Jadwiga Wanda Góral „Elżbieta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Góral.

  • Proszę powiedzieć, czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?

Moja mama umarła, jak miałam cztery lata, a ojciec wychowywał nas z pomocą rodziny i był urzędnikiem państwowym w Państwowym Instytucie Meteorologicznym w Legionowie. Mieszkaliśmy tam.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak, miałam brata, ale już nie żyje, jednego, starszego.

  • Mówiła pani, że mieszkała pani w Legionowie. Czy przeprowadzili się państwo?

Urodziłam się w Warszawie, ale jak ojciec dostał tam właśnie tę pracę, to wtedy przeprowadziliśmy się do Legionowa, tam mieliśmy służbowe mieszkanie, tak że tam mieszkaliśmy do czasu wojny.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Bardzo dobrze pamiętam. To było 1 września. Ponieważ w Legionowie było wojsko, baloniarze tak zwani, i tam już 1 września było bombardowanie w pobliżu nas, tak że słyszałam huki. Poza tym w pobliżu widziałam na własne oczy, wtedy jako dwunastoletnia dziewczyna dopiero, walkę powietrzną myśliwców, samolotów. Tak że to pamiętam doskonale, i w ogóle takie było… Ponieważ myśmy kopali schron na terenie koło domu, schron przeciwlotniczy, i ja tam też trochę się udzielałam jako dziecko i wtedy dostałam krwotoku z nosa, bo to był upał. Ojciec mój pojechał do Warszawy w tym dniu po pensje dla pracowników i jak wrócił, wszedł do mieszkania, to ja leżałam na otomanie z tym krwotokiem z nosa, a tam była walka powietrzna. Do tej pory pamiętam minę ojca, bo myślał już, że ja jestem ranna, no ale wszystko się dobrze skończyło, i później już byliśmy, no ale tylko do stycznia 1940 roku, kiedy Niemcy przyszli i nas wysiedlili stamtąd. Nie pozwolili nic specjalnie zabrać, tam zrobili jakiś taki sztab w naszych mieszkaniach, no i musieliśmy się przenieść do rodziny, do ciotek w Warszawie. Tak że już później całą okupację przeżyłam w Warszawie.

  • Z perspektywy dorastającej dziewczynki jak wyglądało życie w okupacyjnej Warszawie?

W okupacyjnej to było ciężko bardzo, bo przede wszystkim było głodno i chłodno. Nie było specjalnie opału, było duże, co prawda, mieszkanie, ale było zimne. Ponieważ przed samą wojną skończyłam sześć klas szkoły, wtedy to się nazywało powszechnej, i zdałam do gimnazjum państwowego imienia Narcyzy Żmichowskiej, ale później, jak wybuchła wojna, to te szkoły były nieczynne, natomiast były takie tajne komplety, ale ojciec (nie wiem, z jakich względów) mnie na te komplety nie posłał, bo chyba one były płatne, mi się zdaje, więc poszłam do szkoły handlowej, która była legalna wtedy widocznie. Tak że poszłam do szkoły handlowej, no i uczyłam się w czasie okupacji, chodziłam do tej szkoły, właśnie się z tą koleżanką poznałam tam już, i potem wstąpiłam do tej organizacji harcerskiej w tym czasie.

  • Kiedy pani wstąpiła do organizacji harcerskiej?

Mam tak zapamiętane, że od marca 1943 roku to już chodziłyśmy, robiłyśmy taki kurs sanitarki, więc trochę wcześniej musiałyśmy już chodzić na zbiórki, ja byłam zastępową, więc miałyśmy tam te dzieci młodsze, tak że to było trochę wcześniej, ale od marca 1943 już robiłyśmy ten kurs sanitarny, w konspiracji oczywiście to wszystko się działo.

  • Jak wyglądały zajęcia przygotowujące właśnie do roli sanitariuszki? Jak często się odbywały spotkania, ile osób uczestniczyło?

Tak dobrze nie pamiętam, ale w każdym bądź razie były w jakimś lokalu takim, była jakaś taka pani doktor, która uczyła nas opatrywania, bandażowania, zastrzyki nawet tam na sobie robiłyśmy. Tak że to na pewno gdzieś raz albo dwa razy w tygodniu się odbywało, mi się tak wydaje. Nie wiem, jak później będzie rozmowa z tą koleżanką, czy ona będzie tak samo pamiętała, nie wiem, w każdym bądź razie myśmy były cały czas razem. Nauczyłyśmy się tam trochę, byłyśmy jako tako przygotowane. Potem nam kazano uszyć takie torby z płótna z czerwonym krzyżem, zawieszane na ramię, no i z tym poszłam do Powstania, z tą torbą i z tymi różnymi medykamentami.

  • Czy pani tato wiedział, że pani przygotowuje się do roli sanitariuszki?

Chyba wiedział. Wiedział i denerwował się tym, bo ojciec był trochę innych poglądów raczej. Na przykład on nie brał udziału w Powstaniu, nie był w wojsku, nie był w konspiracji i trochę się o nas bał, do tego stopnia, że jak skończyłam trzecią klasę gimnazjum handlowego, to on mnie zabrał z tej szkoły, bo bał się, że jestem już w tym wieku, że Niemcy mogą mnie wywieźć do Niemiec na roboty. Ja oczywiście płakałam, bo chciałam się uczyć, ale on mi tłumaczył: „Nie martw się, bo po wojnie – widocznie wiedział, jak było po tamtej wojnie – będą komplety, takie przyspieszające nadrabianie tych lekcji. Nie martw się, będziesz chodzić do szkoły”. Ponieważ wtedy pracował w Warszawie, to była taka tak zwana fabryka dzwonkowa na Grochowskiej, on tam pracował w biurze, a mnie umieścił jako fizyczną pracownicę tam. Zresztą bardzo lubiłam tę pracę i tam przez rok pracowałam. Właśnie ten rok jak gdyby czwartej klasy nie chodziłam do szkoły, tylko pracowałam do samego Powstania, a ta koleżanka do czwartej klasy chodziła dalej, tak że ona skończyła tę szkołę, a ja nie.

  • Proszę powiedzieć, czyli pani pracowała i w tym czasie, mimo wszystko, uczestniczyła cały czas w harcerstwie?

Tak, oczywiście, i chodziłyśmy tam na te kursy, tak że byłam cały czas w kontakcie i przygotowywałam się.

  • Ile osób razem z panią przygotowywało się?

Nas było sześć dziewczyn, i te sześć dziewczyn za wyjątkiem jednej, pięć poszło do Powstania.

  • Czy pamięta pani te koleżanki?

Pamiętam, tak.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jak się nazywały?

Ta jedna, to jest Sławomira Miszewska, przedtem się nazywała Miszewska, Sławomira Miszewska, teraz się nazywa Środulska. Druga to była Jadwiga Leśniewska, trzecia to była Alina Platowska, to była nasza drużynowa, czwarta to była Katarzyna Prylińska. Chyba wszystkie wymieniłam, wymieniłam cztery, ze mną pięć. Jeszcze była taka Marysia, ale ona w ogóle nie brała udziału w Powstaniu, z nią straciłyśmy kontakt, nie wiem, czy wyjechała, czy coś, nie wiem. W każdym razie te pięć to byłyśmy przez pierwsze dni Powstania wszystkie razem.

  • Chciałam zapytać à propos czasów okupacyjnych, czy była pani świadkiem jakichś represji ze strony Niemców?

To znaczy tam w naszej kamienicy zdarzało się na przykład, że do niektórych lokatorów (bo to była duża kamienica, z dwoma podwórzami, myśmy mieszkali w drugim podwórzu) w nocy czy wieczorem przychodziło gestapo. Wtedy ruch się robił, nie wiedziałam oczywiście, o co chodzi, ale w każdym bądź razie widocznie tam coś było. Były takie, były różne, ale ja specjalnie osobiście to się nie spotkałam, jako ja, nie spotkałam się bezpośrednio.

  • Proszę powiedzieć teraz, gdzie o godzinie „W” miała się pani zgłosić?

Na róg Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej na piątym piętrze. To było mieszkanie jednej z moich podopiecznych w moim zastępie. Akurat tam była ustalona zbiórka po prostu. Ale wyszło tak, że ja tam się zgłosiłam i już byłyśmy, nie wiem, czy wszystkie byłyśmy, w każdym razie ta Sławka była tam i ona nagle, okazało się, że zapomniała zabrać z domu kenkartę, no i teraz jak tu bez kenkarty być? To jest dowód, to był nasz wtedy dowód. No nic, tylko muszę ja lecieć na ulicę Ogrodową, gdzie ona mieszkała, jej rodzice, i rzeczywiście poszłam tam, jeszcze tam ci rodzice byli, wzięłam tę kenkartę i wracałam. I w tym momencie, jak byłam u wylotu którejś tam ulicy na Marszałkowskiej, nie wiem, chyba to ulica do palcu Dąbrowskiego, która tam dochodziła, i spojrzałam, to tam gestapowcy chodzili i kłódki do sklepów próbowali (bo sklepy ludzie pozamykali już), czy są zamknięte, czy nie, i tak chodzili. I zaczęły się już strzały. Zdążyłam w ostatnim momencie, bo już ludzie się do bram chowali, i zdążyłam jakoś tam dolecieć po tych bramach do rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, bo tak to [Powstanie] by mnie mogło zastać w Ogrodzie Saskim i znalazłabym się na Starówce, i nie wiadomo, jak by się dalej potoczyło. Tak że trafiłam tam i tą pierwszą noc byłyśmy tam, nigdzie nie byłyśmy wysyłane. Pierwszą noc byłyśmy na piątym piętrze, widziałyśmy, jak się na ulicy palił niemiecki samochód, już został ustrzelony. To tyle było pierwszego dnia.
  • Potem, co się działo?

Potem dostałyśmy przykaz, żeby przejść na ulicę Kredytową 1, tam za Niemców był Arbeitsamt, znaczy Urząd Pracy, i to był właściwie front, bo plac Piłsudskiego już był zajęty przez Niemców, a to było przy placu Piłsudskiego, więc tam były takie podziemia, piwnice bez okien, można powiedzieć, podziemia, i tam miałyśmy punkt opatrunkowy. Miałyśmy jako zwierzchniczkę, bo przecież myśmy tam wiele nie umiały jeszcze, wiem, że ona się nazywała pani Halina, ale ani nie znam jej pseudonimu, ani nazwiska. Starsza pani, która była zawodową pielęgniarką, czyli ona tak jakby nami kierowała. Wtedy zaczęła się strzelanina, byli żołnierze ranni, jak trzeba było, tośmy tam opatrywały, strasznie ranni byli niektórzy, krzyki, wrzaski, ale to już do takich rzeczy, jak na przykład chłopakowi się rozerwał granat w kieszeni, strasznie krzyczał, to już dochodziła pani Halina, bo to już poważniejsza sprawa była. Nie wiem, czy były jakieś środki takie jak teraz, morfina czy coś, po prostu do ulżenia ludziom. W każdym bądź razie jak były lżejsze wypadki, rany jakieś czy coś, to opatrywałyśmy. Ale był taki na przykład przypadek, gdzie… Bo już zaczęły się bombardowania od samolotów, więc jak nadleciały samoloty i puściły bomby, to zasypało. Na przykład jednego żołnierza tak zasypało, że była mała szczelina tylko, żeby chłopcy tam podawali mu na sznurku wodę czy coś takiego, on tam miał jakiś taki, coś się tam na nim oparło, ale nie można go było wydobyć, no i jakoś tam mu podawali picie, w każdym bądź razie on żył. I w tym momencie nadleciały samoloty i drugi nalot. Niestety, zasypało go, tak że nie przeżył, nie można, bo tak to można było by go jeszcze odgruzować i wydobyć, ale jak go przysypało całkowicie…
Ja mam straszne wspomnienia jeszcze do tej pory. Tam byłyśmy na Kredytowej pod 1 w komplecie do 23 sierpnia. Ale jeszcze chcę powiedzieć, że oprócz tej zwierzchniczki pod względem zawodowym, pielęgniarskim, to miałyśmy komendantkę, która się nazywała Hanna Loth-Wróblewska. Była zresztą córką słynnego profesora Wróblewskiego, nawet u niego kiedyś geografię zdawałam później, po wojnie. W tych podziemiach wszyscy żeśmy tam oczywiście mieszkali, i żołnierze, i my, takie były pokoje w piwnicach. Dwudziestego trzeciego sierpnia podjechał tak zwany goliat (to jest taki tank bezzałogowy) od placu Piłsudskiego i rozbił się na ścianie tego naszego gmachu. To było właśnie w tym miejscu, gdzie nasza komendantka z drugą jeszcze niewiastą spały po prostu, bo to było chyba wieczorem. Jak on uderzył w tą ścianę, to strop nad nimi się zawalił i one zostały zabite.

  • Jak pani wspomina swoją komendantkę?

Myśmy miały spotkania z nią jeszcze w czasach okupacji, jako harcerki, zbiórki po prostu. Mało ją znałam, ale była bardzo sympatyczna, bardzo wartościowy człowiek. Tak że zmierzam do tego, że w tym czasie, w tym dniu myśmy straciły dowództwo, myśmy były bez dowództwa. Ale ponieważ tutaj już się zaczęło zawalać to wszystko, to nam kazano przejść na Kredytową 3, tam był budynek, to się nazywało gazownia, tak potocznie się nazywało, tam biuro gazowni pewnie było, zaraz po sąsiedzku. Tam siedziałyśmy i gruz nam się sypał dosłownie na głowę, i potem, co tu dalej robić…

  • Oprócz tych pięciu koleżanek, o których pani mówiła, czy jeszcze ktoś był w tym punkcie sanitarnym? Ile osób z personelu było?

Nie, tam tylko była ta pani Halina i my.

  • Czyli żadnego lekarza nie było?

Właśnie była taka pani doktor, której my pośrednio… Właśnie pytałam Sławkę, czy ona pamięta, ona też nie pamięta ani nazwiska, ani pseudonimu. Pani doktor tak jakby pośrednio nad nami była i nad tą panią Haliną całą, i ona była na placu Dąbrowskiego. Był w podziemiu polowy szpital, to było niedaleko, z tyłu, za Kredytową i ona tam widocznie leczyła chorych. Tam był polowy szpital i tam byli ranni, i tam była ona. Proszę sobie wyobrazić, że 6 sierpnia już leciał samolot, a to było tak, budynek, brama, i z bramy wchodziło się do… Ja tam nie byłam, ale z opowiadania wiem, tam się wchodziło do podziemia szpitalnego. Ten samolot, jak leciał, to uderzył, one pikowały przecież bardzo nisko, uderzył w tą bramę i zawalił się cały ten szpital. Tam zginęli ranni i zginęła ta pani doktor. Czyli tak, zginęła pani doktor szóstego, zginęła nasz komendantka dwudziestego trzeciego i my jesteśmy bez dowództwa.

  • Mówiła pani o żołnierzach, którzy byli w piwnicach. Czy pamięta pani ich?

Nie, ich nie pamiętam, bo to jak był ktoś ranny i trzeba było opatrzyć, to tam w zasadzie człowiek był trochę podenerwowany, to nawet twarzy nie pamiętam specjalnie, tylko wiem, że tam były takie mniejsze jakieś rany, to wtedy [opatrywałam], bo te mocniejsze, te takie poważniejsze sprawy, to jednak ta pani Halina załatwiała, tam nas nie dopuszczano do tego.
Potem właśnie taka ciekawa historia, bo właściwie tego dobrze nie pamiętam, kto potem nas pokierował, dosyć, że przez jakiś czas po tym dwudziestym trzecim to byłyśmy w takim lokalu, jakby po sklepie na Świętokrzyskiej, dosłownie naprzeciwko drapacza, tego Prudentialu, i tam postawiono pięć, sześć maszyn do szycia. Znalazła się jakaś pani, nie wiem skąd i kto, tego nie wiem, fasowała, czy jak to nazwać, bo to przecież były porozwalane sklepy, porozbijane i tak dalej, materiały jakieś. Ponieważ ci żołnierze powychodzili z domu tak jak stali, to trzeba im było zmienić bieliznę, i ona te materiały przynosiła, kroiła, widocznie jakoś umiała, i nam kazała szyć na tych maszynach jakieś tam koszule, majtki czy coś takiego, w każdym bądź razie, żeby ich tam [poubierać]… Nie wiem, kto to był i jak to było, no i tam też miałyśmy takie zdarzenie, że ponieważ tam te „grube berty” uderzały w Prudential, to w pewnym momencie jak walnęło, to myśmy szybko od tych maszyn odeszły do jakiejś piwnicy, i jak wróciłyśmy, to było tyle pyłu na tych maszynach i leżały takie odłamki. Teraz [myślę], jakie to było szczęście, że żadna z nas takim odłamkiem nie dostała, bo to byłby trup na miejscu.
Więc myśmy tam były, nie pamiętam do kiedy, i później znów nie wiem kto, nie wiem jakim sposobem, być może, że to przez matkę tej Sławki, bo rodzina jej z ulicy Ogrodowej znalazła się na Starówce, i jej matka, i siostra, i jeszcze tam rodzina, kanałami wróciły tutaj i skontaktowały się z nami. I być może, bo ona mówi, że później właśnie matka miała jakiegoś tam znajomego lekarza, z nim tam się skontaktowała, i on nas zabrał do ewakuowanego Szpitala Maltańskiego, który znalazł się na ulicy Śniadeckich.

  • Czyli już po ewakuacji z placu?

To znaczy tak, bo on chyba był, mi się zdaje, że gdzieś na Woli był Szpital Maltański, nie jestem taka przekonana, ale w każdym bądź razie po ewakuacji znalazł się na ulicy Śniadeckich, tam przy Politechnice, i on nas tam zatrudnił, ale już nie wszystkie. Tylko trzy nas było, bo ta nasza drużynowa włączyła się gdzieś do jakichś starszych osób, tak że nawet nie wiem gdzie, i ta druga koleżanka, Katarzyna Prylińska, ona się dowiedziała, że jej matka jest ciężko chora, i musiała odejść opiekować się matką, więc z nią straciłyśmy [kontakt]. Tylko była Sławka, Jadzia Leśniewska i ja, we trzy. Pracowałyśmy w tym szpitalu właśnie jako sanitariuszki.
Pamiętam na przykład takich żołnierzy poparzonych zupełnie tymi ryczącymi „krowami” pewnie, cała twarz czarna, trzeba było przemywać, opatrywać to wszystko. Ale jeszcze zapomniałam powiedzieć, że jak byłyśmy po tamtej stronie Alej, to kiedyś dostałyśmy prawdopodobnie zezwolenie oczywiście i hasło, odzew, i wybrałyśmy się we dwie, bo ja się dowiedziałam, że mój brat jest, stacjonuje w elektrowni nad Wisłą.

  • Pani brat był w AK?

Tak.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jak się nazywał?

Jerzy Kuszel. I mówimy, że może go jakoś odwiedzimy, zobaczymy się, on tam jest. I rzeczywiście, przebrnęłyśmy przez Nowy Świat jakoś tam pod barykadą, Tamką na dół, i doszłyśmy do niego, i tam zastałyśmy jego, tak że już wiedziałam, tam był mój brat i brat cioteczny jeszcze. Jeszcze wstąpiłyśmy na ulicę Tamkę, nie wiem, który numer był, bo tam moja ciotka mieszkała, wstąpiłyśmy, były jeszcze w tym mieszkaniu, i wróciłyśmy. Jak szłyśmy, wybierałyśmy się tam, to trafiłyśmy, że był ryk tych ryczących „krów”, i trzeba było liczyć, ile było tych ryków i schować się gdzieś, bo potem tyle było wybuchów. Przeczekałyśmy te wybuchy, potem patrzymy, a tam jakiś ewakuowany był szpital i niektórych już tam zdążyli włożyć gdzieś do piwnic, a niektórzy stali na noszach w piwnicy, i tak się stało, że to były wszystko popalone trupy. Czarne, popalone, trzy osoby były w tej bramie, czarne, popalone osoby. To takie było też straszne przejście, no, ale to taka dygresja, bo to było wcześniej, a później, już w tym szpitalu, to pracowałyśmy już do końca. Z tym że ponieważ ja mieszkałam wtedy na ulicy 6 Sierpnia (obecnie to jest chyba Nowowiejska), to było bardzo blisko Śniadeckich, tak że myśmy na noc chodziły do nas, do moich cioć i ojca, który wtedy jeszcze żył, i tam się nocowało w piwnicach oczywiście, a na dzień przychodziłyśmy do tego szpitala.
Siedemnastego września zginął mój ojciec, tam, na podwórku tej kamienicy. Upadła bomba, dostał odłamkiem w udo, tak że prawie urwana noga była. Zaraz z Jaworzyńskiej, ze szpitalika przyleciały tam te… Myśmy ze Sławką go niosły z tego podwórka razem, myśmy były takie… I małe jesteśmy, a ona była szczuplusieńka, chuda, i myśmy uradziły ojca, który miał z metr osiemdziesiąt wzrostu, na jakiejś tam płachcie, na parter do jakiegoś tam mieszkania. I tam przyleciały te… Więc on jeszcze żył, ale to było jedno… Jedna rana, jedno mięso. Przyleciały sanitariuszki, zabrały na noszach jego i w tej samej godzinie brat cioteczny mój, który był właśnie tam w tej elektrowni, ale już oni byli tutaj, był ranny tutaj, gdzieś też dostał odłamkiem, i oni obydwaj w tym szpitalu zmarli. Żyli jeszcze może ze trzy, cztery godziny, i ojciec zmarł, i ten Leszek, Leszek Znojek się nazywał. To był ojca siostry syn, oni zmarli. Myśmy ich pochowali na podwórku sąsiednim. Tam sąsiedzi byli na tyle dobrzy, że zbili takie trumny z desek, no i też tak pod ostrzałem, bo ostrzał był od ulicy Polnej, od Pola Mokotowskiego, to takie kule tylko latały czerwone, jak myśmy tych chowali tam do tych dołów, no i oni zostali tam pochowani.
My dalej pracując w tym szpitalu, ostatniego prawie dnia, 30 września była taka… Nie wiem, czy to powiedzieć, bo to taka trochę śmieszna historia. Tam był ksiądz kapelan w tym szpitalu, i ktoś powiedział, że ten ksiądz kapelan strasznie już, ponieważ chodził po tych różnych lochach, strasznie ma brudną sutannę, więc może by jakoś tą sutannę wyczyścić, no i tam ktoś powiedział, że on się tam gdzieś przebierze, tą sutannę nam da, dali nam butelkę benzyny i miałyśmy to czyścić. Był bardzo ładny dzień, taki słoneczny, więc myśmy sobie ustawiły na podwórku tego szpitala krzesełka, bo akurat nie było pracy, i usiadłyśmy trochę, żeby się wygrzać na słońcu. Butelka tutaj stała, czekałyśmy na sutannę, i w tym momencie uderzył granat w środek tego podwórka. Podobno, ja nie wiem dokładnie, ale tam, na tym podwórku był jeniec niemiecki z ręką na szynie, i był chłopczyk, syn jakiegoś lekarza, i zdaje mi się, że oni zostali obydwaj zabici, a tutaj Sławka, schowałyśmy się do jakiejś takiej komórki, patrzymy, Sławce cieknie krew z kolana. Była ranna po prostu, ja ją później przeprowadziłam do nas, do domu. Był taki tam u nas student medycyny, bo to też była nielegalna [szkoła], więc w konspiracji robił medycynę, przyszedł i tak na żywca jej tam wyjmował ten odłamek, ona miała tutaj w kolanie. Ale ponieważ te pociski wszystkie to bywały też zatruwane czasem czymś tam, to ona… Straszny ból był, dostała, a odłamek był malutki, ale ona dostała gorączki, źle się czuła, tak że już potem nie poszła do pracy, no i to był później 1 października i 2 października, koniec, kapitulacja.

  • Jeszcze się zatrzymajmy chwilę na Postaniu, jeśli można. Jak było z lekami w Szpitalu Maltańskim?

W ogóle, jak myśmy jeszcze nawet nie były w tym szpitalu, tylko po tej drugiej stronie Alej, w tamtym Śródmieściu, to też był taki okres, że nam kazano chodzić i szukać, gdzie jest rozbita na przykład apteka czy drogeria, czy coś, i kazano nam zbierać środki opatrunkowe, nawet może i leki do jakichś worków, i gdzieś tam przynosić, bo to było potrzebne, i tak samo pewnie było tutaj. Chyba jednak były jakieś leki, no, bo tam nam dawano i środki opatrunkowe, i jakąś tam watę czy coś, jakieś płyny do przemywania, do czegoś, no więc to wszystko było po prostu zdobywane.
Tak jak zresztą zdobywane było ziarno. Na przykład ja sama chodziłam z plecakami. To była, zdaje się, fabryka Haberbuscha i tam się chodziło całymi rzędami, i tam się brało ziarno, i potem się mieliło, i jakąś tam zupę się gotowało. W każdym bądź razie w tym szpitalu była też jakaś kuchnia, bo wiem, że dostawałyśmy jedzenie, jakąś tam kaszę, no a leki chyba musiały być. Później właśnie pan komendant szpitala, jak już koniec Powstania był, to zasugerował nam, żeby wyjść z Powstania nie jako wojskowi, tylko jako cywile. Widocznie tam były jakieś wiadomości, że może można się nie dostać do obozu czy coś takiego.
  • Czy wiedziała pani jeszcze przed kapitulacją, że Powstanie upada? Czy było wiadomo, co się dzieje w innych dzielnicach miasta?

Może się domyślaliśmy. Muszę przyznać, że ponieważ przechodziłam z tamtej strony Alej i ci moi kuzyni też, brat, i z elektrowni, i to wszystko się znalazło tutaj, koło placu Zbawiciela, to w zasadzie myśmy byli… Trudno powiedzieć ja, bo za młoda byłam, ale mi się wydaje, że myśmy się czuli tacy osaczeni przez Niemców. To już była po prostu taka garstka i nie wiem, czy wtedy nie czułam jakiejś ulgi, żeby to już się skończyło, żeby wyjść, bo ja już tego bombardowania nie mogłam po prostu znieść. Były takie momenty, na przykład jak byliśmy w piwnicy. Nie wiem, czy to bombardowali, to chyba bombardowali Rosjanie już, bo myśmy mieszkali po stronie nieparzystej, czyli dziewięć, jedenaście, trzynaście, pod piętnastym myśmy mieszkali, na 6 Sierpnia, a pod trzynastym, obok była fabryka Tungsram, żarówek. I jak myśmy byli w piwnicy sąsiadującej z tą fabryką, to nadleciały samoloty, mi się zdaje, że to chyba były… Bo przecież kto mógł Niemców wtedy bombardować? Albo alianci, albo Rosjanie. Prawdopodobnie, jak zrzucali bomby… Nie wiem, czy to ktoś będzie jeszcze pamiętał, czy to się gdzieś właśnie… bo mnie to się tak wydaje, że samolot, lotnik pomylił się w rzucaniu bomb o jezdnię, o szerokość jezdni, bo po drugiej stronie 6 Sierpnia były jakieś niemieckie urzędy, już nie pamiętam, jakie, ale w każdym bądź razie były na pewno, i te bomby zamiast lecieć po tamtej stronie, to zleciały po tej stronie, i pod dziewiąty. Zabiło matkę z dwojgiem dzieci pod jedenastym, i pod trzynastym w tą fabrykę Tungsram uderzyło, i wtedy u nas otworzyły się w piwnicy dymniki, pełno tych sadzy, tego wszystkiego, my szybko wychodzimy na podwórko, pełno gruzów już jest, bo w nasz dom też uderzyło, tylko od frontu, w róg. Nie wiem, czy się wtedy nawet zapalił bodajże czy coś, chyba gasiliśmy, nie wiem, czy to było wtedy, w każdym bądź razie były takie, że ja już się strasznie bałam bombardowania, bo dosłownie od pierwszego dnia wojny, kiedy usłyszałam pierwszy huk, jako dziewczynka, to miałam cały czas [lęk], bo przecież w czasie okupacji też było bombardowanie, a w czasie Powstania no to już w ogóle.

  • Wspominała pani o jeńcach niemieckich w szpitalu.

Właśnie, nie wiem, skąd on się wziął.

  • Pamięta pani jakiś kontakt z Niemcami w czasie Powstania?

Nie. Tylko rannych naszych, ale tylko naszych widywałam tam właśnie. Na przykład jeszcze jak byliśmy nawet na Kredytowej, to też gdzieś tam żeśmy szły na takim korytarzu, no, leży na noszach jakiś porucznik, bo mówili, że porucznik „Jacek”, z obciętą równo ręką, ale już nieżywy. Tak że się widziało dużo, okropnie… Albo przy przelatywaniu przez barykady, pod barykadami, przez Aleje Jerozolimskie, gdzie był ostrzał z BGK. Tam przecież była barykada i był podkop, i tam byli tacy, którzy przepuszczali, bo to nie wolno było samemu, tylko wtedy, kiedy tam nie strzelali, to szybko przelatywać. Jeszcze miałam takich dwóch kuzynów, braci ciotecznych, którzy byli też na Starówce. Później to już każdy gdzie indziej po tym, bo ja na przykład wyszłam jako cywil.
Aha, dlaczego przede wszystkim jeszcze, bo Sławka była ranna, ona była chora po prostu, gorączkowała, nie mogła chodzić, i myśmy z tą drugą, Jadzią, zbiły takie prowizoryczne nosze z kijów od szczotek i z koca i myśmy ją wyniosły z Warszawy 2 października. I jej rodzina też szła, bo ojciec zginął, a matka, siostra i kuzynki szły razem z nami jako cywile. Jak żeśmy doszli kawałeczek tam, bo to od Śniadeckich, to od Politechniki kawałek, tam gdzie był szpital Piłsudskiego, to tam nas Niemcy odbierali. Ponieważ ona była ranna, to nie wolno było jej nieść, tylko ją zabrali. Ją zabrali, a myśmy szły dalej. Nie widać było, żeby nas gdzieś tam gonili do pociągu czy gdzieś, tylko normalnie szosą szliśmy wszyscy, cała procesja ludzi. Jakoś tak już się zmierzchało, było ciemno, i zauważyliśmy, że tych żandarmów, którzy stali po bokach i pilnowali, jest tak ich coraz rzadziej, coraz rzadziej, coraz mniej, coraz mniej, i zaczęło być mniej coraz ludzi, bo po prostu na boki gdzieś [uciekali]… My z tą drugą Jadzią poszłyśmy na bok i uciekłyśmy w ten sposób, tak że nie dostałyśmy się do Pruszkowa, do tego obozu, no a rodzina Sławki poszła dalej, bo musieli ją jakoś tam gdzieś znaleźć, wydobyć, i ja już później straciłam z nimi kontakt całkowicie.

  • Jak pani losy się dalej potoczyły?

Dalej losy mi się potoczyły tak, że jak wychodziłam z Warszawy, to mój brat powiedział, że jak by nam się udało jakoś tam wydobyć z tego wszystkiego, to spotkamy się tu i tu, w Boglewicach u Lipińskich. Tam mieszkała jego jeszcze wtedy nie narzeczona, po słowie byli, o, tak można powiedzieć. Tam byłam tylko raz jeden jedyny z nim, oni mieszkali w takim majątku, ich ojciec był ogrodnikiem czy coś, w każdym bądź razie tam raz byłam i on mówi… Ponieważ nie mieliśmy żadnych krewnych na prowincji, to on mówi: „To w razie czego, to tam się spotykamy”. – „Dobrze”. Potem z Jadzią szłyśmy, oczywiście piechotą w różne miejsca, najpierw zatrzymałyśmy się w Gołkowie za Zalesiem, bo tam Sławka miała willę. Oni byli dobrze sytuowani ludzie, mieli willę, więc zatrzymałyśmy się tam. Później poszłyśmy dalej, bo ta koleżanka miała krewnych gdzieś na wsi dalej, więc tam ze mną poszła, i tam ja ze dwa dni czy trzy zatrzymałam się u niej, no i potem już sama idę do tych Boglewic. Nie wiem którędy, gdzie, jak, nigdy tamtędy nie chodziłam przecież, no i idę, a ponieważ człowiek był taki głupi, że nic z tej Warszawy nie wziął, ja w jakichś tam butach, pantoflach, w których chodziłam całe Powstanie, w fasowanej kurtce powstańczej, tam gdzieś miałam w kieszeni tylko tą opaskę biało-czerwoną. Idę drogą, idę, idę, patrzę, z lewej strony wychodzi jakiś Niemiec z ręką zabandażowaną, na temblaku, podchodzi do mnie do drogi, bo zobaczył tą kurtkę i do mnie: Bandit! Bandit! Po niemiecku umiałam tylko parę słów, ze szkoły trochę, ale myślę sobie, no to niedobrze jest. Ale coś mu tam odpowiedziałam, tyłem, tyłem, jakoś się tam wycofałam, no i umknęłam. Potem tam spotkałam jakiegoś woźnicę z wozem, to mnie trochę podwiózł. W każdym bądź razie to był już 8 października, czyli tydzień prawie szłam tą drogą, no, bo to było jakieś ze sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy, no i do nich tam dobrnęłam. Dobrnęłam do nich i tam, na tak zwanym wygnaniu, jak ja to nazywałam, byłam u nich jakiś czas.
Nic nie wiedzieliśmy, co z moim bratem, co z moimi ciociami, co z tym kuzynostwem. Nie wiedziałam, dopóki brat nie napisał z obozu w Niemczech. Jednak oni wszyscy, nawet ciotki moje dostały się do Niemiec, i jeszcze tam, w Niemczech przeżywały bombardowania dodatkowo. Mało tego, że w Warszawie, to jeszcze tam. Tak że ja tam u nich byłam, oni mnie przyjęli, oczywiście, a potem to już spotkałam się właśnie z tą Sławką, bo ona tam… To ona będzie opowiadać tam swoje tamte później po tym, w każdym bądź razie ja się z nią spotkałam i ona mi doradziła jakoś, żeby do tej szkoły jakoś się zapisać, gdzieś dalej się uczyć przecież trzeba. Ona już w Warszawie była i chodziła do szkoły, do gimnazjum. W Zalesiu była taka starsza pani Statkowska, i ona po prostu, to była chyba profesorka, nauczycielka, i ona zorganizowała takie komplety u siebie w willi najpierw. To nas było tam może z dziesięcioro przy stole. Zorganizowała jakichś nauczycieli i tam była ta pierwsza nauka taka po samym Powstaniu, a mieszkałam w Gołkowie właśnie u Sławki w willi sama z myszami, bo tam nikogo nie było, tylko myszy były. Z tej szkoły już później poszłam po wakacjach do liceum handlowego imienia właśnie pani Statkowskiej, bo to ona tę szkołę miała w Warszawie na Emilii Plater, ale tam już ona nie prowadziła [lekcji], tylko była dyrektorką szkoły. Tam zrobiłam jedną klasę, drugą, zrobiłam maturę. Później w Warszawie mieszkałam u ciotki, która już też wróciła, bo przecież wszyscy powracali jednak. Mój brat wrócił, ale dopiero chyba w 1947 roku. Ożenił się oczywiście z tą dziewczyną, tak że jakoś tam się później… On skończył studia, tak że jakoś się później to wszystko poukładało, a ja znalazłam się później trochę w Łodzi, trochę już zaczęłam pracować, nawet tam byłam na studiach, ale jakoś tak mi to nie bardzo pasowało, bo po prostu nie miałam warunków, tak że musiałam i pracować, i uczyć się, i jakoś tam za ciężko mi było, tak że studiów nie skończyłam. To były [studia] ekonomiczne na SGPiS-ie łódzkim, a później moja koleżanka właśnie z tych studiów wyjechała do Szczecina, i po jakimś czasie, w 1952 roku mnie tam ściągnęła i do tej pory jestem w Szczecinie.

  • Proszę powiedzieć, czy w czasie Powstania miała pani kontakt z prasą powstańczą lub z radiem?

Nie.

  • Mówiła pani o księdzu w szpitalu.

O kapelanie. Ale kto on był, jak się nazywał, to nie wiem.

  • Czy oprócz tego księdza, czy w pani otoczeniu istniało życie religijne?

W czasie Powstania, ja wiem, chyba raczej… Raczej nie przypominam sobie, żebyśmy na przykład tam gdzieś do kościoła [chodziły]… Nie, chyba nie, chyba że Sławka będzie pamiętała, bo ja jakoś nie przypominam sobie, nie. Czym innym byłyśmy zajęte, nie.

  • Przy Kredytowej w czasie Powstania wiele się działo. Czy pamięta pani jakieś działania związane z walkami, prowadzone przez żołnierzy akowskich?

Trudno powiedzieć, bo to był taki budynek, gdzie myśmy właściwie urzędowały w podziemiu, a oni byli w budynku, w oknach, tam oni mieli swoje stanowiska z jakimiś działkami czy rewolwerami, nie wiem, co oni tam mieli. Tak że jeżeli, to się tylko spotkałam z jakimś tam rannym żołnierzem, a tak to ich specjalnie… Na przykład Sławka to teraz mi mówiła, jak z nią rozmawiałam, że ona… Mówiłam o tym chłopcu, który był pod gruzami, to że ona widziała, jak on zjeżdżał, to znaczy po prostu na tych gruzach tak jakby, ja tego nie widziałam, a ona mówi, że ona sobie przypomina, że on tak po prostu zsuwał się, że on się tak zsuwał i go przysypało tam, ja tego nie pamiętam. Różne takie momenty się bardziej pamięta, innych się nie pamięta, ale ciężko było, w każdym bądź razie.
  • Jaki był kontakt z ludnością cywilną, jak was traktowano?

Traktowano nas bardzo przyjaźnie, dobrze. Najlepszy dowód, że nawet w tym domu, w którym mieszkałyśmy, jak pracowałyśmy w tym szpitalu, w tym domu na przykład, to moja rodzina, moje ciotki, mój ojciec jeszcze jak żył, to wszystko było zniesione do piwnicy i mieszkali w piwnicy, a my jak nocowałyśmy w tym domu, to takie starsze panie powiedziały, że one schodzą do piwnicy, a wy, jak sobie chcecie, to możecie [spać] u nas na pierwszym piętrze… I myśmy nie w piwnicy nocowały, tylko na tym pierwszym piętrze u tych pań nawet, tak że… Albo najlepszy dowód, ci sąsiedzi, którzy nam pomogli przy pogrzebie, przecież co my byśmy… Myśmy właściwie były same kobiety, bo były trzy ciocie i kuzynka, no i tylko mój brat, co my byśmy młodzi pomogli, a tam jednak oni nam pomogli. Pamiętam, że jak ten pogrzeb był, to po prostu myśmy stali gdzieś pod murem, a ci panowie kopali dół, bo tam po prostu strzelali, wiec nie można było na środku tego podwórka stanąć nawet, bo można było być postrzelonym. Mi się wydaje, że był raczej przyjazny stosunek ludności cywilnej ogólnie. No tam, na tamtej stronie Alej to myśmy się tam specjalnie z ludnością cywilną nie spotykały, ale dopiero tutaj.

  • Czy wśród ludności cywilnej spotkała się pani z mniejszościami narodowymi?

Nie.

  • Czy brała pani udział w koncertach czy w jakichś takich wieczorkach?

Ale kiedy?

  • W czasie Powstania.

Nie.

  • Czy udział w Powstaniu Warszawskim miał wpływ na pani późniejsze życie?

O tyle miał wpływ, że po prostu było mi bardzo ciężko, bo jak sobie teraz pomyślę, gdyby na przykład mój ojciec żył, gdyby ten dom ocalał, no to przecież to byłoby zupełnie inne [życie], inaczej by mi się to życie potoczyło. Jak byłam tam koło Grójca, na tym wygnaniu, jak ja to nazywam, to tam była też kuzynka mojej przyszłej bratowej, ciocia, która miała syna w Warszawie, chyba chodził do szkoły, i ona nie wiedziała, co się z nim dzieje, więc koniecznie go chciała odszukać. Siedemnastego stycznia przecież weszli Rosjanie do Warszawy, a ja z tą właśnie ciocią i z bratem tej mojej przyszłej bratowej, we trójkę wybraliśmy się piechotą do Warszawy – 21 stycznia, czyli już po wyzwoleniu. Po drodze gdzieś żeśmy nocowali i tak jak rodzina moja wychodziła z Warszawy, to nasza kamienica stała, no i ja teraz, przychodzimy tam, na 6 Sierpnia, patrzymy, tylko mury stoją, wypalona jest. Jeszcze ja jak wychodziłam z Warszawy, myśmy mieszkali na czwartym piętrze, jak wychodziłam z Warszawy, to tak mówili: „Jak się wyjdzie jako cywil, nie wolno mieć ze sobą legitymacji”. No bo jak ktoś mnie zrewiduje, Niemcy, to ja tą legitymację włożyłam w łazience do popielnika, do pieca, i jeszcze tak jak przyszłam tam, patrzę, no tak, może jest tam moja gdzieś… Ale nie można było nic odzyskać, ani z piwnicy, bo te wszystkie gruzy po wypaleniu spadły tutaj i zapieczętowały całkowicie te całe stropy, tak że tam nie można było wejść. Tak że ja nic nie miałam kompletnie, wszystko było stracone. Dopiero jak rodzina wróciła, jak się tam gdzieś wyjechały, tam na zachód do Świdnicy ciotki. Tak że mi się wydaje, że na moje życie źle wpłynęło Powstanie, bo inaczej by się potoczyło moje życie, bo przede wszystkim miałam bardzo dobrego ojca, bardzo dobrego, który nas wychowywał, mimo że matki nie mieliśmy, tak że bardzo dobry ojciec i to była ogromna dla mnie strata, ogromna strata, no ale co zrobić, tak się ułożyło życie. Potem, jak już pojechałam do Szczecina, to później wyszłam za mąż, no i zmieniłam nazwisko i tak, dzieci nie mieliśmy, dość późno wychodziłam za mąż, no i tak życie teraz się toczy już, jako starych ludzi po prostu.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Bo ja wiem, wszystkie są złe, wszystkie są złe. Najtragiczniejsze to jest śmierć ojca, bo to na moich oczach się prawie stało. Po prostu to było tak, że spokojnie było, cisza była, więc ci wszyscy panowie, mój brat i ten kuzyn, i ojciec, i sąsiedzi różni, po prostu wyszli na podwórko, stali w bramie z pierwszego podwórka na drugie, w tej bramie stali, i w pierwsze podwórko uderzyła bomba, tak że mojego brata na przykład to odrzuciło zupełnie, ten impet powietrza odrzucił w podwórko i tam tylko po nim się posypały jakieś jeszcze resztki szyb, a ich tutaj… Tam jeszcze jakiś chłopiec był trochę poturbowany, ale lekko, a ci dwaj byli tak ciężko ranni i ja nie wiedziałem, tylko potem wychodzę z piwnicy i ta moja kuzynka mówi: „Wujek jest ranny”. – „Ale gdzie?” – „Tam, w bramie”. Wzięłam Sławkę i chwyciłam jakąś kapę z tapczanu czy z czegoś tam i biegniemy. Biegniemy, no a tam leży ojciec, był przytomny. Mówię: „Tatusiu, co się stało?”. A on mówi: „Nic, nic, trzeba będzie nogę odjąć”. Na tyle był przytomny, że sobie zdawał sprawę, że ta noga jest do niczego, no, ale myśmy tą nogę jakoś [zabrały] i tam właśnie żeśmy zaniosły. Tak że to jest nie do… Po prostu wydaje się, że nie do przeżycia jest, jak dla siedemnastoletniej dziewczyny, bo przecież ja byłam młoda i matki nie miałam, ale jakoś tam trzeba było przeżyć po prostu.
Później myśmy jeszcze, jak już on umarł, to myśmy z bratem poszli, on leżał na takich noszach, i musieliśmy go jeszcze tymi jakimiś tam kanałami, tymi piwnicami przenieść sami tutaj, żeby go do tych trumien włożyć i pochować. Aha, i później nie wiem, jakoś moje ciotki, ojca siostry przyszły z powrotem gdzieś tam skądś, też tam z jakiegoś wygnania do Warszawy i od kogoś się dowiedziały, że nie żyje ich brat, i mało tego, jednej z nich syn, ten właśnie Leszek Znojek, no i one ekshumację przeprowadziły na cmentarz Bródnowski. Ale proszę sobie teraz wyobrazić wrażenie. Dwie siostry, jedna młodsza, druga starsza, ta młodsza wiedziała, że tam jest pochowany jej brat, a bała się tej drugiej powiedzieć, że: „Tam jest twój syn też pochowany”. One tam poszły, i teraz wrażenie tej drugiej ciotki, matki tego Leszka, która zobaczyła krzyż, bo panowie zrobili krzyżyki z napisami, i że ona zobaczyła tam nie tylko swojego brata, ale swojego jedynego syna, osiemnastoletniego. Tak że można sobie wyobrazić taką tragedię, prawda, no ale było więcej tragedii, same tragedie były.

  • Czy z czasów Powstania zapamiętała pani coś, co można by uznać za najlepszy moment czy jakiś moment radości?

Niestety nie.

  • Jak po latach ocenia pani Powstanie Warszawskie?

Z perspektywy czasu muszę powiedzieć szczerze, że nie powinno to mieć miejsca, niestety. Są różne zdania, ale tyle strat, tyle ludzi, tyle młodych, zgruzowana Warszawa, że moim zdaniem tak polityka powinna być poprowadzona wtedy, żeby jakoś doszli do porozumienia tamci z tymi, można powiedzieć, alianci z Rosjanami, żeby nie doprowadzić do takiej tragedii, do takich strat strasznych, bo przecież to aż naprawdę… Ile tam ludzi młodych i ile ludności zginęło, prawda? To jest coś strasznego, i cała Warszawa, mało tego, że jeszcze domy stały, a później oni wszyscy… Bo na przykład tam, u tych ciotek, co mieszkały na Tamce, to mieszkanie ocalało, ale starali się podpalić, bo ona mi później [opowiadała]. Jak wróciły już, to mieszkanie było, jak wróciły, to porozwalane było wszystko i kupa fotografii leżała na podłodze, i te fotografie wybrały te, które tam z naszego dzieciństwa mamy, jak miały po dwa lata, po pięć lat, to tylko to ocalało właśnie u nich, to długi czas. Jak wąchałam te zdjęcia, to czuć było takim jakimś płynem takim, którym były polane, żeby to podpalić, i im się nie udało, i to mieszkanie ocalało, i te zdjęcia ocalały na przykład, no to, to można potraktować jako przyjemną sprawę, że odzyskałam kilkanaście zdjęć z naszego dzieciństwa, które ocalały w ten sposób właśnie, a tak przeważnie wszystko podpalali i potem tak jak naszą kamienicę podpalili – tylko zostały same mury.

  • Powiedziała pani na początku z perspektywy czasu…

Teraz, jako dorosła, stara osoba…

  • Czy to znaczy, że jak Powstanie wybuchało, to inaczej pani myślała o Powstaniu?

Wtedy to jak człowiek był młody, to wiadomo było, że to się szło z energią i z nadzieją na coś. Zupełnie inaczej myśli człowiek, jak ma piętnaście, siedemnaście czy dwadzieścia lat nawet, a niżeli jak ma osiemdziesiąt pięć, i teraz to wszystko sobie przypomina, i myśli, że może byłoby inaczej, gdyby to, gdyby to nie… Tak że przykre to jest właśnie, że taki mam teraz pogląd, że jednak to nie było potrzebne.


Warszawa, 2 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Jadwiga Wanda Góral Pseudonim: „Elżbieta” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Sanitariat Okręgu Warszawskiego AK „Bakcyl”, I Obwód „Radwan”, punkt sanitarny ulica Kredytowa 1 Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter