Janina Maria Maliszewska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Maliszewska.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo przed wojną?

Miałam cudowne dzieciństwo. Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Miałam brata, który był młodszy o siedem lat ode mnie – dwójka dzieci i oczywiście też dwójka moich kochanych rodziców. Bardzo to byli dobrzy, mądrzy ludzie, świetnie nas wychowali. Mój tata był magistrem farmacji, pracował w swoim zawodzie, moja mamusia wychowywała nas w domu, opiekowała się nami. Już jako małe dziecko byłam… Na Żoliborzu mieszkaliśmy przy ulicy Krasińskiego. Chodziłam do przedszkola, do sióstr zmartwychwstanek. Był taki okres, jeszcze przedszkolny. Mieliśmy bardzo wspaniałą siostrę zakonną Anzelmę, która razem z nami bawiła się, i było nam bardzo dobrze. W sumie moje dzieciństwo było szczęśliwe. Później był taki okres, że w 1937 roku moi rodzice skończyli dom do zamieszkania w Marysinie Wawerskim pod Warszawą. Moja mamusia, jak była dzieckiem, cierpiała na astmę i lekarze radzili, żeby tam zamieszkać, bo tam był klimat suchy i zdrowy, sosnowe lasy były i są nadal. Został wybudowany piętrowy dom murowany w Marysinie Wawerskim przy ulicy Cedrowej. Zdążyliśmy zamieszkać pod koniec 1937 roku. Cieszyliśmy się, że już jesteśmy razem, mieszkamy. To był dom piętrowy, dlatego żeby później rodzice w okresie już emerytalnym mogli komuś wynająć mieszkanie, żeby mogli pieniążki jakieś mieć na utrzymanie.
No ale zbliżała się wojna. Dużo się o tym mówiło, że wojna prawdopodobnie wybuchnie. Mój tatuś 27 sierpnia 1939 roku (to była pierwsza mobilizacja) został powołany do wojska. Tego samego dnia już musiał się spakować i wyjechać. Odprowadziliśmy go na przystanek kolejowy, do Warszawy musiał dotrzeć. To było straszne pożegnanie, bo wiedzieliśmy, że jedzie na wojnę. Był skierowany do szpitala wojskowego w Radomiu. Trafił tam, a myśmy zostali sami, właściwie bez środków do życia. Moja mamusia była tym bardzo przerażona i zmartwiona, bo jeszcze było dwoje dzieci, czyli ja i brat, ale trudno, trzeba się było z tym pogodzić.
Wojna wybuchła 1 września, a 22 września nad Warszawą przeleciał bombowiec niemiecki, który został trafiony. Słychać było, że wydaje z siebie straszny jęk. Moja mamusia razem ze mną wybudowała schron. Trzeba było, mówiło się, że najlepiej koło domu wybudować w ziemi, nakryć deskami, tam się chować w razie nalotu. Taki właśnie żeśmy razem z mamusią moją wykopały. A 22 września, to już była godzina czwarta po południu, posłyszałyśmy jęk tego samolotu. Leciał z wielkim trudem i wydawał jęki. To nam się nie podobało. A mieliśmy już lokatorów na parterze, była pani z córeczką, na pierwszym piętrze mieszkała pani z malutkim dzieckiem w beciku jeszcze.

  • Wróćmy na chwilę do czasów przedwojennych. Pani zaczęła szkołę?

Tak, dostałam się już do gimnazjum, zdałam egzamin. Miałam wtedy trzynaście lat.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do sióstr felicjanek.

  • Jaka atmosfera panowała w szkole?

Bardzo dobra. Mądre były i nauczycielki, i zakonnice, i stosunek do młodzieży bardzo pozytywny. Młodzież zżyta, pomagająca sobie, bardzo to było wszystko przyjemne.

  • Pani tata został powołany na front?

W pierwszej mobilizacji, bo były później dalsze, dwie czy jedna. To była pierwsza mobilizacja, najwcześniejsza.

  • Czy w tym czasie państwo mieli jakikolwiek kontakt ze sobą?

W tym momencie nie.

  • Jak potoczyły się państwa losy od momentu bombardowań, o których pani mówiła?

W końcu moja mamusia mówi: „Chodźmy do korytarzyka, staniemy w korytarzu i wyjdziemy do ogrodu, do schronu pod deskami”. Ale była na górze jeszcze kobieta z dzieckiem w beciku, to też zeszła. To były nieduży przedpokoik. Słychać było jęk tego samolotu, to było straszne i po chwili, pamiętam to doskonale, trafiła bomba w sam środek naszego domu. Właśnie tam, jak staliśmy w korytarzyku, przez drzwi była klatka schodowa i trafiła bomba w sam środek tej klatki. Zginęła córka lokatorów, państwo na górze, którzy mieli dziecko w beciku, przeżyli i to dziecko przeżyło, a moja mamusia zginęła. Stała obok mnie i niestety została uderzona, prawdopodobnie przez zbiornik, bo była ubikacja za drzwiami zaraz. Może tym zbiornikiem była uderzona, w każdym razie nie żyła. To było straszne. Widziałam jak przez mgłę walący się mur, cegły. Później straciłam przytomność przywalona tym gruzem, nie mogłam się poruszyć, ale sąsiadka z parteru, która miała córeczkę (córeczka zginęła wtedy), poruszyła się i ten gruz się rozsunął, tak że mogła wyleźć z tego gruzu. To był piętrowy dom. Jak ona wyszła, zaczęła się gramolić, żeby wyjść, to zaczęłam się poruszać, bo odzyskałam świadomość. [Pomyślałam], że chyba żyję, bo tak to myślałam, że już nie żyję, dosłownie. Zaczęłam się gramolić również, wygramoliłam się i wyszłam na stos gruzów. Tam była beczka z wodą, deszczówką zieloną. Czułam, że mnie pieką oczy okropnie, przemyłam sobie te oczy i zaczęłam wołać o ratunek. Wtedy sąsiedzi posłyszeli, bo posłyszeli też wybuch. Oczywiście nawet Niemcy… Był już taki moment, że byli u nas w Marysinie Wawerskim, w lesie. Patrzę, a oni biegną, kilku ich biegło, przerażeni okropnie, co się dzieje, że u nas bomba upadła. Sąsiedzi pomogli, od razu zaopiekowali się mną i sąsiadkami, wszystkimi. Ale brata nie było, brat był pod gruzami, więc starali się go odgrzebać. Tyle czasu minęło, nikogo więcej już nie owało, tylko jego nie było. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że moja mamusia nie żyje. Ale sąsiedzi byli bardzo solidni. Sąsiad wtedy miał konika, miał furmankę, chyba handlował też czymś. Zawiózł nas do sióstr. Byliśmy poparzeni, ranni. Siostry w Marysinie nie miały szpitalika, skierowały nas do szpitala do Międzylesia. Ten dobry sąsiad nas zawiózł do Międzylesia, też do zakonnic. Zakonnice fantastyczne były. Siedziały i w dzień, i w nocy przy nas, żeby nas ratować. Niemcy następnego dnia trafili do nich i oczywiście się nami zainteresowali, bo już widzieli, że tam jesteśmy. [Zakonnice] wytłumaczyły, co się stało, więc oni jakoś zostawili sprawę, że dobrze, że tam jesteśmy. No i to się tak potoczyło, że siostry nas podkurowały i zawiadomiły moją ciotkę, która mieszkała na Mokotowie. To moja chrzestna matka. Ta ciocia nas zabrała do siebie na Mokotów.

  • Czyli panią i pani brata?

Brata, bo w końcu brata znaleźli, żył dzięki Bogu, ale miał zagrożony wzrok. Jak leżał w tym szpitalu, to nic nie widział i siostry mówiły, że nie wiadomo, czy odzyska wzrok.
Ale było tak, że ciocia Helena zaopiekowała się nami i moje życie się rozpoczęło w alei Niepodległości 159. Wtedy rozpoczęła się rzeczywiście poważna sprawa, bo wtedy zgłosiłam się do „Szarych Szeregów”. Przy placu Zbawiciela było gimnazjum o charakterze ogólnokształcącym, ale jednocześnie drugi typ był: nauka handlowa. Było napisane, że handlówka, wiadomo było, że handlowa. To, że ogólnokształcące, to nie było mowy o tym oficjalnie, bo nie wolno było prowadzić takiej nauki. Do tej szkoły codziennie uczęszczałam, jeździłam z alei Niepodległości, tramwajem przyjeżdżałam na plac Zbawiciela, wysiadałam i do szkoły. To było tuż, tuż przy kościele. Mogę powiedzieć bardzo ciekawe rzeczy na temat tej szkoły. Ta szkoła była nastawiona na dwa kierunki: i handel, i program ogólnokształcący. Z tym że książki ogólnokształcące miały kartki powyrywane, żeby w razie czego... Był korytarz i w korytarzu stał stoliczek dla dyżurnego ucznia, który obserwował, czy Niemcy nie wchodzą na teren naszej szkoły. Wejścia były dwa: od Marszałkowskiej i z przeciwnej strony również można się było do szkoły dostać. Ten dyżurny obserwował, czy się nie zapala światło, bo każda klasa miała elektryczną lampę, żarówkę nad drzwiami, i gdyby Niemcy wchodzili z rewizją, to dyżurny czy dyżurna (ja też dyżurowałam) miał pod blatem przycisk, miał przycisnąć, żeby w każdej klasie się zapaliło światło, że trzeba wszystkie notatki likwidować. Jak na tablicy coś jest, to zetrzeć, żeby nie mogli tego znaleźć. Dzięki Bogu Niemcy tam się nie dostali.
W tej szkole powstało życie bardzo skomplikowane i serdeczne. To była fantastyczna szkoła, wychowawcy byli mądrzy, wykładowcy również. Tam rozpoczęło się życie naszych „Szarych Szeregów”. Tworzyliśmy zespół zgrany bardzo. Do nas przyjeżdżali akowcy (to było fantastyczne) w butach oficerkach, zawsze po kilku. Mieliśmy spotkania tajne, właśnie w tej szkole. Uczyliśmy się tam musztry, byłam tak przećwiczona w musztrze, że fantastyczne to było. Wszyscy to bardzo lubili. Uczyliśmy się piosenek wszystkich, „Hej chłopcy” i wszystkie, jakie były, były tam śpiewane.

  • Czego oprócz musztry pani się jeszcze uczyła?

Była teoria wojskowa i mówiło się o wybuchu Powstania. Młodzież była bardzo podekscytowana, pamiętam tę atmosferę, że każdy czekał, że wybuchnie Powstanie.

  • Do jakich zadań państwa przygotowywano?

Mówiło się o wszystkim. Musiałam nawet takie zadania wykonywać, że na przykład w Alejach Jerozolimskich miałam za zadanie stać przy jezdni i liczyć, ile samochodów wojskowych niemieckich (czy to były czołgi, czy inne samochody z bronią i żołnierzami) przejeżdża Alejami Jerozolimskimi, w jakim okresie i ile sztuk. W każdym razie to się bardzo liczyło, że to jest ważne. Też to robiłam, oddawałam później zeznania. Wtedy w „Szarych Szeregach” mieliśmy stworzoną już taką grupę, że była drużynowa „Marysieńka”. Ona nas wyprowadziła na Wał Miedzeszyński, tam było składane przyrzeczenie harcerskie. Dostałam wtedy krzyż harcerski, zostałam zastępową, miałam zastęp harcerek. To wszystko z naszej szkoły było, z klasy naszej.

  • Pamięta pani osoby, z którymi była pani razem w harcerstwie?

Teraz już w ogóle tego kontaktu nie mam, już te osoby nie żyją na pewno. „Marysieńka” była starsza ode mnie mocno, tak że też chyba już nie żyje. Miałam przyjaciółkę, to była fantastyczna dziewczyna, Żydóweczka Wiesia. Była bardzo dobrą uczennicą, była świetną Polką i u niej w mieszkaniu odbywały się też nasze zbiórki. Któregoś dnia nie przyszła do szkoły. Przyszła wiadomość, że musiała iść do getta. Tak się z nią skończyło.
Jeszcze opowiem, jak kiedyś do szkoły na zbiórkę już polekcyjną udawałam się z domu, z alei Niepodległości. Miałam przy sobie notatki różne i jechałam tramwajem z Rakowieckiej. Przy alei Niepodległości był przystanek, wsiadłam, jechałam tramwajem. Tramwaje wtedy były trochę inaczej zbudowane, bo był pomost, trzymało się za rączkę, był schodek i wychodziło się z tramwaju. Pamiętam, byłam na pomoście i wsiadł młody mężczyzna, był bliżej drzwi wyjściowych. Jedziemy dosyć szybko. Jechaliśmy Rakowiecką w kierunku Puławskiej. Później podjeżdżamy i tramwaj skręca w lewo. Jak skręcił w lewo, to on patrzy, ja patrzę, a na placu Unii jest łapanka. Tłum już tam jest zatrzymany, budy stoją, a my tu jedziemy. On, młody chłopak, to się bał, przeraził się tak, że wyskoczył w biegu. Na tym zakręcie trochę przyhamował tramwaj. A ja jechałam, zobaczyć, co będzie dalej. Niestety, wjeżdżam dosłownie z tym tramwajem całym… Byłam przy schodku. Stanął tramwaj, byłam właściwie jedna na końcu. Niemcy byli zajęci ludźmi, którzy już stali pod ścianą budynku. Mnie się udało jakość zajść z drugiej strony wagonu i przeszłam tam, gdzie jest teraz i wtedy była straż pożarna, tam jest budynek straży pożarnej. Tamtędy przeszłam, ale taka byłam opanowana, że szłam sobie spokojnie krokiem, wolno, żeby nie wywoływać w nich jakiegoś podejrzenia. Dzięki Bogu przeszłam przez to. Weszłam na Marszałkowską i doszłam do naszej szkoły, dopiero wtedy odetchnęłam szczęśliwa, że mnie nie zgarnęli.
Później był jeszcze jeden raz, że widziałam… Miałam dyżur przy stoliku w szkole i pamiętam, że przez okno spojrzałam, a na placu Zbawiciela była łapanka. To były okropne przeżycia wtedy.
Jeszcze muszę opowiedzieć bardzo ważny dzień. Jak już miało wybuchnąć Powstanie, to miałam punkt zborny aż na Puławskiej, ja i moja przyjaciółka miałyśmy tam się zgłosić. Wiedziałyśmy już, że to będzie 1 sierpnia i wiedziałyśmy również, że trzeba wziąć tylko dwie kromki chleba, coś, bo na dwa dni idziemy. Powstanie się skończy za dwa dni, wrócimy do domu. No i tak też się stało, że myśmy się tam zgłosiły. Punkt piąta wybucha Powstanie.

  • Czy pani rodzina wiedziała, że pani była zaangażowana w „Szare Szeregi”?

Tak. Moja rodzina, właściwie tylko ciocia Hela z alei Niepodległości, wiedziała. Była zmartwiona, że muszę iść, bo powiedziałam, że muszę, kanapki [wzięłam], to wszystko. Ale ona się martwiła, że [przez] dwa dni to na pewno nic z tego nie będzie, że nie będę miała co jeść i tak dalej. Ale puściła mnie i żeśmy trafiły z moją koleżanką… To był taki punkt, że nasz główny instruktor tam mieszkał, jego mama. Powiedział, żebyśmy się tam zgłosiły na wybuch Powstania. A 1 sierpnia, jak byłam na Rakowieckiej, to już wiedziałam, że Niemcy wiedzą, bo oni jechali i już mieli wystawione lufy karabinów przez okno, żeby strzelać. Na Rakowieckiej w ogóle był punkt niemiecki też vis-à-vis więzienia. To więzienie, które jest teraz, to wtedy też już oczywiście było. Wybuchło Powstanie, my zostałyśmy odcięte od Warszawy, bo tam nie było połączenia i nie było telefonów, i nie było żadnego instruktażu. Tamci wszyscy byli już raczej w centrum, a my na Puławskiej. Zaczęła się tam taka sprawa, że słyszymy: jadą bardzo ciężkie pojazdy. Mówimy: „Nic, tylko czołgi chyba jadą”. Ludzie zgromadzili się razem z nami w bramie i czekamy, że to idzie pomoc. Była taka tendencja, że Rosjanie tam przyjdą i nas wyswobodzą. To było trochę dziwne, jak mogą wyswobodzić.
  • To było na początku sierpnia?

Tak, na początku sierpnia. Teraz chcę opowiedzieć bardzo ważny fragment. Czekamy, co będzie, kto się wyłoni z tego. Rzeczywiście, z zakrętu wyjeżdżają czołgi, ale niemieckie. Lufy wystawione, to wcale nie byli żadni Rosjanie, tylko Niemcy. Wtedy się zaczęło tak, że wiedziałyśmy już, że musimy się stamtąd jednak wydostać. Panika była straszna, jedni uciekali Dolną, drudzy do góry. Myśmy z moją koleżanką stwierdziły, że wracamy do mojej cioci, do alei Niepodległości. Tak też zrobiłyśmy. Ale przychodzimy do Narbutta i patrzymy (tam rosły kartofle, teraz budynki są, wtedy kartoflisko)… Wyjrzałam z boku, patrzę, a na skrzyżowaniu alei Niepodległości i Narbutta leży koń nieżywy. Dalej patrzę – człowiek zabity leży. Jest wysoki budynek. Myślę sobie: „Zobaczymy, co to będzie”. Moja koleżanka mówi: „Słuchaj, ja się boję, nie wiadomo, kto tam jest, może strzelać”. – „Wiesz co? Ja się też boję. Jak się boisz, to idź”. Rzeczywiście, ona przebiegła przez ulicę Narbutta na drugą stronę i cisza, nic. Po chwili myślę sobie: „Muszę też przebiec do domu, do ciotki, nie mogę w tych kartoflach zostać”. Wtedy miałam takie przeżycie, że zaczynam biec (miałam na nogach klapki), a z okien zaczął strzelać do mnie i strzelał dosłownie przy moich nogach. Biegłam, a tu kula za kulą. Jeden z moich klapków chciał mi spaść, więc ręce rozłożyłam, patrzę, tam ludzie przerażeni. Myśleli, że zostałam postrzelona, ale nie, dzięki Bogu przebiegłam. Ale przeżycie miałam i to straszne przeżycie, jak celował we mnie i nie wycelował. Wróciłyśmy do cioci i już zostałam u niej.
Wszystkie moje historie z gimnazjum, z małą maturą, to, co mówiłam… Ta szkoła była tak fantastyczna! Wydaliśmy nawet przedstawienie Wyspiańskiego, piękna była sztuka, „Wesele” Wyspiańskiego. To było tak cudownie odegrane przez naszą młodzież szkolną!

  • Jak się nazywała koleżanka, z którą pani była?

Wacia się chyba nazywała, Wacława, a nazwiska już nawet nie pamiętam.

  • Co się działo po powrocie do cioci?

To było dużo spraw. Było tak, że ciocia była pielęgniarką i miała pacjentów. Z tego oczywiście żyłyśmy, co zarobiła. Mój tatuś, okazało się, był w oflagu w Niemczech. Najpierw z tym szpitalem przewędrowali, tak jak wszyscy wojskowi, do Rumunii. Znalazł się w Rumunii i był u Rumunów, i oni się opiekowali nimi. Przez jakiś czas byli razem, później Niemcy zażądali, żeby wywieźć wszystkich Polaków. Ale skłamali, powiedzieli, że będzie wracał do domu, do Polski. Zabrali cały transport tych Polaków, między innymi mojego tatę, i mój tata znalazł się w Westfalii, w Dössel. Był w obozie przez cały czas aż do wyzwolenia, aż do zakończenia wojny był w oflagu. Pierwszym transportem wojskowym (mam materiały) wrócił do Polski.
U ciotki było tak, że któregoś dnia ciocia mówi, że mają bibułę nam przywieźć, znaczy gazetki tajne. No dobrze, wiem, że to nie wolno, ale dobrze, bo trzeba współdziałać z AK. I taka sytuacja: podjeżdża samochód z tymi gazetkami do bramy naszej w alei Niepodległości 159 i cały transport gazetek transportują do naszego budynku. Mieszkałyśmy na pierwszym piętrze, to było mieszkanie cioci. Wszystko to niosą do nas. Myślę sobie: „Ho, ho, żeby nie było kogoś niepożądanego!”. Wiedziałam, że w mieszkaniu vis-à-vis, następnym po przeciwnej stronie, mieszka folksdojczka, a jej mąż oficer jest w oflagu, w Niemczech, tak samo jak mój tata. Oni idą wszyscy z tymi pakami do mojej cioci, do mieszkania. Całe szczęście, że jej nie było, bo jak się otwierały do niej drzwi, to wielki Hitler wisiał na całej ścianie. To też było przeżycie, bo przecież... Ale dzięki Bogu gazetki były popakowane, bo chodziło o to, żeby wiedzieć, co, komu i ile sztuk.

  • Czyli pani ciocia też współpracowała?

Z tego wniosek, że tak, współpracowała.

  • Co się działo w sierpniu 1944, jak pani była już w mieszkaniu cioci?

Byłam w mieszkaniu z ciocią. Wtedy jeździłam do naszej szkoły, a u niej mieszkałam. Ona dbała o to, żebyśmy miały co zjeść. Mój brat był u stryja, bo ciotka by sobie nie dała rady z dwójką dzieci.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Moje Powstanie skończyło się w tym momencie, kiedy w alei Niepodległości myśmy były odcięte, koleżanka musiała wrócić na Narbutta, bo tam mieszkała z rodzicami, a ja zostałam ze swoją ciotką. Oczywiście zdałam małą maturę i wszystko. Co było dalej, to muszę sobie przypomnieć. Był taki moment, że postanowiliśmy jakoś wydostać się z Warszawy, bo widać było, że nie trafimy już do Centrum, trzeba było z alei Niepodległości wydostać się poza Warszawę. Był taki moment ostatecznie, że została nam tylko ucieczka z Warszawy. Rakowiecką, pamiętam, myśmy szli, tam gdzie ojcowie jezuici są na Rakowieckiej. Jeszcze spojrzałam – leżał nieżywy zakonnik na schodach. Myśmy minęli klasztor i poszliśmy prosto. Grupa ludzi się zebrała, którzy też chcieli wyjść z Warszawy i my razem z nimi. Ktoś powiedział: „My się na Okęcie dostaniemy, tam już jest wszystko normalnie, już nie ma Powstania”. Tak się też stało, że się wybraliśmy. Idziemy jakiś czas, ale okazało się, że człowiek, który dostał jakieś pieniądze i podawał się za przewodnika, ulotnił się. Wszyscy idziemy dalej, bo już nie mamy odwrotu, tylko trzeba iść dalej. Uszliśmy spory kawałek, nagle patrzymy, a przed nami brama jakaś i ta brama się otwiera, i wchodzimy na teren obozu, i tam są Niemcy.

  • Jak duża to była grupa ludzi?

To była duża grupa, trudno było policzyć, kilkadziesiąt osób na pewno.

  • Kto podjął decyzję, żeby państwo wychodzili z Warszawy?

Może nawet moja ciocia, bo widziała, że już sobie nie daje rady, już to było straszne wszystko.

  • Czy podczas Powstania miała pani kontakt z Niemcami?

Był kontakt, tak. Oni się zaraz ujawnili. Jak zamknęli bramę, to oczywiście Niemcy się znaleźli. Co się okazało? Że stworzyli tam obóz. Patrzę – jest jakaś kobieta z kozą nawet, złapana i zamknięta. Kozę miała, to zabrali tę kozę prawdopodobnie. Następnego dnia stworzyli marszrutę, że idziemy dalej. Nie wiemy, dokąd, ale jak Niemcy, to wiadomo, że zrobią po swojemu, co będzie im odpowiadało. Było tak, że nas ustawili w czwórki. Idziemy. Każdy coś niósł jeszcze z Warszawy, trochę ciuchów jakichś, pamiętam, niosłam, brat mój niósł czajnik, ciocia też. Szło się poza Warszawę, to wiadomo, coś trzeba mieć do ubrania, do spania. W końcu dochodzimy…
Przed Powstaniem oczywiście jeszcze do szkoły swojej chodziłam, jeździłam. Moja wychowawczyni miała okazję, żeby coś mi pomóc w jakiś sposób, żebym miała trochę pieniędzy dla siebie. Ktoś się zgłosił, co chciał opłacać obiady dla chorego na gruźlicę żołnierza polskiego. To byli żołnierze z 1939 roku, byli w szpitalu Ujazdowskim, to wtedy był szpital wojskowy. Ona mi zaproponowała, czy bym nie nosiła obiadów dla żołnierzy, bo są chorzy na gruźlicę, nie mogą wychodzić, ich sytuacja jest bardzo zła. To ja się podjęłam, powiedziałam: „Dobrze, będę. Zarobię sobie, będę miała trochę pieniędzy”. Pamiętam, jak nosidła miałam, codziennie o pewnej godzinie (już lekcje się kończyły) brałam te nosidła do szpitala. Przy placu Zbawiciela była restauracja i były obiady opłacone. Ja te obiady brałam, w nosidle miałam. Ale później musiałam dojechać do szpitala tramwajem. Było tak, że najczęściej stawałam na schodku, trzymałam się za rączkę, a tu trzymałam te obiady. To były ze dwa obiady chyba. I dłuższy czas tak woziłam te obiady. Ale – co dla mnie było bardzo ważne – sprawiałam tym żołnierzom wielką radość. To była wielka sala, było ich chyba ze dwudziestu kilku nawet albo trzydziestu, wszyscy chorzy na gruźlicę i to otwarta gruźlica. Jak mnie witali, jacy byli serdeczni, jak się wyżalali! Ja ich pocieszałam i tak było, że dłuższy czas woziłam te obiady. Ale była radość i z mojej strony było zadowolenie.
Nasza drużynowa miała pomysł, że pojedziemy sobie do Świdra na wycieczkę całą drużyną. Pogoda piękna, to tam [trochę czasu] sobie spędzimy, ognisko zapalimy, pośpiewamy, będzie bardzo przyjemnie. I rzeczywiście to był piękny wyjazd. Dojechaliśmy do Świdra, wysiedliśmy z pociągu, ustawieni idziemy, marsz ze śpiewem tajnych piosenek, tak zwane zakazane piosenki. Idziemy przez środek Świdra. Ludzie się zbiegli, szpaler się ustawił, a my maszerujemy i śpiewamy. Było cudowne ognisko, śpiew i wszystko. Później żeśmy wracali do Warszawy, też ze śpiewem i ci ludzie cały czas byli rozpromienieni, bo myśmy zakazane piosenki śpiewali.
Z moją przyjaciółką miałyśmy raz rozkaz przenieść w długiej torbie [granaty]. To była duża torba, wielka, tu ucho i tu ucho, ona z jednej strony, ja z drugiej i w środku granaty. To były, pamiętam, duże granaty, ciężkie jak cholera. Ona szła i ja, szłyśmy aleją Niepodległości od Narbutta w kierunku Rakowieckiej. Idziemy, spokojnie sobie maszerujemy. Patrzymy: dwóch Niemców z karabinami. Idą od Rakowieckiej w naszym kierunku, szli [jedną] stroną, a my [drugą]. Trzeba było nadrabiać miną, bo przecież ciężar jakiś… Przez myśl mi nie przeszło, że oni tego po prostu nie zauważą. Ale jakoś, jak mówię, Pan Bóg czuwał nad nami. Minęliśmy się, oni przeszli, my też, poszłyśmy i odetchnęłyśmy z ulgą.

  • Co pani robiła, jak już było Powstanie, kiedy pani była u ciotki w mieszkaniu na Mokotowie?

Jak było Powstanie, to byłam w tym mieszkaniu. Tylko tyle że pomagałam jej trochę. Taka rzecz była w tym mieszkaniu: któregoś dnia podjechali Niemcy do naszego domu aleja Niepodległości 159. Obstawili budynek, pozamykali bramy od alei Niepodległości i od Opoczyńskiej i rozpoczęli generalny przegląd wszystkich mieszkań. To była rewizja po rewizji, mieszkanie po mieszkaniu. Wiedziałyśmy, że do nas dojdą również. Miałam tylko notatki, to schowałam te notatki. Oni wchodzili w ten sposób, że kolbą walili w drzwi, takie było ich pukanie. Wiemy tylko tyle, że to była chęć zaaresztowania Bytnara, bo tam właśnie mieszkał, od strony Opoczyńskiej, Bytnar, ten akowiec, którego później wykończyli oczywiście. Szukali wszędzie, mieszkanie po mieszkaniu. A w ogóle to cioci pomagałam w kuchni trochę, ale ciocia się więcej zajmowała, bo ja miałam naukę, miałam harcerstwo, miałam „Szare Szeregi” i tymi sprawami się zajmowałam.

  • Jak potoczyły się pani dzieje od momentu znalezienia się w obozie, który Niemcy stworzyli?

Z tym obozem było tak: ustawili nas i idziemy. Tu wojskowi, tu wojskowi, jesteśmy otoczeni. Nie mówią nic, co się z nami ma stać. Tylko taki oficer, pamiętam jego oprawki, okulary miał chyba złote, eleganckie te okulary były… My idziemy: ciotka i mój brat, i jeszcze ktoś dołączył. On idzie wzdłuż naszego zespołu, grupy, co szła. Przed nami zaznacza coś ręką. Jego ręka przeszła: jakiś sygnał dla żołnierzy. Nie bardzo się zorientowałam, o co chodzi, ale się domyśliłam, że chodzi o to, żeby nie przekroczyć… Jakaś rada była dla tych żołnierzy, co z nami będzie, bo za nami był długi pochód i przed nami był. A przede mną był taki właśnie ruch ręką. Okazuje się, że doszliśmy do Opacza, tam jest kolejka EKD. Do tej kolejki dochodzimy i wsadzają ludzi. Najpierw wsadzili tych, co byli przede mną, a do nas jakoś nie zajrzeli. Kazali wsiąść i ruszył pociąg EKD. Zatrzymał się w Pruszkowie i tych, co przed nami szli, zgarnęli do obozu pruszkowskiego. A jak ktoś się dostał do obozu pruszkowskiego, to wędrował do Niemiec, to już było wiadomo, że wtedy już nie wróci. A nas jakoś zostawili. Pamiętam, że się schowałam w róg, w drzwiach coś wisiało, więc schowałam się, żeby mnie nie było widać, bo szedł Niemiec i jeszcze spoglądał po wagonach, ale jakoś tego nie zauważył. Nas razem do Komorowa puścili, bo ten pociąg jechał do Komorowa, docelowa stacja. A tam była moja ciotka w domku letniskowym, drewniaczku.
Jeszcze tylko to mam do opowiedzenia, co tam się działo. Tam było tak, że w końcu, jak już myśmy się zatrzymali w Komorowie, to do tej ciotki, do tych ludzi, co tam mieszkali, któregoś dnia przyszli Niemcy. Dostałam rozkaz od Niemców, że muszę się zgłosić i budować rów przeciwczołgowy. No to się zgłosiłam oczywiście. Tam byli też inni ludzie zgarnięci. Starałam się, jak najwyżej mogłam, rzucać ziemię do góry. Później za to dostałam butelkę spirytusu, Niemcy wypłacili. Taka zapłata była.

  • W Komorowie była pani aż do zakończenia wojny?

Później do ciotki znów i z ciotką byłam już razem, i odezwał się przez Czerwony Krzyż mój tata.

  • Jak pani po latach ocenia Powstanie Warszawskie?

Jestem nastawiona tak, że była potrzeba Powstania. Pamiętam ten nastrój wśród młodych, żeby się tylko zemścić, że jak oni mogli rozstrzeliwać ludzi, że tak nie może być, że musi być jakaś zapłata za to wszystko i że wreszcie odzyskamy niepodległość. Ale wiem, że teraz są głosy takie, że to było zbyt ryzykowne, bo polska armia nie miała broni, nie miała możliwości walki z Niemcami. Wiem swoje, bo pamiętam, że ten nastrój przeżywałam. Był tragiczny koniec, to jest prawda, bo bardzo dużo młodych ludzi, bardzo zdolnych, bardzo inteligentnych, wszystko zginęło. To straszne.




Warszawa, 31 maja 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Janina Maria Maliszewska Stopień: cywil Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter