Jadwiga Wolf „Iga”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Jadwiga Przybylska-Wolf pseudonim „Iga”, z okresu okupacji i przede wszystkim Powstania. Byłam w formacji „Chrobry II”, w szpitalu na Mariańskiej 1. Był to szpital polowy założony w pierwszych dniach Powstania, mniej więcej drugiego, trzeciego. Ale [pacjentami] nie byli tylko Powstańcy, była tam również ludność cywilna. Urodziłam się w czerwcu 1927 roku w Warszawie na Karowej.

  • Proszę coś powiedzieć o swojej rodzinie, jak liczna była?


Jestem z rodziny pedagogicznej, to znaczy moi rodzice byli pedagogami, ojciec był legionistą. W 1917 roku uczył się w słynnej szkole imienia Gomulickiego w Pułtusku. Szkoła ta zasłynęła tym, że została napisana [przez Wiktora Gomulickiego] książka „Wspomnienia niebieskiego mundurka”. W klasie maturalnej był wybuch [popularności] Legionów, [w których był w tym czasie ojciec] – cała klasa maturalna wraz z nauczycielem, wychowawcą, poszła do Legionów. Ojciec między innymi brał udział w bitwie pod Raszynem, w Ossowie, tam gdzie zginął ksiądz Skorupka […].

  • Czego uczyli pani rodzice?


Ojciec uczył historii, geografii w szkole średniej. Był przez jakiś czas kierownikiem, dyrektorem, jak to się teraz nazywa. Natomiast matka [uczyła] przedmiotów humanistycznych, polskiego. Następnie po wojnie uczyła francuskiego, niemieckiego też. Taka była rodzina pedagogiczna. Nasza rodzina składała się z rodziców i nas było dwie. Miałam młodszą siostrę, ode mnie młodszą o trzy lata.

  • Czy spędziła pani swoje dzieciństwo właśnie na Karowej?


Nie... Na Karowej to się urodziłam w szpitalu.

  • Gdzie pani mieszkała jako dziecko?


Jako dziecko mieszkałam bardzo różnie. Ponieważ moi rodzice byli bardzo młodymi ludźmi, poszli do zawodu nauczycielskiego głównie dlatego, że świeżo po wojnie, pierwszej wojnie, w tym zawodzie można było szybko dostać mieszkanie, a mieszkania były tak jak i po drugiej wojnie, ciężka sprawa. Poza tym mieli tą ideę, żeby krzewić oświatę na wsi, więc poszli [pracować na wsi]. Pierwsze prace to były Sochaczew, koło Sochaczewa. Pewnie owałoby taśmy, żeby wymienić, w ilu miejscowościach pracowali, w każdym razie w wielu miejscowościach. To było tak na przykład, że ojciec dostawał awans i z tym awansem się łączyło wyższe uposażenie i lepsze mieszkanie. Tak że przenosili się rodzice do różnych miejscowości. Gdzie spędzałam dzieciństwo? Oczywiście tam, gdzie rodzice mieszkali. Poza tym do szkoły chodziłam bardzo mało, po pierwsze dlatego, że byłam bardzo chorowitym dzieckiem. Właściwie kiedyś obliczyłam, że przed wojną to zaledwie jakieś trzy lata szkolne mogłabym sobie wymierzyć z tego czasu, kiedy chodziłam naprawdę do szkoły. Przeważnie się uczyłam w domu, zresztą uczyłam się nieźle, jak to bywa…

  • Rodzice panią uczyli?


Różnie. Moi rodzice mieli przede wszystkim duże zacięcie społeczne, więc na przykład w różnych momentach mieszkali u nas bezrobotni nauczyciele i oni się poczuwali do tego, żeby zajmować się dzieckiem chorowitym.

  • W momencie gdy wybuchła wojna, byliście państwo w Warszawie?

 

Nie. Gdy wybuchła wojna, mój ojciec był dyrektorem dużej szkoły na Kujawach. Natychmiast, zaraz, pierwsze momenty, bo było niedaleko, jak wiadomo, granicy niemieckiej, więc weszli Niemcy i pierwszą rzecz, którą zrobili, to z tej miejscowości zwołali konferencję dla całej inteligencji, która się sprowadziła do tego, że wywieźli ojca wraz z innymi nauczycielami, z księżmi, kogoś jeszcze, jak to zwykle na prowincji jest, wywieźli do… po prostu zabrali do więzienia.


Ojciec przeżył bardzo ciężkie więzienie w Bydgoszczy i stamtąd został przeniesiony do Inowrocławia, gdzie wcale nie było lżej. Z tego, co ojciec opowiadał, to trudno było, dlatego że grasowali po pierwsze Niemcy, pijani bardzo, gestapowcy bardzo pijani, więc sobie robili takie zabawy, strzelając do tych więźniów. Poza tym było dużo Niemców w ogóle na tym terenie, to znaczy Niemców takich, którzy tam mieszkali, i oni natychmiast zaczynali wyciągać jakieś własne pretensje do tych więźniów. Tak że mój ojciec przeżył to więzienie, był niezwykle dobrego zdrowia i zawsze mówił, że to mu pomogło przeżyć. Przed wojną ważył sto kilo, a jak wyszedł po kilku miesiącach, uciekł właściwie, można powiedzieć z tego więzienia, to nie ważył pełnych sześćdziesięciu kilogramów. To już wskazuje na to, jak tam było.

  • Co panie zrobiły po aresztowaniu ojca?


Nas przede wszystkim wyrzucili z mieszkania i na razie nie wiadomo było, jak to długo wszystko będzie [trwało]. Ale potem w którymś momencie ktoś życzliwy mojej matce powiedział, że ojciec już nie żyje, że jest rozstrzelany. Nawet ktoś taki, kto twierdził, że widział na własne oczy tę egzekucję i żebyśmy uciekali z tego terenu, dlatego że za kilka dni pójdziemy do obozu. Wtedy moja matka, bardzo energiczna zresztą, zorganizowała stamtąd wyjazd. Wyjechałyśmy stamtąd oczywiście prawie bez niczego i przyjechałyśmy do Warszawy, bo w Warszawie mama miała rodzinę.

  • Gdzie się panie zatrzymały?


Właśnie tutaj było tak, że to było też… Może to nie jest takie zrozumiałe, ale dla nas, dla tych dzieci to było bardzo ciężkie. Moja siostra miała dziewięć lat, ja nieco więcej, dwanaście, i tutaj nie było takiej możliwości, żebyśmy wszystkie z matką mieszkały razem, tylko każdą osobę ktoś przytulał. Ja gdzieś indziej mieszkałam, moja siostra jeszcze gdzie indziej, mama też i tak było do Bożego Narodzenia.
Przyjechaliśmy tutaj w październiku może, już zimno było. Boże Narodzenie też jeszcze byliśmy w Warszawie, w tą straszną zimę, straszną i głodną, a potem moja matka zdecydowała pojechać do dziadków, którzy mieli mająteczek... koło Pułtuska... na Kurpiach! Taki mały mieli [majątek] i moja mama wymyśliła, że pojedziemy do dziadków. Jechaliśmy przez tak zwaną zieloną granicę. Nie pamiętam zupełnie, czym dojechaliśmy chyba do Wyszkowa, w każdym razie to była jeszcze miejscowość tuż przy granicy i potem trzeba było przejść przez tą granicę, przejechać, przeważnie przejść. Na zielonej granicy złapał nas patrol niemiecki, zawieźli na posterunek, na którym ileś czasu przesiedzieliśmy. Ale moja mama była energiczna mimo wszystko i poza tym znała świetnie niemiecki, piękny niemiecki, literacki, matka była urodzona w Dorpacie i zachwyciła… Był jakiś dowódca posterunku, myślę, że jemu się bardzo nudziło na takim odludziu, więc sobie ucinał rozmowy z moją mamą, zachwycał się jej językiem, może nie tylko językiem, ale i urodą, bo mama była dość przystojna. Po całym dniu siedzenia na tym posterunku dał nam sanie, konie, […] woźnicę i pojechaliśmy do dziadków, puścił nas po prostu wolno.
Siedzieliśmy u dziadków w tą straszną zimę, ta zima 1939–1940 była okropna, bardzo dużo śniegu było i mrozu. Tam przyszedł mój ojciec, może to był marzec, jeszcze był duży śnieg, przyszedł ojciec, który to z Inowrocławia przez pomyłkę [został wypuszczony z więzienia]. Wyszedł dlatego, że w Inowrocławiu, w tym więzieniu było dużo Niemców, niektórzy z tych Niemców nazywali się Przybylscy i był w tym więzieniu też jakiś Przybylski, prawdopodobnie z rodziny folksdojczów i rodzina zaczęła się starać o jego zwolnienie. Na zasadzie, że ci Niemcy byli pijani, poza tym Przybylski to jest trudne nazwisko dla Niemca, w każdym razie wyczytał: „Przybylski!” Mój ojciec był pewien, że idzie na rozstrzał i powiedzieli mu, że może wyjść, ale ma co drugi dzień czy co dzień przychodzić się meldować. Tam, nie wiem, była chyba już jakaś organizacja, bo się ojcem bardzo zajęli. Przede wszystkim go odrestaurowali co nieco, gdzieś spędzał u jakichś ludzi ileś czasu, dwa tygodnie, zdaje się. Bardzo rozsądnie go karmili, żeby się nie rozchorował, i jak on już zebrał siły, to piechotą przyszedł na Kurpie. Piechotą szedł, tylko nocami, i spał w jakichś stogach w dzień, albo w jakichś stodołach, albo gdzieś w lesie, a nocami szedł i przyszedł właśnie do tych dziadków.
U dziadków jeszcze ojciec był jakiś czas, niedługi czas i mama, już była organizacja jakaś działająca, zwróciła się do odpowiednich osób i oni zorganizowali transport ojca przez granicę, bez dokumentów oczywiście, bez niczego. Transport wyglądał w ten sposób, bardzo mądrze, że w niedzielę w jakiejś wsi, gdzie przez wieś przebiegała granica, to w niedzielę rodzice przebrani za chłopstwo pojechali saniami z wszystkimi [mieszkańcami] w dwójkę koni zaprzężonych do kościoła i tak oto było. Ojciec przyjechał do Warszawy, tutaj się nim opiekowała trochę organizacja, trochę znajomi.
Mieszkaliśmy już wtedy [na Tamce 4]. ale tylko rodzice przyjechali do Warszawy, a my u dziadków jeszcze zostałyśmy. Potem mama nas zabrała do Warszawy, ale to było na jesieni, już na jesieni 1940 roku. Dostaliśmy takie pomieszczenie, pokój, na Tamce, Tamka 4, gdzie był przedwojenny dom dla akademiczek, a podczas wojny zrobili dom dla wysiedlonych, dla uciekinierów i chyba właśnie głównie dla nauczycieli, ale nie jestem pewna, bo tam byli chyba nie tylko nauczyciele. Mieszkaliśmy w jednym pokoju…

  • Zaczęła pani naukę w Warszawie?

 

Zaczęłam naukę, tak. Najpierw zaczęłam chodzić do jakiejś średniej szkoły, bo przed wojną zdałam do pierwszej klasy gimnazjum (zawsze szłam wcześniej, jak to dziecko nauczycielskie). Zaczęłam naukę, były takie szkoły otwarte, bo nie było w ogóle szkół oficjalnie, więc to się nazywało, że to jest szkoła jakaś zawodowa, handlowa czy coś takiego. W takiej szkole były przedmioty handlowe, ale oprócz tego były normalne ogólnokształcące. Tajnie były komplety, to trochę później się zorganizowało. Ale mnie się nie podobało w tej szkole, więc krótko tam chodziłam i potem zaczęłam się uczyć na kompletach. W ogóle już od samego początku, od 1940 roku, 1939 właściwie, jednak to nauczanie szło już, dzieci się uczyły.

  • Zetknęła się pani z działalnością konspiracyjną?


Nie wtedy jeszcze, trochę później, mniej więcej w 1942 roku. Na razie to było takie, że koleżanka mi mówiła: „Słuchaj, możesz przenieść coś z tego miejsca na tamto”. Umawiało się przeważnie na ulicy i dawała mi jakąś paczkę, przenosiłam tą paczkę z jednego miejsca na drugie, nic nie wiedząc. „Tam będzie czekał taki ktoś, kto będzie w berecie”.
Potem chodziłam na tajne komplety na ulicę Bagatela, to była Szkoła Roszkowskiej... to przed wojną było liceum, może prywatne, nie wiem nawet dobrze. Tam chodziłam i zrobiłam małą maturę na tajnych kompletach. Komplety były bardzo różnie, [między innymi w szkole] Roszkowskiej i Popielewskiej. To [było] na Bagateli. Lekcje się odbywały oczywiście tak jak to na kompletach, w niedużych grupach, po kilka osób czasami i chyba nigdy więcej nie przekraczało jak maksimum siedem, osiem osób, ale przeważnie było trochę mniej. [Zorganizowane były] na ósmym piętrze i na to ósme piętro chodziło się, co bardzo dobrze mi na całe życie zrobiło, dlatego że praktycznie do piątego piętra nie jeździłam windą, dużo, dużo lat już miałam i nie jeździłam windą, tylko chodziłam. Chodziło się, dlatego że istniało niebezpieczeństwo zatrzymania w windzie, na przykład jak przyszli Niemcy – stale się było na to przygotowanym, że mogą przyjść Niemcy. Lekcje miałyśmy na ósmym piętrze, potem miałyśmy lekcje na Flory, to jest obok Bagateli, w prywatnym mieszkaniu. Na religię, pamiętam, chodziłam do kościoła Zbawiciela, gdzie właściwie mało było religii, a dużo innych rzeczy, jakaś wymiana gazetek i tak dalej. Tam zrobiłam tak zwaną małą maturę w 1943 roku.

  • Czy pani rodzice również uczyli na kompletach?


Tak, ojciec zaczął poza kompletami uczyć w szkole powszechnej. Matka nie uczyła w szkole, tylko uczyła trochę na kompletach.
Zrobiłam małą maturę i po zrobieniu małej matury poszłam do liceum na ulicę – ona się inaczej teraz nazywa – to było na Gęstej, na Powiślu, do sióstr urszulanek szarych […]. One prowadziły komplety i nie tylko komplety, bo jednocześnie była też praca konspiracyjna. Na Gęstej zrobiłam jedną klasę.


Oprócz tego, że się uczyłyśmy, tą pierwszą klasę licealną, to było takie szkolenie społeczne z ramienia organizacji. Myśmy pomagali, jeździło się i zajmowało się na przykład dziećmi ludzi, którzy siedzieli w więzieniach albo w oflagach. Następnie w ogóle się chodziło, bo była jakaś pomoc i przed tym trzeba było obejrzeć, jak mieszka, w jakich warunkach mieszka jakaś rodzina oficera, który jest w oflagu na przykład albo w obozie. Właśnie ten rok taki był. Następnie w 1944 roku pojechałam na obóz jako opiekunka.

  • W którym miesiącu?


W lipcu […]. Jako opiekunka. Miałam być pomocnicą wychowawczyni, ale coś się stało z tą wychowawczynią i dostałam dużą grupę, bardzo nieszczęśliwą, ponieważ to była grupa [braci], były rodzeństwa, chłopaki, chłopcy, ale było to tak na przykład, że był duży brat i mały. Bardzo ciężko jest zorganizować taką grupę. Wszystkie były dziećmi rodziców, którzy siedzieli gdzieś po więzieniach, po oflagach. Kolonia ta była w Świdrze i byłam tam miesiąc właśnie jako opiekunka.

  • Czy jeszcze przed Powstaniem wróciła pani do Warszawy?


Tak, oczywiście. Wiadomo było, że będzie Powstanie, więc trzeba było wrócić. W ostatniej chwili dostaliśmy sygnał, żeby szybko zlikwidować ten cały obóz i żeby przetransportować wszystko do Warszawy, więc chyba dwudziestego dziewiątego likwidowaliśmy obóz i się przerzucało to wszystko… Tylko wtedy chodziła kolejka wąskotorowa i tą kolejką właśnie przetransportowaliśmy, likwidowaliśmy. Wtedy jak już dzieci zostały wysłane do Warszawy, to myśmy... pracownicy jeszcze tam byli, likwidowali i przyszli do nas już z oddziałów ze wschodu. Kiedyś wieczorem przyszli do nas, wypytywali się: „Kto? Co? Jak?”. To już były pierwsze oddziały, które szły na Warszawę. Potem oni się wstrzymali i cofnęli, jak wybuchło Powstanie. Przyjechałam dzień przed wybuchem Powstania do Warszawy z tymi transportami, z tym wszystkim. Co dalej? Potem był wybuch Powstania, co było fantastyczne.

  • Miała pani przydzielone miejsce zbiórki?


Miałem przydzielone, ale w rezultacie to nie wyszło, bo poszłam do szpitala, [to znaczy] najpierw nie do szpitala – na punkcie sanitarnym byłam najwyżej dwa dni, a potem z tego punktu od razu [przeszłam] do szpitala na Mariańską 1.

  • Została pani przydzielona do szpitala, czy miała pani przygotowanie sanitarne?


Tak, bo byłam po kursie. Ten kurs to w ogóle miał właściwie szereg odchyleń, bo na przykład przez jakiś, zresztą krótki czas, byłam w domu Boduena na Nowogrodzkiej, gdzie miałam małe przeszkolenie zajmowania się dziećmi. Oczywiście potem społeczne przeszkolenia na temat, jak trzeba opatrywać rany, jak to, jak tamto, jak bandażować, co robić, to wszystko miałam za sobą.

  • Jak pani zapamiętała samą godzinę „W”?

 

Zapamiętałam, ale boję się, że się rozpłaczę, jak zacznę mówić, to może lepiej nie. Byłam wtedy w domu rodzinnym i wiadomo było, że piąta godzina to będzie godzina „W”. Oczywiście wszyscy byli przekonani – może nie wszyscy, ale ja każdym razie tak – że to będzie jakaś bardzo krótka historia. Jakieś zapasy się robiło, ale te zapasy miały być na kilka dni, a nie tygodni, a tym bardziej miesięcy. Godzina „W” była, można powiedzieć, wspaniała. Mieszkałam na pierwszym piętrze od ulicy, więc natychmiast były wywieszone wszystkie… w domach pojawiły się flagi biało-czerwone, ludzie stali na balkonach, płakali. W ogóle czuło się jeszcze przedtem, nim była godzina „W”, piąta godzina, to przed tym czuło się właściwie takie… coś się czuło na ulicy, ruch jakiś, ludzie się dokądś spieszyli, wszyscy byli podekscytowani, podminowani.

 

Potem, pamiętam, byłam na balkonie i chyba wieczorem tego dnia poszłam na punkt, który był niedaleko, i byłam na punkcie wypadowym, tak to się nazywało. To jest punkt sanitarny, który miał zmobilizowaną jakąś ilość opatrunków, środków i tak dalej. Pierwszy mój wypad był taki, że ktoś przybiegł i powiedział: „Trzeba nosze i sanitariuszki na plac Grzybowski”. Pobiegłam z jakąś dziewczyną, jakiś opatrunek trzeba było zrobić i przyniosłyśmy tego [rannego]. Do dzisiaj nie rozumiem, jak mogły dwie dziewczyny młode przynieść dorosłego człowieka na noszach, a nie szło się ulicą wyasfaltowaną, tylko po różnych gruzach, ale człowiek wtedy zdobywa jakieś [niezwykłe] siły. Przyniosłyśmy na punkt opatrunkowy takiego człowieka, żołnierza. Charakterystyczne było, że miał buty z cholewami (taki żołnierz z konspiracji) i coś podobnego, jakby wojskowego. Pamiętam, że niosłyśmy od placu Grzybowskiego jakoś przez Bagno i trzeba było przechodzić przez… bo nie szło się przecież ulicą, tylko się przechodziło jakimś przejściem i to było właściwie najtrudniejsze, żeby z tym człowiekiem, który nie mógł iść, przedostać się jakąś dziurą.
Potem z tych pierwszych dni zapamiętałam tragiczne widoki – to już nie było może 1 sierpnia, tylko może drugiego, chyba tak – mianowicie [zapamiętałam] leżącą dziewczynę przed kościołem na placu Grzybowskim. Ona leżała i miała poduszkę, na której trzymała głowę, a tutaj była cała wystawiona na obstrzał i w ogóle nic ją nie chwytało, mimo że kule się sypały. To mi zostało w pamięci chyba prawie na całe życie.

  • Już od drugiego dnia Powstania była pani w szpitalu?


Tak, drugiego dnia już zaczęliśmy organizować. Ktoś przyleciał i powiedział, że potrzebują sanitariuszek w szpitalu na Mariańskiej. Był apel, żeby przynosić oprzyrządowania do tego szpitala, więc ludzie znosili łóżka, pościel pewnie i tak dalej. Od drugiego dnia [tam byłam], róg Mariańskiej i Pańskiej, pracowałam na drugim piętrze.

  • Proszę opisać, jak wyglądała codzienna praca w warunkach powstańczych.

 

Czy ja wiem, czy to można powiedzieć, że to był szok. Nie, chyba. Pamiętam takie rzeczy, które były rzeczywiście straszne, koszmarne, ale to nawet nie było w tym pierwszym dniu. Przede wszystkim w pierwszych dniach liczyło się, że to jest wszystko krótko, że to się skończy oczywiście, że zwyciężymy. Moje pierwsze dni były takie, że miałam ileś łóżek, pół sali czy coś takiego do mnie należało, to był mój [fragment], i miałam bardzo ciężko rannych. Jeden ranny był w głowę […] i cały czas okropnie krzyczał i okropnie klął, w straszny sposób. W życiu nie słyszałam takich słów, jak on rzucał. Potem następny ranny był nieprzytomny, miał kulę w płucach i przestrzał przez płuca, z wysoką temperaturą i właściwie się uważało, że on jest na straty. Potem, z takich co bardziej pamiętam, następny ranny był bez ręki, z urwaną ręką, ale trzeźwy, przytomny. Następnie była taka wieśniaczka, która urodziła dziecko, i ten poród odbierałam. Można sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Martwe dziecko się urodziło i ona też po pewnym czasie zmarła.
Jak to wyglądało? Praca w szpitalu stale się jeszcze organizowała, ale jeszcze były jakieś leki, była woda, potem już i tego nie było. Tak że było życie… Był wielki entuzjazm chyba.

 

  • Jak długo trwał ten entuzjazm? Pierwsze kilka dni czy dłużej?


Nie, dłużej. Myślę, że wielka fala entuzjazmu to była jednak chyba dwa tygodnie.

  • Pomimo tego, co pani widziała, nie przychodziło zwątpienie?


Nie wiem, trudno mi mówić za innych ludzi, ale na przykład ja byłam dość głęboko przekonana po dwóch tygodniach, że się nie wyjdzie z tego. Właściwie to nie ma większego znaczenia, czy się jutro zginie, czy jeszcze za tydzień. Potem już było bardzo kiepsko z jedzeniem, bo z początku to było co jeść, to jeszcze jakoś można było i rannych nakarmić, a potem to już nie bardzo było co jeść.

  • Jak było organizowane jedzenie, skąd?


Tego nie wiem.

Z początku wydawali jakieś obiady, jakieś jedzenie wydawali, a potem to nie wiem.

  • W późniejszych dniach, gdy już jedzenia nie wystarczało, pamięta pani…


Były na przykład ziarna pszenicy czy czegoś, melasa… można było gdzieś… w zależności od tego, poszli jacyś Powstańcy i zdobyli coś tam, przytaszczyli do tego szpitala. Jakiś czas były różne kasze… O! Konia [zdobyto], nie wiem, skąd ten koń był, do dzisiaj nie wiem, skąd ten koń. Sprowadzili konia i nikt nie potrafił go uśmiercić. Pamiętam, jak strzelali do niego i jak on na zamkniętym podwórku się kręcił, ale wreszcie go ubili i przez jakiś czas była konina twarda, bo nie było odpowiednich warunków, żeby to gotować.
Myśmy, to znaczy personel, w każdym razie ja, to się stale chodziło niedojedzonym, niedospanym oczywiście… Właściwie to trudno powiedzieć, jak to wyglądało, jak dyżur, a nie dyżur, przecież nie było takiej dobrej organizacji. Właściwie każdy był w szpitalu, bo chciał.

 

  • Jaka atmosfera panowała wśród rannych? Czy toczyły się rozmowy na temat tego, co się dzieje w Warszawie?

 

Nie wiem, nie potrafię na to uczciwie odpowiedzieć. Myślę, że to zależało też od tego, w jakim stanie był ten ranny, bo byli tacy ranni, co przychodzili odwiedzać go jacyś, rodzina jakaś, a byli tacy w tak ciężkim stanie, że właściwie on czekał, czy przeżyje, czy nie przeżyje.

  • Czy w tym szpitalu znajdowali się też cywile?


Tak, miałam pierwszy poród, który odebrałam w swoim życiu. Właśnie była jakaś wieśniaczka, która przyjechała po coś, już nie pamiętam w tej chwili po co, do Warszawy i zastało ją Powstanie, [potem] gdzieś ją wyciągnęli spod gruzów i ten poród się odbierało. Lekarze też byli oczywiście w tym szpitalu, przecież nie tylko same takie smarkate jak ja. Ten poród – przyszła lekarka, która ten poród zaczęła odbierać. Ona zresztą też nie była ginekologiem, ale była lekarzem. W którymś momencie ją wezwali do jakiegoś [rannego], na dół musi zaraz zejść, bo tam coś. Ona poszła i sama zostałam z tym porodem. Dziecko urodziło się martwe i ona też zmarła, ta położnica. To była jakaś wieśniaczka, która przyjechała po coś do Warszawy, kupić sobie coś pewnie przed porodem czy coś, nie wiem. W każdym razie gdzieś ją spod gruzów wyciągnęli. Tak że trochę cywilów było.

Mało tego, jako ciekawostkę powiem, że mieliśmy trzech Niemców.

  • Ale czy to byli żołnierze?


Tak.

  • Opiekowała się pani nimi?


No a co?

  • Czy nie miała pani w sobie sprzeczności?


Miałam, nie tylko ja, ale przychodzili inni Powstańcy – wyciągał rewolwer i mówił: „Co, ty tutaj szkopów będziesz pilnować?!”. Tak że byli tak i tak.

  • Ale czy oni leżeli razem na sali?


Leżeli razem na sali, ale właściwie w odizolowaniu, bo ten szpital był na ulicy Mariańskiej, budynek stoi do dziś. To znaczy on został odremontowany, bo został zniszczony, jedno piętro zwalone chyba albo więcej, dobudowany i tam jest przychodnia. Część przychodni jest przychodnią dla kombatantów, a część przychodnia specjalistyczna.

  • Jak ci Niemcy się zachowywali, będąc w polskim szpitalu?


Bali się, cholernie się bali. Jeden był Ślązakiem, więc on coś niecoś rozumiał po polsku. Zresztą w trakcie jednego z bombardowań, już później, to oni podobno uciekli na dach, a tak to się w ogóle nie ruszali, [mówili], że nie mogą. Ich złapali, potem ponoć ich rozstrzelali, bo dawali sygnały.

  • Uciekli z tego szpitala na dach?


Na dach tego szpitala, jak przyleciały samoloty niemieckie, i dawali jakieś sygnały. Jeden był na pewno ze Śląska.

  • Nie rozmawiała pani z nimi?


Rozmawiałam, pamiętam, nawet w swoim pamiętniku mam zapisane ich nazwiska, jeden był Schroeder, a dalej nie wiem. Jeden trochę mówił [po polsku]… ten ze Śląska właśnie.

  • Jaki oni mieli stosunek do pani, osoby, która się nimi opiekowała?


Trudno powiedzieć, jaki stosunek, przecież nie pluli na mnie… Udawali, że są grzeczni, a tak jak naprawdę potem to się ponoć okazało, że jeden z nich był z SS i ich ponoć ustrzelili, ale przy tym nie byłam, tylko tak mówiono, że zostali rozwaleni.

 

  • Czy pamięta pani momenty poza dyżurami, czy był czas wolny?


W zasadzie życie moje poza pracą w tym szpitalu… przecież żadnego towarzyskiego życia nie było. Przyszedł na przykład mój brat ranny, z tyfusem, z barykady na Woli, przyszedł do moich rodziców. To było wtedy, kiedy jeszcze dom mój stał i kiedy w ogóle się nie mieszkało w piwnicy, rodzice nie mieszkali w piwnicy. Co mogę powiedzieć? Chyba dwa razy przemieszczałam się na Powiśle, dlatego między innymi w którymś momencie powiedziałam, że zaprowadzę moich rodziców i siostrę na Powiśle, na którym to Powiślu moja siostra zginęła.

  • Proszę opowiedzieć, jak to się stało.


Co?

  • Że pani siostra zginęła.


No poszliśmy na to Powiśle. Ponieważ powiedziane było, że będzie szturm, jest szykowany szturm Niemców i cały ten rejon, w którym w schronach ludzie siedzieli, prawdopodobnie zajmą Niemcy. To było gdzieś w połowie, więcej niż w połowie sierpnia. Ponieważ w naszym domu ukrywały się dwie Żydówki, były przyjęte przez rodziców, to padł taki strach, że jak wejdą Niemcy, to oczywiście rozwalą wszystkich, którzy jeszcze zostali, za ukrywanie Żydów. Poza tym było już zniszczone mieszkanie rodziców, zresztą i tak już w tym mieszkaniu nie bardzo się instalowali. Wtedy powiedziałam: „Chodźcie na Powiśle, na Powiślu jest spokój”. Bo byłam na Powiślu, chodziłam. Dlaczego chodziłam? Ponieważ w którymś momencie część lżej rannych pacjentów ze szpitala [na Mariańskiej] została przetransportowana na Powiśle do szpitala na Konopczyńskiego, który był polowym szpitalem, w szkole. Tam dawniej była szkoła. Chodziłam, byłam tam. Po pierwsze byłam z nimi, jak ich przetransportowywaliśmy, bo takie powiedzenie, że oni zostali przetransportowani, to jest chyba niejasne. Przecież nikt nie wsadził ich ani na samochód, ani na furkę, ani na nic. Po prostu ci, którzy mogli się jako tako poruszać, to się ich ciągnęło, taszczyło przez gruzy, przez różne przejścia, przez obstrzał i tak dalej. W związku z tym chodziłam na Powiśle. Wydawało mi się, jak przyszłam pierwszy raz, że tam jest oaza spokoju. W związku z tym namówiłam moich rodziców. Tu już było wszystko zniszczone, zwalone, tylko w piwnicy się siedziało, nie było ani wody, ani niczego, żeby przejść na Powiśle.
Poszliśmy na Powiśle i tam był klasztor sióstr Urszulanek, do którego to klasztoru chodziłam po małej maturze do pierwszej licealnej. W związku z tym miałam zaprzyjaźnione siostry i wiedziałam, że one przyjmują ludzi, którzy nie mają się gdzie podziać. Tam zataszczyłam całą moją rodzinę z siostrą, z babcią. Jedną noc spędziliśmy, było spokojnie. Po tej jednej nocy siostry powiedziały, że trzeba się wynosić, ponieważ obstrzał jest w tej chwili wzmożony od Schichta. To jest budynek, ocalał chyba – przy moście Śląsko-Dąbrowskim był duży budynek. W tym budynku byli Niemcy, to była twierdza niemiecka i był silny obstrzał i prawdopodobnie zostanie tutaj atak przypuszczony, w związku z tym trzeba wyjść z tego klasztoru. Właśnie w związku z tym, że przed chwilą przyszłam, rano, to mówię: „To ja was przeprowadzę”. Myślałam, że przejdziemy czymś w rodzaju kanałów, można było przejść przez podwórka i tak dalej, kanałami. Ale nie można było przejść, dlatego że nie puszczali ludności cywilnej, więc zarówno moja siostra, jak i rodzice, nie wchodzili w rachubę i babcia (jeszcze mieliśmy babcię), żeby ich przepuścili do kanału, do wejścia. W związku z tym mówię: „Ja niedawno przyszłam górą, to idziemy górą”. Wyszłam z bramy, żeby rozejrzeć się, jak wygląda przedpole. Wyszłam i trzymałam moją siostrę z tyłu za rękę i prawdopodobnie jak wyszłam, z budynku Schichta dojrzeli, że jest jakaś głowa, rusza się, [ktoś idzie] z Schichta na Dobrą. Puścili serię, upadł w barykadę granat i odłamek uderzył moją siostrę w skroń, tak to było. Myśmy wtedy już weszli w kanały, można było już [przejść], jakoś puścili i ponieważ wiedziałam, że na Konopczyńskiego jest szpital polowy, bo na Konopczyńskiego byli niektórzy z moich rannych, tam ich przetransportowałam, to do tego szpitala. Ale przyszło bombardowanie i moja siostra zmarła, nie doczekała. Zresztą prawdopodobnie i tak by jej nic nie pomogło, bo musiałaby mieć trepanację, a były takie warunki... Na stole leżał pacjent, tu miał rozpruty brzuch, jak weszłam, i ten lekarz, który to robił, mówi: „Niech siostra mi tu pomoże”. Mówię: „No dobra, to zaraz”. Ale w tym momencie przyszedł obstrzał i temu pacjentowi nie trzeba było już nic pomagać, bo nasypało się gruzu do jamy brzusznej. Moja siostra też zmarła.

  • Czy państwo się zatrzymali w tym szpitalu polowym wtedy? Również pani rodzice?


Nie, było już ostre bombardowanie w szpitalu.

  • Gdzie się państwo zatrzymali?


To jest pytanie, na które dość trudno odpowiedzieć. Bo zatrzymali to znaczy – co? Gdzieś poszli, dali łóżko, dali jeść? Nic takiego nie było. Ponieważ ten atak został przypuszczony, moi rodzice byli w ogóle nie do życia, kompletnie, nie nadawali się zupełnie do niczego, więc w rezultacie chcieliśmy jakoś zabezpieczyć ciało mojej siostry, że może później się pochowa. Ojciec zaczął kopać na skwerku, wykopywać coś, żeby postawić coś. Przedtem jeszcze ojcu udało się gdzieś skrzynkę [kupić] (to nie była trumna, ale to była skrzynka, gdzie można było to ciało włożyć) za coś, za jakąś mąkę może czy inną kaszę, nie wiem już. W tą skrzynkę to ciało zostało włożone i nie udało się na tym skwerku, na którym mój ojciec kopał jakąś dziurę, nie udało się tego przetransportować, bo był obstrzał cały czas. Nie tylko, że był obstrzał, tylko w ogóle nie puszczali ludzi, więc zostawiliśmy w tej skrzynce to ciało, w jakimś garażu na ulicy Konopczyńskiego.
Gdzie my byliśmy? Wiem, że na ulicy Pierackiego przy Szczyglej byliśmy. Gdzieś się siedziało, pewno na ulicy. U kogoś? Nie. Trochę wody było, to była duża sprawa.

Potem przyszli Niemcy, po dwóch dniach może, nie wiem, i wyrzucili nas, wypędzili na ulicę, pędzili, gnali nas Nowym Światem. Pamiętam z tego czasu zwalony krzyż przy kościele Świętego Krzyża, ten krzyż, gdzie jest napisane sursum corda, leżący taki. Gruzy. Po tych gruzach nas pędzili do kościoła Świętego Wojciecha na Wolskiej. Przed tym kościołem rozdzielili nas, tą grupę jakąś, więc wybrali mężczyzn oddzielnie (byliśmy przekonani, że na rozstrzał ci mężczyźni), a starcom, kobietom, dzieciom kazali wejść do tego kościoła. Wpędzili nas do kościoła Świętego Wojciecha, gdzie było bardzo ciasno, po czym przyszło może dwóch Niemców z tłumaczem i powiedzieli, że jesteśmy w tym kościele i teraz oni przyszli, będą minować kościół, bo będzie wysadzony w powietrze, więc żebyśmy się modlili czy coś takiego. Ale nie było właśnie żadnej reakcji, nie było na przykład jakichś krzyków, nic. W ogóle ludzie byli tak otępiali, że trudno to sobie wyobrazić. Już nawet sobie teraz nie mogę wyobrazić, wiec wszyscy tak to przyjęli. Za chwilę oni wyszli, zamknęli kościół, przyszła jakaś ekipa i zaczęli jakieś… wyglądało, że zakładać lont, świdrowali, wiercili, zakładali i znów nam powiedzieli, że teraz wysadzą nas w powietrze. Wyszli, zamknęli wszystko. „To się módlcie” – przez tłumacza oczywiście. Był jakiś wstrząs, ale powiedziałabym, byle jaki. Za chwilę oni przyszli znów i powiedzieli, że źle był lont założony, ale drugi raz będzie założony. Tak było trzy razy.

 

Po tych trzech razach nas pognali dalej do Pruszkowa. W Pruszkowie była selekcja tych, co na wywóz do pracy. Jakoś się udało matce chyba, za jakieś obrączki czy za coś, za jakieś tego typu rzeczy [przekupić tych, którzy selekcjonowali], że przeszliśmy. Pytaliśmy się, który transport idzie z którego toru (a kilka dni byliśmy w Pruszkowie, było koszmarnie), [który] do GG, gdzie idzie. Żeby nie było, że wywożą do Niemiec albo do obozu.
Weszliśmy w jakiś transport, były to wagony bydlęce załadowane ciaśniutko, wszyscy stali i jechaliśmy ileś czasu. W którymś momencie zatrzymał się pociąg w Skierniewicach, uchylili trochę drzwi, ale tak, że ciężko było się przedostać człowiekowi, chyba że bardzo chudemu. Przychodzili z RGO, wodę nosili, chleb jakiś, coś takiego, coś nosili. Wychyliła się blisko drzwi uchylonych, podeszli i powiedzieli: „Macie Powstańców jakichś? Powstańców macie?”. Ponieważ był mój brat cioteczny, więc mówię: „Tak, jest”. Podali mi opaskę Czerwonego Krzyża, powiedziała: „Niech założy na ramię, zaraz przyjdziemy”. Zabrali go. To byli akowcy, [którzy] zorganizowali taką pomoc.

 

  • Wie pani, dokąd został zabrany?


Został zabrany przez organizację dokądś. Oni od razu podbiegli za chwilę, dali koszyk z napisem Czerwony Krzyż i tą opaskę z czerwonym krzyżem przedtem mu dali, żeby założył sobie na ramię. Wypchnęło się go przez tą dziurę i gdzieś go przetransportowali na wieś. Tam go odhołubili, on był chory, miał tyfus, ranny był i go odrestaurowali.

Myśmy pojechali dalej. Już nie pamiętam, gdzie się zatrzymywał pociąg, w każdym razie przywieźli nas do Paprotni, to jest na linii przed Sochaczewem chyba. W Paprotni wysiedliśmy i znów następny obóz pod gołym niebem, ogrodzone pastwisko dla bydła. W Paprotni to było kiedyś miejsce, gdzie moi rodzice pracowali, więc zaczęli się interesować, dali znać do jakiegoś nauczyciela i jakoś on nas wyciągnął z tego obozu.

  • Nie wie pani, jakim sposobem się to udało?


Nie wiem. Myślę, że im dalej, to było już lepiej. Myślę, że za jakieś… Nawet nie wiem, czy rodzice jeszcze mieli jakieś kosztowności. W każdym razie byliśmy tam, ale wcale nie było tak jakoś sensownie. Dostaliśmy przez RGO, na wsi, mały, bardzo kiepski domek, który był częściowo zrobiony, częściowo niezrobiony. Takie szpary były, że prawie można było rękę przesadzić na wylot. Mieszkaliśmy w jednej izbie z bardzo miłymi, sympatycznymi ludźmi, też z Warszawy, przez ileś czasu. Mój ojciec już zaczął uczyć dzieci chłopskie, za tą naukę dostawał a to jajka, a to coś, a to tamto, jakieś jedzenie.
Poza tym się okazało, że mieliśmy w Sochaczewie dużo… nie tyle znajomych, bo znajomych też, ale przede wszystkim byli tam ludzie, którzy byli winni mojemu ojcu pieniądze, których notabene, jak się znaleźliśmy w takiej ciężkiej sytuacji, to różnie było ze zwrotem. Dlatego że ojciec mój (cofnę się do tego momentu przedpowstaniowego jeszcze), żeby jakoś zarobić na utrzymanie rodziny i w ogóle żeby mieć co jeść, to oprócz tego, że dostał coś od jakiegoś kolegi, który szkołę powszechną prowadził, to jakieś lekcje miał, a przede wszystkim papierek, to jeszcze jeździł i handlował. Na rowerze jeździł do miejscowości podwarszawskich i woził różne rzeczy. A to jakieś mydło, a to jakieś guziki czy inne pętelki. Tam ludzie mu byli winni pieniądze, ale niestety nie wszystkie pieniądze oddali, jak zobaczyli, że jesteśmy w takiej ciężkiej sytuacji. Trzeba wiedzieć, że nie było wielkiego entuzjazmu, że Powstanie zostało zrobione. Nie było tak, że wszyscy byli zachwyceni tym, wcale nie, wprost przeciwnie. Pewni ludzie uważali, że warszawiakom się w głowach przewróciło i zrobili Powstanie i tak dalej. Wiadomo, Warszawa to inteligencja, a różne układy były i różne zawiści.

  • Spotykała się właśnie pani później, już po upadku Powstania, właśnie w tych miejscowościach z negatywnymi wypowiedziami na ten temat?


Tak, nie tyle ja, co [rodzice]… Przeważnie siedziałam w tej chałupie, bo się rodzice bali, już bądź co bądź miałam szesnaście lat, więc rodzice się bali, żebym się gdzieś nie pętała przecież. Ale były takie historie.

 

  • Czy wrócili państwo całą rodziną do Warszawy?


Tak. Bez mojej siostry.

  • Czy pani z wróciła rodzicami?


Wróciliśmy. Jak tylko weszli Rosjanie, to myśmy na piechotę stamtąd siedemdziesiąt kilometrów wyruszyli skoro świt. Doszliśmy do Włoch pod Warszawą. Główny cel powrotu był, żeby pochować moją siostrę, bo ona została w garażu na ulicy Konopczyńskiego. Ale to już nie należy do Powstania, a to było koszmarne, bo myśmy szli na piechotę jednego dnia – tyle człowiek może. Przyszliśmy do Włoch, to pamiętam, że miałam bąble na piętach. Jak zdjęłam buty, to takie bąble prawie że większe jak ta pięta. Potem poszliśmy właśnie tam. I tam, na Konopczyńskiego i w tym garażu, w którym została moja siostra w skrzynce, była koszmarna rzecz. Był obstrzał zza Wisły i część różnych granatników trafiła [w ten budynek]. Ta siostra leżąca w skrzynce, zjechały deski, którymi to było przykryte, deski, które były przybite na wierzchu, ciało było uszkodzone i wyglądało to koszmarnie.
Poza tym wcale nie było łatwo wyciągnąć z garażu całej tej skrzyni, bo garaż był tak, że trzeba było do góry to wyciągnąć. Gruz był na wysokości pierwszego piętra, więc trzeba było to w górę wyciągnąć, a nie mieliśmy żadnych urządzeń, tylko własnymi rękami, tak że to było bardzo straszne.

  • Proszę powiedzieć, jakie miała pani wrażenia z Warszawy, przechodząc przez Warszawę w styczniu. Jak to wyglądało?

 

Po pierwsze, wodę trzeba było nosić nie wiadomo z jakiej odległości albo coś do jedzenia kupić, to na Pragę chodziłam piechotą. A wrażenie... Kiedyś wracałam z Pragi, coś kupiłam, coś mi się udało i szłam, siedemnaście lat miałam […], mróz był, a samemu to był strach iść, więc usłyszałam jakieś odgłosy i dołączyłam się do tego. Był to patrol polsko-rosyjski, wojskowy patrol i szłam z nimi razem, bo to zawsze niby bezpieczniej. Koło mnie Rosjanin szedł, jak zdjęłam rękawiczkę, żeby wytrzeć nos, to on spojrzał tak na mnie z boku i mówi: „No, z takimi białymi rączkami – po rosyjsku – to myśmy na latarniach wieszali”. Takie miłe były wrażenia. Poza tym ci ludzie z Powstania byli stale dyskryminowani.

  • Gdzie państwo zamieszkali po powrocie do Warszawy?


Mieszkaliśmy przez pewien czas w mieszkaniu mojej cioci, siostry matki, które to mieszkanie ocalało, ono było na Woli. Niemcy siedzieli... taka kolonia była na ulicy Bema, to jest boczna [ulica], tam były domy urzędnicze pobudowane. Tam mieszkaliśmy. Dom wcale nie był zniszczony, ale oczywiście był bez szyb, był bez ogrzewania, bez wody, bez wszystkiego, ale był dach nad głową.

Tam się zatrzymaliśmy, mieszkaliśmy przez pewien czas, a potem mój ojciec dostał jakiś przydział czy coś takiego, żeby organizować szkolnictwo poza Warszawą. Nie mieszkaliśmy przez pewien czas w Warszawie w ogóle. Właściwie to chyba nie bardzo chcieliśmy. Właściwie to była jedyna idea, żeby przyjść do Warszawy po to, żeby pochować moją siostrę.

  • Czy pani ukrywała później swoje uczestnictwo w Powstaniu?


Na pewno specjalnie nie chwaliłam się tym. Poza tym jeszcze było coś innego. Robiłam w Inowrocławiu maturę, był chłopak z [Powstania], który też robił maturę. Nigdy nie mówiliśmy o tym, nie ze strachu, tylko po prostu się nie chciało mówić. Chciałam wyjechać z Warszawy i w ogóle jak najdalej, bo wydawało mi się, że trzeba to wyrzucić, że inaczej człowiek zwariuje po tym, co widział, co przeżył.
Jedno z tragicznych wspomnień podczas Powstania to było, jak mi na rękach dziewięcioletnie dziecko zmarło, bo ona miała urwaną nogę, w ciężkim stanie była, z temperaturą i ona mówiła: „Bajkę mi opowiedz”. Wzięłam ją na kolana, siedziałam z nią i opowiadałam jej bajkę. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że śpię i że chyba przez sen mówię, ocknęłam się i stwierdziłam, że ona nie żyje, że ona już zaczyna sztywnieć. W ogóle takie różne rzeczy to jest jednak dla młodej dziewczyny – jakby nie patrzeć na to, to nie jest zabawa.

  • Chciałabym, żeby pani jeszcze powiedziała na koniec o pamiętnikach swojej siostry.

 

Co mogę powiedzieć? Że zostały opublikowane dwadzieścia lat po tym, jak matka odkryła te pamiętniki. Myśmy nie wiedzieli, że ona pisze. Dziewczyny piszą pamiętniki, w każdym razie pisały, nie wiem, czy teraz piszą…

  • Jaki okres obejmują te pamiętniki?


1942 rok. I jeden zeszyt gdzieś zawieruszył się. Nie wiem, nie było go, ona nosiła w swoim chlebaczku te zeszyty i właśnie mama znalazła po śmierci. 1942, kawałek 1943 i 1944 od początku Powstania, kilka dni przed śmiercią.

  • Gdzie zostały opublikowane? Nie tylko w Polsce.


Nie tylko w Polsce. Było tak, że moja mama spotkała panią, która ją namówiła na opublikowanie, bo ja to w ogóle z dala byłam od tych rzeczy. Mówiąc szczerze, dopiero przeczytałam te pamiętniki siostry też wiele lat po… Nie byłam w stanie tego ani czytać, ani w ogóle mówić na ten temat. W ogóle nie rozmawiałam z nikim o Powstaniu. Mama spotkała dziennikarkę i ona właściwie mamę namówiła, ponieważ ona miała też takie ciężkie przeżycia z dziećmi. Ona urodziła bliźniaki, na Pawiaku będąc i przez dłuższy czas było to ukrywane, bo inaczej to Niemcy by zamordowali te dzieci, więc póki nie można było znaleźć jakiejś możliwości, żeby te dzieci wynieść, to ona symulowała ciążę. Ona matkę namówiła na to, żeby mama spróbowała to opublikować, i ona pomogła w dużej mierze mamie opublikować. A te bliźniaki, to kilka lat temu był taki prezydent, nie Warszawy, ale Pragi […], Jasio Rutkiewicz, taki rudy i to właśnie jest jeden z tych bliźniaków.

  • W jakich krajach ukazały się te pamiętniki?


Jak się ukazały? Mama opublikowała nie pamiętnik jako taki, tylko ta dziennikarka właśnie wyciągnęła kawałki i było czasopismo, które się nazywało „Polonia”, ono wychodziło w kilku językach na Zachód. Było po angielsku, po francusku, po włosku, jeszcze nie wiem w jakim, chyba szwedzki jeszcze był. Z tej „Polonii” do matki zwracali się niektórzy ludzie, że oni są zainteresowani wydaniem tego. Pierwsze zgłosiło się wydawnictwo we Włoszech i pierwsza książka wyszła we Włoszech. Włochy, Francja, Włochy chyba miały dwa wydania, Francja chyba też. Następnie robiła mama starania, żeby po angielsku to wyszło, żeby w Stanach, ale jakoś nie wychodziło. Następnie w Skandynawii, w Danii. To chyba wszystko. A teraz w Niemczech.

  • Japonia.


O, Japonia, tak. Japończyk był tutaj, on się tym zainteresował i wydali. Następnie teraz w Niemczech, a w Niemczech mama robiła starania, nawet znalazła jakąś tłumaczkę, ale po prostu nie można było znaleźć wydawcy. Jak to ta tłumaczka powiedziała: „Nie ma w tej chwili klimatu”. To prawda była. Tak i tyle.

  • Ale obecnie ta książka została wydana w Niemczech?


W Niemczech, tak. Została wydana i ma dobrą prasę. Na przykład takie wzruszające nawet były momenty... Bo byłam kilka razy w Niemczech, na promocjach, zawsze to ma większą wartość, jak prawdziwy człowiek, siostra jest dotykalna, mierzalna. Bardzo ciekawe były promocje, spotkania, w ogóle oni to świetnie przygotowali, ciekawie, naprawdę wzruszająco.
Na przykład to było gdzieś pod Bremen. Podszedł do mnie jakiś pan, bo ja wiem, mnie trudno ocenić teraz wiek, ale on… aha, on powiedział: „Jak się wojna skończyła, to ja miałem dwa lata”. Mówi: „Wie pani, ale ja tu przyszedłem, przeczytałem książkę i chcę panią, w imieniu narodu niemieckiego, za to przeprosić”. Niektóre rzeczy, wreszcie niereżyserowane, były naprawdę wspaniałe, jak na przykład po skończonym przedstawieniu tej książki, gdzie było trzech lektorów, którzy czytali urywki, było to inscenizowane, ilustrowane muzyką chopinowską, ta pierwsza część, przedpowstaniowa, a powstaniowa ilustrowana muzyką [typu] „Marsz Mokotowa” i tak dalej, tymi piosenkami powstańczymi. Było to bardzo pięknie przygotowane i skończyło się to, cisza jest. Bo z reguły po skończonym tym [przedstawieniu] zabierałam głos, kilka słów mówiłam i mówiłam, że jeżeli ktoś coś chce, proszę bardzo, postaram się odpowiedzieć na pytanie. Cisza, cisza jak makiem [zasiał], w ogóle nikt nie oddycha, więc myślę sobie: „No co, nie zrozumieli czy co?”. Wtedy podchodzi do mnie pani jakaś, lat nie wiem ile, ale w każdym razie nie dwadzieścia, bardzo wzruszona i mówi: „Proszę pani, nikt nie zabiera głosu nie dlatego, że nikt nie ma pytań, tylko dlatego, że wszyscy są bardzo wzruszeni”. Tak że takie odbiory rzeczywiście bardzo wspaniałe. Ten pan, o którym mówiłam, to on mówi: „Ja przyszedłem... Miałem dwa lata, jak się skończyła wojna, ale ja przyszedłem panią przeprosić za to wszystko”.


Warszawa, 15 marca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Jadwiga Wolf Pseudonim: „Iga” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter