Janina Kin „Janeczka”
- Co pani robiła przed wybuchem wojny?
Jako dziecko chodziłam do szkoły, co można było robić?
Nie, chodziłam na Kresach. W Warszawie chodziłam do 1937 roku, a od 1937 roku już byłam na Kresach w szkole. Tak że w czasie okupacji rosyjskiej w 1939 roku też chodziłam do szkoły, bo Rosjanie organizowali szkołę dla młodzieży.
- Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?
Szkoła był bardzo patriotyczna. Można byłoby powiedzieć, że dużo było wierszy, dużo historii, dużo nauki pieśni patriotycznych, to było wychowanie młodzieży, które kształtowało patriotyzm, bo zaczynało się od apelu na boisku, od śpiewania „[Kiedy] ranne [wstają] zorze…” i innych pieśni, których nas uczono. Lekcje śpiewu były, pamiętam, dwa razy w tygodniu, dużo wierszy patriotycznych. Wydaje mi się, że to był okres, kiedy młodzież próbowano ukształtować na patriotyzm. Na głębokie poczucie, że jest się Polakami, szczególnie na Kresach, gdzie nas było niewiele, bardzo mało było Polaków.
- W czasie okupacji przed wybuchem Powstania była pani w szkole?
Przed Powstaniem nie, to było jeszcze przed przyjazdem do Warszawy.
- Kiedy przyjechaliście do Warszawy?
We wrześniu 1942 roku.
- Dlaczego przyjechaliście?
Dlatego że byliśmy dziećmi bez opieki, a pochodzącymi z Warszawy. Wystaraliśmy się i rodzina w Warszawie (jak przyszli Niemcy w 1941 roku na Kresy) starała się przez Czerwony Krzyż dzieci sprowadzić do rodziny. Ja i brat przyjechaliśmy do Warszawy i nas rozdzielono. Z tym że mnie wzięła jedna ciocia ze strony mamy na wychowanie pod opiekę, a brata wzięła siostra taty pod swoją opiekę. Tak że dopiero w Warszawie znaleźliśmy rodzinę życzliwą, serdeczną. Okazało się, że moja ciocia, u której byłam, mieszkała [przy ulicy] Zgoda. W tym budynku była lecznica doktora Czarneckiego i w lecznicy dostałam pracę dziewczynki, która otwiera [drzwi], puszcza pacjentów, pomaga ubierać się, prowadzi do gabinetu, pomaga w gabinecie lekarzowi podawać instrumenty i inne takie prace wykonywałam. Za to dostawałam jedzenie i jakąś opłatę, jaką – nie potrafię [powiedzieć], ale ciocię to bardzo zadowalało. To było do czasu Powstania. Jak wybuchło Powstanie, lecznica została punktem sanitarnym.
- Co się w tym czasie działo z rodzicami?
Moja mama zmarła w 1935 roku, miałam dziewięć lat, a brat siedem. Tata w 1939 roku z kierownictwem przedsiębiorstwa, w którym pracował na Kresach, wyjechał przez Rumunię do Francji. We Francji dostał się do niewoli niemieckiej i siedział w obozie.
- Pani pracowała w lecznicy, a brat czym się zajmował?
Brat był pod opieką cioci. Myśmy nawet do szkoły nie chodzili.
- Mieliście ze sobą kontakt?
Tak, bo to wszystko miało miejsce w Warszawie.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Właściwie to w pracy w lecznicy.
O godzinie piątej była syrena i wiedzieliśmy, że będzie Powstanie.
- Przed 1 sierpnia wiedziała pani, że Powstanie wybuchnie?
Nie wiedziałam.
- Jakie były nastroje 1 sierpnia o godzinie siedemnastej?
Euforia, cudownie było, radość nieprawdopodobna. Momentalnie znalazły się flagi przy bramach biało-czerwone, opaski, śpiew na ulicach, dużo młodzieży wyszło. Jeszcze przed Powstaniem był taki moment, że wojsko niemieckie [szło] ze wschodu przez Warszawę, a szczególnie przez most Poniatowskiego i Aleje Jerozolimskie. Cały sznur wojska wracał ze wschodu. Myśmy poszli cieszyć się nimi, że wreszcie uciekają. To był taki symbol, że wojna ma się ku końcowi, to była ta radość, a okazało się, że właśnie przed samym Powstaniem miało miejsce wycofywanie się wojsk niemieckich ze wschodu.
- Pani automatycznie znalazła się w punkcie sanitarnym i została sanitariuszką?
Włączyłam się jako ochotniczka do Powstania, bo byłam w okresie pierwszym jako osoba pomocnicza i na razie nie było potrzeby uruchamiać dla Powstańców tego punktu. Byłam przeznaczona do noszenia butelek z benzyną i to niedaleko, bo nosiłam butelki z ulicy Zgoda na ulicę Boduena, to jest narożnik dawnego palcu Napoleona, obecnie Powstańców. Nawet ten dom, z którego balkonu chłopcy rzucali butelki na czołg (który się chciał dostać na plac Powstańców) jeszcze jest, stoi. Natomiast domu, w którym pracowałam i mieszkałam, niestety nie ma. To jest ten kwartał ulic Boduena, Zgoda, Przeskok i chyba Szpitalna – tam stoi teraz budynek Sądu Administracyjnego. Natomiast po przeciwnej stronie jest bank i jest Dom pod Orłami, gdzie było dowództwo Armii Krajowej, dowództwo tego okręgu Powstania Warszawskiego, które nawet przyszło ze Starego Miasta.
- Przez ten czas przebywała pani w okolicach Starego Miasta?
Nie, cały czas jest Śródmieście, tam gdzie był spokój, cisza. To było Boduena, Złota, Chmielna, Marszałkowska – ta część do Królewskiej.
- Przez jaki czas nosiła pani butelki z benzyną?
Przypominam sobie, że do czasu, dopóki nie przyszli chłopcy ze Starówki. Dowiedzieliśmy się, że na Wareckiej wychodzą chłopcy ze Starówki, a ja na Starówce miałam brata stryjecznego Tadeusza Ostrowskiego. Poszłam tam, żeby może jemu i innym pomagać, bo tam się zebraliśmy, i od tego momentu już byłam sanitariuszką. Zajmowałam się tymi, którzy potrzebowali pomocy sanitarnej. Na czym polegała pomoc? Biegałam z innymi, szukałam materiałów na bandaże, a więc poszewki, podpinki, poszwy, prześcieradła – z tego robiło się bandaże, bo nie było gdzie prać, nie było w czym prać, więc musiały być bandaże świeże, czyste.
Po podwórkach się chodziło i prosiło się, bo nikogo nie było w domu, wszyscy byli na zewnątrz, w piwnicy najczęściej wszyscy się gromadzili, bo były naloty. To jedna rzecz. Druga rzecz, że nigdy nie było wiadomo, kiedy uruchomią działo kolejowe, tak zwaną krowę, która strasznie nas nękała i była bardzo groźnym środkiem do zabijania ludzi, koni. Jak pocisk z takiego działa upadł na jezdnię, to dosłownie asfalt się palił, tak dużo było fosforu, że odłamki, odpryski… Ale myśmy słyszeli, że coś takiego będzie miało miejsce, bo one dawały odgłos wycia i wtedy chowaliśmy się albo do piwnicy, albo do bramy, uciekaliśmy z ulicy. Tak że w budynkach, w mieszkaniach mało kto był. Wszyscy mieszkaliśmy w piwnicach.
- Co jeszcze miała pani przy sobie jako sanitariuszka?
Była torba, w której właściwie nic nie było, bo wszystkie zapasy, które były, się wyczerpały. Ja byłam całe sześćdziesiąt trzy dni w Powstaniu, dopiero 6 października wyszłam z Warszawy. Miałam rannych w piwnicy, którymi trzeba było się naprawdę opiekować, ranni w nogi – to są najgorsze przypadki, bo ten ktoś się nie mógł ruszać, nie mógł chodzić, a miałam bardzo przykre [sytuacje], bo nie miałam co dać jeść temu komuś, nie miałam możliwości umyć czy zmienić bandaży czy opatrunków. To był moment drugiej części Powstania, już wtedy kiedy przyszli chłopcy ze Starówki. Ten okres był bardzo kłopotliwy dla sanitariatu. Pan doktor, w którego lecznicy pracowałam, rozchorował się na czerwonkę, więc lecznica została zamknięta, bo ta choroba się bardzo rozpowszechniała, nie było na to leku i zdobycie czegokolwiek było bardzo kłopotliwe. W tym rejonie było kilka szpitali. Na Boduena 4 był bardzo duży szpital w pomieszczeniu byłej kawiarni, w której piekło się ciastka, więc bardzo duża przestrzeń wykafelkowana, poustawianych było bardzo dużo łóżek, posłań, żeby jak najwięcej pomieścić rannych. Pomagaliśmy sobie nawzajem, ale już mniej sympatii było od ludności cywilnej.
Chyba drugi miesiąc Powstania.
- Jak się ludzie wtedy zachowywali?
Był straszny żal, były wiadomości. Pierwsze wiadomości, które do nas dotarły do Śródmieścia, to były okropne mordy na Woli, gdzie część ludności dostała się do Śródmieścia, te wiadomości przekazywała bardzo dokładnie. Wtedy tak jakby skrzydła opadły, że dzieją się takie makabryczne rzeczy, a później, już jak Starówka padła, poddała się, wycofali się, według mnie to już było załamanie, to już była druga część Powstania. Właściwie wrzesień był dosyć kłopotliwy, a sierpień jeszcze był do przeżycia, jeszcze zrzucane były zrzuty. Właśnie w tym miejscu, gdzie byłam (to była Zgoda, ulica Jasna i Dom pod Orłami), był taki duży skwer (w tej chwili jest parking) – to był kiedyś bardzo ładny skwer zielony, trawa, drzewa. W czasie Powstania chowaliśmy tam poległych, ale również na tym samym skwerku paliły się zawsze ogniska, kiedy miały być zrzuty, i w tym właśnie miejscu bardzo często były zrzuty broni i żywności.
- Była pani świadkiem zrzutów?
Byłam. Ponieważ byłam zmęczona piwnicami, powiedziałam do mojej cioci, że będę spała w domu. Mieszkaliśmy na piątym piętrze, było trzypokojowe mieszkanie, więc doszłam do wniosku, że przesunę kanapę do przedpokoju, który był między pokojami, frontem a podwórkiem, oficyną. Pomyślałam sobie: Tu są ściany, tu są ściany – nic mi tam nie grozi”. Jak powiedziałam o tym cioci, ciocia powiedziała: „Kategorycznie, absolutnie nie ma mowy, żebyś tam spała i żebyś tam nocowała, masz być w piwnicy” i rzeczywiście nie poszłam spać na górę, mimo że sobie już przygotowałam posłanie. Nocowałam w piwnicy. Następnego dnia wchodzę na piąte piętro (ponieważ korzystałam tylko z ubikacji w domu, nie chodziłam do publicznej, bałam się właśnie czerwonki, która tak bardzo się rozpowszechniła), patrzę, że na przedpokoju jest bardzo widno. Do góry głowa, oczy, a tam niebo. Okazało się, że dokładnie na tą kanapę spadł pojemnik ze zrzutu. Zrobił dziurę w dachu, w suficie spadł na kanapę, rozbił się, bo się amunicja rozsypała po podłodze. Zeszłam do chłopców, bo na pierwszym piętrze było dowództwo batalionu i mówię: „Słuchajcie chłopcy, bierzcie koc, chodźcie do mnie do domu, bo mamy broń” ¬– i tak żeśmy wyzbierali. Natomiast w piwnicy ktoś puścił plotkę i doniósł mojej cioci, że spadła żywność. Moja ciocia miała bardzo duży żal do mnie, że nie przyszłam i nie powiedziałam, bo przecież nie mamy co jeść, przydałoby się nam trochę jedzenia. Nie chciała mi uwierzyć, że to wcale nie była żywność tylko była amunicja. Taki miałam przypadek.
- Kiedy chodziła pani do rannych, czy chodziła pani sama?
Miałam wyznaczonych rannych, którymi miałam się opiekować. Miałam w miarę zachować czystość wokół nich, karmić i zmieniać opatrunki.
- Jak wielu rannych miała pani pod swoją opieką?
Trudno powiedzieć, bo jak chodziłam po piwnicach, to [udzielałam pomocy], jak kto potrzebował, szczególnie na Zgoda w obrębie kwadratu Boduena, Zgoda, Przeskok – to są ulice, na których się poruszałam. Byłam tylko raz na placu Napoleona, wtedy kiedy były walki o pocztę. Tam była Poczta Główna i tam był mój brat, ten który wrócił ze Starówki. Między innymi bronili od strony ulicy Wareckiej dojścia Niemców od Nowego Światu i od Świętokrzyskiej i tam z moją siostrą (która już nie żyje, brała udział w Powstaniu) we dwie poszłyśmy szukać brata. Mam zdjęcie […] zrobione przez pana Brauna: na gruzach Głównej Poczty cały oddział, w którym był mój brat.
- Czym się zajmował pani brat podczas Powstania?
Ja mówię o stryjecznym bracie, tym, który wrócił ze Starówki. Był strzelcem, był rocznikiem 1923, więc trzy lata był starszy ode mnie – już miał dwadzieścia jeden lat, ja miałam osiemnaście. Był strzelcem i był w konspiracji przez cały okres okupacji, zupełnie z innego pułapu miał wiadomości. Na Starówce do ostatniego dnia był, bo przeszedł kanałami.
- Pani przechodziła kanałami?
Nie, nie miałam z tym kontaktu. Natomiast rodzony brat, ten który był u cioci, był o dwa lata młodszy ode mnie, miał szesnaście lat, więc był w czasie Powstania ochotnikiem. Jego Powstanie zastało po drugiej stronie Marszałkowskiej, bo ciocia mieszkała na Marszałkowskiej chyba 34. Z tamtej strony Alej młodzi ochotnicy (to prawie dzieci, bo miał szesnaście lat) byli ochotnikami do noszenia jęczmienia ze zdobytych magazynów Haberbuscha, gdzie wyrabiano piwo i on nosił ten jęczmień. Składała się taka grupa z dziesięciu, piętnastu dzieciaków z plecakami na plecach zrobionymi z worków, sypało się tam jęczmień i oni to przenosili tam, gdzie mieli wskazane i to się jadło, tłukło się. Między innymi mój brat rodzony, przynosił mi taki jęczmień, wysypywał do miednicy. Pan dozorca z budynku, w którym mieszkałam, nie wiem, czy tłukł, czy mełł na czymś, czy gniótł i dawał nam do gotowania i taki kleik z jęczmienia na ogół się jadło.
- Brat przechodził kanałami?
Nie. Ten ze Starówki, tak.
Tak. Mam w biuletynie wojskowym chyba z 1983 roku opis jego całej trasy i walk na Starówce.
- Miała pani jakąś broń jako sanitariuszka?
Nie.
Nie.
- Czy znała pani swojego bezpośredniego dowódcę?
Nie miałam. Miałam tylko lekarzy.
- Jak zapamiętała pani Niemców? Czy miała pani z nimi jakiś kontakt?
Jeżeli powiem moją przygodę, to ona scharakteryzuje, jakie miałam pojęcie sytuacji zastanej w Warszawie. Pierwsza sprawa, to jest sprawa łapanek na ulicach. Nie odróżniałam warkotu samochodu, który się nazywał budą. Kiedyś była taka sytuacja, że [szłam] ulicą Warecką od Nowego Światu, ktoś do mnie mówi z przechodniów: „Chowaj się do bramy, bo przyjechała »buda«. Od strony Nowego Światu zamknięta jest ulica i nikogo nie wypuszczają”. Weszłam do bramy i nie potrafiłam ze strachu z tej bramy wyjść. Siedziałam do wieczora w tej bramie, żeby wrócić do domu, a miałam bardzo blisko, bo z Wareckiej na Zgoda, to dosłownie parę kroków dla takiego młodego człowieka. Ciocia była bardzo zmartwiona, że mnie tak długo nie ma, bo sądziła, że mnie złapali, a jak złapali do takiej „budy”, wywozili na ulicę Skaryszewską i w zależności od wieku, stanu zdrowia kierowali albo na roboty do Niemiec, albo do obozu. W każdym razie stamtąd się na ogół nie wychodziło. Takie miałam pojęcie.
Były momenty, że moja ciocia mówiła mi: „Idź, zobacz, jak wieszają naszych ludzi”. Po zamachu na Kutscherę wieszali dosłownie na zbudowanej szubienicy i to kilku jednocześnie, ja powiedziałam: „Ciociu, nie pójdę. Nie pójdę. Nie pójdę i nie będę tego oglądała”. Tak że byłam przerażona tym, co po przyjeździe z Kresów zastałam w Warszawie, bo na Kresach również słyszało się o wywożeniu ludzi do Rosji, wszystkich urzędników państwowych, szczególnie nadleśniczych, leśniczych, gajowych. Ja z tym otoczeniem miałam do czynienia, spotykałam się, bo to byli znajomi moich rodziców, ale ja tego nie przyjmowałam jako straszną tragedię. Uważałam, że to jest tylko przesiedlanie. Jako dziecko do tego podchodziłam z takim [niezrozumieniem]. Nie mogłam tego rozumieć politycznie, ale sądziłam: „Aha, to pewnie dla bezpieczeństwa wywożą, że wojna”. W ten sposób sobie tłumaczyłam. Natomiast jak przyjechałam do Warszawy i zobaczyłam łapanki, [byłam przerażona]. Na ulicy Zgoda na placu prawdopodobnie był punkt tak zwanych cinkciarzy i tam często były albo porachunki, pretensje, bo bardzo często strzelali do siebie i ja była zszokowana, że na ulicy strzelają, zabijają się – to było dla mnie zupełnie czymś nowym.
Powiem szczerze, że przyjazd do Warszawy, gdyby nie to, że do rodziny, to był dla mnie wielką tragedią, bo dopiero wtedy zobaczyłam, na czym polega okupacja. Mieszkając na Kresach w małej mieścinie, to ja tego nie odczułam, miasta odczuwały bardziej. W małej mieścince nic się nie działo, chodziło się do szkoły i sprawa była zamknięta, czekało się końca wojny, nic poza tym. Warszawa dopiero dała mi smak poznania okupacji. Takiej okupacji, że był okres, że bałam się wyjść na ulicę, dosłownie. Niesamowicie byłam przerażona wysłaniem mnie do Niemiec na roboty, tego się najbardziej obawiałam. Byłam psychicznie jak gdyby zastraszona, byłam bardzo oporna, żeby wychodzić.
- Co pani słyszała o robotach w Niemczech? Dlaczego pani się tak strasznie tego bała?
Dlatego że wyobrażałam sobie, że będę znów daleko od rodziny, będę znów pozostawiona sama sobie, to co już przeżyłam na Kresach, że będę musiała ciężko pracować. Było takie określenie, że wszystkich kierują do bauerów, więc do takich wielkich gospodarstw do pracy na roli, a ja nigdy z rolą nie miałam do czynienia. Obawiałam się, że trafię do gospodyni, która każe mi robić, a ja nie będę tego potrafiła. Poza tym bałam się pracy fizycznej, bo na Kresach ją już przeszłam. Żeby przeżyć okres od 1939 roku do 1942 roku, to myśmy z bratem bardzo fizycznie musieli pracować, rąbać drzewo, ciąć drzewo. Jako dzieci przeszliśmy bardzo trudny okres. Tak że miałam przedsmak pracy fizycznej i obawiałam się, żeby mnie znów coś takiego nie spotkało.
- Czy Powstanie Warszawskie to był czas, kiedy możliwa była przyjaźń? Miała pani kontakt z koleżankami?
Nie, nie miałam koleżanek w Warszawie, nie miałam znajomych w moim wieku, nie miałam nikogo. Do szkoły nie chodziłam, bałam się wychodzić na ulicę, więc miałam tylko kontakt z rodziną. Jak po mnie ktoś przyszedł z braci czy sióstr i mnie doprowadził do miejsca, gdzie mieliśmy się zgromadzić, to wtedy [wychodziłam], ale nie miałam nikogo takiego. U pana doktora, którego była lecznica, nawet dzieci nie było, tylko była osoba, która chodziła na tajne komplety studiów medycznych, ich wychowanica.
- Pani chodziła na tajne komplety?
Nie, nie chodziłam.
Dlatego że musiałam pracować.
- Mówiła pani, że spała w piwnicach. Jak wyglądały podstawowe codzienne czynności?
Trzeba było zamiatać, trzeba było sprzątać, trzeba było utrzymać porządek. To było o tyle kłopotliwe, że w piwnicy znajdowali się nie tylko mieszkańcy domu, do których piwnica należała. Na ogół byli ci, którzy potracili mieszkania, domy i trzeba było dla nich miejsce przygotować. Starałam się utrzymać sanitarną higienę. Miałam nawet sytuację bardzo śmieszną, bo w tym domu, gdzie mieszkałam, była tak zwana mydlarnia. Kiedyś to był taki sklep, gdzie można było kupić wszystko: perfumy, wodę kolońską, mydła, powidła i wszystko inne. Właścicielka mydlarni w czasie Powstania podarowała bańkę (taką od mleka) wody kwiatowej lawendowej. Ja tą wodą lawendową polewałam dosłownie ściany w piwnicy, żeby ładnie pachniało, żeby świeżo, bo to na spirytusie. Ci, co mieszkali w piwnicy, tak przesiąkli zapachem lawendy, że można było się poznawać po zapachu, skąd kto jest, z której piwnicy.
- Jak było z żywnością? Brat przynosił, a poza tym?
Nie było nic. Były wyłapane wszystkie koty, wszystkie pieski, jadło się to, co ugotował kucharz, a tylko kucharz wiedział, co w jedzeniu było.
- Nie chcieliście wiedzieć?
Nie chcieliśmy wiedzieć. Siadało się pod jedną ścianą pokotem na podłodze, brało się swoją porcję zupy z jęczmienia i pluło się bezpośrednio na sąsiednią ścianę, naprzeciwko, bo nie wszystkie łuski dały się połknąć. Takie kleiki były.
- Jak wyglądało życie religijne podczas Powstania?
Wspaniałe było. Księża chodzili po podwórkach, po piwnicach ogłaszało się, że będzie msza na podwórku, bo to były podwórka-studnie w oficynach. Najczęściej była jakaś kapliczka albo był wystawiony stół naprędce. Były wspaniałe msze, takie wyciszające, uspokajające, pełne ufności, bo była spowiedź powszechna, wszyscy obecni przystępowali do Komunii Świętej, bardzo mnie jako dziecku, młodej dziewczynie, to odpowiadało, bo to najbardziej pamiętam. Nie było indywidualnego spowiadania się, tylko zbiorowe. Pamiętam to jako cudowny lek na nasze sytuacje, bo to był koniec Powstania, więc wiedzieliśmy, że jest bardzo źle. Ale msze, spotkania zbiorowe na podwórkach dodawały ducha wiary, że może się jeszcze dobrze skończy. Skończyło się jak się skończyło – źle, wymarszem naszych chłopców do niewoli.
- W jaki sposób zdobywała pani informacje na temat tego, co się dzieje. Miała pani dostęp do prasy czy radia?
Tak. Były ulotki, były gazetki podawane z rąk do rąk, bo to wyjątkowe egzemplarze. Poza tym były osoby, które miały nasłuch na Londyn. Byłam blisko ulicy Boduena, tam gdzie było dowództwo, więc z dowództwa otrzymywaliśmy wiadomości, co się dzieje. Może nie wszystko nam przekazywano, ale tak jak informacja działała, ustawiano nas w szeregi i mówiono, gdzie jest front, że są na Pradze po drugiej strony Wisły Rosjanie, może nadejdzie pomoc, może jeszcze nam Zachód pomoże – różne takie historie, ale jak człowiek ma osiemnaście lat, to nie trafia. Dzisiaj potrafię przeanalizować wiadomość na swój sposób, wtedy przyjmowało się: co będzie, to będzie.
- Brat ze Starego Miasta musiał być dobrze poinformowany?
Z bratem później nie miałam kontaktu, bo już był na tak zwanym froncie. W Powstaniu był na placu Napoleona, potem przeszedł nie wiem gdzie, czy na Książęcą, czy gdzieś dalej, bo na okres kapitulacji wrócił z powrotem na Zgoda do dowództwa, bo tam stacjonowali. Część ze Starówki poszła bronić Czerniakowa, a niektórzy zostali w Śródmieściu i on był właśnie w Śródmieściu i z wojskiem wymaszerował z ulicy Zgoda do obozu, to już tyle wiedziałam. Potem po wojnie spotkaliśmy się w Szczecinie, jak wrócił z niewoli jeden brat, drugi i tata wrócił.
- Jakie było dla pani najbardziej smutne wydarzenie z okresu Powstania?
To był moment, kiedy wychodziłam i musiałam zostawić rannego w piwnicy.
- Najmilsze wspomnienie. Czy można o takim powiedzieć?
To początek, euforia. Będziemy wolni, ojcowie wrócą, bracia wrócą do domu. W mojej rodzinie w ogóle nie było mężczyzn, wszyscy byli na wojnie i z wojny nie wrócili ci, co powinni się zajmować rodzinami. Zostały same kobiety z dziećmi i najstarszy był brat stryjeczny ze Starego Miasta, który miał dwadzieścia trzy lata – to był najstarszy w rodzinie.
- Msze święte też były najmilszym momentem?
To było zupełnie inne. Byłam bardzo ufna, wychowana w sposób bardzo religijny. Był bardzo duży szacunek do religii, do księży. Tak że to było przeżycie innego rodzaju. Nie potrafię do tego wrócić nawet, jak głęboko i ufnie potrafiłam przeżyć każdą mszę i każde takie spotkanie.
- Kiedy Powstanie się zakończyło, co się z panią stało?
Jak zakończyło się Powstanie, opuściłam Warszawę dopiero 6 października z moją opiekunką, ciocią chorą, bardzo załamaną psychicznie. Przed Powstaniem jej jedyna córka został wysłana na kolonię przez organizację RGO, to była w czasie okupacji Rada Opieki Dzieci [właściwie Rada Główna Opiekuńcza] i to [opieka] dzieci, które były pozostawione przez ojców, którzy z wojny nie wrócili i właśnie cioci córka pojechała na takie wakacje na sierpień. Jak wybuchło Powstanie, już nie wróciła do Warszawy. Ponieważ to było dziecko bardzo późno urodzone i jedyne, moja ciocia była bardzo załamana psychicznie, obawiała się, że ona nie żyje i że już więcej jej nie zobaczy. Powiedziała, że nie wolno mi nigdzie iść, tylko mam się nią zająć. Dlatego ja nigdzie nie poszłam, bo wszyscy poszli do Niemiec do niewoli z wojskiem. Z mojej rodziny było chyba z dziesięć młodych osób, które wymaszerowało do niewoli.
Tak. Jeszcze o dwa lata młodsza stryjeczna siostra. Razem z nim poszła do tego samego obozu i byli w tym samym obozie po Powstaniu. Natomiast ja wyszłam z ciocią z ludnością cywilną. Wyszłyśmy ostatniego dnia, bo jeszcze ciocia sądziła, takie były pogłoski, że może nas wszystkich nie wysiedlą. Mieszkanie było, tylko dziura w dachu była, ale mieszkanie było, miejsce, gdzie się zatrzymać. Ciocia mówiła: „Może nas jeszcze wszystkich tak nie wyrzucą z Warszawy?” – i czekałyśmy do ostatniego dnia. Okazało się, że 6 października kategorycznie kazano opuścić Warszawę. Myśmy [szły] w tłumie ludzi idących szosą do Pruszkowa. Na poboczach stali żołnierze, którzy pilnowali, żeby się nie rozchodzić na boki, żeby nikt nie uciekał. Wszyscy byli ściśnięci tylko drogą, to było tak, że jeden obok drugiego cisnął się, żeby zmieścić się na przestrzeni tej drogi. Taki był tłok. Wiedziałam, bo pogłoska była w tłumie, że idziemy do obozu do Pruszkowa, a już w czasie Powstania wiadomości były, co się w Pruszkowie dzieje, jaki to jest obóz, jaka segregacja, dokąd wywożą.
- Co pani wtedy wiedziała o obozie w Pruszkowie?
Wiedziałam, że jest segregacja, że młodzież wywożona jest do Niemiec, chorzy są wywożeni do obozów, a starcy są wywożeni tam, gdzie ewentualnie poproszą, żeby wywieźć, to znaczy albo do rodziny, albo żeby ze starymi nie mieć nic do czynienia. Tak moją ciocię wywieziono do Krakowa, gdzie nikogo nie miała. Dopiero w Krakowie poprosiła, żeby skierowano ją do miejsca, gdzie miała znajomych, do Skierniewic i tam żeśmy się umówiły, że będziemy u tych znajomych [się kontaktować], korespondencję, wiadomości [tam przesyłać] i że tam się ewentualnie spotkamy po Powstaniu. Bośmy się zgubiły w tym tłoku. Ciocia poszła do Pruszkowa, a ja przerażona, że ją zgubiłam, zostałam na szosie bezradna. Nie mogłam jej odnaleźć. Zatrzymałam się i zeszłam do rowu przydrożnego. Miałam plecak uszyty z dwóch ścierek, sznurki do tego przywiązane, które bardzo mnie obtarły, aż do krwi miałam [otarcia], byłam bardzo zraniona. Usiadłam w rowie, nie zdejmowałam tego plecaka, ułożyłam ręce, żeby odpocząć. Okazało się, że cały czas w stronę Pruszkowa posuwał się straszny tłum ludzi, a ja jakbym zeszła na bok i było odgałęzienie drugiej szosy, gdzie stało bardzo dużo pojazdów różnego rodzaju, szczególnie furmanki z końmi. Okazało się, że to był wyjazd ze strefy zagrożenia, gdzie stał szlaban, była budka wartownicza, byli Niemcy, którzy sprawdzali zezwolenie wyjazdu ze strefy zagrożonej. Stanęła przede mną duża fura, platforma, która w czasie okupacji rozwoziła węgiel po Warszawie. Wysoko na platformie siedziało kilka osób. Była para koni i furman. Ja płakałam i ktoś się zainteresował, co ja tu robię i czego płaczę, więc powiedziałam, że wyszłam z Warszawy, zgubiłam ciocię, nie wiem, dokąd teraz iść, boje się iść do Pruszkowa. Tak ze mną rozmawiali. Był moment, że furmanka miała ruszyć i ktoś krzyknął do mnie: „Wskakuj!”. Podałam plecak, wskoczyłam na tą platformę z węglem, położyli mnie pod plandekę na węgiel, nakryli plandeką i w ten sposób wyjechałam ze strefy zagrożenia. Ci ludzie się mną już po Powstaniu opiekowali.
Pamiętam, że byłam w Zalesiu, byłam w Żabieńcu, byłam w Podkowie Leśnej, bo szukałam cioci w PCK. Nocowaliśmy w jakiejś chacie, gdzie na podłodze rozścielono słomę. Przedtem ugotowano nam duży sagan ziemniaków, które postawiono na środku na podłodze izby, dzielili ziemniaki, każdy dostał ileś ziemniaków, ja też. Przyniesiono słomę, pościelili na podłodze i tak mieliśmy się poukładać na noc. Ponieważ ja byłam najmłodsza, a tam było kilku panów, pań i okazało się, że to byli aktorzy, którzy mieli przepustkę wyjazdu. Byłam bardzo stremowana, bo któryś z panów powiedział: „No ciekawe, kto będzie koło tej najmłodszej spał?”. Taki żart i rzeczywiście ułożyliśmy się na słomie i oni mną się tak cały czas opiekowali, dopóki znów nie znalazłam nowego opiekuna. Miałam takie sytuacje bardzo kłopotliwe w życiu.
Moim dobry opiekunem był chyba los, bo zawsze trafiałam na bardzo życzliwych i… na ludzkie sumienia, to były takie zwiastuny nadziei. Każdy człowiek, z którym się zetknęłam, niósł ze sobą dla mnie jakąś pozytywną pomoc. W ten sposób bym powiedziała. Ponieważ szybko osierociła mnie mama, miałam dziewięć lat, to niektórzy mówią, że mama się mną tak opiekowała.
- Co pani robiła do końca wojny?
Po Powstaniu był taki moment, że jechałam w stronę Szymanowa kolejką elektryczną i były siostry, dwie zakonnice, koniecznie chciały, żebym pojechała z nimi do zakonu. Nie wiem dlaczego, ale ze strachu po drodze wysiadłam na jakiejś stacji. Nie chciałam jechać, bałam się.
Wysiadłam, nikogo na tej stacji nie było. Nie pamiętam nazwy tej stacji, to było po południu, usiadłam na ławce na peronie i tak się zastanawiałam, co mam dalej robić. Pomyślałam sobie, że jak będzie następny pociąg, to w następny pociąg wsiądę. Wtedy się jeździło bez biletu na zasadzie, gdzie się jechało, tam się wsiadało i jechało w tamtym kierunku. Przechodziła przez peron pani. Pamiętam, coś miała w ręku: albo wiadro albo torbę i zainteresowała się mną. Powiedziałam, w jakiej sytuacji jestem i ona mówi: „To chodź do mnie, u mnie przenocujesz”. Wiem, że tam u niej mieszkałam chyba ze dwa tygodnie w tej miejscowości. Jak już doszłam do siebie, bo miałam rany, nogi mnie bolały, ważyłam trzydzieści kilogramów, byłam strasznie chuda, zaczęłam szukać kontaktu z moją ciocią. [Tak, jak] żeśmy się umówiły, żeby dążyć do Skierniewic. Poszłam do Zalesia górnego, do PCK z zapytaniem, czy ciocia nie zgłosiła mnie albo ja ciocię zgłosiłam, że szukam, bo były takie punkty. W Zalesiu spotkałam kolegę mojego taty, który szukał córki, którą z Zieleniaka zabrano do Niemiec. Halinka – to koleżanka ze szkoły, rodzina zaprzyjaźniona moich rodziców. On jak mnie zobaczył, mówi: „Janeczka, skąd ty się tu wzięłaś?”. Mówię: „Chodzę i szukam cioci, wyszłam z Warszawy”. Oni mieszkali w Alejach Jerozolimskich, więc ich dużo wcześniej usunięto z domu na Zieleniak. Było to miejsce podobno makabryczne. Mówi: „Słuchaj, ja chodzę, szukam Halinki i dopóki jej nie znajdę, ty chodź z nami”. U nich było troje dzieci, jeszcze była Basia i Tadeusz.
Dołączyłam się do nich, a był w towarzystwie jeszcze jeden pan, inżynier Prachiński (chyba tak się nazywał, nie jestem pewna), który szukał żony, bo zostawił na Mokotowie młodą żonę. To był starszy pan, ale miał młodą, piękną żonę. Szedł również do tego samego PCK, zgłosić, że jej poszukuje, czy przypadkiem ona nie zostawiła wiadomości. Wychodzimy z tego budynku, gdzie był punkt PCK, idziemy ulicą i naprzeciwko nas jedzie młody chłopiec na rowerze – dziewięć, dziesięć lat. Jak nas zobaczył, krzyczy: „Panie inżynierze! Dobrze, że pana widzę, bo pana żona jest u nas” Okazuje się, że on jechał z Żabieńca i ona była w Żabieńcu u znajomych. Poszliśmy do znajomych do Żabieńca, nocowaliśmy już w komplecie tej pani i jeszcze Francuza, bo okazuje się, że w czasie Powstania Francuz się na Mokotowie znalazł.
Pojechaliśmy do Żyrardowa, do majątku rodziny pana inżyniera. Stamtąd blisko Skierniewic, dostałam się do znajomych do Kamiona. Tam [przebywałam] do wyzwolenia, do stycznia 1945 roku.
Chyba 18 czy 19 stycznia byłam z ciocią w Warszawie. Pieszo poszłyśmy do Warszawy ze Skierniewic. Pieszo sześćdziesiąt parę kilometrów. Zimą w styczniu przyszłyśmy do Warszawy. Miałyśmy nadzieję, że nasz dom stoi, tak jak stał. Okazało się, że wszystko zostało wypalone, zniszczone, nawet nie było się gdzie zatrzymać, ale rodzinę mieliśmy po drugiej stronie na Grochowie. Na ulicy Podskarbińskiej mieszkała ciocia. Wisła była zmarznięta i po Wiśle, po lodzie przeszłyśmy na drugą stronę na Podskarbińską. Tam złapałyśmy trochę oddechu. Co robić dalej? Okazało się, że było nas tak dużo, że ciocia, właścicielka mieszkania na Podskarbińskiej (mimo że miała dwa pokoje z kuchnią), oświadczyła mi, że nie mogę u niej zostać, bo nie ma miejsca i tyle żywności, że powinnam pójść do wujka do Łodzi.
Nie pojechałam, poszłam pieszo. Drugiego lutego w Matki Boskiej Gromnicznej byłam w Łodzi. Pieszo.
Były takie momenty w drodze, że pomyślałam: „Położę się w rowie na śniegu i niech się dzieje, co chce”. Nie byłam sama, tylko z koleżanką mojej mamy, która mieszkała na Boduena w czasie Powstania i w czasie okupacji, a po Powstaniu w Łowiczu na wsi, gdzie się zatrzymała. Powiedziała: „Chodź do mnie, to z Łowicza będzie bliżej do Łodzi”. Myśmy tak we dwie [maszerowały]. Pani Zofia Perkowska wróciła do Warszawy. Mieszkając na Boduena, w piwnicy zakopała pewne rzeczy, chciała te rzeczy odzyskać i odzyskała. Nocowałyśmy w piwnicy ze szczurami przed wyjściem do Łodzi. Doszłyśmy do miejscowości Zaborówek, to był pierwszy etap z Warszawy. W Zaborówku miała kogoś z rodziny i u tej rodziny się zatrzymałyśmy. Musiało to być chyba dosyć długo, bo zrobiłam dwa swetry na drutach dla gospodarza i ich syna, więc musiało to być około tygodnia.
- Kiedy pani odzyskała kontakt z bratem rodzonym?
Dopiero po wojnie, jak wrócili z Niemiec. Był to już 1945 rok, czerwiec albo lipiec. W sierpniu już wrócił tata z Niemiec z obozu i obaj wyjechali do Szczecina. Tak że w Szczecinie już byli w lipcu 1945 roku.
Bo nie mieliśmy się gdzie zatrzymać. Wszystkie mieszkania w rodzinie były wyburzone. U cioci przy Marszałkowskiej została tylko kuchnia wielkości siedmiu metrów. Zeszło się nas dziesięć czy dwanaście osób. Nawet nie było się gdzie położyć spać. Na podłodze czy gdziekolwiek, o łóżku nie było mowy. Mój tata powiedział, że jeżeli nie ma gdzie być, nie ma gdzie się położyć, to zabieram syna i jedziemy do Szczecina, a Szczecin znał.
- Kiedy pani ponownie spotkała brata stryjecznego?
Wrócił z obozu już żonaty […]. To był chyba 1947 rok, chyba początek stycznia. Liczę, że on w 1947 roku wrócił do Szczecina, wiedząc o tym, że już mój tatuś tutaj jest i wszyscy dążyli do mojego ojca, do wujka Janka – jak to się mówiło. Przyjechał do Szczecina z żoną, mieszkał również z nami w Szczecinie. Wtedy się zobaczyliśmy. Wtedy już był mój brat rodzony, był brat ze Starówki, mój tata. Przyjechałam do Szczecina pierwszy raz, żeby być z rodziną, w 1946 roku, na Wielkanoc, to był kwiecień, na święta przyjechałam. Po chwiejącym się moście do Szczecina przyjechałam pociągiem, a na stałe dopiero za rok wróciłam do rodziny i tu już jestem od 1946 roku, od października.
- Czym się pani zajmowała po zakończeniu wojny?
Pracowałam.
- Doświadczyła pani represji z tego powodu, że walczyła pani w Powstaniu?
Nie. Ułożyło mi się bardzo dobrze życie, byłam szczęśliwa, że mam rodzinę. Po pięciu latach dopiero się spotkaliśmy. Brat, ja i tata. Mój tata wrócił bardzo chory z obozu, bo na gruźlicę był chory. Nieuleczalne w tamtych czasach. Miał pięćdziesiąt trzy lata, jak zmarł. Mam go tutaj w Szczecinie pochowanego. Brat mój rodzony i brat ze Starówki to w Warszawie na Bródnie są pochowani, mamę mam tam pochowaną. We wspólnym grobie leży moja mama i rodzony brat. Ułożyło mi się dobrze, bo miałam zawsze dobre otoczenie, dobrą pracę, uczyłam się. Wyszłam za mąż dosyć późno, miałam prawie dwadzieścia osiem lat, jak wyszłam za mąż. Urodziłam córkę, jak miałam trzydzieści lat. Mówiłam na początku, że mam kontakt z bardzo dobrymi ludźmi. Zawsze trafiam do serdecznych, życzliwych osób, które moją sytuację rozumieją, ja ich sytuację uznaję za właściwą i tak dobrze się żyje.
- Tak jak w czasie wojny, kiedy pani powiedziała, że człowiek był zwiastunem nadziei?
Tak.
Szczecin, 6 listopada 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Grubek