Janusz Albert Krzyżanowski

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Janusz Krzyżanowski.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?


Urodziłem się w Warszawie 21 listopada 1929 roku na ulicy Płockiej. Jako mały bobasek byłem ochrzczony w kościele Świętego Stanisława na ulicy Bema.

  • Czym zajmowali się pana rodzice?


Ojciec był kwalifikowanym fachowcem z branży metalowej, matka była bez zawodu. W okresie lat trzydziestych ojciec prowadził licencjonowany kiosk Ruchu z czasopismami i gazetami, na ulicy Ordona. My w tym czasie mieszkaliśmy już na ulicy Wschowskiej, na Woli, w domu, który powszechnie nazywano „Laudyna”, taka nieduża kamienica. Potem przeprowadziliśmy się w latach trzydziestych do domu, który nazywany był domem Hankiewicza. To była największa kamienica na Woli, w kształcie podkowy, trzy oficyny od ulicy Wolskiej, Ordona i Prądzyńskiego. Kilkupiętrowy budynek, od parteru aż do strychu zamieszkały przez około sześćset osób. Tam było w sumie sto pięćdziesiąt kilka lokali mieszkalnych. Tam mieszkałem aż do wojny. Tam zacząłem na ulicy Wolskiej w trzydziestym szóstym roku szkołę podstawową. Ponieważ zaczynałem ją od trzeciej klasy… Umiałem już, mając siedem lat, pisać i czytać i trochę liczyć. Kiedy zapisywano mnie do szkoły, uznano, że mam zacząć naukę od trzeciej klasy. No i tak się to potoczyło aż do wojny. Wybuchła wojna. Uciekaliśmy z Warszawy do rodziny po drugiej stronie Wisły, na Podlasiu, a gdzieś w październiku w trzydziestym dziewiątym roku wróciliśmy do swojego mieszkania. Ten dom się nie spalił, nie był zrujnowany. No i tam żeśmy mieszkali.

  • Jak wyglądały działania wojenne na Podlasiu?


Trudno mi powiedzieć. My jak uciekaliśmy, to żeśmy po drodze spotykali w Warszawie, na przykład, płonący browar Haberbusha, który był na Pradze. Po drodze jak uciekaliśmy do rodziny, to spotykaliśmy spalone wioski, płonące wioski. Gdzieś, nie wiem, w jakim terminie, we wrześniu, na tamte tereny wkroczyła już armia niemiecka. No i tam żeśmy cały czas byli u rodziny. Aż w październiku oni pomogli nam, dali trochę żywności, bo to byli ludzie zamieszkali na wsiach, gospodarze wiejscy, i furmanką przewieźli nas do Warszawy na miejsce naszego zamieszkania.

  • Jak wyglądało pana życie w okupacyjnej Warszawie?


Dziesięć lat miałem, wynika z prostego rachunku, jak zaczęła się wojna. Moja matka zmarła na wylew krwi do mózgu w kwietniu 1940 roku, pochowana na cmentarzu Wolskim. Tam były groby nowego cmentarza Wolskiego. Jak dla dziecka dla mnie to było bardzo trudne wyzwanie życiowe, no bo straciłem matkę. Ojciec przeżył to też bardzo boleśnie. No i tak toczyło się wszystko.
Ojciec prowadził ten kiosk Ruchu. Ja ojcu pomagałem w tych wszystkich poczynaniach, bo bracia starsi, którzy z nami mieszkali, zostali już w tym czasie w łapankach ulicznych bądź… Najstarszy brat przez Rumunię, uciekając z armia polską… Wszyscy oni znaleźli się w Niemczech na robotach przymusowych. Trzech braci: Edmund, Mieczysław i wychowaniec mojego ojca, Henryk z domu miał nazwisko Batorowicz. Mój brat następny, trochę starszy ode mnie, bo tamci bracia byli dużo starsi. Oni byli z roczników: dwunasty, mniej więcej do dziewiętnastego. Ten brat z dziewiętnastego rocznika, 1919 urodzony, już przed wojną opuścił dom. Podobno miał jakieś kontakty z polskim wywiadem i gdzieś za granicę był przerzucony. Od trzydziestego ósmego roku wszelkie kontakty z nim się urwały. My, jak wspomniałem, prowadziliśmy… Ojciec prowadził ten kiosk Ruchu. Ja ojcu pomagałem, bo mieliśmy takie odbiory jak gdyby abonenckie prasy, gdzie pomagałem roznosić prasę. I tak trwało to kilka lat. Ojciec poznał panią, która jakiś czas u nas mieszkała jako sublokatorka, jeszcze za życia matki. Nazywała się Stefania Bursa. Była znaną na Woli akuszerką, jak to się wtedy mówiło. Mówiła zawsze, że: „Pół Woli to z jej rąk pochodzi”. Długie lata. Ojciec w tym czasie był w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Ona mniej więcej też w tym wieku. Zawarli związek małżeński i oboje mieszkali, i ja razem, w tym domu Hankiewicza, tam naprzeciw parku Sowińskiego. Wolska, jeżeli pamiętam dobrze, 129 to było. A nasze mieszkanie miało numer 27, chyba. I tak się działo aż do wybuchu Powstania.

  • Chodził pan dalej do szkoły?


Do szkoły chodziłem cały czas. Będąc jeszcze w Szkole Podstawowej, ponieważ nauczyciele… Nie było szkół średnich w owym czasie, ponieważ Niemcy zabronili. Były po podstawowej szkole takie różne szkoły zawodowe. Pod przykrywką takiej Szkoły Zawodowej Handlowej Miklewskiego (tak się szkoła nazywała) na ulicy Złotej w Warszawie prowadzone były tak zwane tajne komplety, nauczanie z zakresu szkoły średniej. Mieliśmy w prywatnych mieszkaniach nauczycieli, nawet i u nas spotykaliśmy się. To było po kilka osób. Nauczyciel przychodził, wykładał tam stosowne materiały. Zdawaliśmy również jakieś okresowe sprawdziany z tego [by sprawdzić], jak sobie przyswajamy materiały. I tak to trwało aż do Powstania. Byłem bodajże w trzeciej klasie szkoły średniej w owym czasie, mniej więcej na poziomie trzeciej klasy i wybuchło Powstanie.

  • Czy w czasie okupacji był pan świadkiem lub ofiarą represji ze strony niemieckiej?


Represje poniosła nasza rodzina, z której tych kilku braci zabrano na przymusowe roboty do Niemiec. W czasie okupacji to dziś trudno w to uwierzyć, że jak szła wacha niemiecka, szedł wachman i dwóch koło niego z odbezpieczonymi pistoletami…

  • Jeszcze raz poproszę, by pan opowiedział, jak wyglądało pana życie po śmierci mamy?


Ojciec prowadził kiosk licencjonowany firmy Ruch, tak się ta firma nazywała, rozprowadzająca czasopisma i gazety. Pomagałem ojcu w tym. Dostarczaliśmy w drodze abonamentu czytelnikom różne czasopisma i w ten sposób sprawa się toczyła. U nas sublokatorką była pani Stefania Bursa, która mniej więcej około roku czterdziestego drugiego, trzeciego, dokładnie nie pamiętam, zawarła ślub z moim ojcem, który był wdowcem, no i mieszkała z nami aż do Powstania. I cały czas mieszkaliśmy tam w tym domu Hankiewicza, Wolska 129, o ile pamiętam, mieszkania 27. Tak sprawa toczyła się aż do 1 sierpnia.

  • Czy miał pan rodzeństwo?


Czterech braci. W czasie wojny trzech zostało wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec. Edmund, Mieczysław i wychowaniec mojego ojca Henryk, z domu on miał nazwisko Batorowicz. Trzej bracia w Niemczech. Czwarty brat od trzydziestego ósmego roku był gdzieś za granicą, podobno w kontakcie z naszymi służbami wojskowo-wywiadowczymi. Ale bliżej trudno mi coś na ten temat powiedzieć.

  • Czy w czasie okupacji dalej uczęszczał pan do tej samej szkoły?


Do tej samej szkoły. Uczęszczałem również na tajne komplety nauczania, a jako przykrywka tych kompletów nauczania chodziłem jako uczeń do szkoły handlowej Miklewskiego na ulicy Złotej. No i tak sprawa biegła przez całą okupację, aż do Powstania.

  • Czy w czasie okupacji był pan ofiarą represji ze strony niemieckiej?


O tyle, że część rodziny zabrano na przymusowe roboty do Niemiec. Tak jak wspomniałem – tych braci. Innych represji dotyczących rodziny trudno by mi było przytaczać, bo to nie była rodzina w sensie bezpośrednim najbliższa. Ale czasy były takie, o których dzisiaj nawet trudno do świadomości ludzi to doprowadzić, że jak szła wacha niemiecka, wachman w środku i dwóch z nim z odbezpieczonymi pistoletami, i ktokolwiek się nie podobał, a nie daj Boże uciekał, no to seria z pistoletu i już na ulicy leżał nieboszczyk. To był dzień codzienny, że na Wolskiej – to była wówczas główna arteria wlotowa do Warszawy – na Wolskiej nie było dnia, żeby ktoś na tamten świat nie został [przeniesiony]. Tak niestety było. Czasami nawet podziemie Niemców wysyłało lub policjantów na przykład likwidowali z jakichś tam przyczyn. Obrazki dnia codziennego w czasie okupacji.

  • Czy pan też widział takie zdarzenia?


Tak. Byłem już chłopakiem, który kończył czternaście lat, piętnasty rok zacząłem. W chwili kiedy wybuchło Powstanie, miałem niespełna piętnaście lat.

  • A jak ludzie reagowali na te represje niemieckie?


Reakcje – trudno na to powiedzieć. Najczęściej to większość ludzi uciekała, bo groziło to, że ktoś, kto przypadkowo jest, też dostanie serię z pistoletu i zakończy życie. Czasami reakcje były trudne do przewidzenia. Bo ktoś bliski, zachowanie rodziny… Jak nikt nie zabierał nieboszczyka, to przyjechała służba miejska, zabrała, wrzuciła tam byle jak na jakiś pojazd i na tym się kończyły te historie.

  • Pamięta pan Żydów z okresu okupacji?


Miałem kolegów w szkole narodowości żydowskiej. Najbardziej to mi utkwiło w pamięci, taki, nazywał się Gerson Borensztajn… Naprzeciw tego kiosku, gdzie mój ojciec prowadził sprzedaż czasopism, jego ojciec miał taki sklep spożywczo-kolonialny. I ten Gerson z nami. On był takim, jak to my mówiliśmy „swoim żydziakiem”. Z innymi to różnie bywało, ale z Gersonem byliśmy zawsze w dobrej komitywie. Chodził z nami do szkoły. No i potem, kiedy powstało getto, oni musieli się wynieść i już później z nim kontaktu nie miałem.

Getto warszawskie to pamiętam dobrze, bo nieraz tam przez tamte okolice żeśmy chodzili z ciekawości. Chłopaki dwanaście, trzynaście lat. [Pamiętam] ten mur postawiony wokoło getta, w murze czasami dziury, którymi dzieci żydowskie prześlizgiwały się, bo to małe dziury były, po to, żeby po naszej stronie coś zjeść albo coś zabrać dla swoich bliskich. Na początku to jeszcze przez getto przejeżdżały tramwaje. Z tym że nie zatrzymywały się. No to czasami do tego tramwaju wskakiwał ktoś w getcie albo wyskakiwał ktoś. No i czasy tego getta warszawskiego pamiętam i czas powstania w getcie warszawskim. kiedy potem getto generalnie płonęło, prawda, w Śródmieściu Warszawy. To takie obrazki, które mi z owych czasów zostały.

  • Jak ludzie komentowali to płonące getto?


Olbrzymia większość to współczuła tym ludziom na pewno, jakkolwiek żydowska nacja miała swoje plusy i miała minusy. Po naszej stronie, polskiej… Bo w Warszawie mniejszość żydowska liczyła kilkaset tysięcy ludzi, więc niektóre rodziny, osoby były bardzo zaprzyjaźnione, nawet małżeństwa polsko-żydowskie. Różnie to się toczyło. W większości to było współczucie, ale zdarzały się i takie historie, że… Odczucia antysemityzmu też się dało zaobserwować. O ile wiem i pamiętam, no to tam z getta (zresztą to w opisach jest) potem ewakuowano olbrzymią część tych mieszkańców do Treblinki, gdzie ich potem rozstrzelano czy zagazowano i przenieśli się na tamten świat. Niektórzy uciekli. Znam takie rodziny, nawet nie tylko z Warszawy, ale i z Kresów Wschodnich, które przetrzymywały żydowskich uciekinierów. Dziś już ci ludzie nie żyją, ale znam z opowiadań, że pomagali innym w jakiś sposób przetrwać tą ich też przecież straszną gehennę.

  • A czy dzieciom żydowskim, które przechodziły przez dziury, ludzie jakoś pomagali?


Tak, tak. Te dzieci przychodziły, dostawy jeść, dostawały czasami coś z odzienia, zabierały coś dla swoich, tam i wracały tymi samymi dziurami. Oczywiście jeżeli się Niemcy trafili, to zarówno te dzieci, jak i ci, którzy im pomagali, od razu byli rozstrzeliwani na miejscu, bez niczego. Takie były zasady postępowania, jeżeli to można nazwać zasadami. Tak to Niemcy realizowali na co dzień.

  • Powiedział pan, mówiąc o swoim koledze: „Ten to był ten nasz, a z innymi to różnie bywało”. Co pan miał na myśli?


No, że z nimi nie utrzymywaliśmy kontaktów, bo oni jako nacja też zachowywali pewnego rodzaju rezerwę w kontaktach. Do nich przychodził, nie wiem, jak to nazwać, czy to był rabin, czy nauczyciel, który ich po kilka osób gromadził. Wykładał im jakąś wiedzę z dziedziny historii żydowskiej czy ich religii. Uczył ich pisać po hebrajsku. I oni zachowywali pewnego rodzaju dystans. Trudno to powiedzieć. Mieli swoje szkoły, mieli swoje, jak my to nazywaliśmy, bóżnice, gdzie się modlili, zbierali się. Oni utrzymywali tą swoją pewną odrębność religijną i narodową. Kontakty z nimi nie były kontaktami takimi jak z polskimi kolegami i dziećmi.

  • Ale rodzice nie zakazywali takich kontaktów?


Nie, nie. Rodzice mi nigdy nie zakazywali żadnych kontaktów z nimi. Zdarzało się, że mieliśmy tam jakieś wspólne spotkania czy coś w tym rodzaju. Trudno mi to powiedzieć. To, bądź co bądź, już prawie siedemdziesiąt lat od owych czasów.

  • Wspominał pan o ludziach, którzy przejeżdżając przez getto, wyskakiwali lub wskakiwali do tramwaju. Czy nie było żadnych konsekwencji związanych z takim zachowaniem?


Jeżeli Niemcy zauważyli, to sprawa się kończyła od razu. Na miejscu była egzekucja – zabili i koniec. Jak się komuś udało w ten tramwaj wpaść i uciec stamtąd, to jakiś szczęśliwy omen. Ale jeżeli nie udało się, to go wywlekli, na miejscu zastrzelili i na tym koniec. Nie przypominam sobie dokładnie, ale bodajże na stopniach tych tramwajów… Bo to nie były tramwaje takie jak dziś, tylko miały otwarte stopnie i otwarte pomosty wejściowe. Jechał, nie wiem, czy polski policjant, czy żydowski policjant, bo oni też mieli służby porządkowe i pilnował tego. Ale niemniej zdarzały się takie historie.


  • Gdzie pana zastał wybuch Powstania?


Ja byłem w domu, u siebie. Kiedy Powstanie wybuchło, dom cały na parterze… Takie były wtedy zasady budowania, że cały dom, który na parterze miał wiele sklepów, a my mieliśmy na parterze od strony ulicy Prądzyńskiego, był wyposażony w takie okiennice, które się zawsze na noc (przed wojną też) zamykało ze względów bezpieczeństwa, żeby ktoś tam nie zakłócał spokoju nocnego. Kiedy wybuchło Powstanie, to te wszystkie okiennice zostały zamknięte, one od środka miały specjalne sztaby stalowe i tak dalej. No i Niemcy w wielkiej panice 1 sierpnia uciekali z Warszawy, bo front był tuż, tuż, na Pradze albo w oskrzydleniu Warszawy. Słychać było kanonadę artylerii, spadały pociski. W nocy przylatywały samoloty, które zapalały, jak to my mówiliśmy, „gromnice”. Widno był wszędzie. I te samoloty bombardowały określone cele, ale i cywilom też, jak to się mówi, dostało się nieraz. To był 1 sierpnia, jak Niemcy uciekali.
Koledzy, którzy przenosili się do Powstania… Ojciec mój powiedział: „Zostawiam ci wolną wolę” i ja z kolegami też się przeniosłem. Jeżeli dobrze pamiętam, na ulicę Waliców, to była boczna ulica, od ulicy Chłodnej. Mniej więcej w bok, tam gdzie był kościół i jest kościół Karola Boromeusza (chyba tak się nazywał), w widłach ulicy Chłodnej i Elektoralnej. A na prawo była ulica Waliców. Znana mi o tyle, że za okupacji też tam mieliśmy niektóre zajęcia z tajnych kompletów. I tam byli koledzy moi, i ja byłem. Byliśmy zgromadzeni tam kilka dni jako, nie wiem, odwód, rezerwa. Bo tam młodych chłopaków było pełno. Oczywiście byli dorośli mężczyźni, którzy tym wszystkim dyrygowali. Powstanie wybuchło we wtorek, pierwszego, a czwartego, w piątek… Z jakichś tam przyczyn mieliśmy telefon w domu. Nie pamiętam już, czy matka i ojciec przysłali mi kartkę, czy telefonicznie się porozumieliśmy, trudno mi powiedzieć. W każdym bądź razie była sugestia, żebym ja przyszedł do domu po kilku dniach, no bo była kwestia jedzenia, bielizny, ubrania, chociaż było bardzo ciepło, gorąco można powiedzieć, sierpień był bardzo upalny. I ja 4 sierpnia w piątek wieczorem wróciłem do domu.

  • A jak wyglądało tych kilka dni wśród Powstańców?


No, my czekaliśmy jako ta swoista rezerwa, natomiast w Warszawie toczyły się walki. Dostawaliśmy różne relacje. Niemcy, którzy uciekali, powoli się na zachodniej rubieży Warszawy jakoś tam umiejscowili, i czwartego jak wróciłem do domy, no to wszędzie był spokój. Wolska, no to trzeba było uważać, jak się przemykał człowiek z domu do domu, z bramy do bramy, bo miejscami stali Niemcy i był wszelki zakaz wychodzenia. Kto się pojawił, to seria z pistoletu i już leży nieboszczyk. Tak że czwartego, jak się dostałem późnym wieczorem już do domu, mimo zakazu poruszania się, wróciłem. Noc przeszła znowu z nalotami ze wschodu. Nawet u nas w tym domu wybuchł na strychu jakiś niewielki pożar, który gasiliśmy.

I zaczął się ranek 5 sierpnia. Słychać było ciągle strzały z broni maszynowej, z karabinów maszynowych. Niemcy, idąc od strony cmentarza Wolskiego koło kościoła Świętego Wawrzyńca, koło cerkwi, likwidowali kolejne grupy mieszkańców. No i wreszcie doszli do naszego domu. Otoczony był od strony Prądzyńskiego, Ordona. Kazali wychodzić główną bramą i od razu [skierowali] na drugą stronę ulicy, pod park Sowińskiego, wszystkich mieszkańców. Kto był, powiedzieli, że wszyscy mają opuścić dom, bo dom będzie spalony. I ja z matką i z ojcem (znaczy ta druga matka, druga żona ojca) też wyszliśmy. Wychodząc, po drodze widziałem, że mój profesor muzyki, u którego uczyłem się muzyki, muzyk zawodowy (nazywał się Henryk Kotus, mieszkał w tym samym domu), uciekał do takich lochów, które były pod niedaleką piekarnią na ulicy Ordona. Tam była w dawnych historycznie czasach karczma „Elekcyjna”, stąd nazwa ulicy – Elekcyjna. Bo tam były pola elekcyjne, gdzie wybierano królów polskich. Ulica Elekcyjna, Moczydło i tak dalej. Tam była karczma „Elekcyjna” i pod tą karczmą były lochy i tam uciekał ten mój profesor, Henryk Kotus. To widziałem, wychodząc już z domu. Ale ja z matką i ojcem wyszedłem i znaleźliśmy się pod parkiem Sowińskiego. To była mniej więcej godzina wpół do jedenastej rano, bo wychodząc z domu patrzyłem, mniej więcej taka pora to była. Piękny, słoneczny dzień. Niemcy stali opodal w kierunku cerkwi, za ulicą Elekcyjną, z odbezpieczonymi pistoletami maszynowymi. Powiedzieli: „Niech nikt nie próbuje, w którą stronę iść”. Nawet matka w białym fartuchu jako akuszerka miała przepustkę, bo i po nocy chodziła, do tych swoich, jak mówiła, chorych. Pokazała swoja przepustkę, ale oni powiedzieli, że to nieważne, i do tej grupy dołączyliśmy, tam pod parkiem Sowińskiego. Tam gdzie jest do dziś… Trudno to nazwać kapliczka, bo to jest krzyż stojący, z małym ogrodzeniem, bodajże na nim jest napis: „Jezu, zbaw duszę moją”, czy coś takiego.

No i tam Niemcy ustawili [mieszkańców]. Kazali oddzielić się mężczyznom. Kobiety z dziećmi bliżej ulicy Elekcyjnej. Przynieśli dwa karabiny maszynowe, postawili pod domem, po drugiej stronie ulicy, jakieś pięćdziesiąt metrów od nas, no bo tyle ta ulica Wolska w owym czasie miała. To była główna arteria, główny trotuar przed domem, główna arteria, dwa tory tramwajowe i jeszcze taka jezdnia przed parkiem i przed parkiem też szeroki trotuar, chodnik. I ostatnie słowa z ojcem zamieniłem, bo matka musiała pójść do tamtej grupy. Stała opodal, ją widziałem. A z ojcem ostatnie słowa zamieniłem, że mówię: „Tato, to pewnie nas tutaj rozwalą”. Dwa karabiny przynieśli, całe takie wielkie taśmy z nabojami, jak to się zakłada. Po dwóch tych obsługujących, te karabiny maszynowe. Park miał wtedy takie ogrodzenie z siatki drucianej, tak jak to są takie ogrodzenia, prawda, oczkowa taka siatka druciana. I mężczyźni zaparli się i podnieśli dół tej siatki, udało im się podnieść. I ojciec do mnie powiedział: „Janusz, tam jest dziura, uciekaj”. Ja mówię: „A tato?”. Powiedział: „Uciekaj ty”. No i ja przez tą dziurę, zahaczywszy spodniami, bo były ostre końcówki drutu tego parkanu, zawadziłem, ale zdążyłem przez tą dziurę przejść. I ze mną uciekli: nasz sąsiad, mężczyzna w wieku trzydziestu paru lat, Jan Pacholski się nazywał, i z trzeciego piętra, trudno powiedzieć kolega, starszy ode mnie o jakieś pięć, sześć lat, Henryk Wojciechowski. Oni obaj uciekli i ja za nimi. I w tym miejscu zaczęły się salwy z tych dwóch karabinów maszynowych. Straszliwa, nie do opisania, rozpacz tych ludzi ginących. Ostatnie okrzyki, jak to się mówi. No i tak to… Ileś to trwało. My żeśmy w krzakach w parku leżeli, we trzech. Ponieważ park miał połączenie z cmentarzem prawosławnym, to założyliśmy, że trzeba tam uciekać. Doczołgaliśmy się do tej [alei] za boiskami, takimi dziecinnymi, które były obrośnięte dzikim winogronem. Doczołgaliśmy się do tej głównej alei w parku Sowińskiego, którą się wchodzi i na końcu której jest pomnik generała Sowińskiego, i oni obaj zaczęli się czołgać i w tym miejscu spostrzegli ich Niemcy. A ja ledwo wystawiłem z krzaków głowę. W momencie kiedy Niemcy się zorientowali, no to oni się poderwali i zaczęli uciekać w stronę cmentarza prawosławnego. Czy uciekli, czy ich Niemcy dopadli i zastrzelili, tego nie wiem. Ja się wycofałem tam w te krzaki i przeleżałem gdzieś do późnego popołudnia.
Ucichły już [odgłosy], bo jakiś czas słychać było tych ludzi, którzy tam dogorywali. Jeszcze krzyczeli, jęczeli. Niemcy chodzili i słychać było pojedyncze strzały, jak dobijali tych ludzi. No i późnym popołudniem Niemcy skądś dalej tam, sprowadzili kilkunastu mężczyzn i kazali im te wszystkie trupy, które leżały pod parkanem parku Sowińskiego, przenieść do parku, na to boisko i układali te trupy warstwami. Wszystkie. Ja nawet leżałem tak na brzuchu w tych krzakach i patrzyłem tak po trochu, czy nie zobaczę ojca lub matki. Ale w pewnym miejscu miałem wrażenie, że się mój wzrok spotkał ze wzrokiem Niemca, który tam stał i pilnował tego przenoszenia. Schowałem głowę, bo oczy podobno łatwiej dostrzec. Po złożeniu w kilku warstwach tych nieboszczyków kazali Niemcy się położyć tym ludziom, którzy nosi te trupy, kazali im się położyć. Oni prosili, żeby im darowali im życie. Kazali im się położyć i wszystkich po kolei… Ja leżałem w krzakach i widziałem, jak ich po kolei również zastrzelili.


I tak leżałem, aż nastała ciemna noc 5 sierpnia. To mogła być godzina dziewiąta. Budynek, w którym mieszkaliśmy, został podpalony, no i płonął. Wszędzie było widno. Od strony ulicy Elekcyjnej też był taki duży dom, ale pojedynczy, też płonął. No i ja się zdecydowałem, że będę uciekał. I tak, czołgając się przez tą aleję, niespostrzeżony przez Niemców, doczołgałem się za aleję, potem dalej na czworakach do muru, który dzielił cmentarz prawosławny i park Sowińskiego. No i tam przedostałem się jakoś przez mur. To był taki dosyć wysoki mur. Jakoś się przedostałem i przez cmentarz prawosławny uciekłem jeszcze dalej polami, za kościołem Świętego Wawrzyńca, na ulicę Redutową. W dali spostrzegłem jakieś, no trudno powiedzieć oświetlone, ale palące się światełko, jak gdyby w oknie. Chciałem się dostać tam, no bo domyślałem się, że tam są ludzie, którzy żyją, jeżeli się pali światło. Wiem, że była bardzo duża wilgoć. Szedłem przez takie kartoflisko stare, duże krzaki kartofli. Po iluś tam metrach byłem cały jak wyjęty z kąpieli, tak to mocno było nasiąknięte rosą. Psy zaczęły szczekać, światło zgasło, ci ludzie wyłączyli prawdopodobnie. Ja straciłem orientację, wróciłem na ulicę Redutową i trafiłem tam na budynek, który poznałem. Znajomy mojego ojca tam miał – Kowalski się nazywał – miał takie gospodarstwo ogrodnicze, badylarstwo, jak to się mówiło. Badylarz. No i od rana do tej pory, nie mając nic w ustach, usiadłem, bo dom był otwarty. Usiadłem na parapecie i krzyczałem: „Panie Kowalski”, ale nikt się nie odzywał. Wszedłem do domu i pierwsze, co zrobiłem, to z wazonu stojącego na stole, wyrzuciłem kwiaty i wypiłem tą wodę. Mnie się tak strasznie pić chciało. No i później w tym domu szukałem czegoś do zjedzenia albo czegoś do założenia na siebie, bo mi się zrobiło bardzo zimno, ale niczego nie było. Widocznie oni uciekając, zabrali pościel, zabrali ze sobą jedzenie. Było mi bardzo zimno. Bałem się po nocy gdzieś iść. Były sienniki w łóżkach, ciężkie, duże. Z jednego siennika wyrzuciłem sporo słomy. Na jednym sienniku się położyłem i drugim się przykryłem i usnąłem.
Obudziłem się rano. Było bardzo wcześnie, bardzo wcześnie. Mogła być czwarta, piąta rano. Wyszedłem na ten ogród, najadłem się surowych pomidorów i popiłem wodą z konewki. No, trochę mi, jak to się mówi, wróciła pewna możliwość dalszego działania. Dostałem się na cmentarz. Mojej matki grób, który został zlokalizowany ostatecznie na tak zwanych Wyborkach, tuż koło kaplicy na cmentarzu Wolskim. Byłem na grobie matki, pomodliłem się. A ponieważ ta druga matka miała rodzinę na ulicy Sowińskiego, po drugiej stronie ulicy Wolskiej, doszedłem do wniosku, że do nich pójdę, powiem im, co się stało, niech się zabierają i uciekają, bo też ich ten los spotka. No i kiedy doszedłem do bramy cmentarnej na ulicy, to mi powiedzieli, że kto przechodzi przez Wolską, to Niemcy strzelają bez ostrzeżenia.

  • A dużo ludzi ukrywało się na cmentarzu?


No iluś tam ludzi było, dużo raczej nie. No jakaś grupka była nas tam, no i w pewnym miejscu zdecydowali się jednak przekroczyć ulicę Wolską. I żeśmy tam (ja z nimi) na ulicę Sowińskiego uciekli. Ja byłem u rodziny Nowaków. To była rodzina drugiej matki, powiedziałem im. Oni mieli jeszcze dalsze jakieś kontakty rodzinne obok. No i zabrali, co się dało, do jedzenia i jakieś podręczne bagaże osobiste i ewakuowaliśmy się całą grupą na Włochy.

  • Ile to było osób?


Ja wiem? No kilkanaście. Z tym że jedną z tych osób była taka dziewczynka młodsza ode mnie o kilka lat. Ja miałem niespełna piętnaście, ona mogła mieć, dwanaście, trzynaście. Nazywała się Halina Nowak. Bo ja pamiętam tą rodzinę, bo z tą rodziną druga matka utrzymywała kontakty i my też. No i przenieśliśmy się z tą rodziną na Włochy. I gdzieś tam oni mieli rodzinę i tam żeśmy się ulokowali na noc.



Z tym że po południu, tam było kilku mężczyzn… Po południu, nie wiem dlaczego, nie zachowywali ostrożności. Było dosyć głośno i tak dalej. Nie mogłem spać po tych doznaniach, zapadła noc i raptem do tego domu przyszła, nie wiem, jak to nazwać, grupa niemiecka, żołnierzy czy wojska, czy policji niemieckiej. Ja usiadłem tak w kucki, w końcu mieszkania (no, byłem młody chłopk) i oni powiedzieli, że ja mam zostać, ci Niemcy. A wszystkich tych dorosłych zabrali ze sobą. Jak się później już po wojnie dowiedziałem, też zostali zabrani, nie wiem, czy do Pruszkowa, do tego obozu, czy gdzie indziej. W każdym bądź razie po wojnie niektórzy z nich wrócili. Ja z nimi nie miałem żadnego kontaktu, ale taka jakaś informacja do mnie dotarła.
No i tak kilka dni tam byłem. Była tam jedna pani w ciąży z małym dzieckiem, która się zdecydowała, że będzie uciekała stamtąd do rodziny, którą miała w Bożej Woli za Błoniem, w kierunku dalej za Warszawę. I ja się zdecydowałem z tą panią również iść. Ponieważ moja rodzina, ojciec, matka, mieli znajomego, który prowadził duży warsztat kowalski w Błoniu, ja powiedziałem, że ja może przeniosę się do niego. On podobno był w jakiś tam sposób, nie wiem, jak to się mówiło, „skumotrowany” był – podawał dzieci moim rodzicom czy moi rodzice jego dzieci podawali do chrztu. Ten pan się nazywał Kowalski, to pamiętam. No i ja z tą panią pewnego dnia, pieszo, podjęliśmy tą ewakuację własną. Ona z tym dzieckiem małym, w ciąży, i ja z nią żeśmy szli wzdłuż torów kolejowych, a potem przekroczyliśmy ulicę, no właściwie szosę, która prowadziła z Warszawy przez Odolany, Jelonki, dalej w kierunku Błonia. Przekroczyliśmy, no i żeśmy szliśmy tak bokiem tej szosy, bo wszyscy nas ostrzegali, że Niemcy tych, co uciekają z Warszawy, bezpardonowo likwidują. To jakieś dwa kilometry od tej szosy Warszawa - Błonie, taka była boczna, trudno powiedzieć, szosa, droga, i tą drogą uciekaliśmy z tą panią. Żeśmy doszli, wieczór był, do wsi, która się nazywa Umiastów, kawałek za Ożarowem. Między Ożarowem a Borzęcinem – wieś Umiastów. No i tak opodal, ze sto, sto pięćdziesiąt metrów od tej drogi, było takie gospodarstwo rolne. Żeśmy tam doszli. Poprosiliśmy, czy mogliby nas przenocować, że to już noc i tak dalej. Bardzo poczciwi ludzie. Dali nam jeść, człowiek się mógł umyć, dali kawałek jakiegoś okrycia. Przeżyliśmy noc no i potem, następnego dnia, dalsza nasza droga. Ale ta pani, gospodyni, która nas nocowała, i ten pan, oni się nazywali Dobrogoszowie. Stanisław Dobrogosz on i ona Maria Dobrogosz. Mieli dwoje dzieci, Mariana i Barbarę. Ten Marian był troszkę młodszy ode mnie, a Basia to była maluśka dziewczynka. Taka trzy-czteroletnia. I ta pani gospodyni powiedziała do mnie, że: :Jeżeli nigdzie ci się nie uda jakoś zaczepić, to wracaj do nas, my cię przyjmiemy”.

  • A pan im powiedział swoją historię?


Tak. Ja opowiedziałem o tym, o tej egzekucji, że zginęli rodzice, że spalony dom został, wszystko. No i z tą panią trafiłem do tej Bożej Woli, sądząc, że jakoś tam zostanę może przygarnięty czy coś w tym rodzaju. Ci gospodarze, do których ona przyszła, to jej krewni, powiedzieli mi jak, i ja wróciłem do Błonia, do tego pana Kowalskiego, tego kuma moich rodziców. No ale on się bał mnie zatrzymać, ponieważ Niemcy mówili, że każdy, kto będzie zatrzymywał warszawiaków, [których] określano jako bandyci warszawscy – należy ich bezpardonowo likwidować. On się bał. Dał jeść i powiedział, że on nie może mnie przetrzymywać, bo tu miasteczko, to się wyda i on też może być zabity. No i w tej sytuacji ja wróciłem. Bo ci państwo, do których szła ta pani w ciąży z dzieckiem, poradzili mi, żebym poszedł do takiego niemieckiego gospodarza, bardzo porządnego człowieka. I ja poszedłem do tego gospodarza kilka kilometrów. Ale on powiedział: „Ja ciebie nie mogę przyjąć”. U niego ciągle byli Niemcy, bo on był Niemcem. Powiada: „To zabiją cię momentalnie. Współczuję ci, ale nic nie jestem w stanie ci pomóc”. No i ja w tej sytuacji wróciłem do tych państwa Dobrogoszów i u nich zatrzymałem się na kilka miesięcy, właśnie tam, w tej wiosce Umiastów.
To była wioska. Ich domek był niedaleko takiej posiadłości, w jakimś sensie [była to] ziemska posiadłość. Ona do dziś jest, ta posiadłość. Z tym że już dzisiaj cała ta okolica… Bo ja tam byłem, jak wspominałem, kiedy w sześćdziesiątym piątym roku wybrałem się z rodziną. Nie, to sześćdziesiąty rok chyba był. W sześćdziesiątym roku [wybrałem się] na tą wyprawę, chciałem im pokazać te wszystkie sprawy mojego żywota. To byłem również tam, gdzie ci moi gospodarze, jak ja ich nazywałem, mieszkali. Ale ich od lat już tam nie ma. Z tego ich domu, w którym mnie oni przygarnęli, no to jest taka jakaś [pozostałość], gospodarskie coś, budynek gospodarczy. Tam mieszka kto inny. Nawet nie potrafił mi udzielić informacji, co się stało z tą rodziną. Bo ja z nimi straciłem kontakt po wojnie, ponieważ oni się wyprowadzili stamtąd. Bo razem ze mną była tam jeszcze jedna rodzina z Warszawy. Trzy panie, jedna bardzo starsza, dwie takie w sile wieku i mąż jednej z tych pań. I po wojnie, mając z nimi kontakty. Oni mieszkali na ulicy Serockiej, na Grochowie. Oni pomogli tym naszym gospodarzem, którzy nas przygarnęli w owym czasie, oni pomogli im przenieść się do Warszawy. I w tym miejscu straciłem z nimi kontakt. No tak się sprawy potoczyły.

  • A jak miejscowa ludność traktowała uciekinierów z Warszawy?


No raczej przychylnie, raczej przychylnie. Niemcy, z jednej strony nie chcąc, żeby siedzieli wszyscy bezczynnie, z drugiej strony oni kopali sobie umocnienia wojskowe, rowy strzeleckie, tak zwane rowy przeciwpancerne. Więc oni zarządzili, Niemcy, że z każdej wsi, ci, co się nadają do tego, mają chodzić na ten szarwark, jak to się nazywało. Jeden z gospodarzy dawał furmankę, na której siadaliśmy w kilkanaście osób, i wozili nas w różne miejsca. Na początku to były prawie obrzeża Warszawy, zachodnie, gdzie oni budowali rowy strzeleckie dla wojska. Potem były takie pancerne rowy, wielkie, o dużej głębokości, które miały zahamować ewentualną ofensywę czołgową. W razie ataku to była długa linia umocnienia, koło ówczesnej radiostacji, która była na krańcu, w miejscowości Babice. Bo tam przed wojną pobudowano transatlantycką stację radiową i w pobliżu tej stacji budowaliśmy umocnienia. Potem budowaliśmy takie same umocnienia na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej , gdzieś na wysokości mniej więcej jak się z Warszawy jedzie w kierunku Leszna. Chyba Leszno miejscowość, po drodze jest miejscowość Zaborów i Zaborówek. Tam nas wozili, i tam też na obrzeżu Puszczy Kampinoskiej kopaliśmy te rowy. Ja jeździłem za tego mojego gospodarza. No bo on, ponieważ było nas tam kilka osób, a oni mieli bardzo małe gospodarstwo, on chodził i zajmował się różną pracą, pomagał bogatszym gospodarzom. W ten sposób było trochę czegoś do jedzenia, a ja za niego jeździłem kopać te rowy.

  • A ile osób brało udział w tych pracach.


No, wioska Umiastów to była malutka wioska, no to nas tam na furmance jeździło dziesięć, dwanaście osób, mniej więcej. Ale z okolicznych różnych wiosek jeździli ludzie, tak że w czasie kiedy już przyjechali wszyscy tam do roboty, no to tam można powiedzieć, że to kilkaset osób w sumie [było], zajęte tymi robotami związanymi z umocnieniami wojskowymi.

  • Ile godzin dziennie kopało się te rowy?


Praktycznie od rana do późnego popołudnia. Późnym popołudniem wracaliśmy do domu.

  • A jak Niemcy traktowali pracujących?


Właściwie to trudno powiedzieć o traktowaniu. Oni byli od tego, że pilnowali, że my mamy robić. Oni przygotowywali to w takim sensie, że wytyczali te rowy. Łopatę to każdy musiał przywozić swoją. Chyba że mu się połamała, no to dali mu jakąś inną. Był taki główny Niemiec, hitlerowiec, w takim charakterystycznym żółtym uniformie, w mundurze formacji niemieckiej. No i byli młodsi od niego rangą. Jeden z nich nazywał się Miller, to pamiętam. No i tak to trwało, aż do późnej jesieni. Bo te ostatnie rowy, które kopaliśmy już niedaleko Utraty… Niedaleko rzeczka Utrata, przed Błoniem, tam żeśmy kopali następną linię umocnień, znowu te rowy przeciwpancerne.

  • Do kiedy przebywał pan u tych gospodarzy?


Przebywałem o nich aż do początku stycznia.

Ten mój gospodarz, pan Dobrogosz Stanisław, chodził ciągle, zajmował się, czym mógł. Handlował czy coś w tym rodzaju. No bo trzeba było jakoś to życie organizować. I w czasie jednej z takich jego podróży, w czasie których właśnie tam czymś handlował czy coś, został złapany przez Niemców i został tam osadzony w obozie pracy przyfrontowej. To było w miejscowości… Przed wojną tam zaczęto budować… To już było za Puszczą Kampinoską, koło szosy z Warszawy do Modlina. Tam przed wojną zaczęto budować koszary Wojska Polskiego i tam Niemcy urządzili ten obóz pracy przyfrontowej. To były na pół surowe budynki, spało się na podłodze. Czym kto mógł, to się przykrywał. No i on, ponieważ do tych, którzy byli w tym obozie, przychodzili krewni z okolicznych wsi, ten mój gospodarz, którego tam też Niemcy osadzili, przysłał kartkę do swojej żony, do tej pani Marii, że jeżeli ja bym go zastąpił, to on się umówił z zastępcą komendanta, że on mógłby wrócić do gospodarstwa. Ponieważ w gospodarstwie gospodarz był potrzebny, to był początek stycznia czterdziestego piątego roku, i on tą kartkę przez kogoś przesłał, ta kartka dotarła do nas. Ja będąc u nich, pamiętałem adresy moich braci, którzy byli w Niemczech, i do najstarszego brata napisałem, co mnie spotkało, i on też do mnie jeszcze jakiś jeden czy dwa listy napisał w tym czasie, kiedy ja tam u nich byłem. I gospodyni, ta moja pani Maria, powiada: „Janusz, ja się boję, żebyś ty szedł zastąpić męża, no bo twój brat po wojnie może mieć pretensję, że ja ciebie [wysłałam] jako nieletniego chłopaka – bo ja ledwie piętnaście lat skończyłem – może mieć pretensje do nas”. Ja jej powiedziałem: „Pani Mario, wy żeście za mnie…”. Bo Niemcy ganiali warszawskich „bandytów” i był taki zbieg okoliczności, że ja cudem nie zostałem znowu przez Niemców zabrany i możliwe, że rozstrzelany. „No po prostu pomogliście mi się schować i Niemcy mnie nie zauważyli”. Tych uciekinierów z Warszawy, ponieważ to byli starzy, chorzy ludzie, to Niemcy zostawili. A mnie się udało przeżyć. I ja wtedy, do tej pani Marii powiedziałem: „Pani Mario, wy żeście mnie przygarnęli i pomogliście, kiedy groziła mi znowu egzekucja. Ja uważam, że jestem zobowiązany, i ja pójdę i zmienię pana Stanisława w tym obozie pracy przyfrontowej”. No i tak się stało. Żeśmy poszli tam, razem z tą moją gospodynią, z panią Marią, do tego właśnie ośrodka, do tego obozu pracy przyfrontowej. No i kiedy wieczorem wrócili ci [robotnicy] z miejsc, gdzie kopali umocnienia Niemcom, poszliśmy do tego zastępcy komendanta, i jakkolwiek z niechęcią, bo on mówił, że ja jestem młody chłopak, no ale uznał, że może tak być. I rano mój gospodarz z moją gospodynią, pan Dobrogosz i jego żona, wrócili do Umiastowa, a ja zostałem w tym obozie pracy przyfrontowej.
Miałem na nogach takie drewniaki, jak się podczas okupacji chodziło, i te drewniaki mi się rozwaliły. Ja znowu kartkę napisałem do tej pani Marii, że nie mam w czym chodzić. To był styczeń, mróz i śnieg, a Niemcy się nie liczyli. Kto nie mógł iść, to na bok, w odpowiednie miejsce, na tamten świat i koniec. Życie ludzkie nie stanowiło żadnej wartości, i żadnego problemu nie sprawiało wysłać kogoś na tamten świat. Ja napisałem do tej mojej gospodyni. To mniej więcej tydzień trwało, to były pierwsze dni stycznia, mniej więcej. Mógł być koło 10 stycznia dzieś, może siódmy, ósmy, dziewiąty, jak ja zmieniłem tego gospodarza. Pracowaliśmy, no i napisałem, że tak i tak, i ona w niedzielę wybrała się z butami, też z wdzięczności przyniosła jakiś słoik smalcu, trochę chleba i te buty. Z tym że z tego obozu, gdzie się dało, to kto mógł, to uciekał. Tak się to toczyło.
My żeśmy chodziliśmy na piechotę przez zamarzniętą Wisłę i kopaliśmy pola minowe, doły na miny, w widłach Bugu i Wisły. Te tereny nie były jeszcze zajęte przez wschodnią armię i oni tam nas ganiali. Ponieważ nie było przeprawy żadnej, to na lodzie kładło się sitowie, grubą warstwę, stał Niemiec po jednej stronie i po drugiej i pojedynczo, co dziesięć metrów szedł jeden, żeby nie obciążać zanadto lodu, żeby się to nie załamało. A wieczorem tą samą drogą do tego naszego legowiska. No i Niemcy po jakichś trzech dniach doszli do wniosku, że nas przeprowadzą do majątku. Łomna się nazywał, to jest bliżej nad Wisłą, ten majątek. Tam były takie wielkie, puste obory, betonowe żłoby. Przed wojną to musiał być olbrzymi majątek, bo i stodoły wielkie, i wielkie obory, takie bydlęce. I oni pewnego dnia nas… Dziekanów się nazywała ta miejscowość, do której trafiliśmy. Ona do dziś jest tam. Tam z Dziekanowa (przypomniało mi się to teraz) trafiliśmy do tego majątku Łomna, bo to było bliżej frontu, bliżej Wisły. No i tam nas zakwaterowali. Oczywiście wychodzić nie wolno było nigdzie. No ale gdzie kto mógł w nocy, to się zdarzało.
Kiedyś rano robili odprawę i stwierdzili, że uje iluś osób. Ten Niemiec, który był komendantem obozu, dostał szału. Od żołnierza, który był obok, wziął karabin i kolbą karabinu kilka osób strasznie pobił. Nie wiem, czy nie zabił nawet. To była straszliwa historia, patrzeć, jak on tych ludzi katował. Ten jego zastępca to był człowiek, który mówił po polsku, jakkolwiek był w niemieckim mundurze. No i widać było, że on w tej formacji niemieckiej był do tego, żeby ten obóz jakoś tam działał. Nomen omen, zdawało mi się, że on miał szklane jedno oko, ten zastępca komendanta, który mówił po polsku, który mnie przyjął w miejsce mojego gospodarza. I w nocy trzynastego, chyba to była sobota, jeżeli dobrze pamiętam (to można w kalendarzu stuletnim sprawdzić, jaka to była data, w każdym razie, na pewno to była sobota), kilku z nas zdecydowało się na ucieczkę. Przez okno w tej oborze, bo drzwi to były pilnowane przez wachmana, przez okno uciekliśmy nad takie zalewisko, taki staw, coś w tym rodzaju, wzdłuż tej wielkiej, bardzo długiej obory, i potem przez zaminowane pola, bo część była zaminowana. No noc była. To jak żeśmy uciekli, ja wiem, od tego obozu, kilku nas było… Do takiego stogu ze zbożem dotarliśmy. Żeśmy wyszarpali trochę tych snopków, w te dziury wleźliśmy, żeby chociaż trochę mniej zimno było, i tak doczekaliśmy rana w niedzielę. Pamiętam, że to była niedziela. Ja byłem w ucieczce do moich gospodarzy, a moja gospodyni była w drodze do mnie z butami i z jedzeniem. Tak się to potoczyło. No, ona przyszła, pyta się o Krzyżanowskiego. Powiedzieli: „Chyba go nie ma, chyba uciekł”. No buty to zabrała z powrotem, ale jedzenie oddała tym, co byli w obozie.

  • Ile osób wtedy było w obozie?


Trudno mi dokładnie powiedzieć. No przypuszczam, że w granicach stu, może stu kilkudziesięciu ludzi było.

I ja po południu w niedzielę… Uciekając przez Puszczę Kampinoską, mijaliśmy posterunki niemieckie. Szczęście, że nas nie zastrzelili, no bo wyglądaliśmy, tak jak wyglądaliśmy – obraz nędzy i rozpaczy. Jak miejscowi jacyś wieśniacy. Przez Puszczę Kampinoską taka była przez Niemców zbudowana droga prowizoryczna z desek drewnianych (kładzione były pnie, przybijane deski), żeby oni mieli kontakt do Borzęcina. Miejscowość się nazywa Borzęcin. Pierwsza po drodze to była Pociecha, się nazywała wieś. My żeśmy tą Pociechę minęli i po tej drewnianej drodze dotarliśmy do Borzęcina. No z Borzęcina trzy kilometry i ja się objawiłem u mojego gospodarza, w tej rodzinie, że mi się udało uciec. To była niedziela. To mógł być 11, może 10 stycznia, coś w tym rodzaju. Bodajże we wtorek po tej niedzieli, czyli gdzieś dziesiąty, jedenasty, dwunasty, może czternasty. Nie pamiętam, trzeba by było zidentyfikować daty w kalendarzu stuletnim. Wkroczyły wojska wschodnie, nasza i sowiecka armia, no i ja zostałem u tych państwa, powiedzmy, już bez tego straszliwego obciążenia, że lada moment człowieka zabiją. I tak się to dotoczyło do czasu, aż te nasze wojska weszły. Od chwili, kiedy odbyła się ta nieszczęsna egzekucja.

  • I w tej wsi dalej pan przebywał, aż do końca wojny?


Przebywałem jeszcze z miesiąc. Ci gospodarze, tym państwu, którzy też byli u nich, jakoś zorganizowali furmankę, transport i przewieźli ich na Grochów, na ulicę Serocką. Ja przy okazji, bo w międzyczasie w styczniu albo na początku lutego wybrałem się do tych ruin domu, w którym mieszkałem, z tym moim gospodarzem. Zabraliśmy z piwnicy jakieś rzeczy i te rzeczy oni na tą samą furmankę wzięli, że ja to zawiozę do swojej rodziny, tam na Podlasie.

  • Jakie wrażenie zrobiła na panu Warszawa?

 

Straszliwe. To było coś potwornego, nie do opisania, nie mówiąc, że nie było domu. Nie było nic. Spotkałem wśród ruin kobietę, która była koleżanką tej mojej drugiej matki. Również akuszerka, która mieszkała gdzieś na Bema. Ukłoniłem się jej, ubrany w takie obrzydliwe ciuchy jakieś, i mówię jej: „Dzień dobry”. Ale ona do mnie ani słowa nie chciała powiedzieć. Ja mówię: „Pani się nazywa Kwiatkowska? Bo to pamiętam. Pani była koleżanką akuszerki Wulsowej, dawniej, a po moim ojcu Krzyżanowska”. Ale ona nic do mnie nie mówiła. Tylko tak bokiem obeszła i poszła dalej, nie zamieniwszy ze mną ani słowa. No i kiedy się dostałem z tą rodziną z Warszawy, na ulicę Serocką, tam byłem u swojej rodziny, tam się umiejscowiłem. No i u mojej rodziny jako młody chłopak, szesnasty rok biegu mojego życia, pracowałem u wujka, który prowadził taki warsztat, kuźnię.


I chodziłem, utrzymywałem kontakt z kościołem. Chodziłem na chór kościelny i spotkałem… Organistą był człowiek, który był pomagierem organisty, ale kwalifikowanym pomagierem, w katedrze Świętego Jana, w czasie okupacji i przed wojną. Ja u tej rodziny pracowałem. Oni tyle co mogli, to mi pomogli. No trochę, żeby się w coś ubrać i tak jak normalni ludzie żyją. I on w lutym czterdziestego szóstego roku ten pan organista dostał propozycję i przeniósł się do Łodzi, do parafii Świętej Anny na Zarzewie. I powiada: „Jak ty jak chcesz, to chodź ze mną”. No bo ja w międzyczasie, ponieważ uczyłem się muzyki w Warszawie, a on potrzebował pomagiera, no to mnie trochę wprowadził i ja mu pomagałem, grałem na organach. Pomagałem w domu, prowadzić dom, gospodarskie różne roboty. Między innymi w czterdziestym piątym roku razem z nim jeździłem, jak to się mówi, po kolędzie. Opłatek rozwoziliśmy. No i w czterdziestym szóstym roku, w lutym, on się przenosił i ja się z nim przeniosłem do parafii Świętej Anny w Łodzi. W ten sposób znowu zmieniłem legowisko.

  • Chciałabym jeszcze wrócić na chwilę do tego 5 sierpnia. Proszę powiedzieć, ile czasu trwało to od momentu przyjścia Niemców do egzekucji.

 

Tak na wyczucie mówiąc, to cały ten tumult z tą egzekucją, ja wiem, no niecałą godzinę to trwało. Że oni kazali nam wyjść, zorganizowali to, przynieśli karabiny, taśmy z nabojami. Rozwalili, potem dobijali. Około godziny może to trwało.

  • Mówił pan, że kobiety oddzielono od mężczyzn.


Kazali oddzielić kobiety od mężczyzn, żeby jedni nie zasłaniali drugich.

  • A czy obie grupy mordowano w tym samym czasie?


Tak. Jednocześnie. Dwa karabiny maszynowe jednocześnie. Prawdopodobnie, bo ja tego nie widziałem. Leżałem w krzakach opodal. To mogło być pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów dalej w krzakach. Ja tego nie widziałem, ale słyszałem salwy z karabinów maszynowych, to prawdopodobnie z jednego tłukli jedną grupę, z drugiego drugą grupę.

  • A czy ludzie byli poustawiani w jakimś porządku.


No stali w takim, ja wiem, można by powiedzieć, że to taki mały tłumek był. Bo to było kilkaset ludzi. Tak jak ja oceniam, to wszyscy mieszkańcy, z wyjątkiem tych, którzy może wcześniej wyszli. Na tym pomniku, tam na Lesznie, jest napisane: „Około czterystu ludzi zginęło”. Ale na pewno zginęło więcej.

  • Ilu, tak około, było tych Niemców, którzy…


No ja wiem? Tak na oko biorąc, to dwadzieścia, trzydzieści osób. Oni stali opodal z odbezpieczonymi karabinami i pistoletami maszynowymi. Ubezpieczali z boków przed ewentualnymi Powstańcami albo gdyby ktoś chciał uciekać. Po jednej i po drugiej stronie. No to była pewna grupa. I tu i tu.

  • A czy ktoś próbował uciekać?


Nie. Z tej grupy my we trzech uciekliśmy. Ale tutaj, żeby uciec przed grupą to nie było mowy. Bo ktokolwiek by się wychylił, to by go na miejscu położyli salwą z pistoletu i koniec.

  • Czy pomiędzy tym momentem przyjścia do mieszkań, wyrzucaniem ludzi na ulicę do momentu egzekucji, czy Niemcy bili albo coś jeszcze robili…


Kazali opuścić dom. A kto nie wyjdzie, będzie spalony, bo dom będzie spalony. No i wszyscy wyszli. Nie wiem, może ktoś został, może się spalił, trudno powiedzieć.

  • Mówił pan, że od początku tego dnia było słychać strzały z broni maszynowej. Czy wiedział pan, co te strzały oznaczają?


Ja tego nie wiedziałem osobiście. Ale domyślaliśmy się, że coś się musi dziać, że gdzieś walki są czy coś w tym rodzaju. Ponieważ początkowo Niemcy bardzo panicznie uciekali, no to myśleliśmy, że może to Powstańcy tutaj się znaleźli, na rubieży Woli, koło kościoła Świętego Wawrzyńca i cerkwi prawosławnej czy coś w tym rodzaju. Każdy bał się wyglądać nawet, no bo Niemcy strzelali po oknach z broni maszynowej – całe salwy. Przynajmniej ja nie miałem okazji i możliwości czegoś widzieć.

  • Czy widział pan, w jaki sposób układano ciała zmarłych?


Po prostu warstwami, w parku układano to warstwami.

  • Ja pytam o szczegóły, ale został pan jako jeden z nielicznych świadków, stąd są moje pytania. Ile osób w jednej warstwie?


Ja wiem? Kilkadziesiąt na pewno w jednej warstwie. Druga warstwa na tym, trzecia. Wiem, że ten stos ułożonych to był dosyć wysoki, kilka warstw. Przypuszczalnie kilkaset osób. Wszystkie te trupy, które zniesiono.

  • Czy widział pan, jak te ciała później podpalono?


Nie. Ja uciekłem wieczorem piątego. I po wojnie, jak tylko można było, zaraz na początku stycznia, gdy wkroczyły armie ze Wschodu, z gospodarzem byłem i żeśmy na tym boisku stwierdzili, że w szeregu miejsc w parku Sowińskiego były takie zapadliska ziemi. I to wskazywało, później się dowiedziałem, że Niemcy znowu sprowadzili ludzi. Kazali wykopać dosyć płytkie wykopy, takie ziemne, spalili te trupy, powrzucali te kości do tego, przysypali ziemią. I potem po wojnie widać było po zimie, po opadach, jak to się zapadało. I stamtąd potem ekshumowano te wszystkie szczątki ludzkie na cmentarz powstańczy, na cmentarzu Wolskim. Tam za ta kobietą, która trzyma tak rękę wzniesioną.

  • Jak ludzie się zachowywali od czasu przyjścia do czasu śmieci?


No nic. Wszyscy stali i czekali. Aż Niemcy uruchomili rozstrzeliwanie. Ten straszliwy spazm śmierci, te krzyki konania, te jęki konania – to jest coś potwornego.

To jest historia, która prześladowała mnie całymi latami. Ja miałem niecałych piętnaście lat. To było straszliwe doznanie. Mnie się sceny egzekucji śniły dwanaście lat. Ja już byłem żonaty, miałem już dzieci, tu mieszkałem, w tym mieszkaniu już, bo tu zaczęliśmy mieszkać w pięćdziesiątym trzecim roku z moją żoną i córką, bo potem to się syn urodził jeszcze. Więc mnie się dwanaście lat (jeszcze tu mieszkaliśmy) śniły mi się sceny egzekucji, że uciekam, że Niemcy chcą mnie zastrzelić, i że ja ich proszę, żeby mnie puścili, że ja mam żonę. To już rzeczywistość nakładała się na tamte straszliwe jakieś pozostałości w świadomości czy podświadomości. Zazwyczaj powtarzały się te historie, no może na skutek tego, że zawsze w okolicach koniec lipca, początek sierpnia. Opinia publiczna, prasa, radio, później telewizja wracały do tematu. To może na skutek tego w tym czasie odnawiały mi się reminiscencje tego faktu egzekucji i tego wszystkiego, co się z nią wiązało.

  • Czy mógłby pan jeszcze pokrótce opowiedzieć, jak wyglądało pana życie od momentu przeprowadzki do Łodzi do czasu, kiedy zamieszkał pan tutaj, we Wrocławiu.


Z tym organistą byłem jakiś czas i potem w Łodzi uruchomiono tak zwane kursy przygotowawcze na wyższe uczelnie, dla tych wszystkich, którzy w czasie okupacji uczyli się na tajnych kompletach. Nie mieli świadectw, ale żyli jeszcze nauczyciele, którzy nas uczyli. Ja też pojechałem do Warszawy, dostałem kilka takich zaświadczeń. A dyrektorzy ówczesnych szkół, gdzie oni pracowali, potwierdzili tożsamość tych nauczycieli. Oni mi napisali, że ja brałem udział w tych tajnych kompletach. Podali okres, podali zakres nauki, i ja z tym wróciłem. I zostałem na taki kurs przygotowawczy na wyższą uczelnię zakwalifikowany. To trwało około roku, mniej więcej. I każdy kto skończył z wynikiem pozytywnym, zdał egzamin, miał prawo zdawać na rok wstępny wyższej uczelni. To już była nauka zorganizowana przez uczelnię, politechnikę, uniwersytet, Wyższą Szkołę Rolniczą czy coś w tym rodzaju. Bo w Łodzi te wszystkie uczelnie były, dlatego że w Warszawie wszystko leżało w kompletnych gruzach. Skończyłem ten kurs przygotowawczy, a potem byłem na kursie wstępnym Politechniki Łódzkiej i skończyły się wszelkie moje możliwości egzystencji. Stypendium było małe. Ja w czasie wakacji pracowałem, nawet w czasie roku akademickiego dorywczo, no żeby jakiś łach na grzbiet mieć i jakoś egzystować. No bo jednak jakieś środki finansowe były potrzebne. I kiedy byłem na końcu roku akademickiego, na roku wstępnym, nie wolno było roku wstępnego powtarzać. Albo zdawało się egzamin i stawało się studentem pierwszego roku, albo jak nie, no to kończyło się. Nie było powtórki roku akademickiego, nie wolno było. Ja w tym czasie trafiłem możliwość zarobienia na owe czasy, dla mnie, solidnej ilości pieniędzy. Ale nie mogłem pójść na uczelnię, bo to się jedno z drugim nie dało pogodzić. Poszedłem do dziekana na Politechnice Łódzkiej, opowiedziałem mu, jak sprawa wygląda. On powiedział: „Roku wstępnego powtarzać nie wolno. Napisz do mnie podanie, ja spróbuję ci to pomóc załatwić”. No i pomógł. I ja mogłem repetować. To znaczy ten drugi rok, znając program i znając swoje możliwości.
Zarobiłem sporo pieniędzy. Rok wstępny repetowałem. I w czterdziestym ósmym roku zostałem przyjęty na studia na politechnikę. W czterdziestym ósmym roku, w tym czasie, ponieważ przemysł potrzebował kadrę zawodową, więc studia, które były przed wojną na politechnice tylko magisterskie, podzielono na dwie części. Studia zawodowe i inżynierskie, a potem kurs magisterski. W sumie to się wydłużyło. No ale ja już zostałem zakwalifikowany na ten kurs czy tam stopień inżynierski i w pięćdziesiątym drugim roku, 19 lutego, zdałem egzamin po praktykach zawodowych, po praktyce… Bo my mieliśmy półroczną praktykę oprócz praktyk wakacyjnych, bo tak było w statucie uczelni. W pięćdziesiątym drugim roku uzyskałem dyplom inżyniera i zostałem zakwalifikowany na kurs magisterski, bo zdawałem w pierwszej grupie. Nas było na pierwszym roku około dwustu, a w pierwszym terminie zdało nas czterdziestu trzech. Wszyscy zostali zakwalifikowani jako prymusi na magisterium, a reszta poszła do normalnej pracy. Jak to się mówiło, na przymus pracy, bo każdy był objęty przymusem pracy. Na koniec studiów przyjeżdżała komisja ministerialna, która według kierunku wykształcenia kierowała do pracy. Nakaz pracy był dwu-trzyletni i był absolutnie nie do ominięcia. No, ale ja w czterdziestym dziewiątym roku, z moją obecną żoną… Ona była na kursie wstępnym uniwersytetu, Wydziału Stomatologicznego Lekarskiego. Bo to był Wydział Lekarski Stomatologiczny. Ona była na pierwszym roku Wydziału Lekarskiego, a ja po pierwszym roku politechniki. No i pobraliśmy się w czterdziestym dziewiątym roku. Zamieszkałem u jej rodziców.
W pięćdziesiątym pierwszym roku urodziła się córka, a ja w międzyczasie studiując, pracowałem na pełnym etacie w szkolnictwie. Miałem poczucie obowiązku, że trzeba tą rodzinę jakoś utrzymać. Nie chciałem, żebym był ciężarem. Pracowałem w szkolnictwie technicznym w Zduńskiej Woli. W szkole Ministerstwa Drobnego i Rzemiosła, była taka szkoła techniczna, no i my tam jako studenci pracowaliśmy, bo oni potrzebowali kogoś, kto prowadziłby wykłady w tej szkole, a nauczycieli z tej dziedziny nie mieli.
No i tak się rzecz ciągnęła do pięćdziesiątego trzeciego roku. Ja już w międzyczasie byłem na trzecim semestrze magisterium i przyjechałem do Wrocławia, bo tu osadził się ten wychowaniec mojego ojca, Henryk Batorowicz. On tu mieszkał we Wrocławiu, wróciwszy z Niemiec. On miał swoją rodzinę i ja go tu odwiedziłem. I odwiedziwszy go, trafiłem do Zarządu Energetycznego Okręgu Dolnośląskiego z pytaniem: „Czy znalazłaby się możliwość pracy”. A głównie chodziło o mieszkanie, bo chcieliśmy mieć swój kąt. Oni powiedzieli: „Bez kłopotu. Załatwimy panu mieszkanie i załatwimy panu przydział pracy. Wszystko jest do załatwienia”. No i 1 września w pięćdziesiątym trzecim roku ja się tu, do tego sąsiedniego małego pokoiku wprowadziłem, bo tu mieszkała inna rodzina, ale oni się wynieśli i to mieszkanie w listopadzie, w pięćdziesiątym trzecim roku, dostaliśmy my jako rodzina. No to teraz w tym roku, będzie sześćdziesiąt lat, jak tu mieszkamy.

  • A jaka jest po latach pana opinia na temat Powstania Warszawskiego.


Ja mam opinię taką trochę mieszaną. Z jednej strony to wiem, że to była straszliwa hekatomba. Przecież zginęło setki tysięcy ludzi, Bogu ducha winnych cywilów, zniszczono miasto. Nie mówiąc o tym, że ci zabiedzeni Powstańcy też musieli niestety polec, wielu z nich. Z drugiej strony, pamiętając okupację i tą pogardę dla ludzkiego życia, ludzi, których zabijano jak muchy, jak jakieś robactwo, dosłownie – tak wyglądało życie ludzkie – to wiem, że wszyscy żyliśmy, ja jako młody chłopak, moi koledzy, wszyscy żyli z myślą, że jakiś odwet będzie i że będziemy brali w tym udział. To Powstanie to jest – przecież trudno powiedzieć inaczej – to jest pewien fragment historii narodu, pewien jakiś wycinek naszego życia, który do dziś dnia jeszcze pokutuje w wielu. Pewne fakty, których nie da się wyeliminować ze świadomości ludzkiej, nie da się choćby przez to, że do dziś dnia, choćby z tego domu, w którym ja mieszkałem, nie ma nic. Po wojnie, jeszcze z tej starej, co wspomniałem w opowiadaniu, karczmy „Elekcyjnej” stały wypalone mury. Kiedy już tą całą wielką kamienicę wyburzono od strony ulicy Ordona, Wolskiej i Prądzyńskiego, to ta stara karczma, te mury stały. Na tym miejscu był szyld, że to jest „Obiekt kultury narodowej”, że: „Naruszenie stanu jest karalne”. Ale dzisiaj już i tego nie ma, jest pusty plac. Moje doznania są takie, jak opisałem. Rozumiem, że zryw narodu był w jakiś sensie umotywowany. I gdyby to inaczej było zorganizowane, inaczej potraktowane przez Wschód i przez Zachód, to ta straszliwa historia Powstania Warszawskiego nie musiałaby mieć aż takiego wymiaru i nie kosztowałaby setki tysięcy ludzi. Takie jest moje przekonanie. No ale stało się, jak się stało.
Proszę sobie wyobrazić, [powiem] jako dygresję, że ja po wojnie, tu pracując, byłem w zakładzie, gdzie był główny księgowy, nazywał się Borgman (takie charakterystyczne nazwisko, o niemieckim trochę brzmieniu), miał szklane oko. On mi się skojarzył z tym, który mnie przyjmował do tego obozu pracy przyfrontowej, z tym zastępcą komendanta. Bardzo dobrze mówił też po polsku. Ale nigdy go nie śmiałem zapytać, czy on tam był. Jakiś dziwny traf, ale do dziś dnia żyję [z uczuciem], że ten Borgman, to był właśnie tamten człowiek. Te reminiscencje Powstania kiedykolwiek w Warszawie się znajdę… Ja kiedy po wojnie trafiałem, czterdziesty piąty rok, te pierwsze moje przybycie tam, gdzie odbyła się egzekucja, to były historie takie, że ja miałem jakieś zaburzenia świadomości, dosłownie. Ja miałem niecałych piętnaście lat, szesnaście, jak potem tam przyjeżdżałem. To było coś, co psychikę człowieka wywracało do góry nogami. Ale trudno, tak się stało, jak się stało. […]

Wrocław, 12 lutego 2013 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Janusz Albert Krzyżanowski Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter