też było zaskoczenie?

To chyba było zaskoczenie. Mamusia nigdzie nie chodziła, tylko była w domu. Tatuś w tym warsztacie, na budowie.

  • Oboje byli wtedy w Warszawie?

Tak. W czasie Powstania nie byli w Warszawie. Przed Powstaniem to chyba mój stryj był świadomy, bo on był wykształconym człowiekiem i zmienił tatusiowi zawód już wcześniej. Żeby się tak mocno nie męczył, to tatuś zdał egzamin i był taksówkarzem. Jeździł na taksówkach. Jak już się nasilało, to mój stryjek był już chyba zorientowany, bo kazał tatusiowi nie być kierowcą, bo obawiał się, że Niemcy zabiorą go na front jako kierowcę. Mówi: „Romek, ty musisz co innego robić”. Moi rodzice zajęli się handlowaniem. Jeździli do Radomska, do Gorzkowic, w rodzinne strony.

  • Tam zastało ich Powstanie?

Tam zastało tatusia. Mamusia była ze mną w Warszawie.

  • Z pierwszych dni pamięta pani tę radość, te opaski biało-czerwone.

Ten ruch, straszny ruch. Ja, jako dziecko, nie zdawałam sobie sprawy. Całe chodniki były pozrywane, barykady z tych dorożek, dorożki poniszczone, platformy poniszczone, konie leżą zabite. Ruch taki! Z tymi opaskami! Przeraziłam się okropnie. Bardzo. Mamusia była ze mną, chociaż miała wyjechać do rodzeństwa, bo oni przywozili do Warszawy wyroby: masło, drób. Tym się wtedy tatuś zajmował, krótko przed Powstaniem. Tak że mój stryj chyba był świadomy.

  • Ale nie wie pani, czy był w konspiracji osobiście?

Nie chyba. On chyba nie był. Mieszkał na ulicy Grochowskiej [przy placu Szembeka].

  • I pierwsze dni Powstania spędziła pani na ulicy Łuckiej.

Z moją mamusią. Tak. To nie było tak długo. [Od 1 sierpnia do połowy września].

  • A co było później?

[Wolę szybko zdobili, a do naszej dzielnicy było blisko, więc czołgi zaraz się zbliżyły]. Weszli wojskowi w niemieckich mundurach, wyszli prawdopodobnie „ukraińcy”. Oni buszowali, gwałcili – ja tak słyszałam. Mnie nie ruszali, byłam taka małoletnia. Biegali po piętrach, rzekomo łańcuszki [zabierali] i gwałcili kobiety. I podpalili! Oni podpalili nasz dom, naszą kamienicę. To wojsko, prawdopodobnie „ukraińcy” w mundurach niemieckich. Jeden, byłam świadkiem, widziałam na oczy, miał tak dużo zegarków na ręku, na nogach miał oficerki, pod mundurem miał nasze polskie oficerki, miał na szyi bardzo dużo złotych łańcuszków. Na barykadzie Powstańcy ustawili karabin maszynowy, a on się prosił. Prosił i mówił łamaną... Mówił: Nie strelaj, nie strelaj! Do dzisiaj pamiętam tamte słowa, a nie znam rosyjskiego: „Nie strelaj, nie strelaj, ja Polaczków nie zabijam!”. Ale oni go zastrzelili. Widziałam, jak poleciał do tego dołu.

  • I to był pierwszy przypadek, kiedy pani widziała żołnierza w niemieckim mundurze?

Tak. A słyszałam, że biegali po piętrach. Ja mieszkałam z bramy. Nie schodziłam po schodach, tylko słyszałam, jak uciekały kobiety i mówiły, że gwałcą i zabierają łańcuszki. Wychodzili tym rowem, co był na drugą stronę [ulicy]. Na końcu zaczęło się palić. Gdy się zaczęło palić, to my część rzeczy zakopaliśmy w rowie, jaki został wykopany na środku podwórka. Ja też część rzeczy wartościowszych wyniosłam. Zakopali to. Jak ten pożar był, to my tym rowem na drugą stronę i w głąb Warszawy. Mamusia, ja i dużo ludzi z tej kamienicy.

  • To był początek sierpnia?

Tak. To był pierwszy tydzień.

  • Gdzie się panie potem zatrzymały?

Gdzie się dało. Polacy nas wszędzie przyjmowali.

  • A pierwsze miejsce takiego postoju, gdzie było?

W centrum, bodajże na ulicy Złotej. Tam taka pani, która mieszkała w naszym podwórku, miała tam córkę. Nas też wzięła. Moja mamusia woziła drób i miała swoje znajome, bo przychodził kupować. Znali mamusię. Ta pani też mówiła, jak szłyśmy ulicą Chruścielową: „Weź, weź córkę i chodź!”. Tam mieszkałyśmy. Było nas tam bardzo dużo. Były trzy pokoje z kuchnią. Spaliśmy na ziemi, na podłogach, jedno przy drugim. Na pierwszym piętrze.

  • Widziała pani Powstańców?

[Początkowo tak, to wspólnie z dachów budynków rzucaliśmy butelki z benzyną na nadjeżdżające niemieckie czołgi. Dokąd kamienica, w której mieszkaliśmy nie spłonęła to u nas w mieszkaniu w naszej bramie był skład broni i butelek z benzyną, bo nasze mieszkanie było na parterze (z bramy się wchodziło)]. Widziałam, widziałam jak biegali. Pamiętam wszystkie piosenki, jak śpiewali. Widziałam [ich] z tymi karabinami. Widziałam sanitariuszki. Wszyscy z opaskami na rękach. Z mojego podwórka były trzy młode dziewczyny, koleżanki mojej siostry. Znam nazwiska. Były dwie siostry i nazywały się: Kupryn, jedna Emilia, druga Maria. Mieszkały na trzecim piętrze w podwórku w oficynie. [Trzecia] nazywała się Kornacka Halina, ładna dziewczyna. Podobno ona od razu zginęła. Tamte przeżyły, rzekomo są we Włoszech. Czy jeszcze żyją, nie wiem.

  • I one były razem na ulicy Złotej?

Nie. One były wśród Powstańców. Nie były na ulicy Złotej. Tam była inna córka. Myśmy byli cywilni. A dziewczyny, o których mówię, one biegały jako sanitariuszki. Widziałam, jak wychodziły, później już nie. Żegnały się nawet z moją siostrą. Były wcześniej przygotowywane.

  • Wychodziły do Powstania?

Tak, tak. Pamiętam do dzisiaj, takie to ładne dziewczyny były.

  • W czasie tego pobytu na Złotej.

Jeszcze byliśmy gdzie indziej potem. Tamta kamienica zaczęła się palić!

  • Jakie było następne miejsce postoju?

Następne miejsce to było bodajże [na ulicy Chmielnej, Siennej, Emilii Plater]. Był kurz, pył, pożary, waliły się te domy.

  • Czy to było nadal Śródmieście?

Tak. W dalszym ciągu to było Śródmieście. Byliśmy chyba w pięciu domach, w piwnicach.

  • Co się wtedy jadło?

Biegali mężczyźni i rozbijali sklepy, słyszałam z opowiadania, konie kroili, pośladki koni kroili. Znajoma mojej mamusi, moja mamusia pomagała, tłukły to mięso i kaszę gotowały z tych sklepów, makaron. Rozbijali drzwi od ulicy, gdzie jeszcze nie zdążyło się spalić, gdzie nie zdążyła runąć cała kamienica. Mężczyźni ci chowali się, ale przynosili to jedzenie, co tylko mogli. Dla wszystkich. Dla wszystkich, co tak spaliśmy jeden koło drugiego czy w piwnicy, to się tak ratowaliśmy. Była jakaś jedność.

  • Jakie były nastroje?

Były bardzo smutne nastroje. Dużo osób poginęło. Byliśmy trochę zżyci w tej kamienicy. Tam gdzie ja mieszkałam, to była taka bardzo sympatyczna pani, która nie mogła chodzić. Podobno ją zgwałcili, bo była ładna. I też podobno w tym spalonym domu... Bardzo to przeżywałam.

  • To było w tym pani domu rodzinnym?

Tak. Tam się jeszcze myślało o tym niektórych ludziach, którzy byli niesprawni, jak oni sobie poradzili, gdy były płomienie, że nie miał ich kto ratować. Tam było też przywalone, w podwórzu zawaliła się oficyna. Słyszałam, że ojciec, że ktoś dokopywał się, żeby wyciągnąć tych ludzi. Straszne były przeżycia.

  • A potem, w czasie wędrówki po piwnicach po Śródmieściu, spotykała się pani z Powstańcami, patrolami sanitarnymi?

Tylko przelotnie. Oni tylko nas mijali. Z bronią w ręku i dalej, dalej! Gdzieś biegli.

  • A jakieś gazetki były do czytania, prasa?

Nie było nawet mowy. Pełno kurzu, dymu, iskier. Wszystko się paliło, trzeszczało. Nie można było przejść chodnikiem. Tu grób, tam grób zasypany. Nie było w ogóle nawierzchni chodnika, były same groby. Leżeli ludzie jeszcze niezakopani. Tak że nie było mowy o czytaniu, o ulotce. Jak byliśmy w tym pierwszym miejscu, to naprzeciwko był chyba komitet Powstańców, bo bez przerwy śpiewali piosenki.

  • To było w Centrum?

Tak, tak w Centrum.

  • A jakie były następne miejsca pobytu, pamięta pani?

Z tego Śródmieścia, jak już chyba w piątej kamienicy byliśmy w tych schronach, były ulotki puszczone przez Niemców, że Niemcy wstrzymują działania wojenne i ludność cywilna może opuszczać Warszawę. Nie było rady. Głodni, brudni, bo jak to w piwnicy, to sadza z tego komina wybuchała, nie było się gdzie umyć, nie było rady. Cały szereg ludności cywilnej, kto co miał, [to zabierał]. Prowadzili nas do ulicy Wolskiej, Wolską daleko, aż do Dworca Zachodniego.

  • To było jeszcze we wrześniu?

To było jeszcze we wrześniu, po 10 września. Już nie wiem, ale chyba po 10 września. Pieszo. Tak dużo ludzi szło i mieli węzełki na plecach. Myśmy z mamusią nic nie mogły wziąć, bo my mieliśmy już wszystko spalone. Nie mieliśmy tam nawet dojścia. Mieliśmy tylko to, co wzięłyśmy, gdy wychodziłyśmy, gdy zaczęło się palić.

  • Czyli wyszły panie w kierunku ulicy Wolskiej.

[Tak, ulicą Towarową do Chłodnej i Wolskiej]. To wtedy z tego Śródmieścia, nie z naszej kamienicy, bo wtedy to byłoby blisko, a tam mieliśmy daleko, do ulicy Chłodnej, ulicą Chłodną do ulicy Wolskiej i Wolską bardzo daleko, aż [niezrozumiałe] tam była. Różne tam były ulice. [Mijaliśmy] ulicę Karolkową, potem ulicę Młynarską, [Działdowską, Bema i inne, aż doprowadzili nas na Dworzec Zachodni do pociągów towarowych].

  • To było po Powstaniu?

Nie! To było w czasie Powstania. Wstrzymali tylko działania, aby ludność cywilna opuściła Warszawę.

  • Dużo osób wychodziło?

Bardzo dużo. Oglądałam się i był cały szereg ludzi. Jako dziewczynka to nawet tam biegałam. Miałam jakąś bardzo mocną psychikę. Moja siostra to chyba by nie wytrzymała.

  • Nie bała się pani wtedy?

Nie bałam się. Nie bałam się w ogóle nalotów. Byłam bardzo zahartowana. Moja siostra, gdy tylko był nalot, mimo że mieszkaliśmy na parterze, to ona płakała i od razu uciekała do piwnicy. A ja nie. Ja się położyłam i śmiałam się.

  • W czasie Powstania też pani była taka zahartowana?

Tak. Byłam zahartowana. Nie zdawałam sobie sprawy, że zaraz mnie rozwalą. Mamusia była za to lękliwa. Do mnie się tuliła, mnie tuliła do siebie. A ja mówiła: „Najwyżej zginiemy, co ci tam!”. Pocieszałam ją.

  • A pamięta pani jakieś życie religijne, wspólne modlitwy?

W tej piwnicy to bez przerwy. Te starsze panie […] litanie do Matki Boskiej, i miały takie modlitwy [inne. Płakały i wspólnie rzewnie się modliły].

  • A pamięta pani pogrzeby?

Nie było żadnych pogrzebów. Zakopywali na tych chodnikach. Ja nie widziałam żadnego pogrzebu. Widziałam tylko trupy. Tam głowa, jakaś osobno, tu trochę zakopane, tu nogi widać na tych chodzikach. Nie było mowy, to było straszne. W centrum były okropne naloty. Dom przy domu się palił.

  • I pomimo tego była pani spokojna jako dziecko nastoletnie?

W miarę byłam spokojna, piętnastoletnia. Chyba byłam silna, że tyle lat jeszcze żyję. Mój mąż nie żyje trzynaście lat, dwa lata temu zmarł mój syn, zmarły mi trzy siostry i czterech braci, a ja żyję. Widocznie taka się już urodziłam.

  • Ale pani była jedyna z rodzeństwa wtedy w Warszawie?

Tak. I mamusia moja. A tatuś i rodzeństwo byli w miasteczku Przedbórz, nad Pilicą [i wieś Korytno koło Przedborza].

  • I pod koniec września wyszły panie do Pruszkowa?

Tak. Nas zawieźli pociągiem.

  • Jak wyglądała ta podróż?

[Strasznie – upychali nas w tych bydlęcych wagonach]. Z Dworca Zachodniego do zakładów kolejowych w Pruszkowie.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy? Czy pilnowali strażnicy niemieccy wzdłuż tej kolumny ludzi?

Z karabinami nas upychali do wagonów. Tylko: Schnell, schnell, schnell! Wszystko tak na szybko. Zawieźli nas tam, nie mieliśmy gdzie spać.
  • W Pruszkowie was wysadzili?

Tak. Myśmy spali na betonie w zakładzie kolejowym. Byłam przedsiębiorcza, mój tatuś wrócił z wojny, w 1939 roku był zabrany na wojnę, miał zielony, wojskowy koc, a ja go zabrałam ze sobą. Byłam taka rezolutna. Myśmy się z mamusią tym kocem okręcały.

  • Pewnie wspierała wtedy pani mamusię.

Tak. Moja mamusia była bardzo, bardzo uczuciowa, delikatna. Była to malutka osoba, czuła na różne krzywdy ludzkie. Była oczytana, dużo czytała. Nie pracowała, ale bardzo dużo czytała. Mamusia była kochająca. Tatuś był energiczny.

  • Na pewno dzięki pani przetrwała te dni Powstania.

Tak.

  • A w Pruszkowie?

W Pruszkowie byliśmy około półtora tygodnia. Dowozili nam zupę. Pamiętam, że z naszej kamienicy takie wytworne panie, które też u nas się zaopatrywały… Bo ja pomagałam mamusi, jak oni przywozili drób, wędlinę, masło, jak tym handlem się zajmowali, do tego stopnia, że ja nawet na ulicy sprzedawałam ziemniaki. Taka byłam, jak miałam piętnaście lat. Jak dwanaście, trzynaście to już zaczynałam, jak handlowali. Miałam wagę i się nie wstydziłam, sprzedawałam na placu Kazimierza. Mieliśmy blisko. Na Woli to był taki Kercelak, duży, a tutaj to był mały. Sprzedawałam te resztki, co były niesprzedane, słonina czy coś. Pomagałam rodzicom. Byłam bardzo zaradna. Mój tatuś mnie bardzo kochał. Z tego rodzeństwa to ja byłam najwspanialsza.

  • Te panie, które były odbiorcami, znalazły się potem w Pruszkowie?

Tak. One były bardzo załamane. Były wytwornie ubrane, bardzo dobrze im się powodziło. One brzydziły się, mimo że były głodne. Miałam jedno litrowe naczynie, sama się najadłam. Za płotem drucianym, tam była zupa w dużym kotle. Najpierw ja się najadłam, chyba samolubna byłam albo bardzo głodna. Nie mieli naczynia. Biegałam z tym naczyniem z piętnaście, dwadzieścia razy biegałam. Nadstawiałam, nalewali i niosłam. Zjedli i znowu biegłam. Mamusi najpierw, potem tym znajomym, wszystkim przynosiłam. Nie wstydziłam się. A one to nawet zastanawiały się, czy jeść. Były takie obrażone, były po prostu załamane. Wszystko przepadło przecież: cały dobytek życia. I jak od takiego wroga jedzenie przyjmować.

  • Ale to RGO przecież dawało.

Nie wiem, kto to był, nie wiem. To były duże, długie kotły. Nalewali przez płot. Ledwo dosięgałam, musiałam stawać na paluchach. Nosiłam do końca.

  • Do końca, czyli do…

[Dokąd byliśmy w tym Pruszkowie]. Jak już zupy nie było. Na następny dzień tak samo, jak była zupa, to biegłam i innym przynosiłam. Nie wiem, ile dni myśmy tam byli, może pięć, sześć dni.

  • A czy w międzyczasie Niemcy wywozili do innych miejsc ludzi z Pruszkowa?

Tego nie widziałam. Było zarządzenie, że mamy wychodzić. A czy wcześniej wypuszczano, nie wiem. Tam było bardzo dużo ludzi. Być może jeszcze gdzieś przed tą halą...Myśmy byli w samej hali, w środku, na betonach.

  • A jakiś personel polski pomocniczy, medyczny widziała pani?

Nie było ich wewnątrz. Nikogo z takich, którzy by pomagali. Byli dopiero na trasie.

  • Jak Niemcy kazali wyjść, to co potem było?

Jak Niemcy kazali wyjść, moja mamusia też już się zorientowała. Byłam dość wyrośnięta. Miałam już biust. Pamiętam jak dzisiaj, mamusia mi podwiązała chustką zęby i kazała się do siebie przytulić, że niby jestem chora. Ale gdzież tam! Mamusię na jedną stronę, a mnie na drugą. To nic nie pomogło. Halt, halt, halt – i z karabinem. Mamusię zostawili i mnie na drugą stronę, a tam już stał pociąg towarowy. I od razu tych, których nie zostawili w Generalnej Guberni, bo tak to się wtedy nazywało, do wagonów. W wagonach było tak ciasno!

  • Mamusia trafiła do wagonu?

[Nie, oddzielili ją ode mnie na drugą stronę]. Ja [trafiłam do wagonu]! Nawet nie rozmawiałam po wojnie z mamusią, jak wróciłam, jak to było i gdzie ją zawieźli. Nie wiem, czy ludzi których wzięli na tę stronę, to ich wypuścili. Nie wiem, jak to było. Nas to od razu. Pociąg był już naszykowany.

  • I dokąd pani pojechała?

Jeszcze może opowiem coś takiego, że do tego samego wagonu towarowego, co ja, wsiadła taka pani z naszej kamienicy, z której córeczką się kolegowałam. Ale ta córeczka zmarła. Taka Hania, miała coś tam z biodrem. Ona przychodziła do mnie i mówiła: „Henia, chodź do Hani. Haniusi tak jest...”. I ona mówi: „Henia, chodź!”. Gdy nas prowadzili do tego wagonu towarowego, pociąg już stał, ona mówi: „Henia, chodź tu, chodź tu!”. I ja do niej. Ni stąd, ni zowąd znalazł się mąż tej mojej znajomej. Okazuje się, że on się zgłosił do takiej ekipy sprzątającej. I on stał z łopatą. Jak zobaczył, że żona jego tu wchodzi z synem, który mieszkał na ulicy Kasprzaka, nie wiem, czy jeszcze żyje, to z nami wsiadł. Było tak ciasno, że jak się chciało przechylić, to nie można było. Jeden człowiek przy drugim.

  • Towarowy wagon?

Tak, towarowy wagon tak był napchany. Było u góry okienko. Dobrze, że ten mężczyzna wsiadł, bo przeważnie było dużo kobiet. Mężczyźni nie opuszczali Warszawy. W Pruszkowie było najwięcej kobiet. Widziałam tylko kilku mężczyzn. Reszta pewnie walczyła. Ten mężczyzna wsiadł, bo on kochał tak tego syna, tą swoją żonę. To rodowici warszawiacy. Dobrze, że on z nami wsiadł. Jak pociąg stawał na stacji i Polski Czerwony Krzyż tym okienkiem u góry, które miało kratki, podawał jedzenie, to ten jedyny mężczyzna, wysoki, to odbierał. Jak dawali oranżadę w dawnych butelkach, to on podawał temu, temu, temu, podawali dalej. Brał następne i rozdzielał to. [Mężczyzn to od razu w Pruszkowie ładowali do innych wagonów i podobno zawieźli ich do ciężkich obozów].

  • Jak długo jechał pociąg?

To było sporo, może cztery godziny, bo na Śląsk. Prawdopodobnie to było w Lamsdorf. Lamsdorf się nazywał. Były tam baraki takie duże, jak ma wojsko. Były zrobione z plandek. Tam zrobili nam kąpiel. Stawiali na stołek i golili. Golili pod pachami, łono. Strasznie się wstydziłam. Kazali się rozebrać. Ubrania te parowali, bo śmierdziały te ubrania, jak nie wiem. Nas najpierw ogolili, a potem pod prysznic. Gdy nam już to zrobili, to dalej, w głąb Niemiec wieźli.

  • Dokąd?

Porozdzielali nas. Nas zawieźli do cukrowni. Pierwsze dni, te do Bożego Narodzenia, mieliśmy dobrze. Mam nawet jeszcze kartę z tej cukrowni. Była cukrownia. Ja już byłam z tą [rodziną z naszej kamienicy]. Kazali mi [mówić] „ciocia” i „wujek” […]. Mieli syna młodszego o rok ode mnie. Ja już byłam z nimi. Mówiłam: „Ciociu, wujek” i byłam razem z nimi.

  • A gdzie państwo mieszkali?

Mieszkaliśmy w barakach. Przy cukrowni były baraki.

  • Było co jeść?

Tak. Tam było [dość] dobrze.

  • Jak wyglądała praca?

Pracowałam w laboratorium, jako niepełnoletnia, ale na zmiany, co kiedyś u nas było niedopuszczalne, żeby małolaty na nocną zmianę pracowały, ale tam pracowałam. Byłam lubiana, nawiasem mówiąc, przez tę Niemkę. Była to młoda osoba. Ona mi w tym laboratorium pokazała, co mam przynosić do badania. Pierwszy raz ze mną poszła, kubeczki takie były. Ja przynosiłam, a ona ważyła. Kazała mi mieszać, ucierać. Ważyła, mieszała, potem ja to pościerałam wszystko. Mówiła mi, o której godzinie mam... Ja chodziłam do Polek, bo Polski były zatrudnione przy poszczególnych maszynach. Na dole byli zatrudnieni Francuzi, Włosi, mężczyźni przy tych maszynach w tej cukrowni, a u góry były Polki. Biegałam do tych znajomych dziewczyn.

  • Jak długo pani tam była?

Byłam, dotąd dokąd przywozili buraki – [krótko] – do Bożego Narodzenia, […] ale nas już przed Bożym Narodzeniem nie wywieziono. Jeszcze święta Bożego Narodzenia spędziliśmy tam. Majster z tej fabryki to był [Polak, który na stałe tam już mieszkał]. To było małżeństwo, bardzo czułe, bo oni, nawet jak święta Bożego Narodzenia były, to dla naszej rodziny przynieśli całą blachę ciasta. [Już jako młodociana byłam bardzo oburzona, bo dzieci tego Polaka majstra ani słowa nie mówiły po polsku. Coś tliło się jeszcze z jego serca z polskości bo bardzo nas szanował, nawet nas zaprosił do swojego domu na przyjęcie – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Jak wyglądała Wigilia w 1944 roku?

No właśnie, płacząca. Z płaczem modliliśmy się. Tak bardzo tam [głodu ani przykrości] nie odczuliśmy. Ja na przykład dostałam ubranie od tej Niemki z laboratorium. Bo zimno zaczęło się [robić]. Mówiła, że jestem gut, pracowita. Na zmianie była też taka Zosia, starsza ode mnie, ale ona [jej nie] lubiła. „Zosia to faul”, faul to leń, [tak twierdziła].

  • Czy miała pani świadomość tego, co dzieje się na froncie? Czy był jakiś niepokój?

Był niepokój, bo było tak ciemno, że jak myśmy wracali, na przykład, o dziesiątej, bo do dziesiątej była praca, to trzeba było na wyczucie iść. Były naloty. Anglia rzekomo bombardowała Niemcy. Wszędzie było ciemniusieńko. Miałam tam nawet przygodę. Jak pracowałam na nocną zmianę, to przychodził tam Niemiec, taki młody Niemiec i najwidoczniej rękę mu urwało na froncie i pewnie dlatego zwolnili go do domu. Obserwował, obserwował, bo jak ja miałam wolne, Niemka mi pozwoliła, mówiła, że jak chcę iść, to mogę iść, żebym potem przyszła. Jak na noc, to mi nawet pościeliła na podłodze, że mogę się położyć. A ja mówię, że poszłabym tam Polnisch, polnisch! – tłumaczyłam. Gut, gut – mówi. Trochę już rozumiałam, co ona do mnie mówi. Pokazywała mi. I on mnie obserwował. Ale to było tak, że niedługo mieli nas już wywieść, to było po Bożym Narodzeniu. Przyszywana ciotka mówi: „Henryka, ty przyjdziesz. Ja tutaj mam drewniaki, będę palić tymi drewniakami, tu mam ziemniaki, zrobię pyzy. Przyjdziesz tak po dziesiątej godzinie, przed jedenastą wpadnij, to będą świeże pyzy”. Jak ja szłam, to ten Niemiec… [Było] bardzo ciemno, ktoś mnie chwycił, chwycił mnie i tuli. Przytula mnie do swoich narządów rodnych kolanami! Ja się zorientowałam, że on nie ma ręki. Jak ja go pchnęłam! I kolanem jeszcze! Jak się wyrwałam i wpadłam, to moja ciotka mówi: „Henia, co się dzieje? Co z tobą?”. Ja mówię: „Ciociu, przecież mnie tak chwycił i przytulał mnie do tych swoich narządów! Zaczął mnie ściskać, gębę wtykał do mnie!”. Później mnie odprowadziła ciocia. Przeżyłam to strasznie. Ale nie pozwoliłam się... Jak się zorientowałam, że on nie ma ręki, to myślę: „O ty szwabie, ja ci tutaj pokażę zaraz!”. Jak go szurnęłam z całej siły!

  • I potem?

On jeszcze przychodził! Były takie worki, ja im pomagałam takim wózkiem wozić, to była dla mnie taka zabawka. To nie była moja praca, tylko zabawka. Tam Polki pracowały i tam takie wysłodki z tych buraków, no to ja woziłam wózeczkiem. On mnie obserwował. Tam były worki i on mi mówi, że: „On i ja i na te worki”. A ja mówię: Deutsche verrückt. Pokazałam mu na głowę, że wariat.

  • Kiedy zakończył się pobyt w tej cukrowni?

Po Bożym Narodzeniu. Majster był bardzo życzliwy. Tam pracowali też Francuzi i Włosi. Część z nich on gdzieś wywiózł na Boże Narodzenie. Nas zostawił.
Po Bożym Narodzeniu była już katorga. Wywieźli nas w góry, z których pochodzi teraz nasz Ojciec Święty, [do] Bawarii. A tu byliśmy na północy Niemiec, tutaj był cieplejszy klimat. Chodziliśmy [tam] nawet do kościoła, co drugą niedzielę mieliśmy wolną, wtedy gdy byliśmy w cukrowni. Polacy nas zapraszali. Polacy przywozili buraki, bo pracowali u bauerów. Mój przyszywany wujek pracował przy cukrze. On pakował cukier do worków. Udawało mu się odsypywać im tego cukru, a oni przywozili nam ziemniaki, mięso. Mieliśmy tam dobrze.

  • A jak było w Bawarii?

W Bawarii było okropnie. Był mróz, pięć kilometrów dziennie pod górę.

  • A praca?

[Nie wiem, nie było żadnego napisu. Nie dostaliśmy żadnych dokumentów, bo gdy zbliżał się front wyswobodzicielski, to całe naczelnictwo Niemców uciekło. Zostaliśmy sami]. Żadna praca! [Były] uszykowane kilofy, oskardy. Prowadził nas Niemiec. To był obóz na podgórzu, prawie na górze, był strzeżony i ogrodzony. Było tam wejście, recepcja, nie wiem, jak to się nazywa. Nie było ciepłej wody, były same drewniane baraki, nieogrzewane.

  • Jak się nazywał ten obóz?

Nas stamtąd wyprowadzili. Nie mam stamtąd dokumentów. Z cukrowni mam dokument, a tam to było znienacka. Ja jeszcze o tym opowiem. Nas prowadzał Niemiec, taki starszy pan, bardzo grzeczny i życzliwy. On nas prowadzał pięć kilometrów. Codziennie. Nasze baraki były na górze, więc [szliśmy] z tej góry, potem doliną i potem pod straszną górę. Tam podobno budowano fabrykę amunicji. Nas tam prowadzał. Tam były kilofy i mieliśmy kopać rowy. Najpierw odsunąć łopatami śnieg, a potem zaczęliśmy dziobać tymi kilofami. Męka była w jego oczach, w jego mimice. On nam współczuł. Patrzył na zegarek i mówił, że musimy iść: Essen. Na obiad. I znów prowadził nas z góry. Starsze osoby nieraz się przewracały. Człowiek się chował [w okrycie], bo był śnieg. Musieliśmy uważać, żeby się nie przewrócić. Co gorsze, z jednej i z drugiej strony pracowali ludzie w pasiakach z obozów koncentracyjnych. Było ich z siedmiu i nieśli duży bal, duże drzewo na ramionach. Myśmy płakali. Obsuwały im się nogi, któryś zleciał z góry. Dźwigali bale z dołu do góry. Po drugiej stronie idziemy, [człowiek] chciał się załatwić, stanęliśmy, Niemiec patrzył w drugą stronę – to był chyba dobry człowiek. Załatwił się i już nie wstał. Nie mógł już podnieść spodni. Nie wstał. Fiknął. Do dzisiaj go widzę. Dalej nas potem prowadzi. Tak było, że pisaliśmy im na śniegu, bo oni też nam pisali na śniegu, żebyśmy im chleba dali.

  • Byli pod strażą?

Tak! Tam byli kapo, wrzeszczeli na nich, a że po niemiecku, krzyk był taki, że hej! Walili ich jeszcze po plecach. Na naszych oczach! Nas nikt nie bił. Nigdy nas nikt nie uderzył.

  • To było w styczniu?

Tak. I w lutym.

  • Ile czasu pani tam była?

Od świąt Bożego Narodzenia. W maju nas dopiero wyswobodzili [Amerykanie].

  • Czyli do końca wojny?

Tak. Do końca wojny byliśmy w tych barakach. Wieś się nazywała „Happurg”, była w dole. Gdy on nas przyprowadził na ten obiad, to była miseczka, a w niej woda, brukiew, taka brązowa, sparciała i ziarnko kaszy jęczmiennej [gdzieniegdzie]. I my to „chlip, chlip”. Potem prowadził nas z powrotem. Nie zdążył nas tam zaprowadzić, a już wracaliśmy na noc. Oni nas tylko męczyli taką podróżą. Nie mieli co z nami zrobić. Gdy przyszła wiosna, to nas wzięli do wybierania ziemniaków.

  • Porcje żywności cały czas były takie głodowe?

Cały czas. Mały bochenek chleba był na osiem porcji pokrojony. Na kolację i na śniadanie. I mały kawałek margaryny. To było straszne! Miałam takie wszy! To były święta wielkanocne. Nie było gdzie umyć głowy, bo woda spływała tylko z gór. Nie mieliśmy ani garnka, ani niczego, żeby tę wodę nagrzać. Ani siebie, ani twarzy umyć się nie dało. Najgorsze były włosy. Miałam wtedy długie warkocze, wtedy były modne. Dziewczyny tak nosiły. Tak bardzo mnie swędziało, ale dobrze, że miałam jakiś grzebień. Gdy tym grzebieniem czesałam [włosy], to tak padały [wszy]! Potem mi ciotka obcięła włosy. Szkoda mi ich było i płakałam nad tymi włosami. Ona nie umiała mnie obciąć, tak to wszystko było. Przyszedł luty, to nas wziął [Niemiec] do przebierania ziemniaków. Kradłam te ziemniaki, bo byłam taka zapobiegawcza. Gdyby ktoś mnie zrewidował, to od razu do obozu ciężkiego by mnie zawiózł. W rękawy, w spodnie, w pończochy wełniane miałam nautykane te ziemniaki. Wujek skombinował poobijany garnek, dwie cegły i mieliśmy ugotowane ziemniaki. Boże! Jedną cebulę do tego i człowiek był szczęśliwy! Tam też przyprowadzali w tych pasiakach, to oni nas tak błagali o kawałek chleba. A my naprawdę nie mieliśmy kawałka chleba! Mieliśmy tą jedną ósmą bochenka na kolację i na śniadanie, to przecież od razu się wszystko zjadło!
  • Czy taka sytuacja trwała nieprzerwanie do początku maja?

Nie. Gdy byliśmy już tam, piłowaliśmy potem drzewo, a ja nie umiałam. Były bale i się je piłowało taką dużą piłą. Tam była jedna osoba, ta piła nam się kręciła, ale my: „du, du, du!”. Czasem udawaliśmy, że pracujemy. Ta piła była jakaś nieostra, wykrzywiała nam się. Kradliśmy ziemniaki.

  • Nie wykryto tego?

Nie. Każdy tak chował, pod piersi, pod biustonosz, pod pachy. Ludzie to brali, ja też brałam. Mój przyszywany wujek bardzo mnie kochał, że jestem taka odważna, że: „Henia, Henia, nie zginiemy! Przeżyjemy”.

  • Czyli do świąt wielkanocnych tak pracowaliście?

Tak. Po świętach wielkanocnych jeszcze... Co druga niedziela była wolna. Z nami była taka wykształcona pani, która znała niemiecki. Co drugą niedzielę mnie sobie brała: „Henia, Henia”. Mieszkała w tym baraku, co ja. Myśmy we dwie chodziły do wsi. Miałyśmy trochę pieniędzy... Co drugą niedzielę z tą panią, to była ładna, szczuplutka pani, ona znała niemiecki i myśmy chodziły po wsi. Mieliśmy pieniądze. Dużo nie mieliśmy, ale jakieś marki, fenigi. Ona tam po niemiecku zaczęła do nich mówić, że chcemy kupić: Kaufen, kaufen, to niektórzy zapraszali nas na obiad. Ale Schnell, schnell essen – bo – Mann ist in der Kirche –, w kościele. Do dziś pamiętam te słowa, a nie znam niemieckiego. Żeby schnell jeść. Mieliśmy zapas: jajka, kapusta kiszona, ciasto kruche. Polak tam był u bauera, ona zdjęła sobie obrączkę i on się do niej zalecał. Zawsze naszykował tego jedzenia. Ona się dzieliła ze mną, bo ja jej pomagałam. Szłyśmy na koniec tego ogrodzenia naszych baraków i tam było wymyte wodą pod siatką. Po siatką albo ona pierwsza przeszła i ja jej podawałam, albo ja pierwsza weszłam i tyłem do naszego baraku przynosiłyśmy. Było nam lżej.
Przyszedł maj, krzyk... Nie! Jeszcze przed tym majem na wieczór wpadli z karabinami: Schnell, schnell, schnell!! –drą się! Nic ze sobą nie wzięliśmy. Prowadzą nas z tej góry, prowadzą doliną. Tam był też karny obóz niemiecki z żołnierzami, którzy zdezerterowali. Tam się zatrzymali i po niemiecku: [niezrozumiałe] – pijani. Za chwilę nikogo przy nas nie było. Starsi się oglądali wokół siebie, a tam nikogo, pouciekali. Szedł już front. Myśmy wrócili do swoich baraków. Nie było już nikogo. Raniusieńko wszyscy się już cieszyli, lecieliśmy z tej góry do szosy. Jechały czołgi – Amerykanie. Z któregoś [czołgu] rzucali nam czekolady, a my do nich machaliśmy. „Polacy! Polen! Polen!”. Tam gdzieś Polak się znalazł...

  • Ci więźniowie w pasiakach też tam się znaleźli? Czy ich już nie było?

My nie widzieliśmy tego obozu. Nie byli blisko nas. Nie wiem, skąd oni tych ludzi wozili. Nie mieliśmy blisko siebie.

  • Tylko w czasie tej pracy?

Tak. Tylko tam przy tych pracach, przy tych drzewach. To nie były kamienie, tylko oni wycinali duże drzewa. Były strasznie ciężkie i długie, jak przez te dwa mieszkania chyba. Pracowali przy wycince drzew. To były góry, więc było ciężko. Dźwigali to pod górę. Ci Niemcy, co nas prowadzili, uciekli! Nie wiemy, jak ten obóz się nazywał. Na drugi lub trzeci dzień wszystkich nas zwieźli. Zwieźli nas właśnie tutaj [pokazuje] i zrobili taki obóz. Nazywał się Lechów. To był Hohenfels, niemiecka nazwa. A nadali nazwę Lechów. To jest moje świadectwo, a tu jest właśnie świadectwo...

  • Czy wiadomość o tym, że zakończyła się wojna, dotarła do państwa?

Tak! Jak już Amerykanie... Oni nam tłumaczyli, że Niemcy kaput! Gdzieś jeden Polak jechał też: „Witamy! Witamy!” – umiał po polsku. Cieszyliśmy się, radowaliśmy. Każdy się dzielił tym, co miał. Grzaliśmy wodę, myliśmy się. Zabrali nas i utworzyli taki obóz. Tam byli ludzie z tych pasiaków, profesorowie. Powstało polskie gimnazjum. Ja wróciłam późno, bo dopiero pod koniec czerwca, [ale następnego roku]! Proszę tu przeczytać..

  • Centrala Szkolnictwa Polskiego w Niemczech, VIII Okręg Szkolny.

Tak. Oni pozwozili nas w jedno miejsce.

  • Pamięta pani nazwę tej miejscowości?

[Tak, Hohenfels – Lechów]. Tu pisze!

  • Tu jest napisane „VIII Okręg Szkolny”.

Ale tu u góry pisze!

  • Centrala Szkolnictwa Polskiego w Niemczech. Nie ma miejscowości.

[Jest na pieczątce] – Hohenfels. Nie pisze? Gdzieś powinno pisać. Niemiecka nazwa to Hohenfels, a nazwa polska to Lechów. Powstało harcerstwo, gimnazjum, dostawaliśmy ubrania, pyszne jedzenie: kakao, ryby. Cała opieka, ubranie, wszystko było! [Była opieka przez zarząd osób amerykańskich, tak zwana Unrra].

  • Jak długo to trwało? Jak długo pani tam była?

[Byłam do czerwca 1946 roku (prawie rok i miesiąc od wyzwolenia nas przez armie amerykańską]. Byłam zapisana jako sierota do Ameryki, to moje przybrane wujostwo bardzo mi radzili, żebym jechała do Ameryki: „Henia! Ty masz rodzeństwo, później ich tam zabierzesz. Jedź!”. Byłam już zapisana. Ścieliłam łóżka i usłyszałam przez radio, że moja mamusia: „Jeżeli żyjesz, wracaj jak najszybciej!”. Jak zaczęłam płakać! Nikt mi nie przetłumaczył, nikt! Wujek mi tłumaczył, że tam jest Rosja...

  • Kiedy to było?

To był czerwiec, przed Bożym Ciałem [w 1946 roku]. Dokładnie pamiętam, bo przyjechałam dzisiaj, a jutro było Boże Ciało.

  • I usłyszała pani tę skrzynkę poszukiwań Polskiego Czerwonego Krzyża.

Usłyszałam, a byłam zapisana do Ameryki jako sierota. Byłam gotowa wyjechać, bo ciocia i wujek bardzo mi radzili, że pomogę potem rodzinie, ponieważ cały majątek, dobytek został zniszczony, więc rodzina na pewno była w trudnych warunkach. Wyraziłam zgodę i oczekiwałam transportu, ale kiedy usłyszałam prośbę mojej mamy i jej głos, jak prosi o jak najszybszy powrót do kraju: „Henia, jeżeli żyjesz, prosimy cię!”. Jak zaczęłam płakać! Nie było już siły. Wujek mi jeszcze tłumaczył: „Henia, tam Rosja jest w naszym kraju, gwałcą kobiety, jest bieda”. A ja mówię: „Wujku, jak moja rodzina je zalewajkę i ja też będę jadła zalewajkę, ale jadę do mojej mamy, do mojego taty!”. I wróciłam.

  • Jak pani wróciła?

To była straszna podróż. To były niby łóżka w towarowych pociągach, [wieźli nas przez Czechy].

  • W czerwcu 1945 roku?

Tak. Przed Bożym Ciałem. Przywieźli nas do Dziedzic, to jest miejscowość na Śląsku. Tam nas spisali, kartoteki, coś tam, pociągami do Katowic. Z Katowic pociągiem do Radomska. Wysiadłam w Radomsku, ale przywiozłam dużo rzeczy. Nawet dla tatusia, dla każdego coś wzięłam. [„Unrra”] dawała, można było. Miałam duży bagaż. Zostawiłam go u znajomej. Nie było jeszcze w kraju pojazdów, szłam pieszo, trochę furmanką i dojechałam do Przedborza, do rodziców. Rodzice mnie bardzo szarpali. Jedno mnie do siebie przytulało i drugie mnie do siebie przytulało. A płakali! Jeszcze sobie pozwolili... Z tej radości... Jeszcze miałam siostrę taką młodą. Tak się cieszyli moim powrotem! W szafie wisiało dla mnie ubranie i na drugi dzień było Boże Ciało. Ja z moją siostrą poszłyśmy na Boże Ciało, wracam, a w domu jest orkiestra. Mój tatuś sprowadził orkiestrę, zaprosił młodzież z radości, że ja wróciłam.

  • Cała pani rodzina przeżyła wojnę?

Tak. Raczej tak.

  • Całe rodzeństwo?

Tak. Stryj przeżył. Oni mieszkali na Grochowie, tam nie było takich walk. My byliśmy w Śródmieściu. To się nazywało Śródmieście, a nie Centrum. Ulica Łucka, na której mieszkaliśmy, wówczas nazywało się Śródmieście. Nie wiem, jak teraz.

  • A jak pani sobie przypomina czas Powstania? Rozumiem, że najtragiczniejszym wydarzeniem, które pani pamięta, to była egzekucja w czasie jeszcze okupacji.

Tak. Ale w czasie Powstania [także było przeżycie okrutne], kiedy tego „ukraińca” zatłukli [i wpadł do dołu barykady. Te straszne naloty, spadające bomby, latające od nich szrapnele, płonące kamienice, trupy leżące na chodnikach, prowizoryczne mogiły, huki, dym, smród rozkładających się ciał. Krzyki, płacze, widok rannych, bezbronnych osób, dzieci, głód, lokum by się załatwić, umyć i nadziei, że zwyciężymy. Widok biegających z bronią w rękach powstańców – walczących i tych, którzy opatrywali rannych, samych rannych, którym nie miał kto udzielić pomocy, to były wydarzenia najtragiczniejsze, okrutne – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • I to wydarzenie?

To było w czasie Powstania. A tam, co była egzekucja na ulicy Towarowej, naprzeciwko ulicy Łuckiej, to ulica Wronia. Ta ulica Wronia była bardzo długa, aż do ulicy Chłodnej, a dalej była ulica Żelazna.

  • A czy z tych strasznych dni zapisało się w pamięci coś dobrego, coś pozytywnego?

[Tak że] Ludzie byli bliscy sobie, pomagali sobie. Jak komuś było słabo, jak ktoś był głodny, to się oddawało swoje jedzenie. Jak byliśmy w piwnicy i wyleciała sadza, to się wycierało tego kogoś. Już nie mówiąc, jak było jakieś dziecko, to się pocieszało: „Proszę nie płakać. Razem przeżyjemy!”. Jeden pocieszał drugiego. Gdy mężczyźni zdobyli jedzenie, to była brać. Wszystkim. Nie tylko swojej rodzinie przynieśli, tylko wszystkim. Rozdawali każdemu. Nie brzydziliśmy się koniny. Kobiety utłukły [mięso], ja im pomagałam. [Rannych z ulicy wynosili do schronu, do piwnic, opatrywali im rany, poili, karmili, pocieszali. Wspomagali fizycznie i psychicznie – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • A jak pani wróciła po wojnie do Warszawy, to w którym momencie zobaczyła pani po raz pierwszy miasto po wojnie? Jaki obraz ma pani przed oczami z tamtych czasów?

[Warszawa zrównana była z ziemią – zgliszcza spalonych kamienic (popalone, porozbijane kamienice, chodniki, jezdnie rozkopane. Taki obraz z czasów powstania pozostał w mojej pamięci – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Wróciłam to była już Warszawa odbudowana. Moi rodzice płacili. Były wtedy takie ofiary na odbudowę Warszawy. Tatuś to płacił. Jak zaczęłam pracować, to ja także. Długo nie byłam w Warszawie, ponieważ gdy ukończyłam przygotowanie do zawodu nauczyciela, to od razu dostałam posadę.

  • W Przedborzu?

Za Przedborzem, nad Pilicą taka mała wioska. Zainteresował się wtedy mną bardzo przystojny pan nauczyciel. Nie miałam zamiaru, nie miałam skończonych studiów wówczas, teraz już mam z magisterium. Ukończyłam, mając czworo dzieci, zaocznie. To był mój cel, to było moje marzenie. Wówczas byłam niewykwalifikowaną nauczycielką. Kochałam swój zawód od pierwszego dnia. Byłam bardzo ceniona przez rodziców, dzieci też mnie kochały. Zainteresował się mną, ja nie chciałam za mąż wyjść. Moja starsza siostra jeszcze nie wyszła za mąż. Mój tatuś powiedział: „Nie, Henia. Żelazo kujemy, póki gorące”. Tak zrobili ten ślub, skromne wesele, ale było. Wyjechaliśmy na Mazury. Tam osiedliśmy, potem była ciąża, dzidziuś, praca. Dopiero później, gdy miałam trochę większe dzieci, pojechałam odwiedzić moją ciocię i wujka. [W Warszawie, z którymi razem przebywałam na terenie Niemiec. Oni powrócili później niż ja i od razu zamieszkali w Warszawie na ulicy Zamienieckiej na Grochowie za ulicą Wiatraczną – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • I zobaczyła pani nowe miasto?

Tak.

  • Bardzo dziękuję.

Zobaczyłam nowe miasto. Bardzo kocham Warszawę. [Często i z wielka przyjemnością jeżdżę do Warszawy. Wracam do miejsc, w których spędziłam miłe, a także okrutne chwile. Jeżdżę także w sprawach związanych z moim pobytem w obozie w Niemczech do Pojednania Polsko-Niemieckiego na ulicę Wspólną i Kruczą – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].


Łódź, 28 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Krystyna Cedro-Ceremużyńska
Henryka Ciupińska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter