Jadwiga Skibicka-Syrokomska „Japonka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Skibicka-Syrokomska. Urodziłam się w maju 1923, jestem warszawianką, wychowałam się w Warszawie. Do wybuchu II wojny światowej uczyłam się w gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej, potem przeszłam na nauczanie na tak zwanych tajnych kompletach tej samej uczelni. Zdałam maturę w 1944 roku, w czerwcu.

  • Jakiego nazwiska używała pani w Powstaniu?

Panieńskiego: Kaliwoda, Kaliwodzianka.

  • W jakiej formacji pani walczyła?

Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw” Armii Krajowej. Bo była Armia Ludowa i tak samo [Batalion] „Gustaw” na Starym Mieście, dlatego się podkreśla, że to jest Batalion „Gustaw” Armia Krajowa. Szpital polowy, sanitariuszka pod komendą doktora Tadeusza Pogórskiego, chirurga. To był komendant tego szpitala polowego. Siedziba akademiczek, która była właśnie przy ulicy Kilińskiego, zamieniona została na szpital polowy po tragicznym wybuchu czołgu 13 sierpnia, ze względu na to, że główny szpital był na rogu Kilińskiego i Długiej, w dawniejszym gmachu przedwojennego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Było tak dużo rannych, że nie było już miejsc, dlatego zrobiono filię naprzeciwko tego gmachu. Tam właśnie pracowałam.

  • Używała pani pseudonimu?

„Japonka”.

  • Dlaczego?

Chłopcy mnie tak nazwali, ponieważ miałam podobno wtedy skośne oczy. Przyglądali się: „Nie wiesz? To proszę bardzo, jesteś podobna do Japonki”. Tak wtedy twierdzili. Byłam trochę urażona, bo to przecież byli tak samo faszyści, mówię: „To jest niebezpieczne”. − „Nie, to ci właśnie pomoże, dlatego że jesteś taka niewiadomo, może nie jesteś taka złośliwie [nastawiona] przeciwko Niemcom”. − „Rzeczywiście, kolaborantka”. Żartuję, oni tak nie mówili, tylko po prostu nie bardzo byłam zadowolona z tego pseudonimu. Ale tak już zostało i do dzisiaj jest.
Fakt naszego pobytu w tym szpitalu polowym jako sanitariuszek był bardzo szczególny, dlatego że [była tam leczona] ogromna liczba ciężko rannych po wybuchu czołgu. To byli ludzie, którzy albo płonęli żywcem – byli cudem ratowani przez naszego chirurga – albo z kolei mieli pourywane ręce, nogi, albo byli w tak ciężkim stanie, że nie rokowali dalszego życia. Każde ręce, każda pomoc była bezcenna. Byli lokowani nie tylko w piwnicach, czyli w tak zwanych schronach kamienicy, ale również na parterze i na pierwszym piętrze domu akademiczek, który zajęliśmy. Szczęśliwie, że akurat była dobra lokalizacja, bo pokoje dla rannych żołnierzy były zupełnie przyzwoite. Powiedzmy raczej: dobroczynne, ze względu na to, że nie byli w wilgotnej albo brudnej piwnicy, tylko w lepszych warunkach, nie tak ciasno, jak było w innych miejscach. Mieliśmy wyjątkowo komfortową sytuację jako szpital ze względu na zdobycie przez najukochańszych chłopaków magazynów niemieckich na Stawkach. To nas ratowało, myśmy dlatego mogli tak długo Starówki bronić, ani jedna barykada nie padła. Do końca była żywność jaka taka, były leki. Wprawdzie wtedy, na tamte czasy – nie było przecież penicyliny, był tylko rivanol, sulfatiazol, to wszystko na jakiekolwiek odkażenia. Było jeszcze trochę wody, którą trzeba było [zdobywać] w studzienkach, różnych źródełkach. Na przykład w kamienicy Fukiera było źródełko wspaniałej wody. Jeszcze Rynek Starego Miasta [był] nietknięty, tylko tyle, ile zburzyli Niemcy. Na torach Dworca Gdańskiego, mieli działo kolejowe, tak zwaną szafę. Jak już była namierzona na nasze pozycje czy barykadę, ludność cywilną, kamienicę, to wtedy wydawała obrzydliwe dźwięki, jak trzeszcząca, stara szafa. Wtedy się wołało: „Szafa!”. Jeszcze można było uciec, zanim raziła. Raziła tak skutecznie, że w pewnym dniu Powstania było tak, że… Harcerki miały pokój, w którym lżej ranne miały swoją oddzielną salę. Pewnego dnia doszłam do wniosku, że dziewczyny mają bardzo duże zaległości w czystej bieliźnie. Mimo że tylko leżały, jednak trzeba było im coś przeprać. Z moją małą, wierną pomocnicą zaczęłam znosić wodę, zaczęłam robić pranie. To nie jest bojowa działalność, ale to była działalność, która sie zakończyła dosyć szczególnie. Trzynaście harcerek leżało, rozmawiały nawet, byliśmy jeszcze ciągle bardzo pełni nadziei, jeszcze żeśmy ciągle wierzyli, że nie jesteśmy sami, że Starówka się tak cudownie broni. W pewnym momencie, [kiedy] już uprałam to wszystko, trzeba było to wypłukać. Nie mam wody. Wandzię zostawiłam, pobiegłam z dzbankami do studni, na podwórko w jakiejś kamienicy. Wodę niosę z powrotem. Huk był zawsze, „szafa” ciągle trzeszczała i ciągle raziła, ale jak już przyszłam z wodą, to zastałam tylko olbrzymią stertę różowych cegieł. Już nie było harcerek, nie było tego pokoju. Ale ta smarkata tam była. Przeraziłam się, po pierwsze, że wszystkie zginęły, a po drugie, że moja Wandzia tam jest, bo ją zostawiłam. Okazało się, że ona akurat poszła sobie z inna dziewczyną z tego pokoju, ocalała. Już nikogo nie można było uratować. Była jedna, jedyna pielęgniarka, która przypadkowo, wychodząc akurat do innych sal, utknęła w drzwiach. Sterty cegieł zablokowały jej drzwi, ona dzięki temu jako tako, trochę poturbowana [ocalała]. Mozół był duży, żeby jej nie zasypać resztą gruzu, żeby ją wydostać z tej blokady. To było tragiczne.
Następne dni były takie, że na przykład były zrzuty. Chłopcy mieli karabiny zdobyte na Niemcach. Nie mieli taśm do tych erkaemów. Wobec tego, co tu robić, żeby teraz mieć erkaem na barykadzie? Zrzuty były. Akurat jeden z samolotów zrzucił taśmę z kulami, ale nie wiadomo dlaczego do francuskich erkaemów. Na pierwszym piętrze operowali, mieli swoją kwaterę w kamienicy od frontu. Chłopcy powiedzieli: „Panie poruczniku, my to dopasujemy”. − „Mowy nie ma, proszę was, jeżeli możecie, to zejdźcie na parter, bo jest niebezpiecznie, »szafa« dzisiaj szaleje”. Pamiętam, jak na parterze stał przy mnie i wołał: „Tak jest, panie poruczniku, zaraz”. Matko święta! Nie zdążyli, ani jeden nie ocalał. Za parę dni! Tak to właśnie było. Kawałek naszej kamienicy się palił, wobec tego, kto tylko nie miał dyżuru w szpitalu, dziewczyny, chłopcy na barykadzie mieli trochę wolnego, myśmy się ustawiali wężem, gasiliśmy pożar wodą, którą zbieraliśmy w beczkach na wypadek pożaru. Pamiętam, że stałam na chodniku w tym wężu, podawaliśmy sobie wiadra z wodą: podaj dalej. W pewnym momencie jedno wiadro trzymam pełne wody, chcę podać następnemu. Chłopak, który za mną stał, pchnął mnie tak, że walnęłam się na chodnik. Jak to młodzi, czupurni: „A ty co sobie myślisz?! Głupie dowcipy robisz!”. – „Zobacz, co byś miała z nogi”. Odłamek pocisku, końcówka, taki ogonek, jak ryba ma na końcu płetwę, mosiężny odłamek tak akurat się nakierował, że gdybym nie była popchnięta przez chłopaka, to bym straciła co najmniej jedną nogę. Tak że on mnie ocalił. Były ciągłe, stałe ofiary nowych rannych. Niektórzy byli lżej ranni, jako rekonwalescenci dochodzili jeszcze do siebie, szli ponownie na barykady, ale przeważnie jednak coraz to nowych rannych nam przybywało. Jedzenie było jakie takie, to znaczy po prostu zupinę zawsze chłopcy dostali. Lekarz ofiarnie bez przerwy operował, miał zrobioną salę operacyjną w piwnicy tego naszego domu.

  • Był tylko jeden lekarz chirurg?

Jeden. Sam zorganizował szpital, bo była już taka masakra, że nie starczało w ogóle [miejsc]. A trzeba było mieć [filię] koło głównego szpitala, jak najbliżej, bo przecież w razie czego, jak jest ciężki przypadek, przypuśćmy, że już nie można było w warunkach piwnicznych operacji dokonać, to [główny] szpital był lepiej zorganizowany. Zresztą tam stacjonował sztab Armii Krajowej, sztabowcy siedzieli na Starówce, w szpitalu MSW. To jest dawniejszy gmach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych II Rzeczpospolitej, przed II wojną światową. Dzieliła nas tylko mała uliczka, uliczka Kilińskiego, doskonale znana. Zresztą jest tablica, ufundowaliśmy tę tablicę. W miejscu naszego dawniejszego szpitala jest teraz szkoła.
Myśmy pracowały. W pewnym momencie nasz dowódca, pseudonim „Gustaw”, miał na imię chyba Franciszek, a nazywał się Gawrych, zarządził, że dzisiejszej nocy, ponieważ chłopcy starają się przebić ze Starego Miasta przez ulicę Długą do Ogrodu Saskiego – w tej chwili mniej więcej na wysokości „Grubej Kaśki” – przez Pasaż Simonsa, przez Ogród Saski możemy się dostać do Królewskiej, a w okolicy PAST-y są już nasi. Może się nasza cała armia ze Starówki przedrze górą do Śródmieścia. Wiedzieliśmy, że jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron, że ze strony Pragi na pewno już pomocy nie będzie, od Żoliborza także. Znikąd, jesteśmy w kotle. Wobec tego nocą ewakuacja, przede wszystkim wszystkich rannych, za chłopcami, za oddziałami żołnierzy. Myśmy brały nosze, koce. Jeżeli już noszy nie było, myśmy brały za rogi pledów, chłopaków nieśliśmy przez gruzy. Już wtedy obecna katedra polowa była zbombardowana, już trzeba było się wspinać po cegłach, przedzierać się ulicą Długą aż do Pasażu. Nie udało nam się, dwukrotnie wracałyśmy, ponieważ nie było możliwe, ażeby się przez kordony szwabów przecisnąć do terenów, które jeszcze były zajęte przez Powstańców.
Ostatecznie 26 sierpnia sztab kanałami wydostał się do Śródmieścia. Stamtąd przyszedł rozkaz: „Oddajemy Stare Miasto”. Jakie były negocjacje, czy były, z kim kto, tego nie wiem. Natomiast zanim ludność cywilna, zostawiona oczywiście sama sobie, przeszła do obozów, myśmy się najpierw ewakuowały: szpitale wyłącznie z lżej rannymi. Jeżeli był ciężko ranny, była obawa, że może zablokować przejście kanałami, które były wyjątkowo stare, średniowieczne, nie można było się wyprostować, trzeba było iść kaczym [chodem]. Do tego stopnia musieliśmy się schylać, ażeby na zgiętych kolanach, ze zgiętym prawie poziomo grzbietem człapać od placu Krasińskich poprzez Miodową, Krakowskie [Przedmieście], Nowy Świat, do rogu Wareckiej. Myśmy w którejś partii nasz szpital z lżej rannymi ewakuowali kanałami. Kanały nie były bezpieczne. To była godzina piętnasta, dzień 3 września. Mogę się mylić o jeden dzień, już tego nie jestem pewna. Najpierw zbieraliśmy się w kamienicy, która stała na rogu placu Krasińskich i Długiej, gdzie jest teraz tablica. Wtedy żandarmeria Armii Krajowej pilnowała, żeby po jednej osobie, na rozkaz: „Start!”, któraś z nas albo lżej ranny, albo któraś z sanitariuszek odrywała się z tej bramy. Biegiem, schylona wpadała na pierwszą kondygnację włazu. Skok był dosyć mało ryzykowny o tyle, że nieduża była odległość. Potem dopiero właściwe zejście do kanału, bardzo zanieczyszczonego fekaliami, bardzo wąskiego, pełnego zapachu. To nieważne. Dość, że to było wspaniałe wyjście. Ale na rogu ulicy Miodowej i Długiej, gdzie jest w tej chwili właśnie katedra polowa, siedział chyba „gołębiarz”. Strzelał do nas jak do kaczek, a było mu łatwo trafiać. Niejeden chłopak albo zginął, albo był ranny. Szczególnie celowali do chłopaków, którzy skakali. Pierwsza skoczyłam, potem Wandeczka, moja siostra. Również z nami się ewakuowała Armia Ludowa pod wodzą także „Gustawa”. Razem z nami zresztą walczyli na barykadach. To była bardzo zintegrowana działalność wojskowa, chyba jedyna w całej Warszawie. Nigdzie więcej nie słyszałam, żeby była Armia Ludowa czy Gwardia Ludowa. Dopiero się po wojnie zorientowałam, że to był ten sam „Gustaw”, tylko on był stamtąd, a ja byłam w Armii Krajowej. Po paru godzinach mozolnego człapania, a nieraz na kolanach wręcz, bo już nie byliśmy zdolni [iść], utytłani do kolan, ręce [utytłane], wyciągali nas półprzytomnych na rogu Wareckiej i Nowego Światu. Już nie każdy z nas miał siły własnoręcznie wyjść. Formowali nas i zebrali. Przy ulicy Zgoda chyba była malutka kamieniczka na skrzyżowaniu z ulicą Jasną, myśmy się tam zebrali, nieszczęśni rozbitkowie. Rozpacz chłopaków, którzy musieli broń zostawić, ukochaną broń. Dla chłopaka, który walczy ze znienawidzonym Niemcem, nie mieć broni, [to nie ma] nic gorszego. Myśmy to widziały, oni to potwornie przeżyli. Nie było innego wyjścia, żandarmeria powiedziała: „W żadnym wypadku broni mieć nie możecie, bo jak któryś nie będzie umiał dobrze odbezpieczyć albo pozbawić ładunku karabin, to wystrzeli w kanale i jesteście wszyscy już trupy w tym kanale.”. Tak że musieli być bez broni.
Potem myśmy organizowali po kolei szpitale polowe przy ulicy Świętokrzyskiej, gdzie były wszystkie banki przed wojną. Później, jak się Niemcy zorientowali, że cała służba sanitarna, która ewakuowała się ze Starego Miasta, jest usytuowana na Świętokrzyskiej, wzięli się za nas. Okropne spustoszenie. Musieliśmy się znowu gdzie indziej przenosić. Na Hożej organizowaliśmy, gdzie tylko było możliwe, gdzie tylko lokatorzy, mieszkańcy Warszawy udostępniali parterowe mieszkania czy szkołę, która była pusta. Czy to ulica Piękna, czy to była Hoża, wszędzie zorganizowaliśmy szpitale. Następne pociski likwidowały te placówki, tak że to było bestialstwo.
Ludność cywilna Starego Miasta to była wyjątkowa ludność. To była biedota, to były prawie slumsy. Były tak marne mieszkania na Starówce! Woda bieżąca na pewno była, ale nie zawsze była ubikacja w każdym mieszkaniu, na podwórku gdzieś wychodki. Ta ludność cywilna, biedota, prości ludzie byli nadzwyczajni, ofiarni. Współpracowali z nami, pomagali. Byli bardzo poszkodowani, bo podstępny czołg… To była tankietka, który myśmy uważali za czołg, a to był pojazd, który gromadził benzynę, miał bardzo dużo kanistrów z benzyną, to była pomoc dla czołgów. Został podstawiony pod kościół Świętej Anny. Żołnierz Wehrmachtu stanął, w pewnym momencie wyszedł z tego pojazdu, machał białą płachtą, uciekł. Chłopcy, którzy byli na barykadzie, prawdopodobnie przy ulicy Ślepej, której już w tej chwili nie ma – ale jest tablica, w którym miejscu była, zaraz parę kroków od placu Zamkowego – doszli do wniosku, że to jest porzucony czołg. Wezwali odpowiednie służby, służby wszystko sprawdziły, powiedzieli: „Tak”. Wobec tego ten pojazd wprowadzamy na Podwale. Podjeżdżamy pod Kwaterę Główną, pod sztab. Co to my mamy! Biało-czerwona chorągiew, czołg był oblepiony rozentuzjazmowaną, szalejącą młodzieżą, ludność cywilna [była] po obydwu stronach Podwala. Jak wybuchł o odpowiedniej godzinie, równocześnie wszystkie kanistry z paliwem się rozszarpały, czołg też. Ofiary w ludziach [były] straszne, tego nie trzeba powtarzać, bo jest opisane w wielu książkach. Stąd później była taka niesłychana ilość rannych cywilów, żołnierzy.
  • Jak pani pamięta ten moment w szpitalu, kiedy oni byli przynoszeni?

Na następny dzień dopiero przyszłam pracować, nie byłam świadkiem, tylko mi mówili ci, którzy leżeli, którzy to przeżywali, jak to wszystko było. Nie mogę powiedzieć, że przy tym byłam, bo mnie wtedy jeszcze nie było. W każdym razie myśmy niestety odczuwali to wszystko, jak ludność cywilna była zabita. Ile jeszcze trzeba było tych mogił wykopać! Nie było już nawet możliwe zidentyfikowanie. Przy tym nie byłam na szczęście. Zaraz pod murem szpitala MSW były mogiły. Starali się je ponazywać, jak kto tylko mógł powiedzieć, kto zginął, kto tu jest pochowany, ale to było niezbyt dokładne, niezbyt odpowiadające prawdzie. Taka była największa tragedia naszego batalionu, najbardziej to nas dotknęło. Na Powązkach Wojskowych jest nasza kwatera, 24B. nasza nekropolia jest umieszczona na tablicach, na których petitem są wyryte nazwiska tych, którzy zginęli 13 sierpnia.
Jak myśmy już w Śródmieściu się znaleźli, zdziesiątkowani przez działa niemieckie, nasza gromadka była już coraz to mniejsza. Ostatecznie – kapitulacja Powstania Warszawskiego. Mnie, jako sanitariuszkę, i moją siostrę kapitulacja zastała w szpitalu przy ulicy Śniadeckich. Tam była szkoła. Nie wiem, czy to była szkoła powszechna, czy to było gimnazjum, dość, że było dość daleko od Śródmieścia, to był kawał drogi od Hożej, gdzie była nasza główna grupa pracowników szpitala. [Trzeba było iść] przez Marszałkowską, gdzie trzeba było się kryć, żeby być w osłonie barykad, podkopami iść, żeby nie było na jezdni ani na chodniku nikogo, bo wtedy strzelali do nas. Potem trzeba się było tymi wykopami, barykadami przenieść aż do ulicy Śniadeckich. Tam myśmy pracowały, tam nas zastała decyzja, że Warszawa opuszcza stolicę, Powstanie upadło.

  • Jak to przyjęliście, co się mówiło?

Tragedia była straszna dla nas, że Powstanie jednak upadło, że nikt nie pomógł, że Europa nie drgnęła, jakkolwiek wiedzieliśmy, że drgnąć nie mogła, skoro Hitler trzymał to wszystko jeszcze żelazną ręką, że tylko na Zachodzie zaczęły się bardzo intensywne działania amerykańskie, że wojna trwa na kilku frontach, a nam nie można pomóc. Nie znaliśmy tak dalece przyczyn politycznych, bo tylko ze względu na polityczne układy w tamtejszych czasach nasze Powstanie było w niezbyt dogodnej sytuacji politycznej, rozpoczęte w tych układach. Nam się wydawało, naszym dowódcom się wydawało, że ponieważ mamy przyrzeczenie pomocy, to tę pomoc otrzymamy. Nie było to możliwe ani ze strony Stalina, ani ze strony amerykańskiej. Musiało paść Powstanie.
Dowiedzieliśmy się, że cała ludność cywilna Starego Miasta już wyszła i jest rozlokowywana przez obozy, gdzie selekcjonowano tę ludność: młodzież do obozów pracy albo do Oświęcimia, a starych ludzi na wieś, do gospodarzy. To samo spotkało ludność cywilną Warszawy Śródmieście, bo Praga nie wchodziła przecież w rachubę. Ze względu na to, że [siostra] jeszcze była małolat, nie poszłam do niewoli, tylko z nią razem przeszłyśmy razem z ludnością cywilną do Ursusa, do fabryki traktorów. Cała ludność była podzielona na tak zwane sektory: jeden, dwa, trzy, cztery. Zależy, jak nas kwalifikowali: czy na roboty, czy do obozu, czy na wieś. My obydwie byłyśmy stale kwalifikowane na roboty. Z nią razem się przemknęłam do ludzi starszych, chorych. Przechodziłyśmy już do wagonów towarowych, żeby ewakuować się na wieś. Mnie przepuścili, ją zatrzymali. Po śmietanie, mleku, maśle ona wcale nie wyglądała na swoje lata, tylko wyglądała na starszą ode mnie. Widocznie tak im się zdawało. Grubas się zrobiła i ją zatrzymali, a mnie puścili. Zaczęłam się wracać do niej. Siostra Czerwonego Krzyża, która widziała tę scenę, powiedziała: „Co się pchasz na ochotnika na roboty? My tu jesteśmy, my ją wyciągniemy”. Zrozpaczona, z płaczem strasznym [poszłam] do wagonu towarowego, z okropnym poczuciem winy, że jednak ją zostawiłam. A moja siostra potem sama sobie wspaniale dała radę, ale to już inna bajka.

  • Co z panią?

Wagonami towarowymi dowieźli nas do Częstochowy. W Częstochowie były kobiecinki gdzieś na Stradomiu, które w czasie okupacji trochę handlowały. Ja nie handlowałam w ogóle, tylko nasi znajomi handlowali z tymi kobietami. One pracowały, zdaje się, w jakiejś fabryce sztucznej przędzy. Naszym znajomym jakieś dostarczały kłęby przędzy, z tego się potem robiło okropne, grube pończochy. Paskudne. Zgłosiłam się, ponieważ one prowadziły jakiś sklepik na przedmieściach Częstochowy, powiedziałam: „Ponieważ macie bardzo dużo pola do obrobienia, to wam będę sprzedawała, a wy sobie spokojnie obrabiajcie swoje buraki czy kartofle”. Tak egzystowałam zrozpaczona, bez rodziców, a z małą nie wiadomo, co się dzieje. To było dla mnie najstraszliwsze. W pewnym momencie przychodzi ojciec. Wymizerowany biedak, jego niebieskie, cudne oczy… Stanął w tym sklepiku, w takiej jesionczynie. Mówię: „Tatusiu, nie mam prawa się z tatusiem witać, bo nie ma Wandzi”. Tata ma oczy pełne łez: „Wandzia jest w Piotrkowie Trybunalskim, nie martw się. A mama na wsi”. − „A pani Janina, ta Żydówka?”. – „Też z mamą na wsi, mama ją przeprowadziła przez wszystkie kordony”. Już mnie uspokoił.
Z Częstochowy czym prędzej do rodziców. Okazało się, że kolejarze ze Śląska, którzy byli przeniesieni do Generalnej Guberni do pracy, byli tak ofiarni, że zaofiarowali moim rodzicom jakąś komórkę za swoim mieszkaniem. W tej komórce zbiliśmy z desek jakiś barłóg, na to przynieśli trzy snopki słomy, jakąś płachtę czy derkę. To była nasza sypialnia. Krótko się cieszyłam obecnością rodziców, pani Janiny, Wandzi, bo zaczęli warszawską młodzież łapać. Mnie zabrali z domu na kopanie okopów w Sulejowie, tam jest teraz wielki zalew. To było w stronę Łodzi. Wsadzili nas w tak zwane budy, czyli ciężarówki, przyprowadzili do małej ciuchci, była taka kolejunia malutka, z małym parowozikiem. W noc grudniową nas wywieźli do Sulejowa, do tamtejszych baraków, które były dla ludzi kopiących okopy przed bolszewikami. Mieli nas zatrudniać, ale z drugą dziewczyną… Jak już wychodziłam z tej kolejuni przez stację kolejową, w noc, to dziewczyna, która była w bufecie kolejowym, odchyliła delikatnie ladę tego bufetu, drzwiczki. Dawała nam do zrozumienia, że jak kto jest sprytny, szybki to może zwiewać. Myśmy to zauważyły. Byłam mniejsza, ale tamta dziewczyna miała prawie dwa metry wzrostu. Hycnęłam szybko pod ten bufet, ona też, schowałyśmy się, ona zamknęła. Cisza. Wszystko już przeszło, a my jesteśmy same. Ona powiedziała: „W tej chwili proszę wychodzić na szosę, wracać do domu. Nie mogę ani jednej minuty was zatrzymać”. Myśmy w tę noc poszły. Padał deszcz ze śniegiem, szłyśmy w nocy. Ale przed nami jest jakieś światełko, może tam pójdziemy. Nie chcieli nas przyjąć. W związku z tym wracamy. Nad ranem jesteśmy na przedmieściach Piotrkowa Trybunalskiego, idziemy ulicą, każda z nas się cieszy, że ja do rodziców, a ona też gdzieś. Zastaje nas czteroosobowy patrol SS, młode chłopaki jeden w drugiego, mówią po śląsku: „A wy co, głupie dziewczyny, prezentujecie się główną ulicą, żeby was zaraz złapali? [Idźcie] tylko podwórkami”. O matko! Szybko żeśmy się zmyły na podwórka. Już się wtedy wojna kończyła, to był przecież 1944, 1945 [rok], front coraz bliżej. Akurat Ślązacy z żandarmerii SS wiedzieli, że przecież byśmy z łapanek. Jak jest godzina przed godziną policyjną, jest jeszcze ciemno, a my na ulicy, to skąd? Czapy miałyśmy pełne śniegu na głowach, a nie swoje własne, bo całą noc padał śnieg, myśmy piechotą szły.
Nie było innego wyjścia, tylko musiałam jednak zgłosić się do urzędu pracy. Dostałam pracę nie wiadomo u kogo, to był lekarz, który miał zezwolenie na praktykę. Wtedy już bez zagrożenia następną łapanką dokończyłam [okres] do uzyskania wolności. Już pracowałam. Ciężko pracowałam, bo bez żadnego wynagrodzenia. Było troje dzieci, ale to nie jest opowieść przyjemna dla mnie, dlatego że pracowałam ponad siły. To był duży dom, gdzie dźwigałam węgiel, rąbałam drzewo, najcięższe roboty musiałam wykonywać. Tylko tyle, że już następnej łapanki… Za ucieczkę tym bardziej mnie groziły jeszcze większe restrykcje. Tak mi się udało do [końca] wojny dotrzymać.
Po wojnie każdy z nas się głęboko ukrywał z jakąkolwiek działalnością konspiracyjną, powstańczą tym bardziej. Było wśród pracowników wszystkich przedsiębiorstw państwowych dużo wtyczek, które donosiły i tropiły akowców. Po wojnie znaleźliśmy się w Zawierciu. Zawiercie to jest miasto mojej mamy, ojciec mamy, czyli dziadek był dyrektorem huty szkła w Zawierciu jeszcze za czasów zaboru niemieckiego. Dość, że po wojnie już nazwisko mamy, Mioduszewska, było bardzo znane. Mama liczyła na to, że jest jeszcze dużo znajomych, byłych pracowników huty szkła, że pomogą nam się jako tako urządzić. Rzeczywiście pomogli, ale byłam już stale na widelcu, bo mnie co jakiś czas wzywano do UB. „Pani jest wnuczką Teodora Mioduszewskiego?”. − „Tak”. Mamę też tak samo inwigilowali. Dostałam się porządnie w łapy UB, jak nosiłam paczkę dwóm kolegom. Pracowałam w „Społem” w Zawierciu. Tych dwóch kolegów szło sobie ulicą do urny wyborczej, [były] pierwsze wybory. Lista numer 4 to była lista Stanisława Mikołajczyka, on kandydował jako premier do naszego pierwszego rządu. Ci dwaj chłopcy, jeden ze Lwowa, drugi ze Śląska, sobie idą. Jeden mówi: „Zobacz, jest czwórka na śniegu, rzucili”. Podnosi jeden z nich tę czwórkę, wtedy bęc, zostali złapani, zaprowadzeni do gmachu UB w Zawierciu, do ciemnego pokoju wciągnięci. Jak noc nadeszła – to nam opowiadali – wpadło dwóch ubeków, zaczęli ich okładać w straszny sposób jakimiś kijami. Ten ze Lwowa [był] małego wzrostu, myśmy go przezwali Tajojek. Tajojek sobie marynarkę nałożył na głowę, usiadł w kucki, jak mógł rękami głowę chronił. A „omturowiec” – ten Ślązak, był w OMTUR-ze, Organizacja Młodzieżowa TUR, socjalistyczna – ponieważ miał nogę drewnianą, bo miał amputowaną jedną nogę, odkręcił tę protezę i walił po ciemku tych, co go bili. Tak ich podobno poturbował, że ledwo żywy z tego wszystkiego wyszedł. Rano przychodzimy, już po wyborach do pracy. Dyrektor, który również był warszawiakiem, obdarzał mnie zaufaniem, mówi: „Panno Jadwigo, pani idzie do więzienia. Najpierw pani mama może coś zrobi z żywności. Wydałem wszystkie polecenia, jest żywność w magazynie, trzeba zrobić paczkę tym chłopakom, zanieść do więzienia. Oni są w więzieniu, jeden z nich jest potwornie pobity, nie wiadomo, czy nie trzeba będzie go do szpitala”. Za to, że poszłam z tą paczką, to też poszłam na przesłuchanie. [Zostałam] odpowiednio pouczona za takie sympatie.
Potem był wśród nas oficer generała Andersa w mundurze. Nie miał na garnitur pieniędzy, chodził do pracy w mundurze. Mieszkaliśmy na ulicach takich bardzo do siebie zbliżonych, w tę samą stronę wracaliśmy z pracy. Zawsze z tym panem szłam z pracy, defilując przed oknami pana naczelnika Urzędu Bezpieczeństwa. Po jakimś czasie wzywa mnie: „Proszę pani, może pani przestanie prezentować się z tym oficerem z armii Andersa? Jeszcze tylko trzeba, żeby on białego konia dosiadł, [zaczął] defilował po ulicach na białym koniu”. − „Proszę pana, ten człowiek nie ma innego ubrania, on nie zarobi na żaden garnitur, bo nie ma w ogóle materiałów, żeby on sobie kupił. On przyjechał tu, bo jest całkowicie bez żadnego mieszkania. Wszędzie szuka żony i dwojga dzieci. Tu się zaczepił, ledwo żyje, bo jeszcze musi płacić za pokój, bo wynajmuje, nie dostał nawet mieszkania”. Jeszcze mnie pouczył.
Później jeszcze mama miała donos. Jak była pierwsza Wielkanoc po odzyskaniu niepodległości, w Zawierciu była kolejka po mięso. Moje matczysko nie umiała się rozpychać łokciem ani nie miała tyle sił, chamstwa, żeby się nie dać wypchnąć z tej kolejki po mięcho. W pewnym momencie, jak już ją wypchnęli z kolejki, potem nie chcieli w ogóle jej wpuścić, mama widziała, że jest bezradna, że już nic nie będziemy mieli na obiad. Powiedziała: „Za tych bolszewickich czasów jest chyba gorzej niż za Niemców”. Natychmiast to zostało doniesione do Urzędu Bezpieczeństwa i mojego ojca wezwali na przesłuchanie. „Niech pan swojej Mioduszewskiej powie, żeby się tak nie wyrażała”. Jeszcze mieli trochę szacunku dla mojego dziadka, bo był bardzo wielkim działaczem, był komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej w Zawierciu, był długoletnim dyrektorem i prawdopodobnie bardzo dobrym pracodawcą, skoro jeszcze wiele pokoleń z bardzo wielkim szacunkiem wspominało mojego dziadka.
Później miałam bardzo groźny incydent, bo naczelnikiem wydziału kadr, gdzie pracowałam, była pani pochodzenia żydowskiego, która miała podstawowe wykształcenie. Straszliwie nam dokuczała o wszystko, zwłaszcza na mnie się zawzięła. Pewnego dnia mi mówi, że jestem czarna reakcja, która ma kontakty z USA, i mam nie podpisywać listy obecności. Trzyma paczkę, gdzie jest napisany nadawca: Rosenhilsberg. To Żydówka, która ocalała.

  • To z rodziny, która się u państwa ukrywała?

Tak, która się u nas ukrywała. Zwróciłam się do niej z prośbą o przysłanie paru lekarstw dla mojego pierwszego męża, który miał ciężkie owrzodzenie żołądka i tylko amerykańskie lekarstwo mogło mu jako tako pomóc, żeby mógł jeszcze pracować. Byliśmy niedługo po ślubie, dziecko już było w drodze. Pierwsza paczka wysłana na Opacz, to jest miejscowość na linii WKD, została ukradziona. Prosiłam, żeby na adres miejsca pracy paczkę przysłała. Ponownie poniosła wydatki i ponownie paczkę zrobiła na adres Senatorska 6. Kierowniczka działu kadr trzyma [tę paczkę]. Wiedziałam, że jest Żydówką, powiedziałam jej: „A kto jest nadawcą? Proszę pani, to osoba, która żyje dzięki moim rodzicom, która przeżyła wojnę, bo myśmy ją uratowali”. − „To jest reakcja, USA!”. Odebrałam jej tę paczkę, a wszyscy ludzie uciekali, nie chcieli być świadkiem. Dała mi na jakiś czas spokój. Byłam sześć dni przed urodzeniem mojej córki, ona mnie ponownie na przesłuchanie wzywa i mówi: „Wyście była w Powstaniu”. − „Byłam”. − „Dobra”. A ja stoję z tym brzuchem, już dziecko fika jak nie wiem, chłopaki z kadr wstydzą się mi podać krzesło, stoję przed nią. Pani Basia mówi: „W jakim oddziale wyście była?”. − „W Batalionie »Gustaw« na Starym Mieście”. − „Zaraz sprawdzam”. Dzwoni i mówi, a ja domyślam się, z kim rozmawia, mianowicie z Edwinem Rozłubirskim, pseudonim „Gustaw”, Armia Ludowa na Starym Mieście. Tak się złożyło, że jak wskoczyłam do kanału, zaraz on wskoczył za mną. Myśmy razem szli kanałem. Myślę sobie: „Jak on jest przyzwoity, tak jak był przyzwoity w czasie Powstania, to jestem uratowana”. On musiał ją dobrze obtańcować, bo zaczęła się jąkać i stękać: „No dobrze, to już jej powiem. Pułkownik Rozłubirski Powiedział, żebyście się do niego zgłosiła na aleję Na Skarpie numer 8, na rozmowę”. − „Jutro już odjeżdżam do Łodzi na poród, nie wiem, czy w ten śnieg i lód na Skarpę dojdę”. Znam ten teren, zaraz Frascati, zaraz za budynkiem YMCA, była aleja Na Skarpie, były ładne wille. Jednak poszłam i przewróciłam się. W tej ciąży mnie ludzie podnieśli, powiedzieli: „Czy pani ma dobrze w głowie, tu nie ma żadnej poręczy, tu tego nikt nie przysypuje. Pani tak zjedzie! Jak się pani udało tym razem trzepnąć tak porządnie o lód, to teraz może się pani tak nie udać”. Odprowadzili mnie do kolejki WKD, która zaczynała bieg na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Tak dojechałam do Opaczy. A [pułkownik] nie mógł nic złego na mnie powiedzieć, skoro ona zaczęła stękać i się jąkać. Jakie miał poglądy, to jego sprawa, ale był przyzwoitym facetem, bo mnie nie robiono już później żadnych historii politycznych. Jak wróciłam z urlopu macierzyńskiego, czasami się powiedziało, że się w czasie Powstania Warszawskiego było aktywnym. Musiałam coś powiedzieć i ktoś doniósł piorunem.

  • Proszę opowiedzieć, z jakiej pani pochodziła rodziny, o pani wychowaniu.

Moi rodzice byli ludźmi, którzy posiadali wykształcenie pozwalające na pracę w administracji państwowej. Tata mój pracował w Ministerstwie Skarbu, tam gdzie jest obecnie Ratusz. Ojciec pochodził z Warszawy. Był synem majstra, który był specjalistą od budowy kotłów parowych. To była fabryka na Marszałkowskiej 17, do tej pory ten dom stoi. Dziadek był Słowakiem, ożenił się z Polką. Był wielkim patriotą, miał kilkoro dzieci. Jeden z synów mojego dziadka, brat mojego ojca, nazywał się Leon Kaliwoda. Był pupilkiem Józefa Piłsudskiego. Młody chłopak, był już wtedy harcmistrzem. Został przez Józefa Piłsudskiego skierowany do Łomży, ażeby jako naczelnik tamtejszego hufca w dniu 11 listopada 1918 roku rozbrajać odchodzących z Łomży Niemców, po podpisaniu rozejmu, po zakończeniu I wojny światowej. Leon Kaliwoda, brat mojego ojca, mój stryj, rozbroiwszy Niemców, konwojował ich, żeby wsiedli do pociągów i odjechali z Łomży. Ale ostatni z dowodzących tym oddziałem, rozbrojonych Niemców w ostatniej chwili się odwrócił i ugodził w samo serce mojego, osiemnastoletniego wtedy stryja. Zabił go, kiedy już Polska była wolna, już była niepodległa. To była wielka tragedia mojego dziadka i mojego ojca.
Moi rodzice poznali się chyba we Włocławku, pobrali się. Pracowali w już powstającej administracji, a później przenieśli się do Warszawy, pracowali obydwoje. Myśmy się urodziły warszawiankami. Wychowane byłyśmy zarówno w szkole powszechnej – bo wtedy się nie mówiło podstawowa – [jak i w] gimnazjum, [które było] bardzo patriotyczne. Byłam szczególnie wyróżniona przez los, bo chodziłam do tramwajarskiej szkoły przy ulicy Młynarskiej. Szkoła ta była ufundowana przez tramwajarzy ze składek ludzi, na zapleczu remizy tramwajowej, która być może do tej pory jeszcze jest. Moją wychowawczynią była wnuczka Narcyzy Żmichowskiej, sławna wychowawczyni, cudowna nauczycielka. Jej siostra była wychowawczynią w świetlicy w tej samej szkole, która była tak samo cudowna. [Prowadziła] pedagogiczną i patriotyczną pracę z dziećmi. Wtedy – przecież pierwsza, druga i trzecia klasa powszechnej szkoły to małe dzieci były – otrzymałyśmy nadzwyczajne patriotyczne wychowanie, zaangażowanie. Później już niepodległość, świeżuteńko wykluta po długich latach ponurych zaborów… Przy stole nam nie wolno było zabierać głosu, ale wolno nam było słuchać. Zawsze były dyskusje polityczne, spory, bardzo wielkie zaangażowanie i troska dorosłych o bezpieczeństwo Polski. Potem zaczęto się, już w latach trzydziestych, obawiać o nazizm, hitleryzm, który rozwijał się w Niemczech. Ogromna ulga, że odparliśmy najazd bolszewików na Polskę, którzy nie pogodzili się z [naszym] odzyskaniem niepodległości. Słynna zwycięska Bitwa Warszawska 1920 roku też była ogromną dumą moich rodziców, wszystkich przyjaciół moich rodziców i nas samych. Jak była uroczystość 11 listopada, to prawie wszystkie warszawskie szkoły średnie żeńskie i męskie miały obowiązek przedefilować przed najukochańszym marszałkiem Józefem Piłsudskim. W okolicy Belwederu odbierał defiladę nie tylko wojska, ale i młodzieży. Tak nas, w nastroju umiłowania ojczyzny, zastała tragicznie zaczynająca się II wojna światowa. Oczywiście byliśmy zawsze pełni zapału i nadziei, że jesteśmy cudownie uzbrojeni, cudownie przygotowani na to, żeby Niemców przepędzić, na pewno nie dać się zniewolić. Tymczasem trwało to bardzo krótko niestety, bo tragiczne wydarzenia września położyły kres wszystkim marzeniom i zaczęła się ponura okupacja.
  • Jak pani wspomina ostatnie dni przed wojną? Wyście przeczuwali, że coś takiego może się wydarzyć, czy wojna was kompletnie zaskoczyła?

Wszyscy byli przygotowywani do tego, że wojna wybuchnie. Trzeba było przygotowywać się do zachowania w razie nalotu bombowego, robiono schrony we wszystkich piwnicach. Piwnice były przygotowywane do tego. Szkolono rodziców i nas, jak należy zabezpieczyć okna, żeby szyby nie wypadły. Wobec tego sprzedawano białe paski z klejem albo bez kleju, trzeba było nalepiać na krzyż, na każdą szybę, żeby zabezpieczyć przed wypadaniem, bo jeżeli bomba gdzieś spadła, to naturalnie przede wszystkim leciały szyby. Potem maski gazowe sprzedawali, ludność cywilna mogła się zaopatrywać w maski przeciwgazowe. [Mówiono], jak należy się zachowywać, kiedy się poczuje gaz. Oczywiście [udać się] do schronów, przede wszystkim do własnych piwnic. Wszystkie kamienice miały piwnice. Później już nie było nic z udziałem ludności cywilnej. Robiono zapasy żywności na wszelki wypadek, jakkolwiek nikt tego oficjalnie nie zalecał. Każdy z nas się orientował, że węgiel trzeba mieć w piwnicy, jakie takie zapasy. Wojna rzekomo będzie krótko trwała, jesteśmy tacy zwarci, silni, gotowi, że natychmiast Niemców stłamsimy i popędzimy. Okazało się to wielkim marzeniem, ale i wielką gafą, straszliwą klęską, bo raz, że był bałagan, po drugie potworna zdrada wszystkich aliantów oraz wszystkich tych, którzy z Polską zawarli pakt o nieagresji. Między innymi Stalin w osobie Mołotowa zawarł z Polską pakt o nieagresji, jak również – już nie pamiętam nazwiska któregoś z ministrów spraw zagranicznych Niemiec – też [zawarł] pakt z Polską o nieagresji. Wszystko oczywiście było wielkim kłamstwem. Pierwsze siedemnaście dni morderczej walki o Polskę z Niemcami zaskoczyło straszliwie armię i dowództwo. Siedemnastego września wkroczyli na tereny wschodnie Rosjanie, czyli bolszewicy. Połowa Polski, do Wisły od strony wschodu, to była okupacja rosyjska, a od strony zachodniej Wisła była całkowicie opanowana przez III Rzeszę. Naturalnie to była ostatnia taka tragiczna decyzja ówczesnego marszałka sił zbrojnych, Edwarda Rydza-Śmigłego, który kazał się ewakuować z Polski wszystkim żołnierzom, którzy nie poszli do niewoli, którzy byli jako tako sprawni, nawet lekko ranni. Żołnierze i oficerowie przekraczali masowo granicę polsko-rumuńską, ażeby z terenów niezajętych jeszcze przez Niemców i bolszewików kontynuować obronę przed agresją radziecką. Pamiętam to jako nadzwyczajne zaskoczenie nas, dzieci: że to już jest koniec, nie wiadomo, co dalej.
Moi rodzice przezornie przyjechali wcześniej do Warszawy – nas zostawili w Mińsku Mazowieckim u rodziny – żeby przygotować mieszkanie i zapasy żywności, węgla na wypadek wybuchu II wojny światowej. To była ostatnia dekada sierpnia 1939, kiedy myśmy były w Mińsku Mazowieckim, natomiast rodzice pojechali do Warszawy. Wybucha wojna. Pierwszego września syreny wyją, wojna. Słyszałyśmy w szkole o I wojnie światowej. Oczywiście groza, przerażenie, smutek, co to będzie. Później wiedzieliśmy, jak straszliwie brutalnie na terenach, na których mieszkałam i siostra i rodzicami, czyli w Warszawie, zachowywali się Niemcy. Jak się zachowywali na Wschodzie, długo nie wiedzieliśmy – co się wyprawiało z Polakami.
Wróciłyśmy do Warszawy z rodzicami. Jeszcze było trochę nadziei na to, że alianci jednak powstrzymają straszliwą inwazję Niemców. Zaczął się dzień powszedni w Warszawie. Pierwsze, straszne zdumienie, wrażenie młodej dziewczyny, że bardzo sympatyczne rodziny żydowskie… Mieszkaliśmy przy ulicy Górnośląskiej 27, do tej pory ta kamienica jeszcze jest, a w tej kamienicy było kilka sklepików żydowskich. Na ulicy Fabrycznej, Przemysłowej, Czerniakowskiej sporo było Żydów, przede wszystkim kupców, drobnych rzemieślników. Rozpacz młodych małżeństw żydowskich z maleńkimi dziećmi, kiedy nagle kazano im wziąć tylko tyle, ile mogli udźwignąć i wynosić się ze swoich domów do getta. Myśmy nawet nie miały pojęcia, co znaczy to słowo. Dopiero nam mówiono, że to będą specjalne ulice ogrodzone murem. Będą mieszkali wyłącznie Żydzi. Nie mają prawa mieszkać po aryjskiej stronie, nie będą nigdzie pracować, tylko będą zamknięci. Nie miałam najmniejszej wyobraźni na ten temat, nigdy nie wiedziałam, na czym to polega, jak oni zdołają żyć.
Mijały miesiące. Nasza nauka była mniej więcej do listopada 1939, jeszcze oficjalne gimnazja wolno było prowadzić. Gimnazjum Żmichowskiej miało oficjalną siedzibę na rogu Mokotowskiej i Wilczej. Stamtąd nas wypędzono. U Królowej Jadwigi jakiś czas się uczyłyśmy, bo to było żeńskie [gimnazjum]. Potem nas przenieśli do innego gimnazjum, gdzieś przy ulicy Wawelskiej. Zaczęło się wysiedlanie wszystkich mieszkańców z ziem zachodnio-północnych Polski, czyli między innymi: Łomża, Gdańsk, Gdynia, bo tam były deportacje w głąb Rzeszy. Poznańskie i Poznań, cała Wielkopolska, wszystko przyjeżdżało na Mazowsze jako wysiedleni do tak zwanej Generalnej Guberni. Kawałek Polski z Warszawą i Krakowem nazwano Generalną Gubernią pod dowództwem jakiegoś Niemca – tak wtedy myśmy to odbierali – nazwiskiem Frank. Zaczęło się wydzielanie żywności na kartki żywnościowe, nie było cukru, nie było tłuszczu, nie było mięsa w wolnej sprzedaży. Wszystko było wydzielane w bardzo nędznych porcjach na rodziny. Wyłącznie aryjczycy posiadali takie kartki. Jak było w getcie, nie wiem, na pewno nic nie było. Komunikacja już była kiepska. Owszem, chodziły tramwaje, tylko autobusów już nie było. Wszystko co było związane z benzyną, zostało zlikwidowane, żadnych prywatnych samochodów, wszystko zostało zarekwirowane. Niemcy ogłosili, że nie wolno, pod karą utraty życia, mieć ani aparatu fotograficznego, ani radia. Wszyscy Polacy mieli obowiązek odnieść radioodbiornik do najbliższego komisariatu policji państwowej. Polacy, a zwłaszcza warszawiacy, brali na sznurek najlepsze, najpiękniejsze aparaty Telefunkena, to były super, najlepsze aparaty, takie długie, bardzo dobrze odbierające wszystkie fale, nawet międzynarodowe stacje. Nie zawsze była kostka granitowa, tylko tak zwane kocie łby. Demonstracyjnie wlekli na sznurku radioodbiorniki, żeby jak najbardziej zniszczone dotarły do komisariatów, żeby Niemcom nie służyły, tylko żeby to był grat.

  • Wasza rodzina oddała radio?

Oczywiście, musieliśmy oddać, dlatego że granatowa policja rewidowała na rozkaz. Każdy się bał, że jeżeli taki policjant w asyście żandarma SS przyjdzie do mieszkania i przy rewizji się okaże, że odbiornik był zarejestrowany, a nie został oddany, nie ma pokwitowania, to wtedy co najmniej areszt albo jeszcze gorzej, od razu do jakiegoś innego więzienia, bo jeszcze nie było wtedy Oświęcimia. Zaczęła się nędza. Zaczęła się straszna zima. Bardzo wcześnie, 15 października, na święto Jadwigi już był bardzo duży śnieg. Pamiętam swoje pierwsze imieniny wojenne, kiedy padał bardzo gęsty śnieg. Byliśmy bardzo zaskoczeni: jak to, w połowie października już zima? Tak się zaczęło i trwała ta potworna zima bez węgla, bez żywności, bez komunikacji w Warszawie, do połowy kwietnia. Ulica Górnośląska i Rozbrat wyglądała tak, że były tunele ze śniegu, takie bloki usypywane łopatami przez ludzi cywilnych. Między tymi blokami śniegu się przechodziło. Śnieg ani lód nie topniał. Myśmy sobie wyobrażali, że wiosna, przecież powinno już tego nie być. Tak tęgi był mróz i tak długo trwał. Masę osób nie miało węgla, bo przestały być jakiekolwiek dostawy węgla, a nawet gdyby były, już Niemcy tylko wtedy…

  • Wasza rodzina cierpiała w tę zimę głód?

Głodu nie, ponieważ mama przezornie zaopatrzyła nas w bardzo duże zapasy mięsa, tłuszczu, ale nie było na czym tego przyrządzić, bo węgla nie mieliśmy. Tata nie zdążył zaopatrzyć naszego domu w węgiel. Były jakieś marne resztki, było zimno. Zdobywaliśmy jakieś mokre drewno. Pamiętam klocki dębowe – skądś tata zdobył – mokrzuteńkie, nie chciało się to zapalić. Przecież były kaflowe piece. Spałyśmy w pilotkach, w rękawiczkach, Bóg wie w jakich kapotach, żeby nie zmarznąć. Odmroziłam sobie palec u nogi, ponieważ miałam już za małe buty narciarskie, a wstydziłam się powiedzieć, że już nie mogę w tych butach chodzić, marzną mi straszliwie palce, trzeba mi kupić większe buty. Wiedziałam, że rodzice nie mają możliwości kupna nowych butów, to milczałam. Do dzisiejszego dnia jednego palca u nogi w ogóle nie czuję, bo tak sobie odmroziłam. Chodziliśmy piechotą na tajne komplety. Jedenasty listopada to był ostatni dzień, kiedy siedziałyśmy jeszcze oficjalnie w ławkach szkolnych jako gimnazjalistki, chłopcy też. Wszystkie szkoły średnie zostały zlikwidowane raz na zawsze przez Niemców. Wszystko zeszło do podziemia.

  • Gdzie pani trafiła, jak to było zorganizowane?

Było bardzo dobrze zorganizowane. Nasza dyrektorka gimnazjum Żmichowskiej wybrała prawdopodobnie… Nie byłam przecież na takiej radzie pedagogicznej, zebrała się w tajny sposób oczywiście, nie wolno było nic oficjalnie zrobić. Na pewno nawiązała kontakt z rodzicami, poszczególne wychowawczynie sprzed II wojny światowej nawiązywały kontakt, bo znały adresy. Rodziny, o których byli przekonani, że to są lojalni patrioci, nie są to kolaboranci, wtedy się wtajemniczało: „Zgadza się pani na to, żeby w pani mieszkaniu odbywały się tajne komplety nauczania?”. Oczywiście mama się obiema rękami podpisywała, ojciec także. Tak się to odbywało, że domy, które zgłosiły swój lokal do tych lekcji… Oczywiście byłyśmy pouczone, jak się mamy zachowywać, że mamy w razie rewizji albo donosu czy czegoś takiego wszystkiego się wypierać. Wszystko musi być schowane, podręczniki gdzieś po kątach. Można było się wytłumaczyć, że się tego nie używa, tylko jest. W razie gdybyśmy były złapane na gorącym uczynku, uczyło się nas, żebyśmy kłamały. „Dlaczego tu tak jest?”. − „A, uczymy się śpiewać”. Albo że czyta się jakieś kawałki utworów czy poezji, czy prozy. Dość, że nie było ani razu wpadki, przynajmniej w historii mojego gimnazjum nie słyszałam, żeby na kompletach tajnego nauczania była kiedykolwiek jakaś wsypa. Wtedy przede wszystkim nauczycielki szły na egzekucję na Pawiak.
[Była] straszna nędza warszawiaków, marznięcie w tą okropną zimę. Potem warszawiacy jakoś się zaczynali rozprostowywać. Handel nielegalny kwitł, przemycanie żywności przez wieś, która mając kawałek ziemi, cokolwiek uprawiała. Też miała ograniczenia, bo jeżeli wiedzieli, że rolnik ma tyle i tyle ziem, to i na pewno ma krowę, świnki, kury i tak dalej. Majątki ziemskie tym bardziej. Wszystko zostało przez Niemców objęte tak zwanym kontyngentem. Obowiązywały dostawy dla III Rzeszy, to było pod grozą utraty wolności w obozach, na Pawiaku czy w jakichś innych miejscach, okropnych warunków, tortur, a nawet śmierci. Wszystko było zmuszane do straszliwej, nieludzkiej pracy, głodu.

  • Jak państwa rodzina sobie radziła? Czy rodzice dostali jakąś pracę?

Ojciec mój, jako pracownik Ministerstwa Skarbu, pracował w administracji okupacyjnej dosyć krótko. Później już wszystkich zwalniali. Jeżeli były jakieś urzędy, to albo obsługiwane przez folksdojczów, albo przez Niemców, którzy mówili po polsku, którzy się orientowali. Tata dostał pracę u garbarza skór przy ulicy Okopowej, to był Niemiec nazwiskiem Pfeiffer. Do dzisiejszego dnia jeszcze są na ulicy Okopowej, w stronę Powązkowskiej, po prawej stronie ruiny garbarni Pfeiffera. To był Niemiec, który był bardzo wielkim patriotą polskim. Zatrudniał takich jak mój tata. Miał już wtedy chyba czterdzieści kilka lat, może niecałe. To był młody człowiek, jeszcze pełen możliwości umysłowych, doświadczony. Mama nie kwapiła się do tej pracy, bo było dość roboty, żeby jakoś wyżywić całą rodzinę. Tata musiał jakoś pieniążki zarabiać. U Pfeiffera był oficjalnie zatrudniony, zgłoszony przez Niemca do władz niemieckich, ale tata mówił mamie po cichu: „Wiesz co? Pfeiffer wszystkim polskim urzędnikom dopłaca trzy razy tyle miesięcznie”. Przecież nie byłoby możliwości wyżyć za to, co oficjalnie wolno było Polakom zarobić. To był rok 1939, 1940. Okropna zima była już za nami, wszyscy przetrwaliśmy. W 1941 jeszcze uczyłam się na tajnych kompletach, Wandeczka chodziła na Zagórną do szkoły.

  • Jakie pani miała oceny? Dobrze się pani uczyła, czy nie w głowie była pani nauka?

Uczyliśmy się. Oceny nie były nadzwyczajne, dlatego że po prostu nie było oceniania, trzeba było mieć tylko kwalifikacje do następnej klasy. Myśmy nie mogli dostawać świadectw. Po prostu baliśmy się, że to ktoś zobaczy. Oficjalnie nie wolno było nam uczyć się przecież w szkole średniej, nie mieliśmy prawa mieć jakiegokolwiek dokumentu na ten temat. Ale nauczyciele i dyrektorka mieli swoje oceny. Orłem nie byłam, ale miałam na pewno średnie [oceny], przechodziłam z klasy do klasy aż do matury. Bardzo dużo gimnazjów, które nie miały możliwości tajnego nauczania po mieszkaniach, zaczynało się starać o zezwolenie na prowadzenie szkół zawodowych. Po małej maturze skończyłam liceum społeczno-gospodarcze. Otrzymałam świadectwo maturalne dopiero w 1944 roku, bo jednak przerwa była między nauczaniem w mieszkaniach, zanim się człowiek zorientował i poszedł do szkoły zawodowej.

  • Czy była pani świadkiem jakichś okropności okupacyjnych? Czy zdawaliście sobie sprawę, że są łapanki, że są egzekucje?

Były łapanki na ulicach, które wyglądały tak, że w czasie dnia, kiedy się warszawiacy krzątali, handlowali, przemycali jakieś towary niedozwolone czy żywność, czy jakieś inne wyroby, jeździli tramwajami, rikszami… Były riksze, zamiast samochodów. Trzeba było jakoś się poruszać, to od razu chłopcy, młodzi mężczyźni się zmobilizowali, z rowerów porobili sobie riksze i rejestrowali, Niemcy pozwalali. Jeździli tymi rikszami. To była straszna praca serca, nóg, ciężko. Dwuosobowe riksze przeważnie były. To był wielki wysiłek. Ulice nie były sprzątane, pełne śniegu, pełne wybojów, jeszcze nie było takich asfaltów, jak teraz, tylko wiele ulic miało kocie łby, kamieniste jezdnie. W dniach powszednich ulice były pełne ludzi, tramwajów. Nagle, niespodziewanie zjawiały się tak zwane budy. To były ciężarowe samochody nakryte plandeką, oczywiście pełne żandarmów SS, którzy wjeżdżali, gdzie był największy ruch, przeważnie w okolicy Śródmieścia, Dworzec Główny, w tej chwili tak zwany Dworzec Śródmieście. Wyjeżdżali znienacka, wysypywali się żandarmi i od razu [ludzie byli] zaganiani jak psy bezdomne, łapani, legitymowani i ładowani siłą do tych ciężarówek w celu wywiezienia albo do Oświęcimia, do obozu, jeżeli miał walory, które wydawały im się niebezpieczne, albo były łapanki celem wywiezienia robotników darmowych do niewolniczej pracy w głąb Rzeszy, przeważnie do fabryk zbrojeniowych. Oni się jeszcze ciągle dozbrajali, bez przerwy. Na terenie Rzeszy była praca na roli i w fabrykach. To się nazywało łapankami. Była bardzo wielka solidarność, bo jeżeli w tramwaju było pełno ludzi (tramwaje były bardzo prymitywne), jeżeli motorniczy widział, że coś się dzieje przed torami tramwajowymi, gdzieś jest zamieszanie, ludzie uciekają, ulica pełna hełmów, na zapleczu stoi ciężarówka, łapanka, to zwalniał maksymalnie i od razu była wiadomość do pasażerów: „Łapanka!”. Wyskakiwali, przede wszystkim młode kobiety, młodzi mężczyźni, zostawali czasami starzy ludzie w tramwaju i on przyjeżdżał prawie pusty.
Bardzo dużo było poczucia humoru wśród warszawiaków, wspaniałe dowcipy były na temat cholernego Hitlera i żandarmów czy zbrodniarzy wojennych. Na przykład chłopcy wpadali do tramwaju, gdzie pierwsze dwie ławki za motorniczym były przeznaczone nur für Deutsche. Nie wolno było nam siąść przy motorniczym, było zarezerwowane wyłącznie dla niemieckich żołnierzy, a myśmy tylko mogli środkowym czy tylnym wejściem do tramwaju się dostawać. Chłopaczek mały, siedmioletni wpadał do tramwaju, oczywiście żebrał, bo potrzebował parę groszy zarobić, ale miał piosenkę: „Siekiera, motyka, bimber, alasz, przegra bombę głupi malarz!”. Cisza, nikt ani nie się poruszył, ani się nie oburzył, tylko pilnowali, czy Niemcy, którzy siedzą, rozumieją to, czy nie. Jeżeli się odwrócą, to tego dzieciaka mogą złapać, on musi uciekać. Czuwali. Przejeżdżał dwa czy trzy przystanki, troszeczkę się przepychał, parę groszy każdy, co tylko mógł, to dawał, wyskakiwał. Bardzo dużo takich rymów warszawskich było, śpiewali piosenki. Już nie pamiętam. Bardzo dużo było świetnych kawałów na temat Hitlera szczególnie, bo najbardziej się go nienawidziło. Potem ponura plama na Warszawie: getto. Było wiadomo, że strasznie głodują, umierają masowo.
  • Wyście o tym wiedzieli w domu?

Wiedzieliśmy, jakkolwiek nie było możliwe cokolwiek zrobić dla nich poza tym, że bardzo wiele było ludzi wpływowych, mających możliwości wśród władzy niemieckiej, ażeby oszukiwać, żeby się wślizgiwać na teren getta, żeby wyciągać stamtąd przede wszystkim dzieci, bo one masowo ginęły z głodu, nędzy, chorób. Nie było żadnej znaczącej opieki zdrowotnej ani żywności, ani nawet warunków bytowych, opału. Żydzi resztkami możliwości materialnych ratowali się przed głodową śmiercią, przed śmiercią z chorób, zimna. Było duże getto i małe getto. Pozwoliłam sobie w tajemnicy przed rodzicami przejechać się do środka getta. Nie mogłam wytrzymać, żeby nie zobaczyć na własne oczy. Był tramwaj, który jechał ulicą Marszałkowską, mijał Halę Mirowską, wjeżdżał w ulicę Chłodną, Wolską. Kawałek ulicy Chłodnej, na wysokości ulicy Żelaznej, przejeżdżał wolno, specjalnie zwalniał, że można było w biegu wyskoczyć i znaleźć się na terenie getta. Tak z koleżanką, w tajemnicy przed rodzicami, poszłyśmy do getta. Miałyśmy legitymację szkolną, już oficjalną wtedy, która nas uprawniała do tego, że mamy prawo jechać do domu. Tu jest akurat nam po drodze, tak myśmy to wykombinowały, żeby zobaczyć, co tam się naprawdę dzieje. Miałyśmy ze sobą parę pszennych bułek, które były zabronione, ale się kupowało na lewo od handlarzy ulicznych, i [miałyśmy] książki. Poszłyśmy gettem w głąb ulicy Żelaznej, w stronę dzisiejszych Stawek. Handlowali na ulicy, czym mogli, resztkami pończoch jedwabnych, resztkami jakichś rzemieślniczych wyrobów. Żywności ani śladu, pełno wynędzniałych dzieci, nagich, półnagich. To był marzec, zimno było jeszcze. Masę było żebrzących dzieci, czerwonych, zziębniętych. To była jedna, straszna rozpacz. Myśmy były tak potwornie przerażone! Nawet myślałyśmy, że może sobie za parę groszy coś kupimy od tych Żydków, co mają na małych stołeczkach kawałek tekturowego pudełka, ale jak myśmy zobaczyły tą tragedię, to nam się w ogóle odechciało cokolwiek kupować. Doszłyśmy do placu, dzisiaj się nazywa rondo ONZ, na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Grzybowskiej. Do tej pory stoi ta kamienica jeszcze, taka okrągła, przy Mariańskiej. Już niedaleko było wyjście z getta, chyba przy Hali Mirowskiej. Pamiętam, jak dzisiaj, młodego mężczyznę, ojca czworga malutkich dzieci. Wszystkie były bose, wynędzniałe, on był pełen wrzodów, trzymał maleństwo na ramionach, a małe tak śpiewały razem z młodym tatą przed tą kamienicą, do dzisiejszego dnia stojącą, odremontowaną. Tam chyba jakaś bogata plutokracja żydowska mieszkała. On przed nią stał, śpiewał, żebrał. Jak myśmy to zobaczyły, wyjęłyśmy bułki, poszłyśmy w stronę Hali Mirowskiej. Czym prędzej stąd wychodzimy. Myśmy doszły do szlabanu, przy którym stała po stronie getta budka wartownicza z żandarmem SS. [Był] szlaban, zaraz naprzeciwko nas Hala Mirowska do tej pory stojąca. Przy żandarmie SS, [stał] bardzo inteligentnie wyglądający pięćdziesięcioparoletni oficer policji państwowej. Jak myśmy podeszły, wylegitymował nas: „Co wy tu robicie?”. Bardzo kulturalnie, bardzo dyskretnie, ponieważ tamten żandarm był bardzo czymś zajęty. Pokazujemy swoje książki, legitymacje, że my tu dlatego, że nam po drodze, na Waliców jest nasza szkoła, a my mieszkamy tu i tam. Wiedział, że to jest bujda, nie wierzył nam. Ale jak on nas tak rewiduje, to patrzę, co się dzieje, że żandarm niemiecki podnosi szlaban do góry, wprowadzają dwaj Łotysze pod karabinami, w swoich czarnych, specjalnych mundurach, młodego chłopaka, aryjczyka, który niesie olbrzymi bochen chleba na głowie. Pytam: „Panie kapitanie, co to jest?”. − „Chleb przerzucał przez getto”. Tylko przez zęby mi powiedział. Złapali go na tym, szedł na egzekucję z tym chlebem na głowie. Jak zobaczył, jakie wrażenie to na nas zrobiło, to powiedział: „Dziewczęta, w tej chwili zamykać teczkę. Wychodzicie, ale spokojnie, nie biec, bo żandarm już nadchodzi z tyłu za nami”. Zobaczył, że dwie dziewczyny, widzą to wszystko, chciał się zainteresować, czy kapitan coś podejrzewa, zaczął do nas iść. Kapitan słyszał jego kroki, mówi: „Dziewczęta, wyjdźcie stąd, ale spokojnie. Dokąd tylko możecie, nie biec”. O Jezu! Żandarm się zatrzymał, on dał znak, że jest wszystko w porządku, podniósł szlaban. Myśmy idąc na drżących nogach, po tym strasznym wrażeniu chłopca, który zaraz zginie za chleb, jak mogłyśmy, do Hali Mirowskiej wolno doszłyśmy. Potem powiedziałam: „Żeby nasze mamy widziały, co my żeśmy zrobiły!”. Naturalnie już nigdy więcej nie poszłyśmy.
Obraz tych dzieci głodujących, ginących, tych nędznych strasznie ludzi, jest właściwie taką półwizytówką Warszawy okupacyjnej. To była największa tragedia, bo nie do rozwiązania przez aryjską stronę. Nie mogli Żydzi od nas oczekiwać innej pomocy, jak potajemne wykradanie ich kanałami ściekowymi, przez jakieś dziury. Tylko malutkie dzieci się przemykały, maleństwa. Wybiegały na aryjską stronę, żebrząc, po kawałku chleba dostawały, bo warszawiacy aryjskiego pochodzenia nie mieli, tak żeby mogli temu dziecku dać bochen. Ono by się nawet nie przemknęło przez taką malutką dziurę. Teraz jest kino „Muranów”. Zaraz gdzie jest kino „Muranów”, był mur getta. Była dziura przy Arsenale, zasłonięta koszem na śmieci czy coś w tym rodzaju, tamtędy dzieciaczki małe się przemykały. Na własne oczy widziałam, jak takie maleństwo się wymykało. Potem wybuchło powstanie w getcie, bo zaczęli ich masowo wywozić. Po prostu, żeby już nie tracić honoru, nie dać się tak brać na rzeź, to jednak się zmobilizowali. Przy pomocy Armii Krajowej, przy pomocy Polaków zdobywali broń. Mimo że nie wolno im przecież było wyjść na aryjską stronę, jakąś broń, amunicję [zdobyli]. Wybuchło powstanie w getcie. Oczywiście żywcem palili tych ludzi.

  • Wiedzieliście, że jest powstanie w getcie?

Naturalnie, wszyscy warszawiacy wiedzieli, bo strzelanina była straszna, krzyki było słychać. Przede wszystkim straszne [było] podpalanie później wszystkich domów po kolei, systematycznie. W międzyczasie, zanim wybuchło powstanie w getcie, nas wysiedlono. Nie mieszkaliśmy na Górnośląskiej 27, tylko w czasie okupacji tata nas przeprowadził na ulicę Łazienkowską 22. Na rogu Rozbrat i Łazienkowskiej teraz jest trasa, już nie ma tego domu.

  • Większe mieszkanie czy mniejsze?

Większe mieszkanie. Też dwupokojowe myśmy na Górnośląskiej zajmowali, ale ono było nad bramą, było nam tam strasznie zimno, szczególnie przez to, że nad bramą. Lepsze mieszkanie ojcu zaproponował znajomy, pan Bajgert, który był właścicielem kamienicy na rogu Łazienkowskiej i Rozbrat. Niemiec, który był wielkim Polakiem, wychowywał swoich synów na patriotów, zaproponował tacie lepsze, ładniejsze mieszkanie. Myśmy się przeprowadzili w czasie okupacji na Łazienkowską. Po jakimś czasie przyszedł tata z pracy, mówi mamie: „Słuchaj, niestety, nie będziemy mogli dalej mieszkać na Łazienkowskiej”. Folksdojcze, czyli Polacy, którzy byli zdrajcami, mieszkający przy ulicy Żytniej, mający jakiś maleńki pokoiczek z kuchnią na parterze, zażyczyli sobie lepszego mieszkania w tak zwanej dzielnicy niemieckiej. Dzielnica niemiecka to było Powiśle, Aleje Ujazdowskie, wszystkie przecznice, chyba od Pięknej, w stronę Belwederu, wszystkie pałace, aleja Szucha naturalnie, część Mokotowa. To wszystko to była dzielnica wyłącznie niemiecka. Wobec tego czystość rasy musiała być zachowana, z wyjątkiem na folksdojczów. Wszystkie bloki bankowej spółdzielni mieszkaniowej przy ulicy Rozbrat też zostały zamienione na dzielnicę niemiecką. Wszyscy zostali wyrzuceni, była zamiana. Niemcy musieli mieszkać w dzielnicy niemieckiej, naturalnie w lepszych mieszkaniach, a oddawali swoje rudery Polakom. To była dyskryminacja aryjczyków poza tym, że byliśmy łapani, rewidowani, wyciągani bez żadnego powodu, bez żadnego nawet zarzutu o konspirację. To, że się było młodym Polakiem nadającym się do roboty, do wykorzystania, wystarczyło Niemcom, ażeby nas zupełnie zniszczyć, wywieźć, zagłodzić, zabić. Taka była atmosfera strachu. Moi biedni rodzice…
Przecież miałam wtedy już osiemnaście lat, godzina policyjna była o dwudziestej, a taka młoda dziewczyna, to przecież jakieś towarzystwo zawsze było. Graliśmy gdzieś na podwórku w siatkówkę, gdzieś się chodziło, śpiewało, żeby jakoś czas spędzić poza nauką albo konspiracją. Do ostatniej chwili mnie nie było w domu. Siostra była na wsi, bo było zagrożone jej zdrowie. Rodzice byli zawsze niespokojni o mnie: Ojej, zaraz będzie ósma, godzina policyjna!”. Po godzinie policyjnej nie wolno było żadnemu aryjczykowi, żadnemu Polakowi być na ulicy. Wtedy byliśmy łapani albo do obozu, albo do więzienia, albo na roboty. Mimo głodu, tragedii żydowskiej, mimo tego, że każda prawie rodzina miała albo w Oświęcimiu, albo na Pawiaku, albo na cmentarzu swoje dzieci, bo rodzice najbardziej cierpieli, [tracili] synów, córki, mimo to Warszawa była pełna przede wszystkim nadzwyczajnej solidarności patriotycznej, życzliwości, pomocy wzajemnej. To jest Polak, ja jestem Polak, a kto on w ogóle jest, to nieważne. Jest Polakiem, jest zagrożony. Warszawa była bohaterska, ludność cywilna w Powstaniu Warszawskim potwierdziła całą atmosferę okupacji, nadzwyczajnego braterstwa, solidarności, pomocy.

  • Pani opowiadała, że była sanitariuszką w Powstaniu. Jak to się stało, że pani nią została?

To się dziwnie stało. Jedną z moich bardzo bliskich koleżanek była harcerka nazwiskiem Barbara Gnoińska. Była córką oficera zamordowanego w Katyniu. Biedactwo z matką zajmowały się pieczeniem jakichś babeczek śmietankowych czy coś w tym rodzaju, w ten sposób ona żyła z bratem, z matką. Ona, jako harcerka, powiada: „Słuchaj, ty byłaś w harcerstwie. Już nie jesteś, ale jeżeli cię interesują przygotowania harcerstwa do Powstania, to bardzo chętnie bym cię zapraszała do pracy w naszym hufcu na Ochocie”. Nie mieszkała na Ochocie, tylko na Bemowie, była tam kolonia oficerów, ale ona była zrzeszona w hufcu ZHP na Ochocie. Przy ulicy Wawelskiej mnie przedstawiła, zaraz następny dom za dzisiejszym akademikiem przy placu Narutowicza. Po pierwsze myśmy były szkolone jako sanitariuszki, a po drugie, że na wypadek wybuchu Powstania Warszawskiego mamy obowiązek organizować całe życie publiczne, to znaczy pilnować, czy ludzie mają dach nad głową, czy mają dostęp do lekarza, czy mają zaopatrzenie. Mieli zamiar organizować jakieś skupy, punkty żywnościowe, lekarskiej pomocy. Myśmy były nastawione, że takie szkolenie będzie przeprowadzone. Ponieważ maturę już zdałyśmy, pojechałam jako ochotniczka do Stoczka Łukowskiego, jako wychowawczyni wolontariuszka na kolonię dla warszawskich, głodujących dzieci. Zostawiłam całe szkolenie na przyjazd z kolonii, bo tylko jeden turnus miałyśmy być, potem [miałam] to kończyć i od razu mieć przydział na konkretny obiekt, w razie gdyby już było wiadomo, że na pewno Powstanie będzie. Nie było wiadomo, czy Powstanie będzie, kiedy będzie. To był czerwiec 1944. Kiedy wybuchło Powstanie, wiedziałam, że mam iść do tego mieszkania, gdzie zaczęłam szkolenie, bo będzie zbiórka. Szłam piechotą z Żytniej, ulicą Towarową. Dochodziłam już do Alej Jerozolimskich, rozpętało się piekło. Wtedy mnie zaczepiono: „Gdzie ty idziesz?”. – „Na zbiórkę”. – „Na którą?”. – „Za placem Narutowicza jest taki i taki numer domu”. Dziś już nie pamiętam, ta kamienica dalej stoi. „Czyś ty zwariowała dziewczyno, przecież strasznie mordują ludzi, wywożą! Ciebie nikt nie przepuści! Zobacz, co się dzieje”. Rzeczywiście, nic nie było widać, począwszy od placu Starynkiewicza, gdzie jest Tarczyńska, jest skrzyżowanie, Grójecka się zaczyna. Aleje [Jerozolimskie] są przy samym Dworcu Zachodnim, a lekko w lewo już była Grójecka, hotel „Sobieski” jest. Właśnie tam mnie zatrzymano, żebym już dalej nie szła. Wróciłam do domu.

  • Wróciła pani z Ochoty?

Wróciłam do domu, na Żytnią 32, gdzie mieszkaliśmy po tych folksdojczach. Rodzice dopiero się dowiedzieli, że szłam na zbiórkę, a teraz jestem bez przydziału, nie było możliwości. Chciałam znaleźć inną jednostkę i zgłosić się. Wiele z nas nie dotarło albo na miejsce swojego przydziału, albo w ogóle [jednostka] już nie istniała, na przykład jednostka na Górczewskiej bardzo szybko została zlikwidowana. Z rodzicami, z siostrą, zaczęliśmy się wycofywać z Żytniej. Mama wzięła, co najważniejsze, rodzice nas pilnowali, żebyśmy miały na sobie coś cieplejszego. Mama nie przypuszczała, że to w ogóle się kiedykolwiek skończy. Szczęśliwie była bardzo mądrą kobietą, ogromną patriotką, bardzo przewidującą, opanowaną. Myśmy nigdy nie widziały, żeby mama krzyczała albo żeby się zdenerwowała, tylko wszystko cicho, spokojnie, w sposób bardzo zrównoważony: „Żydówkę mamy, Żydówkę trzeba zabrać”.

  • Skąd ona się u was wzięła?

Irena Sendlerowa była zaprzyjaźniona z siostrą mojego ojca, nauczycielką z zawodu. Irena dotarła do mojej ciotki, czyli siostry ojca, zamieszkałej przy ulicy Markowskiej na Pradze. Irena już przemyciła kilku mężczyzn, Żydów – adwokatów, lekarzy, inteligencję żydowską. Tamci mężczyźni do naszego mieszkania na Żytnią byli skierowywani na kilka dni, na tydzień, dokąd kenkarty tak zwanej się nie wyrobiło, lewych dokumentów z nazwiskiem polskim, z adresem fikcyjnym. Wysyłało się ich na wieś albo do miasteczek podwarszawskich, gdzie można ich było łatwiej ukryć, gdzie nie było takich zbiorowych rewizji ani donosów. U nas się przechowywali. A ta pani przyszła pewnego dnia sama, powołała się na odpowiednie nazwisko znane mojej mamie i mojemu ojcu. Została przyjęta, żeby ocalić życie. Rok przed Powstaniem Warszawskim u nas mieszkała, miała pełne utrzymanie, miała ustawione polowe łóżko, bo nas było czworo w pokoiku z kuchnią, piąta była pani Janina Zajączkowska. [Tak] się nazywała, a faktycznie: Roze Szandler.
Teraz trzeba [było] iść z domu, bo Niemcy tak potwornie wyciągają ludność cywilną, masowo mordują pod kościołem Świętego Wojciecha na Wolskiej, na Woli, że nie ma co czekać. Ostrzegł nas przed tym dozorca, który [powiedział] do mojej mamy: „Pani Mario, wiem, że raz w tygodniu przychodzili oficerowie do państwa na zebrania, że tylu i tylu było Żydów, że macie Żydówkę”. Nigdy w życiu jego się nie widziało, tylko że nasze drzwi były naprzeciwko jego stróżówki, miał wizjer. Prawdopodobnie, jak on słyszał, że ktokolwiek przychodzi na parter, bo to było mieszkanie na parterze, podglądał, tak jak każdy dozorca powinien to robić, ale milczał. Kiedy się zorientował, że trzeba koniecznie, żebyśmy stamtąd się wynieśli, podpowiedział nam, gdzie możemy się schować. Do jakiegoś magla żeśmy poszli, już nie pamiętam tego dobrze. Potem jeszcze powiedział: „Siostra mojej żony pracowała w pałacu Radziwiłła, koło »Grubej Kaśki«. Tam was przenocują, nikogo nie ma, jest pełno miejsca, jeszcze Niemców nie ma, tereny są już wyzwolone”. Nocą się przekradliśmy. Okazało się, że bardzo krótko teren był wyzwolony. Niemcy już nacierali na Saski Ogród, na Królewską. Potem zatrzymani zostali chyba przy ulicy Długiej. Myśmy znowu poszli na Muranów, a potem się przedostałam na Stare Miasto. Już dosyć było mi siedzenia po jakichś schronach. Rodzice też z Muranowa się wynieśli, ulokowali się na ulicy Długiej, wciąż razem z Żydówką, dlatego że tam było dużo Polaków, było najmniejsze zagrożenie. Niechby jeszcze Niemcy wtargnęli! Rodzice, jako ludność cywilna, z tą panią, która miała semickie rysy, zostaliby za to ukarani. Nie wiem, czy życie by ocalili. Mama się cały czas kierowała tak, żeby było jak najwięcej zagęszczenia ludzi, żeby zniknąć, żeby jakoś ją ukryć, żeby ją przechować, żeby nie zginęła. Tak właśnie rodzice za nami, za mną szczególnie [się przemieszczali]. Starałam się o to, żeby być koniecznie w organizacji innej niż ta, której niestety nie osiągnęłam. Tak nastałam, że tak się wyrażę, w szpitalu polowym przy ulicy Kilińskiego. [Byłam] do końca Powstania. Przeszłam do cywila, bo nie chciałam, ze względu na nią, iść razem z grupą.

  • Na siostrę?

Tak. Z ludnością cywilną się zmieszałam. Warszawę opuściłam 2 października razem z ludnością cywilną ze Śródmieścia. Przy Politechnice była meta Powstańców i ludności cywilnej, przed Politechniką stał cały sztab tych cholernych szwabów. Generał von dem Bach podpisał kapitulację Sztabu Głównego Armii Krajowej. Chłopcy szli czwórkami, który jeszcze posiadał broń… Śródmieście miało broń do końca, Stare Miasto musiało broń zostawić na Starówce, już bez broni przez kanały przeszli w potwornej rozpaczy. Jak ci chłopcy to przeżywali, że on z tym swoim karabinem się musiał rozstać! Roztrzaskiwali o bruk, jak tylko mogli, żeby Niemcom się nie dostało. Tak to się niestety skończyło. Potem już były różne losy, chłopcy szli do niewoli, czasami dziewczyny szły też do niewoli. Mnie namawiali, żebym szła, ale powiedziałam, że rodzice mogliby mieć straszny żal, że [siostrę] zostawiłam samą, bo rodzice ze Starego Miasta już byli zabrani. Mama dzielnie zawinęła w chustkę głowę Żydówce. Jakoś kuśtykała, była młodsza od mojej mamy. Przemyciła ją przez wszystkie konwoje. Były na wieś w Opoczyńskim skierowane, mama oddzielnie, tata oddzielnie, mama z panią Janiną.





Warszawa, 16 czerwca i 23 sierpnia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Jadwiga Skibicka-Syrokomska Pseudonim: „Japonka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw” Dzielnica: Starówka Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter