Jan Tadeusz Skórzyński „Szkot”

Archiwum Historii Mówionej

Jan Tadeusz Skórzyński, powstaniec Warszawy, urodzony 23 czerwca 1925 [roku] we Francji, mairie de Saint Vallier; pseudonim „Szkot”, Batalion „Golski”; [stopień] kapral. Jak wychodziłem, to kapral... Nie wiem... Wiedziałem tylko, że w książce jest napisane, że kapral, to znaczy musiałem [ten stopień] dostać. Nie wiedziałem nawet, kiedy to dostałem. [Gdy przysłano mi dokumenty z czasów niewoli, bo chciałem się zapisać do partii ZBoWiD, więc przysłano mi notatkę z nazwiskami i imionami oraz numerem jeńca wojennego 222-163 oraz stopnia kapral, a ja leżąc w szpitalu, nie wiedziałem, kiedy dostałem awans].

  • Pan się urodził we Francji. Jak do tego doszło?

[Mnie na świecie nie było, gdy byłem starszy, słyszałem, że ojciec wyjechał za chlebem, później ściągnął mamę i brata]. Ojciec szukał pracy. Były wyjazdy, zapisał się i wyjechał do Francji do pracy. Wujek też tam był, tylko został dłużej, a ojciec wrócił wcześniej, zwolnili [go] wcześniej. Wrócił do Warszawy, bo tu miał siostrę, tak że zamieszkali [razem. W 1929 roku była w Europie bieda i Francja sto osób wydała do Polski]. Ojciec miał kurs samochodowy skończony we Francji, a później tutaj tak się załapał, że prowadził stację benzynową. Polminu nie było jeszcze, tylko obsługiwał tę stację. Miał proces odsprzedaży i tam żeśmy zamieszkali. [Stacja benzynowa była na posesji, ja ją często obsługiwałem. Stacja była pompowana ręcznie. Jeden raz w tygodniu przyjeżdżała cysterna i spuszczała pięćset litrów do pojemnika. Często ja przychodziłem, by przyjąć benzynę. Po spuszczeniu benzyny do pojemnika dowożący zakręcił i zaplombował. Ta pompa była wewnątrz podwórka, a nie na zewnątrz, przy ulicy. Z ulicy nie była widoczna. Korzystali wszyscy kierowcy, którzy garażowali, czy stacjonujące w garażach z kanałami i centralnym ogrzewaniem autobusy, które przewoziły z Warszawy do poszczególnych miast i miasteczek codziennie. Natomiast autobusy Agrilu przywożące mleko spoza Warszawy również korzystały z benzyny, bo benzyna Stomil była tańsza i kosztowała jeden litr 58 groszy. To pamiętam do dziś! Garaży małych było czterdzieści dwa, a dużych sześć].

  • Gdzie Pan mieszkał w Warszawie przed wojną?

[Przy Młocińskiej numer 5, Powązkowskiej numer 10 vis-à-vis drugiej bramy cmentarza Powązkowskiego]. Ostatnio przy Okopowej 33. Były garaże i dwie oficyny. Myśmy w tych oficynach mieszkali. Dobrze nam się powodziło, bo do szkoły chodziłem. Od czwartej [do] szóstej [klasy] była szkoła powszechna. Skończyłem tę szkołę w czerwcu w 1939 roku. Pierwszego września wojna i do szkoły dalej nie mogłem iść, bo gdzie? Zlikwidowali wszystkie gimnazja, nie ma nic.

  • Miał Pan rodzeństwo?

[Tak. Brata Eugeniusza, urodzonego w 1923 roku w Polsce i siostrę Cecylię urodzoną w 1926 roku we Francji]. Brata w czerwcu w 1944 roku na Pawiak zabrali. Jak Niemcy później zajęli Warszawę, to te garaże [też] zajęli. [zabierali wyprodukowane części oraz towar do wyrobu]. Było czterdzieści sześć [mniejszych] garaży i sześć dużych. Tam była kolumna samochodowa niemiecka i obsada... Trzeba było im miejsce zrobić i przesunęli nas dwa domy dalej, [w kierunek Hrubieszowskiej]. Tu miałem pokój z kuchnią, a tam dali nam pojedynczy – przy Okopowej 27. Mieszkałem przecież akurat vis-à-vis mojej sympatii, bo [wcześniej] byłem troszeczkę dalej. [Alinka mieszkała przy ulicy Przyokopowej 24 vis-á-vis mojej bramy numer 27]. I do Powstania pracowało się różnie...

  • Co Pan robił w czasie okupacji?

Początkowo pracowałem w Związku Spółdzielni [Rolniczo-]Handlowej. Centrala była na Moniuszki 10, a magazyny mieli na Prądzyńskiego, na Siarczanej, na Towarowej, Grzybowskiej... Jako goniec pracowałem. Musiałem iść do pracy, bo by mnie do Niemiec wywieźli. Miałem szesnaście lat. Popracowałem [niecałe] dwa lata i sobie myślę: „To żaden interes”. Grosze się zarabiało. Porozmawiałem z personalną na Moniuszki 10, czy jakbym dostał gdzieś inną pracę, prywatną, to nie byłoby problemu... kiedy będą mnie szukać, żeby mi powiedziała, żeby mnie nie zabrali. Powiedziała: „Dobrze, niech pan się zwolni. Jak coś będzie, to pana powiadomię, żeby pan był u nas”.
Później pracowałem prywatnie. Różnie było. Kaszankę żeśmy robili... Był jeden taki masarz, czarny, robił kaszanki, kiełbasy... Po roku czasu się przenieśli na spirytus. Na spirytus, nie bimber, tylko czyściutki spirytus. Pracowałem u nich przez dwa lata. Kupę forsy ten szef zarabiał, bo spalone magazyny z cukrem kupował za grosze. Później przetwarzało się to na alkohol, na spirytus, to kupę „bemów” zarabiał. Zarabiałem wtedy u niego pięćset złotych tygodniowo! A moja matka… Jeszcze brat żył i siostra… U Philipsa pracowali (bo to było po drodze) i zarabiali we trójkę sto złotych razem. Tylko że mieli tam jeszcze kartki na chleb, na coś... na ciuchy [im] czasem dawali, a ja nie miałem nic. Ale miałem pięćset złotych tygodniowo! To była różnica! Tak żeśmy wytrwali do Powstania...

  • A tata co robił?

Tata zginął w 1939 roku. [W czasie wojny, 23 września].

  • Jak zginął?

Na wojnie... Był ranny i zginął. [Dostał parę odłamków od pocisku artylerii. Zmarł w szpitalu wojskowym, na rogu ulic Chałubińskiego i Koszykowej].

  • Poszedł na wojnę, tak?

Tak. [Nie powołano go]. Na Koszykowej róg Chałubińskiego był szpital wojskowy, MON-owski i tam... Nie wiedziałem, że ojciec tam jest. Skąd mogłem wiedzieć? Później jeszcze brat pojechał, starszy był... Pojechał, a mój ojciec nie żył, bo dostał jakieś trzy odłamki. A moja młodsza siostra się wyleczyła, miała kość spod obojczyka wyrwaną i zaszytą.

  • Jak tata miał na imię?

Henryk.

  • Był w wojsku? Jaki miał stopień wojskowy? Brał udział w obronie Warszawy, tak?

Nie, nie. Był w obronie Warszawy, ale nie był jako pierwszy kandydat, tylko [został powołany,] jak już resztki brali. Tak się przechował. Cztery dni przed zakończeniem wojny zginął.

  • Siostra też była ranna w 1939 roku?

[W tym samym dniu co ojciec]. Była ranna, bo pocisk upadł na podwórko. Akurat tam przechodziła i dostała w obojczyk. Dołek taki ma... Znaczy [miała], już zmarła... Tragedia, bo wyszła za mąż i przy porodzie umarła. Akuszerki wina, bo wyjęła, odebrała ciążę, a część zostało [w łonie. Dostała wewnętrzną gangrenę i dziecko jej też zmarło. A jej mąż po pochowaniu żony i córki zastrzelił akuszerkę i siebie].

  • Ale to już było po wojnie?

Po wojnie zaraz. W Będzinie wtedy mieszkali. Akurat byłem w niewoli, jak tam byli. Później wyzwolili, to mieszkali konkretnie tam, a ja, jak wróciłem z niewoli...

  • Zaraz dojdziemy do niewoli. Czy należał Pan do konspiracji w czasie okupacji?

Tak jest. W 1942 roku, 15 maja złożyłem przysięgę. Szef mówi, żebym wybrał [kolegów]. Dobra, to [wybrałem] pięciu kolegów. (Miałem [ich] więcej, ale [wybrałem] takich, co się liczyli jako żywe chłopaki, nie takie lalu-lalu.) Później żeśmy spisali dane, przyszedłem do domu. Przysięgę żeśmy składali u mnie w mieszkaniu.
Później mieliśmy różne ćwiczenia w terenie, poznaliśmy granaty, pociski, wszystkie karabinki. Jak, przypuśćmy, rozebrać zamek? [Dowódca] nam dał zamek mauzerowski i w domu żeśmy się uczyli sami. Najpierw mnie nauczył rozbierać i składać; bo te ruskie, to raz dwa, nie ma problemu, a mauzery [to] były trochę skomplikowane zamki. Rozebrać było łatwo, tylko gorzej złożyć. Ale na pamięć się nauczyłem. Później tych moich pięciu kolegów też nauczyłem, żeby każdy wiedział. Pamiętam te granaty, „sidolki”, nie „sidolki”, takie zaczepne, obronne, F1 mieliśmy. Tak że trochę w lesie, w czołgach, podchody takie... Wyjeżdżaliśmy czasem za Warszawę trochę, po cichu, do lasku gdzieś i poćwiczyliśmy trochę, jak można było. I tak do 1 sierpnia... 31 lipca poszedłem jeszcze do mojej sympatii... [Pożegnałem się ale nie mówiłem gdzie znikam i kiedy].

  • Jak z tą sympatią? Pan ją poznał w czasie okupacji?

W czasie okupacji, w 1942 roku ją poznałem. [Mieszkała naprzeciw mnie. Jeszcze chodziła do szóstej klasy].

  • Gdzieś obok mieszkała?

[Tak]. Mieszkała [pod] dwudziestym czwartym, na parzystych numerach, a ja mieszkałem [pod] trzydziestym trzecim, pięćdziesiąt metrów było [do niej]. Jak mnie stamtąd Niemcy wyrzucili (bo koszary zajęła ta kolumna samochodowa), to mnie przenieśli tu. Mieszkałem prawie vis à vis.
W domu narożnym przy Okopowej i Hrubieszowskiej [był] taki duży skład. Sprzedawali siano, żyto, owies... Sprzedawali tak dla oka tylko, a pod tym dużym sklepem produkowali części do Stenów (broń). W czerwcu na początku, 1 czy 2 czerwca, jak jeden z tych pracowników odwoził części, to go gdzieś złapali i zauważyli części broni do Stenów. Dali mu pewno [tak] porządny wycisk, że nie wytrzymał i sypnął widocznie.
Kiedy przyjechał z tymi Niemcami szukać [broni], to nie wysiadł, tylko jechał Karolkową do Hrubieszowskiej. Wysiedli w połowie i później szli pieszo, trzydzieści, czterdzieści metrów. Ci, co w tym sklepie sprzedawali, jeszcze mogli go zauważyć, bo przechodził koło sklepu, jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów drogą i dopiero tu szedł. Tak prowadził. Mógł od razu wprowadzić, przez sklep nawet, a tak okrążył, żeby tamci mogli jeszcze uciec.
Stałem przed bramą akurat i przechodzi jakiś facet. Mówi: „Panie, schowaj się pan, bo Niemcy idą”. Ja taki ciekawski, mówię, że trzeba zobaczyć. Troszkę się wycofałem, patrzę z winkla. Wychodzi facet w kapeluszu, w długim płaszczu. Schowałem się i zaraz... On mnie zauważył i biegiem za mną! Wpadłem do domu, drzwi otwarte zostawiłem i stanąłem za drzwiami, bo gdzie mam uciec? Matka i siostra były w domu, więc Niemiec wpadł, zobaczył, że są tylko dwie osoby. Wpadł do drugiej klatki, do drugich drzwi (a tam już okna na ulicę wychodziły), patrzy, że nie ma i zrezygnował ze mnie. Patrzę: wchodzą na to podwórko, obstawiają całe podwórko. Ja [byłem] przy oknie, a on przed oknem stał i tak trzymał broń ten Niemiec, że jedną ścianę podwórka całą [obserwował]. A tam [na podwórko] czterech czy pięciu wpadło. Złapali tego, który miał klucz od warsztatów (przez firanki tak z daleka widziałem, bo Niemiec stał tyłem do mnie). Patrzę: prowadzą go do dozorcy, bo na parterze. Tylko słyszę: „bach, bach, bach!”, młócą go. Krzyczy: „Rany Boskie!” – i zemdlał. Na podwórko wpada dziewczynka. Jeden z [nich] (po cywilnemu byli zawsze), mówi: Wo ist Wasser? Ona mówi: „Tu jest woda” (tam był kran). Naciągnęła wody, słychać, bo to było dziesięć metrów tylko i chlust! Oprzytomniał i znów go tłuką. [Tak] go zbili, że znów zemdlał.
Później klucze wzięli i ten sprzęt wynosili. Samochód ciężarowy przyjechał i wynosili rurki, blachy stalowe, wszystko... ten materiał, który był gotowy. Kto tylko się pokazał, tego wyprowadzali na ulicę, kładli plecami pod murem. A ja za tym oknem stoję. Dwie godziny pewno stałem, jak to wozili. Trochę byłem w strachu, bo jak mnie złapią, to koniec. Mieszkam tutaj... żeby nie było problemu…
Wywieźli to wszystko, a moja matka z moją siostrą pracowały u Philipsa. Mówię: „Niech mamusia wyjdzie, zamknie i już”. Matka wychodzi, mówi: „Philips Werk idzie”. Arbeit geht. Matka patrzyła, czy on do pracy idzie, ale on nie poszedł [za mną] do pracy tylko do mojej sympatii. [Mama później zawróciła i poszła do mojej sympatii]. Na parterze mieszkała i przez firanki patrzyli, cały obraz mieli, kogo wynoszą. Matka patrzy, czy mnie nie wyciągną stamtąd. Modliła się i ta dziewczynka się modliła... Wszyscy się modlili, bo jak mnie wyciągną, to koniec. Ale jakoś wyjechali. Poczekałem. Spokój. Matka przyszła, otworzyła, byłem blady jak ściana.
Wyszedłem z domu i już do domu nie wróciłem, tylko u kolegów spałem. Co tu będę... Oni przyjadą, wiem, że przyjadą... Przez parę dni (może cztery, pięć dni) kontrolowali cały ten rejon. Jak jechała buda, to dwóch Niemców leżało na błotnikach przednich, z lewej i z prawej strony, z pistoletami. Kolega, który mieszkał w tym domu (jego ojciec był niby właścicielem całej posesji), zobaczył, że jedzie buda. Zrobił w tył zwrot (a miał już chłopak dwadzieścia lat) i w nogi im! Miał do bramy budynku trzydzieści, czterdzieści metrów. Nie zdążył dolecieć. Podjechali i od razu go zastrzelili. Dostał w tętnicę, padł... upływ krwi i koniec. Zanim pogotowie przyjechało, to już z niego ze dwa litry krwi uciekło. I umarł... Taki fajny chłopak był, Zygmunt Samborski.
Tymczasem mój brat z kolegą, sąsiadem byli w domu. (Brat był starszy ode mnie ze dwa lata.) Tam sobie ćwiartkę wypili. (Jak ja tam pracowałem, to zawsze miałem deputat, dobry spirytus.) Wyskoczyli przed bramę zobaczyć, gdzie jest [Zygmunt]. Zobaczyli, że tu niewesoło, to poszli w lewo. I byliby poszli, ale tam, gdzie mieszkałem poprzednio, dwa domy dalej była ta kolumna [żołnierzy]. Niemiec, wartownik stał i powiedział: Zurück – z powrotem. Jak z powrotem, to akurat do budy. Wszystkich na budę zabrali i ślad po nich zaginął.
  • Zaginął ślad po bracie?

Tak, po bracie i po tym koledze. Wiem tylko, że byli na Pawiaku, ale nic więcej. Ślad po nich zaginął. To było 4 czerwca, przed Powstaniem miesiąc czasu, półtora. [Stamtąd, gdy zaczęło się Powstanie, wyjścia już nie było].

  • Pamięta Pan tę zajezdnię tramwajową? Ona działała cały czas w czasie okupacji?

Tak jest! Tam była remiza cała. Na Młynarskiej, róg Wolskiej to było. [To nie była zajezdnia, tylko elektrownia, która dostarczała energię dla tramwajów. A cała zajezdnia była na ulicy Młynarskiej, obok Wolskiej].

  • Miałam na myśli tę zajezdnię, gdzie jest teraz muzeum, przy [ulicy Przyokopowej].

Tak! To była elektrownia. Pracowała, wytwarzała prąd. Ten ogród, park, który jest teraz – tam była składnica opału. Na zimę parę wagonów przywieźli. Mieszkałem właśnie na wprost tych opałów, a moja sympatia troszeczkę dalej. Tak żeśmy przetrwali do Powstania Warszawskiego.
Już 30 [lipca] dwa worki broni, którą mieliśmy u siebie z kolegą, brałem na rikszę (była taka riksza elektryczna i my spirytus razem rozwozili). Kolega siadał na tych workach z bronią, trzymał pistolet za pazuchą, a ja tą rikszą [jechałem]. Miałem wtedy pistolet, visa... Dostałem zadanie: zawieźć [broń] rano, na godzinę siódmą, pod gmach Politechniki. Tam będzie na mnie czekał facet. Riksza była elektryczna, nie pedałowa, jak jechałem [ulicą] 6 Sierpnia (teraz tej ulicy nie ma, zmienili nazwę) i jechał przede mną niemiecki samochód ciężarowy, to go mijałem. Zdziwił się, że ja tak... Riksza ciągnęła siedemdziesiąt na godzinę! Zajechałem tam. Widzę, że jakiś facet chodzi przed gmachem głównym Politechniki. Tak sobie spacerował z [ulicy] 6 Sierpnia na Noakowskiego. Mówię [do kolegi]: „Ty tu siedź, a ja pójdę, zapytam się tego faceta...”. Podchodzę. Tak żeśmy się umówili, że jak będzie widział, że riksza jedzie o odpowiedniej godzinie, to zapali sobie papierosa. [Jak] będzie palił, to już będę wiedział, że to jest ten. Widzę: chyba pali papierosa. Podchodzę do niego: „Przyjechaliśmy”. Mówi: „Wiem, żeście mieli przyjechać, ale troszeczkę za wcześnie. To chyba będzie jutro albo pojutrze. Tak że musicie pojechać z powrotem”. Myślę: „Cholera... To niebezpiecznie”. Jakby ktoś [nas] zatrzymał, to by nas od razu zmietli, zobaczyliby, że tam broń... Był taki bębenkowiec, stary mauzer, nie, stary vis, jakieś przyrdzewiałe Parabellum. Było kilka [rodzajów] broni palnej, granatów. Ale przejechaliśmy z powrotem bez żadnych [kłopotów].
Zawieźliśmy to z powrotem. To był 31 lipca rano. Myślę sobie: „To w takim razie już jutro się zacznie”. Poszedłem do mojej sympatii. Mówię: „Alinka, mam do ciebie prośbę”. Ona [mówi]: „Co?”. – „Daj mi na pamiątkę jakieś zdjęcie”. – „Na co ci zdjęcie? Przecież masz mnie zawsze”. – „Nie, nie, kochanie. Jak będę miał czas wolny, chwilę, nie będę ciebie widział, to przynajmniej sobie na zdjęcie popatrzę, porozmawiam”. Dała mi zdjęcie i na drugi dzień już mnie nie zobaczyła, bo poszliśmy. Mieliśmy [zbiórkę] na godzinę piętnastą z minutami, w kotłowni. Była taka duża kotłownia. [Na terenie Politechniki].

  • Gdzie? Na jakiej ulicy?

Na Politechnice, 6 Sierpnia róg Noakowskiego. [...] Naprzeciwko, na 6 Sierpnia był szpital Piłsudskiego. Tam Niemcy urzędowali. Myśmy musieli obserwować, czy nie zrobią jakiegoś wypadu, bo to było pięćdziesiąt metrów do nas.
Myśmy [byli] w bibliotece [i] obserwowali przez okna. Mój kolega jeden zginął, ale nie z mojej drużyny, [to] najważniejsze. Taki był… Przyszedł i do okna… Poleciał! Przed bramą [szpitala] był bunkier [koło] szpitala, miał taką lukę... [Niemiec] zobaczył go w oknie i bach! Chłopak poszedł! Później patrzę – niosą go. To wariat, cholera! Jak mnie zmieniał czasem, to też tak – łuu! Mówiłem: „Gdzie idziesz, pod okno?!”. Jak można pod okno iść, jak dwadzieścia metrów [dalej] jest Niemiec na obserwacji? Przecież on tam też patrzał. Facet chyba zginął. Nie wiem, ja go tam nie widziałem. Ale widziałem, jak go na noszach nieśli. I tak żeśmy jakoś się rozeszli.
Walka była... Czasem się dziwię, że [przeżyłem], bo mam w powiece górnej odłamek od „goliata”. Niemcy nie mogli dać rady i zaczęli na gmach Politechniki puszczać „goliaty”. Wyjechali koło szpitala czołgiem, lufę opuścili i [w] ten mur, [który] był w ogrodzie, strzelili i dziurę zrobili, wywalili. Czołg zawrócił z powrotem, tyłem się schował do tej dziury i wypuścił „goliata”. Pierwszy raz to widziałem. Myśmy byli [na terenie Politechniki, w głównym bloku] na parterze, ale widzimy, obserwujemy, bo to było pięćdziesiąt, osiemdziesiąt metrów [od nas]. Patrzymy – coś jedzie, taki mały czołg, wysokości [ma] może jakiś metr dwadzieścia. W Muzeum Wojska Polskiego jest [taki „goliat”].
Były dosłownie takie sytuacje, że czołg strzelał po oknach, po tym gmachu, bo za nisko nie mógł strzelić. Jak stałem, przypuśćmy, na stanowisku... Myśmy stali na takich stołach, żeby [sięgnąć] do okna (bo to były większe okna). Tylko głowę było widać, taki wysoki parter, jak to w auli. Te „goliaty” nie pomogły, bo mury były już ponad metr podrapane całe, ale aula była cała szkłem kryta (teraz też jest ta kopułeczka), więc dym, kurz; bo pięć kilo materiału wybuchowego miał ten „goliat”! Nas wszystkich, ilu nas było, tyle to zmiotło, dosłownie zmiotło na podłogę!
Był taki chorąży. [Krzyczy]: „Na stanowiska, bo zaczną atakować!”. Ale jakoś widzą, że ten mały czołg nic nie zrobił, tylko podrapał trochę mur i już trochę szyb poleciało. Czołgami strzelali po oknach. Cegły czerwone i ogień czerwony, huk! Nie wiem... nie byłem ranny! W mój pokój strzelił, w rogu rozwalił dziurę, ale żaden odłamek do tyłu nie poszedł. Nie wiem... byłem cały... jakoś było. Wtedy mój dowódca plutonu dostał porządnie, rękę amputowali.
[Niemcy] robili wszystko, bo później, pamiętam, jak robili większy atak, to było już wejście i od szpitala i od Koszykowej, tak że już atakowali kotłownię. Do głównego budynku było jeszcze jakieś trzydzieści metrów. Przyleciał kapral podchorąży „Łamigłowa” [...], zabrał paru ludzi na wsparcie, ale widocznie było [ich] za mało, więc jeszcze nas trzech czy czterech podrzucili do kotłowni. Wpadamy do kotłowni, oczywiście przez wejście. Żeśmy weszli, rozglądamy się. Tam, gdzie była taka odnoga, wejście do kotłowni, widzimy – Niemiec z cekaemem i pruje. Przeskakiwałem już przez bramę, bo była otwarta, i [on] mnie zauważył. Był taki mocny filar, a dalej znów było szkło, bo to były wiązania bramy. Tylko patrzę, a w tym szkle dziurki, bo on tam strzelał. Myślał, że polecę dalej. Zatrzymałem się, bo wiedziałem, że tam zginę. Myślę: „Cholera, co mam zrobić, jak mam visa, pistolet, a on ma cekaem, ręczny karabin maszynowy?!”. Było do Niemca jakieś pięćdziesiąt metrów. Na dwadzieścia to bym się odważył, ale na pięćdziesiąt nie odważę się strzelać. Z tyłu kotłowni był taki starszy [ubrany] po cywilnemu, nie wiem, może jakiś starszy wojskowy, dosyć wysoki, szpakowaty, już po pięćdziesiątce. Wziął kbk. Nie widział tego [Niemca], bo był w głębi kotłowni. Bach! Tamten dostał w łeb! Patrzę, głowa mu opadła (obserwowałem to), a tamten drugi go zaraz ściągnął za nogi i do pistoletu się podłączył. Tamten dostał w głowę, więc już nie ma co go ratować. Ściągnął go tylko.
Atak trwa. Wycofałem się, patrzę, nas jest tylko trzech. Słyszymy, dołem już: bububu! Walą i tam właśnie mój kolega zginął. Wpadł kiedy ciemno było, nie miał przyzwyczajenia do ciemności, a tamci już byli przyzwyczajeni, i jak [go] zobaczyli, to podciągnęli i dostał. Później, jak opowiadał jego brat, w kącie go gdzieś znaleźli. Dostał, do jakiegoś kąta się zapakował, upływ krwi i koniec... Ale fajny chłopak był. Mieszkaliśmy razem. [To był Zbigniew Zawisza, on zginął. Na końcowej płycie jest wydrukowany. Sprawdzałem przy pierwszej okazji pobytu].

  • Jak się nazywał?

Zbyszek Zawisza. Zawiszów było dwóch: Marian i Zbyszek. Ten [ostatni] zginął, a Marian dostał tylko przestrzał przez rękę ze szpitala Piłsudskiego. Zajechał samochód. Jechał do miasta, ale na rogu 6 Sierpnia była barykada. [Kierowca] dojechał samochodem do barykady i zatrzymał się. Widzi, że jest w niebezpieczeństwie, więc włączył bieg wsteczny, sam się schował i wycofywał się. Ale z pistoletem, to co ja zrobię? Kolega chciał rzucić granatem i tak niefortunnie rzucił, że trafił w konar, granat spadł. Szczęście, że go nie zabił. Miał woreczek z amunicją, to mu [go] ścięło. Ten [Bogdan Górko] miał szczęście! [Kierowca] się wycofał. Część [żołnierzy] z tego samochodu wyskoczyła, bo niebezpiecznie na platformie nie krytej ([a nie przykryta] była ta skrzynia). Były tam niby dzikie ogródki działkowe, ziemniaki rosły... Dalej był bunkier i kilku Niemców się do [niego] schowało, pod ziemię. [Chłopaki] widzieli i polecieli tam. Granat wrzucili przez dymnik. Trach! „Wychodźcie!” A ze szpitala pruli po nich. Właśnie [wtedy] kolega dostał tak, że [kula] przeszła tylko przez mięsień, rękę. Miał szczęście... Zabrali tych Niemców, to później pompowali wodę.
Opuściłem jeszcze taki moment: myśmy zajęli główny gmach, ale jeszcze tydzień [wcześniej] wojsko niemieckie stało na Politechnice; wyszli, ale zostało dwóch, którzy widocznie mieli przyjąć następną jednostkę. My już tak spokojnie [siedzimy], a w nocy: „Cicho, cicho... Jakiś szmer, co to?”. A tam było dwóch Niemców. [Jak] zobaczyli, co się dzieje, to się schowali do piwnicy. Była tam słoma, spali. Parę dni tam byli. Tylko już głód ich przytrzymał, nie mieli wody i musieli gdzieś wyjść. Zdradzili się tym, że – tup, tup, tup – uciekali. A my: „Co tam jest?”. Znaleźliśmy jeden kbk w słomie. „Cholera, co to?”. Meldujemy dowódcy plutonu, Wagnerowi. [Pyta:] „Gdzie to?”. Mówię: „Tam, w piwnicy żeśmy znaleźli”. „Tam muszą być Niemcy! Idziemy!” Poszło nas trzech czy czterech. Jeden i drugi [Niemiec] wyszedł pokazać, gdzie ma swój kbk. Austriacy rzekomo, bo się tłumaczyli. Ich… Deutsch, Austria, Austria. Po niemiecku troszeczkę rozumiałem, bo jak pracowałem w niemieckiej firmie, to operowałem niemieckim. Uczyli nas tam trochę [tego] języka. Te dwa karabiny nam się przydały, a oni pompowali wodę. Studnię wykopali, bo nie było [wody].
A sztukasy... Jak zobaczyli zbiorowisko ludzi, którzy czekają na wodę, [to] bomby na [nich] puszczali. Strach pomyśleć nawet...
O tym czołgu też było, że wybuchnie... Jak [nasi] zdobyli czołg na Placu Krasińskich czy gdzieś... To było specjalnie zrobione! Niemcy się jakoś wycofali i uciekli, a czołg zostawili. To już masa ludzi się zebrała: „Czołg, czołg!”. A on był podłączony tak, że za pół godziny wybuchnie. Jak wybuchł, to na murach ciała przyklejone! Kilkaset osób zginęło, masa! Ale cóż... Ciężko było przeżyć, ale jakoś się przeżyło.

  • Wróćmy teraz do pańskich wspomnień. Pan był w Śródmieściu, a ten wybuch czołgu-pułapki miał miejsce na Starym Mieście...

Na Starym Mieście, ale opowiadali! Koledzy tam byli. [Dokładnie to ja nie wiem, nie poszedłem oglądać].
Jak pracowałem w Spółdzielni Handlowej, to mieli magazyny na Stawkach – bakuty tak zwane, długie magazyny. Pracowałem tam, to znałem. Chodzili tam po pszenicę, po owies... Mówię: „Cholera, pójdę tam, znam to wszystko!”. Ale nie chcieli mnie puścić, bo za daleko było. Mówią: „Już inne oddziały specjalne są do tego”. Wiedziałem, gdzie co jest w tych magazynach. Pracowałem tam chyba półtora roku, a później, jak już obeznałem się troszeczkę z magazynami, przenieśli mnie do centrali na gońca, byłem w centrali na Moniuszki 10. Był [tam] taki lokal „Cafe Adria” (jeszcze jest). Windą tam zjechałem. Popatrzyłem – tańczą tancerki. [Kawiarnia] była tylko für die Deutsche. Tak że miałem czas. I wspomnienia… Najgorsze wspomnienie – straciłem moją pierwszą miłość. Koniec.

  • Do kiedy trwały walki na Politechnice?

18 sierpnia był już porządny szturm. Ale jeszcze nie opowiedziałem... [Opuściliśmy gmach Politechniki z 23 na 24 sierpnia, w nocy]. Zostało [nas] trzech w kotłowni. Był taki à la kantorek, wejście ze sklejki, jak się wchodziło do kotłowni. Widzimy, że tu lecą chyba do [nas] i to tak, że cała drużyna prawie… Mówię: „Tylko jeden kąt mamy, nie mamy innego wyjścia”. Bach, bach! Strzelaliśmy nisko, bo widać, że sklejki puszczą. Oni – każdy padł, bo się bał tego, a myśmy jedno okno wywalili i przez okno wyskakujemy. To był taki wyższy parter. Skaczę drugi z kolei do rowu (bo tam rów był zaraz), patrzę, a tam leży kapral podchorąży „Łamigłowa”. Złapałem jego pistolet, bo [pistolet] miał lepszy [niż ja] i tym rowem [idę] do głównego budynku. Ale budynek jest już zabarykadowany od wewnątrz! Myślę: „Kurde mol!”. Patrzymy – zaraz obok był komin i obok „muchomory” same, Ukraińcy. Tylko łebki było widać, jak leżeli. Byli na chodzie, napici, bo dostali wódy i atakowali. Dziwię się, że nas nie sprzątnęli. Trzech nas wyskoczyło i żadnego nie postrzelili!
W tym rowie sobie klęknąłem, [głowę] wychyliłem, patrzę, a tu trzydzieści, czterdzieści metrów ode mnie Ukraińcy, tylko im czepki czerwone było widać. Leżeli tam. My wołamy: „Trzech nas jeszcze zostało! Otwórzcie jakoś drzwi, żebyśmy mogli wejść!”. Andrzej worki odciąga. Zrobili nam szparę, to żeśmy się wpakowali do głównego gmachu. Ale już nie było wyjścia, jak zajęli kotłownię, to główny gmach był już prawie otoczony. Myśmy się wycofali na Noakowskiego pod [numer] 4. Tam bramy zabarykadowane od wewnątrz. Mieliśmy strzelnice na parterze, na pierwszym piętrze... Ale oni mieli już całą Politechnikę zajętą.

W natarciu 25 sierpnia (znów atakowali), też dostałem. Nie wiedziałem, że to ja dostałem. Myślę: „Może któryś z kolegów”. Słyszę strzał, obejrzałem się, który z nich dostał, bo to moi koledzy, podwładni. Myśmy byli w kombinezonach, cała nasza drużyna. Spojrzałem, a tu mam wyrwane wszystko. Popatrzyłem… Ręka… Poleciałem do pokoju sanitariuszek. Posadzili mnie na stole. Jedna mnie trzymała za buzię, żebym nie patrzył. Wycięła mi to wszystko. Chlap! Pół kilo wątroby, już skawalone, upadło mi koło nogi. Spojrzałem bokiem... Kolega, Marian Zawisza, ten starszy, który był tylko ranny, siedział [obok] i takim wzrokiem patrzył… Bo była [w mojej ręce] dziura wyrwana, [tak duża] jak cała dłoń. Oberwałem porządnie! Później jedna [sanitariuszka] trzymała mi tętnicę, żeby krew nie leciała. Opatrunek mi zrobili, [na] nosze i do szpitala. To było kilka pokoi opróżnionych, łóżka wstawione, na Wilczej 61, pamiętam. Mówię: „Co, idziemy siostro?”. Pielęgniarka: „Na nosze się kładź”. Mówię: „Nie...”. I zacząłem schodzić z pierwszego piętra. Zeszedłem do [połowy] i zaczęło mi się w głowie kręcić. Ona mówi: „Widzisz bohaterze? Kładź się!”. I musiałem się położyć, bo czuję, że słabo mi się zrobiło, bo za dużo krwi straciłem. Stefan Pokój, starszy kolega, poszedł z nami. Dwóch [mnie] niosło i dwie pielęgniarki poszły. Trzeba było [iść] kawałek tymi rowami, dziurami, żeby dostać się na Wilczą.
Zanieśli mnie do szpitala i tam był jakiś dyżurny lekarz. Zobaczył i [mówi]: „Jest na sali wolne łóżko, zanieście go tam”. A Stefan Pokój (starszy ode mnie o dwa, trzy lata) za pistolet [złapał] i do tego lekarza [mówi] dosłownie: „Pan jest lekarzem?! Wie pan, co tu jest, w tej ręce?! Pan nawet nie zobaczył, jaka rana i każe go pan położyć!”. Lekarz zbladł, kazał odwinąć tę ranę. Siostry odwinęły, jedna nie wytrzymała... Później wziął nożyczki. Patrzę – tnie coś. Pytam się siostry: „Krysiu, co on tam tnie?”. – „Gaza ci się przykleiła”. On skórę, co rozerwana była, poobcinał, bo i tak by to zgniło. Zobaczył, co jest. Widzi, że to nie jest tylko taka ranka. Położyli mnie. Chirurg przychodził co trzy dni, miał obchody. Akurat trafiłem tam 25 sierpnia, w poniedziałek to było. Lekarz dopiero za dwa dni miał przyjść.
Opatrunek, Rivanol; pamiętam, przyłożyli kawałek gazy i zawijali tak tę ranę codziennie. Nie było czym, tylko papierem toaletowym, rolką. To ropiało, przechodziło, śmierdziało, bo psuło się już. Przyszedł lekarz, siostra przyszła, prawie godzinę mi to odwijała. Miała nerkę, namaczała, bo to było rozpalone z temperatury. Odwinęła to, aż mi się ramię lżejsze zrobiło. Czekałem na lekarza. Przyszedł lekarz, chirurg (pamiętałem długo jego nazwisko, ale teraz zapomniałem), oparł się o łóżko i popatrzył, popatrzył... Mówi: „No, synku, za trzy dni zobaczymy: albo będziesz miał rączkę, albo nie”. I poszedł, za trzy dni przyjdzie... Trzy dni ani spać nie mogłem, ani jeść, nic, bo jak stracę prawą rękę, to co mi za żywot. Po tych trzech dniach znów... Też miałem taki opatrunek, pod ucho prawie, bo to [na] trzy dni. Siostra z nerką przyszła o siódmej rano, a on o dziewiątej. Dwie godziny mi to rozwijała, bo było skawalone, spieczone! Namaczała, namaczała... Przyszedł lekarz, oparł się o łóżko, popatrzył. „Wyciągnij rękę”. Wyciągam. Mówi: „Poruszaj małym palcem”. Ruszam; drugim, trzecim, czwartym, całą dłonią. Widzę, że wszystko chodzi. Mówi: „Podaj mi rękę i ściśnij ile masz sił”. Trzy dni nic nie jadłem, ale ściskałem, jak mogłem, a kiedyś taki byłem, że krzepę miałem trochę. [Ten opatrunek dał mi radość, że będę żył]. Mówi: „Masz szczęście, będziesz miał rękę”. O Boże! Poczułem się wtedy jak nowo narodzony! Przecież zaraz [zawołano]: „Siostro, jeść, bo głodny!”. Ale oni tam nie mieli co jeść, był tylko taki polski ryż w płynie, [coś] podobne do ryżu. W półlitrowym słoiku mi przynieśli, to wziąłem i wypiłem. Tak kurowałem się prawie aż do kapitulacji.
Jak już działa kolejowe zaczęły ostrzeliwać Warszawę, to nie miałem co tutaj siedzieć. Jak już mogłem chodzić, chociaż ręka [chora], [to] chodziłem na pieszo. Tu nie było co jeść, a tam zawsze się coś na później dostało od kolegów. Nieraz [do] któregoś, co sam stał na warcie w nocy (bo tam trzeba było [pilnować]), skoro mnie się nie chciało spać, to [poszedłem] i tak żeśmy sobie gadali, gadali, gadali... Podwórka to takie były studnie, bo [domy] czteropiętrowe. Tak sobie stoimy obaj, rozmawiamy i słyszymy – szszsz! bach! – coś spadło. To my się schowali za róg. Co jest? Może jakiś wybuch nastąpi albo coś. Czekamy minutę, dwie, trzy... Nic. Mówimy: „Co to jest?!”. A to kukuruźniki ruskie latały. Zrzucili worek z amunicją i akurat [spadł]na to podwórko, w kąt. A myśmy myśleli, że to jakaś bomba albo coś, [co] wybuchnie. Tak z godzinę nie podchodziliśmy, bo żeśmy się bali – może to na czas, może to jakaś [bomba] zegarowa. Różne rzeczy człowiek myśli. Ale widzimy, że tam się nic nie dzieje, nic nie słychać, ani nie piszczy, ani nie szumi, [więc] tak pomału zaczęliśmy się zbliżać. Patrzymy – worek pęknięty i amunicja leży. To [był] worek z amunicją do ruskich karabinów, a myśmy akurat takich nie mieli, to [amunicja] nie pasowała.
Później zaczęli ostrzeliwać działo kolejowe, to myśmy weszli na dach, za komin. Wiedzieliśmy, z którego kierunku te pociski lecą i obserwowaliśmy. Jak pocisk leciał nad nami, to tak jak krążek od hokeja dosłownie było go widać. Jak spadał, to najpierw tylko drzazgi leciały, a później dopiero huk do nas doszedł. Mówię: „Cholera, nie mam co iść do szpitala, bo biją w mój szpital, czuję w którym miejscu”. I tak [strzelali] chyba do godziny piątej, w pół do szóstej, [skończyli,] jak się szaro robiło (to już był koniec września prawie). Mówię: „Pójdę od razu w nocy”. Znałem trasę, to mogłem sobie chodzić.
Zachodzę pod mój szpital, była przed nim zrobiona barykada. Mijam [ją], dochodzę do bramy, patrzę – dół głęboki, piach zasypany, jakieś worki z piaskiem. Tak skaczę z jednego worka na drugi i do bramy. Wszedłem do szpitala, na pierwsze piętro, patrzę – nie ma nikogo, a moje łóżko zgięte w pałąk (przy oknie spałem). Bielizna... Sufit akurat się cofnął i powłaziło to wszystko. Zobaczyłem tylko moje pantofle, były na dole. Mówię: „Uuu, niewesoło, jak bym tu był, to bym się do sufitu przykleił”. Schodzę na dół, pytam: „Gdzie to wszystko jest?”. „Wszystko jest w maglu”. Spotkałem jedną siostrę: „Siostro, jest tam miejsce?”. Mówi: „Kochany, tam ciasno, nie ma nawet mowy o miejscu. Gdzie byłeś?”. Mówię: „Byłem u kolegów”. „To idź do nich, bo tutaj nie ma szansy”. Poszedłem z powrotem, przenocowałem. Mówię: „Rano pójdę, zobaczę, jak to wygląda”. Na drugi dzień rano poszedłem... Po trupach chodziłem. Nie wiedziałem... Myślałem, że to są worki z piachem, bo jak na pośladek nastąpiłem, to jak [na] worek z piachem. Po trupach chodziłem, żeby do bramy [dojść], bo tam leżały... Ten pocisk, jak dmuchnął, to zabił siłą podmuchu i może o ścianę upadł. Myślę: „Boże kochany!”. Ale później poszedłem na górę, tylko pantofle swoje wziąłem i mówię: „Dobrze, że mnie tu nie było, bo bym [zginął]”. Wróciłem z powrotem na pierwszą linię i do końca żem już siedział.
Później, jak nastąpiła kapitulacja, to rannych segregowali, żeby ich wsadzić w jakiś inny transport czy samochód. Chłopaki mówią: „Nie, z nami pojedziesz”. Ponieważ miałem rękę na temblaku, opatrunek zakładałem, jak jeszcze miałem... [Mówią]: „Pójdziesz z nami”. „Dobrze” – pomyślałem. Skombinowałem jeszcze butelkę denaturatu. Walizkę sobie wykombinowałem, bo jak? Druga ręka nieczynna, to musiałem na laskę wziąć sobie trochę bandaży, żebym umył przynajmniej tę ranę, jak nie będzie możliwości oporządzenia.
6 sierpnia wychodziliśmy ulicą do Kraftfuhrparku Pamiętam dokładnie. Raz tylko widziałem, bo w telewizji pokazywali, jak wychodzą kombatanci, powstańcy (już dawno to było). Jak był szpital, to od szpitala do przodu może dwadzieścia, trzydzieści metrów po jednej i po drugiej stronie ulicy stali Niemcy i prezentowali nam broń! Słowo honoru! Stali co kawałek, może z pięciu; co dziesięć, co dwadzieścia metrów, po jednej i po drugiej stronie. I to tylko raz pokazali w telewizji, widziałem! [To było], jak myśmy wychodzili, nasz oddział wychodził. Kto miał broń, to do Kraftfuhrparku, [który] Niemcy mieli; do koszów [powstańcy] powrzucali [broń].
Później pieszo do Ożarowa, szesnaście kilometrów. Jakoś się zaszło. Jeszcze z flagą żeśmy chodzili, ze sztandarem. W stronę Woli szliśmy, jakiś samochód nas mijał i jakiś facet zabrał ten sztandar. Myśmy nie spodziewali się, ten kto prowadził [kolumnę nie domyślił się], że jak tak blisko jedzie, [to zabierze]... W Ożarowie była duża Fabryka Farb Suchych. W takiej fabryce jest kupa brudu. Tam żeśmy czekali jakieś trzy, cztery dni na transport. Na drugi dzień podają komunikat: „Ranni, którzy są, mają się zgłosić na opatrunek na pierwsze piętro”. Poszedłem, ucieszyłem się, że przynajmniej... Były tam nasze polskie sanitariuszki i był jakiś felczer. Jak mnie zobaczył, to... Miał szeroki długopis z lapisem i jak mnie… jak zaczął konserwować, to paliło dosłownie, jakby spawał ciało. Nie wiedziałem czy krzyczeć, bo szczypało, bolało, jak diabeł! Jak mi to obsłużył, to później ulżyłem sobie. Siostry mnie zabandażowały i poszedłem na miejsce. Dwie godziny nie mogłem wytrzymać, tak mnie łupało w tej ranie, paliło, bo to lapis był. Za dwa, trzy dni znów poszedłem na opatrunek, to już mniej bolało.
[W końcu] na transport nas władowali, sześćdziesiąt osób do wagonu! Jechaliśmy dwa dni i dwie noce. Nie zatrzymali się, nic! Każdy się chciał załatwić, więc w jednym kącie nożami dziurę wyrżnęli, żeby [można było] oddać kał, a w drugim miejscu [była dziura], bo co zrobić? Później nas gdzieś wywieźli na jakieś pustkowie, obstawili ten cały rejon, reflektory [zapalili] i mówią: „Załatwiać się! Kto chce, to może wyjść i załatwić się”. W niektórych wagonach jechały też dziewczęta, a oni reflektorami po nich świecili. Trwało [to] pół godziny, załadowali [nas] z powrotem. Dojechaliśmy do Kętrzyna. Był tam obóz rosyjskich niewolników, w barakach mieszkali. Nas na placu zostawili. Padało jak diabli, to myśmy trzymali koc w czterech i pod kocem... Później, jak [koc] zmókł, to [go] wykręcali i znów wkładali. Tam my czekali na mykwę tak zwaną, na kąpiel. Przyjechał samochód, pod plandeką były wanny, prysznice zrobili, a ciuchy to nam dali „wszobojki” tak zwane, żeby pozbyć się insektów. Tam żeśmy dwa dni stali.
Później pojechaliśmy do miejscowości Sandbostel – Stalag X B. Mój numer był: zweihundertzweiundzwanzig einhundert drei sechs, Kriegsgefangener, bo tam nie było nazwiska, tylko numer każdy miał. Żeśmy w tym obozie byli. Baraki były. To był duży obóz: i Anglicy tam byli i Włosi (przez druty widzieliśmy, że tam są). Internowali ich i też jako niewolników zatrzymali w obozach. U nas nie było ani siennika, ani słomy... barak dosłownie. Duże baraki, co dwadzieścia metrów przegrody były. Tam na podłodze spali. Kto spał, to kawałek ciuchów położył na głowę. Raz dziennie się dostało jeść. Nie ma życia...
Trzymaliśmy się w kupie zawsze, pięciu nas było (to byli koledzy z mojej ulicy). Poszedłem na opatrunek (bo tam zawsze były opatrunki), a oni [wtedy] się zapisali na wyjazd do pracy. Przychodzę, a Tadek Biernacki (już nie żyje, głupio zginął, ale po wojnie już) mówi: „Tadziu, muszę ci powiedzieć, że my się zapisali na wyjazd do roboty”. Mówię: „Gdzie do roboty?”. „Do jakiegoś bambra, [tam] to przynajmniej coś zjesz, jajko wypijesz jakieś, krowiego mleka wypijesz, bo [tu] to nie ma życia”. „Kto się zapisał?” Mówi, że ich czterech. „I mnie zostawicie?” „Nie, przemyśleliśmy już. Daj mi cynk, swój Kriegsgefangener (ten numer), pójdę i zapiszę się za ciebie”. Oni mnie muszą obejrzeć, czy jestem ranny. Nie mogłem iść, bo rękę [miałem] na temblaku. [Kolega] mnie zapisał pod tym numerem.
Na drugi dzień żeśmy wyjechali do Hamburga, tam też był mały obóz. Było nas sześciuset czy siedmiuset chłopaków z samego Powstania. Jak bombardowanie jakieś było, to nas tam ciągali, tory, rów, poszedł do góry... Najpierw trzeba było te doły zasypywać. Niektórzy budynki zbombardowane odgrzebywali. Człowiek czasem znalazł coś, kawałek chleba albo... Patrzyliśmy, jak bombardowali, gdzie kuchnie są, w którym bloku. W tym pionie – patrzymy, tam Büfett – mieszkali (Büfett to się nazywało kredens), to [znaleźliśmy] kawałek chleba brudny, ale podmuchał człowiek i zjadł.

  • Pan mógł pracować z tą chorą ręką?

[Udawałem, że pracuję]. Pomału trzymałem się. Musiałem tak [pracować], żeby tą chorą ręką [nic nie robić], bo mi to się zrastało, ściągało się... Był taki moment, że raz pojechaliśmy do fabryki. Towot czy jakiś smar tam produkowali. Pękła im rura w zimę (to było w lutym). Pierwszego dnia ktoś tam pracował, wykopali [rurę]. Mechanicy, hydraulicy założyli nową rurę, a dołu zasypali metr. Resztę zostało, była taka kupa [ziemi], pół metra. Niemiec mówi: Eine Schaufel, komm mit. Jeden mówi, [że] ten dół mam zakopać. Tak sobie myślę: „Godzina roboty najwyżej”. Poszedł. Ale łopatą nie ruszę, bo mróz. Było wyjęte z wody, to zmarzło na kość. Biorę kilof, a tu nic nie idzie. Drugi raz – nic, trzeci raz – brzęczy, ale nie chce iść. Wziąłem mocniej, ze złości, i rozszerzyła mi się rana. Kurde mol! Wziąłem ten kilof, który miałem, machnąłem nim i mówię: Kein Aber, kein Essen, kein Aber! Niemiec, [który] mnie pilnował, stał za mną. Mówi: Komm, komm, komm! Gib, pan daj numer. Spisał mnie. Mówię: Ich Kriegsgefangener, że jestem ranny. Hier, verwundet! Teichmann zobaczył, że [ręka] zakrwawiona była, puściło to troszeczkę. Myślałem, że mi daruje, ale nie. Pojechaliśmy. (Później tramwaj jeździł i zwoził nas do obozu z przystanków, tramwajem nas zwozili.)
Dotarliśmy do obozu, stoimy, a ten Wachmann, który nas pilnował (miał dziesiątkę), dał kartkę Lagerführerowi. To był starszy Oberfeldwebel (to nie był oficer, tylko podoficer). Stracił dwóch synów w Powstaniu Warszawskim i był cięty na nas, jak diabli! [Tamten] dał mu kartkę, a on czyta mój numer: zweihundertzweiundzwanzig einhundert drei sechs, komm mit! Idę do niego. On [kazał] zdjąć bluzę, zrewidował, a kieszeń to tak brał, czy nic nie ma. Później mówi: Schuhe ausziehen, delikatnie powiedział. Nie zrozumiałem, co chce. On jak mnie strzelił w papę! Mówi: Schuhe ausziehen! Już zrozumiałem, że buty mam [zdjąć], [żeby sprawdzili,] czy w butach [nic] nie mam. Zrewidował mnie od „a” do „zet” i wszystko mi pozabierał, nawet legitymację Armii Krajowej też zabrał, wszystko...
Kazał [mi] się ubrać, zawołał Niemca i do bunkra ze mną. To było w lutym! Boże, jak do tego bunkra przyszedłem... Bunkier był chyba metr na półtora, mieli strzelnice otwarte na cały obóz widocznie. Jak mnie puścił, to kazał mi iść do baraku, a za mną puścił Niemca, żeby wziął jeden koc, eine Decke, i do bunkra. Jeden koc tylko. Myślałem, że idę do domu, spokojnie. Wchodzę, a za mną wchodzi Niemiec: Gib mal eine Decke, komm mit. Myślę: „Kurczę, cholera, do bunkra”. Wszedłem do bunkra – taki szron był dosłownie! Było dwadzieścia parę, trzydzieści stopni [mrozu], luty... Myślę sobie: „Jezus kochany!”. Obejrzałem, tych dziur nie zatkam, bo czym?! Na cztery strony są takie dziury po pół metra na dziesięć centymetrów! Myślę: „Co tu robić?”. Wziąłem koc: „Jak tu spać?”.
Trochę zwinąłem, żeby usiąść na czymś, żeby wilka człowiek nie dostał, bo to też mróz. Tak siedzę i siedzę. Przyszli inni po posiłku, po kolacji. Dawali właściwie raz dziennie jeść, kolacja była z obiadem. Dali miskę, pół litra zupy z brukwi, pajdka chleba, dwa deko margaryny i pięć ziemniaków w mundurkach. Jak [ziemniak] był zdrowy, to dobrze, a jak czarny (nie widać, bo był w obierce), to człowiek zjadł [go] albo nie zjadł. Słyszę, że już do kuchni szli, bo w drewniakach po śniegu… ubity śnieg, to słychać, jak chodzą. Za jakąś godzinę przychodzi jeden, też do bunkra, to [już nas] dwóch. „Jeszcze jeden przyjdzie”. Miał kilka dni. Mówię: „Będzie nas trzech, to już jest inaczej, tym bardziej jak jeden w środku będzie spał”. Przyszedł trzeci, to ciągniemy teraz zapałki, kto śpi w środku, bo wiadomo, [cieplej]. Akurat wyciągnąłem, patrzę, z łebkiem – to ja w środku. Położyłem się w środku i miałem z tyłu [kogoś], to jakoś mi było ciepło. Na jednym kocu żeśmy leżeli, a dwoma się przykryli i tak żeśmy się trzymali. Około godziny drugiej, może trzeciej, słyszę, że ktoś płacze. Myślę: „Co się [dzieje]?”. „Uuu! Jak ja zmarzłem! Uuu!” – trzęsie się jak pliszka. Mnie się żal zrobiło, [bo] mi ciepło. Mówię: „Chodź tu do środka”. Jak wszedł do środka, to ja kolanami do szronu dotykam. To nic.
Miałem drewniaki – tylko szmata i dziurka była, z tyłu gwóźdź i na gumce takiej od weków… Żeby nie uciekały, [gumka] trzymała. Do brezentu się dziurę zrobiło i przeciągło się. Drewniany gwóźdź był z tyłu obcasa i tak się oparło, że jak się szło, to nie uciekały. Zdjąłem drewniaki, na kolana gumą założyłem i dopiero się mogłem oprzeć o ten mur. Wtedy nie czułem [szronu].
Tak do rana żeśmy przespali. Godzina [była] chyba szósta, przyszedł Wachmann, tamtych dwóch zabrał, a mnie zostawił. Już wiedział widocznie, że jestem verwundet (ranny), to [mnie trzeba] zostawić. Jak wyszli, to mi się chłodno zrobiło. Jeden koc tylko mam! Boże kochany! Zwinąłem koc, żeby usiąść na tym. Usiadłem i się nakryłem. Tu trzymałem rękę, a tu koc. Godzinę się zdrzemnąłem jeszcze. Patrzę – otwierają się drzwi. Przyszedł po mnie [strażnik], żebym na opatrunek szedł. Jak się podnosiłem, to mi upadła na ziemię łyżka; bo miałem łyżkę uciętą – pół łyżki, co się w kieszeni mieściło. Wstyd mi było, ale chcę podnieść. Raz się schylam, drugi... Nie mogę złapać, nie mogę zgiąć palców, zmarznięte były. Zdenerwowałem się, wyjąłem tą ciepłą rękę i chaps! Zły byłem, bo trzy razy nie mogłem jej podnieść! Złapałem tę łyżkę i [podniosłem].
Jak na roboty się zapisaliśmy, to była miejscowość Hamburg, niedaleko portu Altony. Jak front się zbliżał, Anglicy nas wyzwalali, to pieszo przenosili nas [Niemcy] do miejscowości Husum. Dziennie pięćdziesiąt kilometrów my pieszo szli znów do obozów. Były tam polowe lotniska. Myśmy robili tory, pola startowe. Tam nastąpiła kapitulacja.

Jak nas wyzwolili Anglicy, to zaraz z tych baraków nas zabrali i wysłali na wyspę Sylt (koło duńskiej granicy). Były tam koszary marynarki wojennej i ulokowali nas w tych koszarach. Czekaliśmy na transporty, żeby przyjechać do domu. Jak mieliśmy trochę czasu, bo jeszcze transportu nie było, to myśmy wykombinowali i umundurowali się jako tako w angielskie [mundury]. Anglicy to jak Żydzi handlowali, jak diabli, mundurami, butami! I myśmy kupili spodnie, dresy, buty, pasy, spinacze, białe getry. Wyglądaliśmy jak Anglicy dosłownie. Zachciało nam się pojechać do Hamburga, zobaczyć. Trzeba było z obozu [wyjść]. Jak się jechało z wyspy, to był sztuczny tor i jak pociąg dojeżdżał (cztery razy dziennie obracał), to Anglik sprawdzał, kto wyjeżdża. Myśmy mieli lewe przepustki, cwaniaki zrobili... Był opiekun, który opiekował się naszym obozem i miał dwóch żołnierzy do pomocy. Mieli pieczątki, papiery, przepustki in blanco. Podpis – przez lusterko czy przez szkło podpisali, takie cwaniaki byli.
Pojechaliśmy do Hamburga, żeśmy zobaczyli, jak to wygląda. Był tam lunapark, wesołe miasteczko dla obcokrajowców, wojskowych. Poszliśmy tam. Były karuzele. Można było się napić ciepłej kawy za grosze; słodkie bułki. Anglicy to przeważnie mieli. Skonsumowaliśmy i wracamy z powrotem, nie ma co.
Jak przyjechaliśmy do Polski... Pamiętam, że wracałem transportem 22 marca [1946 roku], statkiem towarowym Ostpreussen do Gdyni...

  • To był 1946 rok?

To był 1946 [rok], 22 marzec. Pierwszy transport szedł w grudniu, ale że ja nie miałem kontaktu, nie wiedziałem gdzie jechać, [to zostałem]. Moi koledzy, Tadek i Marian, którzy byli braćmi, pojechali. Jeden z nich zginął. Jak przyjechałem w marcu ich odwiedzić, to już nie żył. Był gdzieś na Pradze, na imieninach. Szedł do domu trochę na rauszu, głośno się zachowywał. Szedł policjant, Ormowiec, młody gówniarz. Ten śpiewał, tamten krzyczał: „Cicho bądź!”. „Czego krzyczysz?” Strzelił mu prosto w serce... Pytam się brata: „Byłeś przy tym i nic nie zareagowałeś?!”. A wiedziałem, że taki był. „Myślałem, że skoczysz i udusisz go!” „Co miałem robić [mówił] jak to drugi dzień po... milicjant trzymał broń, to nie ma co...”

  • Narzeczona na Pana czekała?

[W czasie walki Armii Krajowej wywieziono kilkaset osób z tej naszej dzielnicy i Alinkę też, a miała czternaście lat]. Wywieźli ją też gdzieś do Niemiec! O to chodzi, że ją wywieźli, wszystkich cywilów, cały ten rejon! Jak przyjeżdżałem do Warszawy, starałem się z nią spotkać. Nigdzie nie mogłem [jej] złapać. […]
Koledzy mi napisali, żeby przyjechać do pracy do Jeleniej Góry, to zacząłem tam pracować w Hucie Szkła Technicznego jako topiarz szkła. Wiedziałem, że mi się ta praca nie podoba, bo była nocna. Mówię: „Panie Górko, to nie dla mnie robota. Mam raz w tygodniu tylko z żoną spać, jak się ożenię, a wszystkie [inne] noce muszę pracować? To nie dla mnie robota!”. On mówi: „Ja tak całe życie żyłem”.
Tam chodziłem do szkoły. Skończyłem ósmą i dziewiątą klasę w Jeleniej Górze. We wrześniu mam iść do szkoły, a tu dostaję wezwanie do wojska. Mój rocznik służył już rok wcześniej, a mnie [teraz] znaleźli i do wojska. WKU Bolesławiec, tam musiałem się zgłosić. Wywieźli nas do jednostki do Chełma Lubelskiego, na drugi koniec Polski, na wschód! [Do 5. Pułku Artylerii].

  • Szukał Pan narzeczonej?

[Nie, do Niemiec miałem jechać i szukać ją?]. Trochę sportu używałem (w czynnej służbie nie było jeszcze urlopów). Boksowałem, zająłem drugie miejsce w dywizji i dostałem nagrodę – siedem dni urlopu. Jadę przez Warszawę i spotykam przypadkowo starszą siostrę – Regina, jej starsza siostra. Mówi: „Panie Tadziu, żeby pana teraz Alinka zobaczyła!”. Mówię: „Ja jej szukam, pani Regino. Pani da tylko adres, już jadę do niej, bo mam parę dni urlopu!”. „Nie wiem, gdzie ona mieszka”. Myślę: „Co?”. To było już pięć lat rozłąki, za długo mnie nie było, [żadnego] znaku życia, nie mogłem jej znaleźć. Mówię: „Wiem, że pani wie”. Męczyłem ją po prostu. Ona tak [lawirowała], ale widziałem, że kłamie. Mówię: „Mam jeszcze jedną prośbę, niech pani powie, jak właściwie jest”. Mówi: „Panie Tadku, powiem panu, nie wiem, gdzie oni wyjechali”. Jak usłyszałem słowo: „wyjechali”, to wiedziałem, że nie były same, mama i córa, tylko że musiał być i mężczyzna. Myślę sobie: „Ach tak!”. [Mówię:] „Już wiem wszystko, pani Regino. Dziękuję pani. Ale i tak ją znajdę, bo muszę ją znaleźć [ale dopiero jak skończę wojsko!”]. [...]
Napisałem do Polskiego Czerwonego Krzyża (już za parę lat później), bo wiedziałem, że jak pojechała z facetem, to może mężatka, w ciąży, albo już ślub wzięła... trudno powiedzieć. Jak mi [Regina] powiedziała, że pojechali, to wiedziałem, że już jest za późno. Za jakieś pół roku dostałem odpowiedź, że Alinka Bartosiak nazywa się Skórzewska (inne nazwisko, choć podobne do mojego), mieszka w okolicach Wrocławia, już jako mężatka, z matką i ma dzieci. Myślę sobie: „Pojadę, jak już mężatka? Nie ma co sobie głowy zawracać”. Pięć lat byłem jeszcze kawalerem, bo sobie nie mogłem znaleźć na jej obraz i podobieństwo drugiej. W 1954 roku poznałem moją [przyszłą] żonę i za rok się ożeniłem.

  • Z narzeczoną z czasów okupacji Pan się jeszcze spotkał później?

Zaraz powiem. Miałem już żonę, dzieci i jechałem służbowo z jednostki do okręgu do Wrocławia. Jadę, bo soluks dostałem. Napisali mi, gdzie [Alinka] pracuje (we Wrocławiu pracowała), numer telefonu mi dali, jaki zakład... Pojechałem, załatwiłem [sprawy] w okręgu przez godzinę, dwie. Wracam na dworzec, a miałem przy sobie akurat ten adres i sobie myślę: „Zadzwonię do niej”. Na dworcu zadzwoniłem: „Łączę pana, pokój taki i taki”. Zgłasza się. Mówię: „Chciałem z Alinką”. Powiedziałem [jej] panieńskie nazwisko, bo [na kartce] napisano. Ona: „Przy telefonie”. Mówię: „Cześć Alinka, mówi Tadeusz. Chciałem się z tobą zobaczyć. Masz ochotę?”. Mówi: „Jak najbardziej! Ale dopiero o piętnastej kończę”. Mówię: „A w domu kto jest?”. „Mama”. „Dobrze, jak mama jest, to pojadę”. I pojechałem do [jej] mamy. Jak [mnie] zobaczyła, jak dojechałem... Wiem, że to było przystanek albo dwa przystanki od Wrocławia, tylko nie wiem, jak się ta miejscowość nazywa. Już minęło trzydzieści lat, jak tam nie byłem. Matka [jak mnie] zobaczyła, buzię otworzyła. Znała mnie, widziała, pokazywała swojemu mężowi, jak przechodziłem ulicą: „Patrz, nasz zięć idzie”. Alina mi to powiedziała, bo słyszała. Zobaczyłem, porozmawiałem z matką trochę i czekałem, aż [Alinka] wróci. [Byłem już kapitanem w artylerii, a przerwa trwała ponad dwadzieścia lat]. Ale nie robiłem żadnych wymówek, broń Boże! Raz że żonaty, miałem już rodzinę, dzieci. Byłem oficerem, to już miałem inny stosunek do rozmowy z niewiastą. Byłem zły na [Alinę] jak diabli, ale nic nie pytałem dlaczego [mnie opuściła].
Czekałem. Ona weszła. Mówię: „Witaj, Alinko”. „Dzień dobry panu” i rękę [mi] podaje. [Mówi mi] per pan, [więc] sobie myślę: „Tak? Dobrze!”. Przywitałem się. Pogadaliśmy trochę. Mówię: „Przedstawisz mi swojego męża?”. To było już chyba dwadzieścia lat [po wojnie], jak tam zajechałem. Mówi: „Ja z mężem nie żyję”. Mnie tak zakuło, ale nic nie [mogła] poznać po [mojej] minie. Pomyślałem sobie w duchu: „Bóg cię skarał”, ale nic nie mówiłem. Jej mąż był hydraulikiem, to sobie pomyślałem, że albo chlał wódę, albo za babami gonił, skoro się z nim rozeszła. Córkę już miała mężatkę, dwadzieścia lat miała [ta dziewczyna], [wyszła] za mąż, a syn miał gdzieś [lat] dwanaście. [Alinka] mieszkała z matką i z synem. Mieli dwa pokoje z kuchnią, to zamurowała ścianę i wyrzuciła [męża] do drugiego pokoju, i miała inne wyjście. Nie pytałem się, czy ma rozwód, separację... Nie pytałem się. Już mnie nic nie obchodziło. I tak pogadaliśmy sobie... Napisałem jeszcze tylko jeden list: ”Żegnaj...”, ale adresu swojego nie dałem. Jakby żona [się dowiedziała] to byłby kłopot. [Tyle] mogę powiedzieć o moich przejściach.

  • To był pierwszy i ostatni raz, jak Pan ją spotkał po wojnie?

Tak jest, pierwszy i ostatni. [To było w marcu 1969 roku. Czułem, że była smutna, i jej mama też. Ale co było, to minęło!].

  • Dlaczego Pan przyjął pseudonim „Szkot”?

[Trzeba było podać ukryte znaki przed przysięgą]. Pierwsza litera od nazwiska, a ostatnia od imienia: „s” i „t”. Jan jest w papierach, ale tak to zawsze jestem Tadek. Imieniny obchodzę 28 października. Tadeusz mi zawsze mówili. Byłem chrzczony, jak miałem dziewięć lat, jak przyjechałem z Francji. Tam nie było do chrztu, tylko zarejestrowany w starostwie i koniec. Jak tu przyjechałem, zacząłem chodzić do szkoły, do trzeciej klasy, [to] do komunii. A ja nie chrzczony! Zaraz zrobili [chrzest]. Kierowniczka szkoły była moją chrzestną, a jakiś nauczyciel chrzestnym. Dali mi Jan zamiast Tadeusz. Mówię: „Jak Jan? Tadeusz!”. „To Jan Tadeusz”. I tak mi dali.

  • W czasie Powstania Warszawskiego Pan miał dwadzieścia jeden lat...

Nie. Jak się zaczęło Powstanie, miałem dziewiętnaście, bo [23 czerwca] skończyłem [dziewiętnaście lat]. I w sierpniu było Powstanie.

  • Czy jakby Pan miał znowu dziewiętnaście lat, to poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Poszedłbym, gdybym nie wiedział, jak sytuacja wygląda. Było mi bardzo przykro, jak przyszedłem na punkt zborny do Politechniki i nie mam czym walczyć! Smutno mi się zrobiło: „Mam walczyć, a nie mam czym?!”. Amunicję, broń rozdawali, to dostałem visa! To co ja mogłem? Na dwadzieścia metrów, na trzydzieści, mogłem strzelić; teraz do pięćdziesięciu bym trafił, bo już się trochę wyszkoliłem, ale tak... Co mogłem zrobić? Nie... Pierwszy dzień, to jeszcze miałem granat, dopiero na trzeci dzień dostałem visa. Czym walczyć, jak oni mają broń maszynową, czołgi, wszystko?! Myślę: „Boże, co to za wojna? Bez nadziei, nie ma szans!”. Myśleliśmy, że [Powstanie] potrwa tydzień, dwa, to jeszcze byśmy wytrzymali.
Myśleliśmy, że Ruski przyjdą, bo już samoloty przelatywały, zrzucając nam broń. Ale to przyleciały te ciężkie maszyny. Niemcy bili po spadochronach, żeby tylko podziurawić, żeby worek spadł na ich terytorium, na ich plac. Bardzo rzadko który [tak] trafił, żeby spadochron wylądował w naszym rejonie. A jak [spadł] u Niemców, to koniec, nie dostało się tego.

  • Ale poszedłby Pan?

Poszedłbym. Pewnie, że bym poszedł, Boże kochany! Tylko jak się zorientowałem w sytuacji, to mówię: „Boże! To przegrana sprawa”. [Tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo: Po powrocie z niewoli, gdy przyjechałem do Warszawy, za dwa dni dowiedziałem się, że jestem poszukiwany. Szybko więc pojechałem do Jeleniej Góry do pracy. Po skończeniu dwóch klas szkoły, to jest siódmej i ósmej klasy, wezwano mnie do wojska do Chełma Lubelskiego. Tam wcielono mnie do szkoły podoficerskiej, którą skończyłem z oceną bardzo dobrą. Na poligonie w Orzyszu była cała dywizja na ćwiczeniach. Poszczególne oddziały z całej dywizji miały dostarczyć po kilku żołnierzy na egzamin, by wysłać kilku kandydatów z każdego oddziału do szkoły oficerskiej do Torunia. Między innymi i ja się w grupie znalazłem. Pojechało nas dwunastu z pułku na egzaminy do Torunia. Po egzaminach przyjęty zostałem jeden. Tak rozpocząłem wojskową służbę. W stan spoczynku w stopniu pułkownika przeszedłem w 1979 roku].


Poznań, 26 lipca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jan Tadeusz Skórzyński Pseudonim: „Szkot” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Golski” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter