Janusz Kosk „Tygrys”

Archiwum Historii Mówionej
  • Naszym rozmówcą jest pan Janusz Kosk, który był harcerzem „Szarych Szeregów” i pełnił niezwykle ważną, niezwykle potrzebną funkcję pocztowca w Harcerskiej Poczcie Polowej. Od czego zaczęła się pana przygoda z „Szarymi Szeregami”? Bo musiał być pan wciągnięty oficjalnie do organizacji.

Tutaj troszeczkę muszę wybiec, ponieważ w Warszawie znalazłem się dopiero w lipcu 1944 roku.

  • A wcześniej?

Wcześniej, przed wojną, mieszkałem w Toruniu, a czasie okupacji gdybym nawet jeszcze był w Toruniu, to oczywiście Niemcy by nas wysiedlili stamtąd, bo to przeszło do Reichu. Zawsze na wakacje wyjeżdżaliśmy w lubelskie, do Krasnegostawu, gdzie się urodziłem i w tym mieście była rodzina matki. Cała rodzina ojca pochodziła z Warszawy i zamieszkiwała w Warszawie. [Dlatego] w 1939 roku również pojechaliśmy na wakacje do Krasnegostawu, bo to bardzo ładna miejscowość położona nad rzeką Wieprz, lasy i tak dalej. Oczywiście wojna nas [tam] zastała. Od ojca dostaliśmy wiadomości już w sierpniu, że nie wracamy do Torunia. Pracował w Dowództwie Okręgu Korpusu, DOK-8 to się nazywało, więc był zorientowany w tych sprawach, jak to wszystko wygląda, że zbliża się wojna. Powiedział, że zostaniemy do wyjaśnienia w Krasnymstawie i wojna nas zastała w Krasnymstawie. Tam chodziłem już dalej do szkoły, teraz nazywa się podstawowa, kiedyś nazywała się powszechna. Później, w 1944 roku, ojciec zdecydował, jak zbliżał się front ze strony Sowietów, że wracamy jednak do Warszawy, bo jego cała rodzina jest w Warszawie. Na początku lipca wróciliśmy do Warszawy. Jeszcze żadnych kontaktów z młodzieżą nie miałem. Zamieszkaliśmy u rodziców ojca. [To znaczy], tylko babka żyła i jedna z sióstr tam mieszkała. Drugie mieszkanie było na ulicy Wilczej, gdzie mieszkała druga siostra z mężem i z dwójką [dzieci]. Tak że tutaj było dużo rodziny ojca. Na Woli mieszkał brat, który był dyrektorem fabryki Czekierta [?] przed wojną. [Dlatego] zatrzymaliśmy się na ulicy Marszałkowskiej 56, budynek do tej chwili stoi. Nie został zniszczony, bo cała pierzeja między ulicą Piusa (która obecnie jest ulicą Piękną) do ulicy Wilczej, parzysta strona, praktycznie nie była ruszona. O dziwo, kiedy Niemcy wysadzali stronę nieparzystą na przykład, myśmy już tego nie widzieli, ale potem jak się wróciło do Warszawy, była cała zrujnowana, to ta pierzeja ostała się zupełnie. Tak że wróciliśmy tutaj i udało nam się zastać mieszkanie w dobrym stanie.

  • Bardzo rzadka sprawa.

Bardzo rzadka. Dlaczego? Bo przed samym Powstaniem na Grochów udała się właśnie siostra mojego ojca z moim ojcem, również do rodziny. Mieszkała tam żona młodszego brata mojego ojca z córką. Ten brat zginął w Katyniu, oficer Wojska Polskiego, o czym również dowiedzieliśmy się już wcześniej, dlatego że już w 1943 roku Niemcy podawali, jak robili ekshumację. Widać dokumenty miał przy sobie, bo od razu w Czerwoniaku, jak podawali listę oficerów polskich, było podane jego nazwisko, więc już było pewne, że zginął w Katyniu. Jeden list tylko dotarł do jego żony, widocznie wcześniej, a tutaj wiedzieliśmy o tym. Ojciec ze swoją siostrą wybrali się do żony brata i tam zastał ich wybuch Powstania. Ojca Niemcy aresztowali, a ciotce się udało.

  • Ledwo przyjechaliście i od razu zaaresztowali go Niemcy?

To znaczy na Grochowie. Jej udało się po wyzwoleniu Warszawy, pierwszego dnia, z formacjami wojskowymi przejść przez most pontonowy, co było rzeczywiście nie lada wyczynem. Mówiła, że bardzo trudno, ale udało jej się, dotarła do tego mieszkania i wszystko zastała. Tak że nie było tu problemu. […]

  • Przyjechaliście w lipcu do Warszawy. Zamieszkaliście na Marszałkowskiej. To był lipiec, czyli tuż, tuż przed Powstaniem. Co zastaliście? Przecież nie miał pan żadnych kolegów, swojego środowiska.

Nie miałem środowiska zupełnie, więc w te dni ojciec chodził z nami na spacery, pokazywał gdzie kiedyś mieszkali. Kiedyś mieszkali na placu Wareckim, który potem był placem Napoleona, obecnie Powstańców. Tam mieszkała cała rodzina, potem się przenieśli, bo to był nowo wybudowany budynek. Jakoś czas biegł. Oczywiście widzieliśmy, co się dzieje, całe kawalkady wycofujących się Niemców.

  • Jak na początku lipca uciekali, tak?

Tak, jak uciekali. W ogóle to aż serce z radości biło. Tak to wszystko wyglądało, że oczywiście coś będzie. Ale co będzie? Ojciec również nie miał tu żadnych powiązań, bo przyjechał w lipcu, więc rzeczywiście nie było żadnych możliwości, żeby z kimś nawiązać kontakt.

  • Na obcym terenie…

Tak jest, jeszcze ktoś przyjeżdża. Znał tutaj rodzinę, nawet lokatorów, którzy tam mieszkali, bo rodzice ojca i jeszcze dwie siostry były, bo to było dosyć duże mieszkanie. [Ale] więcej nie znaliśmy nikogo.

  • Nastąpiła godzina „W”…

Tak jest, oczywiście strzelanina. Mieszkanie dziadków było w oficynie, dwie boczne oficyny były, a w głębi było wejście do kina. W czasie okupacji mieściło się [tam] kino „Imperial”, które później nazywano kinem „Polonia”. Obecnie też jest, tylko jest wejście od ulicy Pięknej i w tym kinie [Krystyna] Janda ma swój teatr. Oczywiście strzały, [my] niezorientowani co [to] może być. To było na pierwszym piętrze, matka zeszła do bramy, wszyscy [uciekli] z ulicy, że strzelanina i tak dalej. Wieczorem dowiedzieliśmy się, około godziny dziewiętnastej, że wybuchło Powstanie. Byli tacy, nie wiem jak to nazwać, chyba komendanci, chodziło o alarmy lotnicze i tak dalej. W każdym bloku był taki komendant. On chodził po mieszkaniach i prosił, żeby [każdy] kto może, pomógł, chodzi o budowanie barykad. Oczywiście moja matka i jedna z sióstr wyszły (były dwie, jedna była z ojcem, a druga była z matką). Mnie matka nie pozwoliła, mówi: „Ty tu nie pójdziesz. My z ciotką razem będziemy budowały tę barykadę”. Dosyć długo to trwało, później wróciła i powiedziała, że budowali barykadę na Marszałkowskiej, łączącą ulicę Piusa, w stronę wschodnią, zachodnią. Płyty panowie wyrywali, przy Wilczej tramwaj został przewrócony [i służył] jako barykada. Już wiedzieliśmy, że zaczęło się Powstanie. Wychodziłem też na podwórko między budynkami, które było dosyć znaczne. Między kinem a dwiema oficynami i frontowym budynkiem, który był od ulicy Marszałkowskiej. Byli też młodzi ludzie, więc jednego kolegę poznałem bliżej i z nim już się spotykałem codziennie. Mniej więcej trzeciego albo czwartego sierpnia powiedział, że ktoś mu powiedział, że organizuje się Harcerska Poczta Polowa i to na Wilczej. Wiedział, że w Krasnymstawie w czasie okupacji należałem. Trudno mi teraz o tym mówić, bo miałem dwóch, trzech kolegów, którzy mnie wciągnęli do harcerstwa.

  • W Krasnymstawie?

W Krasnymstawie. Jednego z tych kolegów starszy brat i jeszcze drugi, byli już wtedy starszymi, bo około siedemnastu, osiemnastu lat i oni byli drużynowymi.

  • Pan był „Zawiszakiem”?

Tam nie było tego podziału, to było na prowincji, więc to zupełnie… To było normalne harcerstwo. Były biegi patrolowe, które robiło się poza miastem. Robiło się takie rzeczy Niemcom, jak… Może to będzie brzmiało trochę dziwnie, ale wiemy, że w jednym z budynków nad rzeką po prostu był dom publiczny. Tam podjeżdżali kurierzy niemieccy na motocyklach. My się skradaliśmy, wypuszczaliśmy im powietrze z opon, z motocykli. Potem […] różne rzeczy się działy, przekleństwa, nie wiedzieli co to jest. [Inne] sprawy to ulotki zrywaliśmy. Pamiętam, że było PPR, to my podpisywaliśmy: „Płatni Pachołkowie Rosji”. Takie rzeczy tylko się tam działy. Ale czy ci dwaj drużynowi, którzy się uważali za drużynowych, mieli dalej jakieś powiązania, nie wiadomo.

  • Jak dowiedział się pan o Harcerskiej Poczcie Polowej…

Od razu z tym kolegą zjawiliśmy się. Bez problemu dostaliśmy się na Wilczą. Z tym, że wejście nie było od Wilczej, trzeba było wejść od Marszałkowskiej, nie od frontu, a od tyłu budynku […]. Oczywiście tam od razu było biurko, przy biurku siedział, to dobrze pamiętam, w mundurze z koalicyjką i potem jak się podpisał, było napisane: „Podharcmistrz Rakowski”. Wiadomo, że przez dłuższy czas nie wiedzieliśmy, jaki to jest pseudonim, ale może do tego wrócimy, bo to będzie dalej. Dowiedziałem się, [że] nazwisko jego [brzmi] Wierusz Kowalski.

  • Chciałabym, żeby pan pociągnął wątek przyjęcia.

Tak, on oczywiście wypisywał nam zaświadczenia, że jesteśmy członkami „Szarych Szeregów” i przewidziani do zadań specjalnych. Później, do jakiej drużyny. Dostaliśmy się obaj. Kolega przyjął pseudonim Gryf. Też mieszkał pod 56, nie był z Warszawy w ogóle, był wysiedlony z Pomorza i znalazł się w Warszawie. Tutaj u jakichś znajomych chyba mieszkali, trudno mi też powiedzieć.

  • Pan stacjonował cały czas u siebie w domu?

Tak jest, bo jak oni się dowiedzieli, [że mieszkam pod nr] 56, to nie było żadnego problemu przecież. Do przejścia [był tylko] kawałeczek i od razu znajdowałem się w budynku. To była jakaś szkoła zdaje się, handlowa poprzednio, czy coś takiego. W każdym razie ławki były i tak dalej. Oczywiście od razu jak dostaliśmy zaświadczenia, to [poszliśmy] do jednej z klas i chłopak [powiedział], że on jest naszym drużynowym, pseudonim ma Jurek Biały, czyli Jerzy Filiński. Podzielili nas na zastępy. Zgłaszali się inni koledzy, już nas było wtedy sporo, bo piętnastu, dwudziestu chyba. Jak się okazało, on podzielił na zastępowych i jednym zastępowym był Bogdan Grzegorzewski. Spotkałem go już po wyzwoleniu, pseudonim miał Hermes. Od razu był podział na zastępy. Co będziemy robić? „Będziecie mieli pocztę, skrzynki, rejony”.

  • Czy jakieś przeszkolenie zrobiono?

Nie, tu nie było żadnego przeszkolenia. Siedzieliśmy w klasie na ławkach, Filiński mówił jak to będzie, że będziemy odbierali pocztę, składali. Później się okazało, że pomagaliśmy w drukowaniu gazet, na tak zwanych pedałówkach. Trzeba było nogą pomagać. Na Hożej była taka drukarnia. Nawet ktoś mi potem powiedział, już po wyzwoleniu, że „Robotnika” drukowaliśmy. No ale też była gazeta. Roznosiliśmy oczywiście „Biuletyn Informacyjny” i [za to] zawsze oficjalnie można było jedną gazetkę sobie zatrzymać. Zbierałem to, zbierałem i to wszystko przepadło niestety.
  • W jakich okolicznościach?

W takich okolicznościach, że ciotka, która tu znalazła się…

  • Zlękła się?

Przeraziła się, że to tu, tutaj komuniści i tak dalej. Druga sprawa jeszcze, ciekawostka, że ponieważ w domu była maszyna do pisania, to codziennie siadałem i wystukiwałem palcem, co się w ogóle dzieje.

  • Tak na bieżąco…

Na bieżąco i cały pamiętnik również został, bo matka nie pozwoliła mi go zabrać z sobą. Powiedziała: „Jak znajdą to Niemcy przy wychodzeniu z Warszawy, to nie wiadomo”. Ona ten pamiętnik przeczytała sobie. Zresztą też dowiedziała się, że jej narzeczony zginął na Rakowieckiej, bo tam wszystkich rozstrzelali. Od razu, w pierwszych dniach Powstania, Rakowiecką opanowali Niemcy. Ten pamiętnik też spaliła. Dla mnie to była niepowetowana strata w ogóle, to jest niesamowita rzecz. Tak się tam zaczęło. Bardzo często, jeśli chodzi o pocztę, to operowałem w rejonie Lwowskiej, Wilczej…

  • Właśnie, przyznano panu jeden rejon czy różnie?

Nie, to było tak, że na początku to zależało [od tego] jakie listy były, ale raczej w tym rejonie myśmy operowali. Nie trzeba było [iść] gdzieś poza ten rejon. Najdalej docierałem ulicą Wilczą, Mokotowską do placu Trzech Krzyży. Skrzynka, którą bardzo często opróżniałem, była na ulicy Mokotowskiej. Trudno mi teraz powiedzieć, to był drugi budynek przed wylotem do placu Trzech Krzyży. Tego budynku obecnie nie ma, teraz jest nowy budynek wybudowany. To była Mokotowska 57 albo 59. Jak zacząłem kursować, to tam była ta wywieszona skrzynka. Odbierałem, jeżeli były jakieś listy i przynosiłem na Wilczą, oddawałem na Wilczej. Druga sprawa, to była ulica Lwowska. Lwowską dochodziło się aż do obecnego placu Politechniki przy Noakowskiego. Z tym, że ona też przez dłuższy okres czasu nie była zniszczona zupełnie.

  • Czy jak odbierał pan ze skrzynek listy, to indywidualnie do ludzi pan je roznosił?

Nie, oddawałem na ulicę Wilczą, tam gdzie była centrala.

  • No tak, bo tam musiała być cenzura.

Tak jest, były przecież pieczątki.

  • Kto dalej roznosił?

Tam była jeszcze jedna drużyna. Nasza drużyna nazywała się: 3 Drużyna imienia Tadeusza Kościuszki. To była drużyna zebrana właśnie w czasie rozpoczęcia Powstania. Druga chyba była Zawiszy Czarnego i był jeszcze chyba Krąg Ziemi Pomorskiej. Zawsze się zjawiałem na poczcie o godzinie dziewiątej, mniej więcej do obiadu, jeżeli to tak można nazwać. W pobliżu matka coś przygotowywała. Zresztą zajmowała się również przygotowywaniem dla tych ludzi, którzy byli w kinie. Bo wszyscy z ulic zostali w kinie, przechodzili przez podwórko do kina i na krzesłach rozkładali się, nocowali. Trzeba było im koce zaserwować, wszyscy lokatorzy dawali poduszki i przygotowywało się… Później zorganizował się komitet, który działał. Ale coś zawsze trzeba było…

  • Oni zostali na całe Powstanie?

Tak i potem jeszcze dużo osób przychodziło. Na przykład do nas dotarł z Woli ojca brat z żoną i z teściową, o dziwo, że się udało przejść, dotarli do nas w połowie sierpnia, po dziesiątym. Wiedzieli, że na Marszałkowskiej są również, a tam Niemcy przecież rozstrzelali wszystkich. Jak to im się udało? Jeszcze wtedy nie wiedziałem o tym, ale później dotarło do mnie, w jaki sposób dotarli jednak do nas. U nas się zatrzymali do końca Powstania, razem wychodziliśmy później. Wracałem do domu i po jakimś posiłku, bo tak to tylko można było nazwać, wracałem […]. Listy roznosiło się do godzin wieczornych, albo była zbiórka, czy jakieś gawędy. Poza tym przygotowywano do biegów, bo wszyscy, którzy byli to nawet pierwszego stopnia młodzika jeszcze nie mieli i bieg był organizowany. Najbardziej nas uczulano na „gołębiarzy”. Zresztą zaraz zginął „Lew”. To był syn znanego w tej chwili kompozytora. Filiński nam mówił, że właśnie… Pochowano go …

  • Trafił go snajper?

Tak, snajper go trafił. Oni polowali w ogóle, zresztą na nich też uważali, bo ludność zaraz pokazywała, gdzie się ktoś ukazywał.

  • To były zmienne posterunki, to znaczy nie było stałego stanowiska „gołębiarza”?

Nie, oni przechodzili po dachach. Przecież jak była połączona na przykład pierzeja między Piękną, to po dachach można było przejść, bo to była mniej więcej ta sama wysokość budynków.

  • Po dachach z jednej strony, a powstańcy z kolei przechodzili piwnicami.

Tak, ale jeżeli tu coś takiego było, to od razu blokowali wyjścia, bo już wiedzieli, na czym to polega. Wyłapywali takich oczywiście.

  • Czy w tamtym rejonie gdzie pan przebywał i działał, było jakieś zgrupowanie powstańcze?

Później było zgrupowanie, nie powiem jakie, jak zdobywali budynek PAST-y, tą drugą na Pięknej.

  • Budynek małej PAST-y?

Tak, to pamiętam bardzo dobrze. Rozpoczął się szturm, to widziałem rano, bo przechodzono też przez piwnice i przez kino drugie wyjście było. Był ostrzał, bo Niemcy chcieli ich odbić i czołgi szły od ulicy Mokotowskiej, od skrzyżowania Piusa z Mokotowską, z tamtej strony. Te czołgi zostały spalone, butelkami obrzucili. Bardzo szybko [poszło], bo to się zaczęło wieczorem i w godzinach rannych już była zdobyta, bardzo szybko. Było jakieś zgrupowanie, które osaczyło to ze wszystkich stron, że Niemcy nie mieli dostępu. Dowozili im czołgami, ale potem jak się okazało, że czołgi zostały unieszkodliwione, to się sprawa zakończyła. Tu właśnie wszyscy mówili, że „krowy,” to były pociski, których nie można było dokładnie wcelować w dany obiekt, to oni się obawiali i nie chcieli, żeby… To było chyba 22 albo 23 sierpnia, kiedy zdobyli budynek małej PAST-y. Niemcy nie ostrzeliwali w tym kierunku. Ale słyszeliśmy ten charakterystyczny dźwięk.

  • Warczący…

Warczący, tak, charakterystyczny. Ale później tutaj, jeśli chodzi o południe, o rejon Poznańskiej, Piusa, Wilczej, Hożej, to raczej nie był specjalnie zniszczony. Dopiero później Niemcy wysadzali po kolei domy, a tutaj zachowali, jak się okazało. Jak wychodziliśmy z Warszawy (bardzo późno, bo dopiero 8 października wychodziliśmy), wszyscy, całe kawalkady ludzi szły do ulicy Śniadeckich i później do wyjścia. My dopiero 7 albo 8 października wyszliśmy.

  • Wychodziliście jako ludność cywilna?

Tak, jako ludność cywilna. Bo ostatnia zbiórka, która była na Wilczej, była 2 października. Zebrano nas wszystkich w olbrzymiej klasie, spora grupa była, nie wiem ile osób, siedzieliśmy na podłodze.

  • Na Wilczej?

Na Wilczej, tak. Ulica Wilcza 41. Kto przemawiał, to trudno jest mi powiedzieć, bo się zmienili. Na początku komendantem był Grenda, podharcmistrz albo harcmistrz.

  • W każdym razie dawali wam jakieś wskazówki. Co powiedzieli?

Powiedzieli po pierwsze, że możemy wyjść z wojskiem, tak jak wojsko wychodzi. Ale jeżeli są rodzice i rodzice wychodzą, to wskazane jest, żebyśmy wychodzili z rodzicami. To pamiętam, że na to uczulali.

  • Wy byliście ciągle kompletną rodziną, mama, tata?

Ojca nie było, tylko matka była, ciotka i babka. Potem stryj przyszedł z żoną i z teściową. Tak że taka olbrzymia grupa mieszkała.

  • I taka duża grupa…

I taka grupa wychodziła, tak.

  • Czy może ma pan jeszcze jakieś wspomnienia z samego okresu powstańczego, jak tak długo pan był?

To było mniej więcej w drugiej połowie sierpnia, albo na początku września. Trudno mi powiedzieć. „Hermes” mówi do mnie: „Wiesz, mamy meldunek taki i musimy iść we dwóch. Zgadzasz się?”. Mówię: „Oczywiście”. Wręczono nam meldunek, który trzeba donieść do Instytutu Niewidomych na plac Trzech Krzyży. Od razu powiedzieli, że jest duże prawdopodobieństwo, że to jest bardzo niebezpieczna wyprawa. Ale w całym Powstaniu było niebezpiecznie, więc nas to w ogóle nie przerażało zupełnie. Zresztą jak powiedzieli, że trzeba tam [iść], to z chęcią [poszliśmy]. Chyba o godzinie jedenastej czy dwunastej ruszyliśmy Wilczą do Mokotowskiej. To był teren mi znany, jemu również, tak że nie było żadnego problemu. On również bywał na zbiórkach, przychodził i do domu, bo mieszkał na ulicy Skorupki. Też bliziutko to było. Tak dotarliśmy do wylotu placu Trzech Krzyży. Uprzedzali nas, że pamiętać trzeba, że jak będziemy przechodzili przez Nowy Świat, to jest ostrzał z BGK, bo jest niska barykada i trzeba bardzo uważać. W ten sposób najpierw lewą stroną, tam był wtedy budynek, nie był jeszcze wykończony, były ścianki ustawione, słupy betonowe, tam gdzie później tak zwaną Mincówkę wybudowali po lewej stronie. Przechodziliśmy koło tego budynku, później stroną północną, pierzeją placu Trzech Krzyży, aby się dostać do ulicy Nowy Świat i zrobić przeskok do ulicy Książęcej, bo musieliśmy potem z Książęcej do Instytutu Niewidomych. BGK to był wysoki budynek, oni ostrzeliwali z górnych pięter, barykada była niska, ale nie trzeba było [iść] na czworakach tylko schylonym. Przebiegliśmy na drugą stronę, po drugiej stronie były oddziały powstańcze, które blokowały ulicę Książęcą. [Oni] oczywiście do nas: „A gdzie wyście się tu pętaki wybrali w ogóle? Dokąd?!”. Mówimy, że do takiego i takiego kapitana. W tej chwili nawet nie pamiętam tego, [czy] był pseudonim podany i mamy donieść. „Gdzie wy?! Tędy?! Słuchajcie, co wyście poszaleli?!”. Powiedzieliśmy, że nie poszaleliśmy tylko musimy to dostarczyć. „Słuchajcie, sto metrów stąd, w dole Książęcej stoi »Tygrys« i wali w tą niziutką barykadę, którą tutaj mamy. Jak wy się dostaniecie na tamtą stronę? Oszaleliście chyba!”. My twardo stanęliśmy, że musimy się tam dostać. Pamiętam, że brama była, poniżej bramy barykada i dwóch powstańców w tej bramie było. Mówią: „Słuchajcie, jak usłyszycie strzał, klepnę was w ramię i najpierw jeden chyłkiem, prawie że leżąc [przebiegnie]. Zanim oni załadują, bo walą w tą barykadę, to już przeleci na drugą stronę jeden, a potem znowu drugi”. Tak zrobiliśmy. Jak klepnął to najpierw jeden z nas poleciał…

  • A ci w międzyczasie strzelali jednak?

Oczywiście, co jakiś czas strzelali. Tylko w tym momencie, kiedy myśmy akurat [przebiegali], to było po wystrzeleniu. Jak usłyszało się strzał, to od razu… Potem minutę czy ileś trwało, kiedy oni ładowali, to już byliśmy po drugiej stronie. Tam oczywiście kupa gruzu, [my] po tych gruzach, nagle nadleciały sztukasy, to pamiętam. Lotem nurkowym od razu i gwizd bomb charakterystyczny. Pędząc zobaczyliśmy jakieś zejście, schody w dół. Po tych schodach pędziliśmy na dół, patrzymy a tam też jest trzech powstańców. Okazało się, że to jest szalet miejski. Oni sobie zbiegli na dół i pytają się: „Co wy tu robicie?”. Mówimy, że do takiego i takiego kapitana mamy meldunek. „Już dalej nie idziecie, jego już tam nie ma. Ranny, już jest przewieziony w Aleje Ujazdowskie”. Tam był jakiś punkt sanitarny chyba. Tak że mówi: „Nie ma mowy, wracajcie z powrotem”. W ten sposób, jak już nam to powiedzieli…

  • że nie ma adresata tego listu?

„Jego już nie ma w ogóle, tak że wracacie. Tu już jest ostatnia linia frontu, którą utrzymujemy”. W drugą stronę było to samo znowu.

  • Tamci powstańcy tam zostali, a wy wróciliście?

Tak, tam cały oddział był. Tylko ci dwaj stali przy bramie i nas wypuszczali. To była placówka powstańcza. Tu się kończyło akurat, bo w dole, [na] Książęcej już byli Niemcy, a tutaj była placówka powstańcza. Druga jej część była właśnie tam gdzie myśmy wpadli. Oni też się schronili przed stukasami. Bombami walili w stronę gdzie był Instytut Niewidomych, bo tam była akurat linia frontowa. Wróciliśmy […], oddaliśmy meldunek i tak się skończyła jedna z naszych wypraw, którą będę pamiętał bardzo długo. Człowiek wtedy nie odczuwał tego, że coś się może stać. Uważał, że na pewno się wszystko musi udać.

  • Jak się okazuje udawało się.

Tak, udawało się. „Gołębiarze” jakoś też nas oszczędzili. Najbardziej [niebezpiecznie] było na Wilczej, [gdzie] była placówka na wydziale architektury, potem przed politechniką. Jak się wycofali z terenu politechniki, to [zajęli] cały teren [ulicy] Śniadeckich. Ale po prawej stronie jak się szło do wylotu, to wszystko [były] prywatne kamienice profesorów, tak że oni po dachach też kursowali, bo nie było tutaj specjalnie większych naszych sił powstańczych, tylko przy barykadzie, już przy wylocie, od strony Pola Mokotowskiego, gdzie były kartofliska.

  • Wypad na Książęcą, to było podobne zadanie?

Podobne, były takie, tylko że nie wszystkim zlecali to. Nie wiem, co mieli inni koledzy druhowie, ale z tego zastępu, to tylko myśmy [chodzili].

  • Strat wśród kolegów nie było?

W drużynie, tak. „Lew” zginął właśnie, a pozostali przetrwali. Tak że cały komplet… Później spotkałem Filińskiego, w takich okolicznościach w ogóle, a najciekawsze spotkanie było z Grzegorzewskim.

  • Ale to już po latach?

Tak.
  • Dobrze, teraz może się skupimy na zakończeniu Powstania i wyjściu. Potem losy tuż powojenne i potem o tych spotkaniach.

Teraz wyjście.

  • Dlaczego tak późno?

Nie wiem dlaczego, ale tak jakoś przygotowały moje ciotki, to znaczy ciocia Marysia. Zapomniałem powiedzieć, że na Grochowie, jak oni pojechali, to nie zastali żony mojego ojca brata, który zginął w Katyniu. Ona w międzyczasie z córką, z sześcioletnią Ewą, przyjechały do centrum i zamieszkały na Wilczej u jednej z ciotek ojca, która tam mieszkała, nauczycielka z zawodu. W końcu był problem z psem. Babcia miała suczkę, pięknego psa. Co z tym psem teraz zrobić? Rasowa suczka. Co z tym fantem zrobić? Ona, jak strzelali, była zupełnie spokojna, nie bała się. Trzeba by z nią było wychodzić na pewno. Ta ciotka wychodziła. Co tu zrobić? Był już piąty, szósty, już byli Niemcy na Marszałkowskiej, patrole niemieckie były. Nie było to SS, to był Wehrmacht. Ciotka z tym psem wyszła i mówi do żołnierza niemieckiego, znając niemiecki, że ma tego psa, przecież nie wyjdzie. Niech on weźmie go, no trudno, trzeba go zastrzelić chyba. On mówi: Nein. Ma lejtnanta, który lubi psy. Wziął ciotkę, zaprowadził do lejtnanta. Jak zobaczył tego psa, to ciotka powiedziała, że na pewno tym psem będą się bardziej opiekowali, niż jak będziemy wychodzili chyba.

  • Zabrał psa?

Zabrał psa, tak jest. Przypuszczam, że…

  • Służył im?

Tak i wtedy już jak problemu nie było, to zdecydowaliśmy, że jednak już trzeba, nie ma mowy. Znalazł się taki pan, który przyszedł i powiedział, że potrzebuje pościel, czy możemy zostawić. Mówimy: „Jak to? Przecież nie zabieramy pościeli. Czy pan oszalał?”. – „Bo prawdopodobnie w tym budynku będzie szpital jeszcze popowstańczy”. Budynek był nieuszkodzony, od frontu piękny budynek. Mówimy: „Oczywiście, proszę bardzo”. Moja matka uszyła plecaki wszystkim, bo trochę znała się jak trzeba maszynę obsługiwać. Porobiliśmy plecaki. Powiedziała do mnie: „Żadnych dokumentów”. Ach, muszę wrócić. Na tej zbiórce, która była ostatnia, powiedziano nam: „Proszę oddać wszystkie dokumenty, które macie, albo jeżeli ktoś nie ma przy sobie, to proszę zniszczyć, żebyście z tym nie wychodzili”. Oczywiście wróciłem do domu i matce powiedziałem, matka mówi: „No to będziesz musiał zniszczyć”. Mówię: „Nie, ja tego nie zniszczę”. Znalazłem butelkę po lekarstwach, zwinąłem to w rolkę, w butelkę wstawiłem, korek i zalakowałem jeszcze. Wziąłem klucze i z tą butelką poszedłem do piwnicy. Co się okazało? W piwnicy jeszcze był węgiel, który kiedyś… W nowym budynku już było centralne ogrzewanie, w bocznych jeszcze nie było, ale przed samą wojną zrobiono i węgiel oczywiście w piwnicy został. Nikt tego nie wynosił, nie wykorzystał. Po co? Nic nie myśląc, tę butelkę pod węgiel wsunąłem i na tym to się skończyło. Aha, jeszcze do tej butelki, bo była po jakichś tabletkach, opaskę zwinąłem i opaskę z tym dokumentem pod węgiel. Tak to zostało. Wychodziliśmy normalnie ulicą…

  • Odnalazł pan to potem?

Jak wróciłem, to pierwsza rzecz, to do piwnicy pobiegłem, bo mówili, że do Warszawy przyjeżdżają szabrownicy. Niemcy z okolicznych miejscowości, Ursus, Włochy, brali do odgruzowywania przelotów w ulicach. Przywozili i potem pociągiem z Dworca Zachodniego odwozili. Tak że to nie byli jacyś aresztowani, tylko normalnie na roboty ich przywozili. Oni po domach chodzili i różne rzeczy sobie zabierali, przecież normalna rzecz. Wiedzieli, że ludzie chowają, więc po piwnicach chodzili, buszowali. Złoto chowali czy coś, bo się bali przy wyjściu. Różnie to było. W ten sposób jednak tutaj tego węgla nie przerzucali. Myśmy wychodzili ulicą Marszałkowską do Śniadeckich, Śniadeckich do 6 Sierpnia, to jest Nowowiejska, dalej Alejami Niepodległości do Wawelskiej. To był cykl utarty w ogóle, bo zresztą oddziały wojskowe tak wychodziły, koło politechniki wychodziły nasze główne siły powstańcze. Później ulicą Wawelską aż do Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim był podstawiony pociąg, trochę się czekało. Tym pociągiem odwozili albo do Pruszkowa… Ponieważ jak myśmy wychodzili, to Pruszków, obóz przejściowy już był tak zapchany, że nas [przesłali] do Ursusa, do hal.

  • Jak się zachowywali wobec was?

Tutaj całą trasę obstawił Wehrmacht. Tą formację od razu poznawałem, my młodzi ludzie wiedzieliśmy, co się dzieje z SS.

  • Można powiedzieć, że mieliście szczęście, że nie Ukraińcy.

Nie, tu [ich] nie było. To co moja żona przeszła na ulicy Grójeckiej, to lepiej nie mówić i Zieleniak. Tak że myśmy tu bez przeszkód, co sto metrów stał [żołnierz] z Wehrmachtu. Zatrzymali nas tylko przy wyjściu ze Śniadeckich, żeby wszystkie panie… Mnie nawet nie, mimo że byłem wysoki, ale chłopak to mnie na bok odsunęli i musieli jeszcze kilka płyt z barykady ściągnąć, żeby poszerzyć przejście i żeby dalej iść i pilnować się jak ci stoją. Bez żadnego problemu dalej, nigdzie nie było…

  • Jak ta droga wyglądała? Dotarliście do Ursusa i co w Ursusie?

Dosyć długo na Dworcu Zachodnim byliśmy, załadowali nas do wagonów pociągu elektrycznego, nie do towarowych, tylko takim pociągiem i do Ursusa. W Ursusie [zaprowadzili nas] do hali, to był już wieczór, oczywiście nic do jedzenia nie dawali. Były tylko siostry Czerwonego Krzyża i pytały, czy ktoś jest chory, czy potrzebne jakieś zabiegi i rano rozpoczęła się selekcja. Ustawiali wszystkich w czwórki, w szóstki i do bramy, do wyjścia z hali, olbrzymia hala. Oczywiście o spaniu nie było mowy, bo nic nie było poza maszynami i betonową podłogą. Człowiek się tylko położył, trochę zdrzemnął, bo nie było możliwości. Zimno w hali, jednak to październik był przecież. Przy wejściu widać było już SS, trzy kobiety były w mundurach SS i chyba czterech esesmanów. Mieliśmy plecaki. Babcię prowadziła jedna z jej córek, z drugiej strony była żona tego, co zginął w Katyniu i za rękę trzymała dziewczynkę, Ewę. To przed nami, a ja w drugim rzędzie byłem z matką, z ojca bratem, który z Woli się dostał z żoną i z teściową. To był już starszy pan, bo to był najstarszy z braci ojca. Ojciec miał wtedy przecież czterdzieści sześć lat, to tamten miał ponad pięćdziesiątkę, pod sześćdziesiątkę dochodziło. Dochodziło się, a oni stali i tylko: Links! Rechs! Likns! Rechs! Na lewo i na prawo. Ci, którzy na prawo, to mówili, że na roboty do Reichu. A na lewo wywóz do Generalnej Guberni. Oczywiście mnie z matką od razu na stronę prawą. Na prawą, to na prawą. Stoimy sobie, stoimy, siatka była z tyłu i przy siatce tej stali też co około pięćdziesiąt metrów żołnierze z Wehrmachtu. A ci na lewo to widzieliśmy, że grupa cała ludzi była już. Okazało się, że niecodziennie oni selekcję robili, nam się udało. Powiedzieli: „Też macie szczęście, że tylko jedną noc w tych halach byliście, że po jednej nocy już selekcję przeprowadzali”. Matka tak stoi, stoi i patrzymy, że w siatce jest wyrwa, ale niedaleko stoi przecież ten z Wehrmachtu. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co matka robi, ale patrzę, że zdejmuje pierścionki, obrączkę zdejmuje, zegarek złoty miała. Patrzę, że podchodzi do tego wehrmachtowca. Myślę sobie: oszalała matka chyba w ogóle. Co ona chce robić? Tu dopiero się teraz zacznie. Podeszła do niego i daje mu to do ręki. On się tyłem obrócił…

  • Wszyscy wyszliście?

Matka złapała mnie za rękę. Nie, ja tylko z matką, bo ta z dziewczynką, ojca brat, wszyscy na lewo, a nas tylko dwoje, mnie i matkę na prawo. Przez dziurę w siatce przeszliśmy na drugą stronę i tamtędy znaleźliśmy się już po lewej stronie. Jak znaleźliśmy się na lewej stronie, to tamci jak zobaczyli, że się dostaliśmy, mówią: „Nie cieszcie się, nie cieszcie, bo wczoraj trzy razy robili tą selekcję jeszcze”. Trudno, ale na razie jesteśmy po lewej stronie. Tak że byłem zdumiony tym co matka zrobiła i że ten Niemiec obrócił się plecami, a myśmy przeszli tamtędy. Nie wiem jak to było, ale trafiliśmy chyba też na jakiegoś człowieka. Pobyliśmy tam godzinę, półtorej godziny. Po półtorej godziny znowu był krzyk niemiecki, żeby ustawiać się w czwórki. Myślę sobie: w czwórki, znowu będzie ta selekcja chyba. A nie, [poszliśmy] w kierunku bramy wyjściowej. Ale przy bramie wyjściowej znowu stoją ci w czapkach z trupimi czaszkami. Stoją, tylko obserwują, matka mówi: „Zgarb się!”. Miałem czternaście lat wtedy, ale wysoki byłem, miałem już ponad metr siedemdziesiąt. Mówię: „Jak mam się zgarbić?”. Idziemy, trudno. Ale oni tak obserwowali, obserwowali i przeszliśmy. Do wagonów towarowych, odkryte wagony to były, jak węglarki. Do tych wagonów nas załadowano, staliśmy. Po drugiej stronie na peronach mieszkańcy Ursusa rzucali do nas chleb. Nie mogli podejść, ale przerzucali przez tory. Matka mi od razu powiedziała: „Nie wolno ci [jeść], jeżeli to kawałek skórki z chleba. Dwa miesiące postu, to będzie tragedia co tu się będzie działo”. Ludzie niestety… Staliśmy kilka godzin, potem pociąg ruszył, dojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie już był załadowany transport, obok na bocznicy. Doczepiono ten transport do nas i cała kawalkada wagonów ruszyła w kierunku zachodnim. Nikt nie wiedział, dokąd. Ci w Pruszkowie mieli kryte wagony, a my mieliśmy odkryte wagony.
Wyjechaliśmy, już się szarawo robiło, jedziemy, jedziemy. Pociąg się zatrzymuje co jakiś czas. Później się zatrzymał na dłużej, otworzyli nawet drzwi, żeby ludzie mogli załatwić się chyba. Starsze osoby jak miały zeskoczyć z wagonu towarowego na dół? A oni się zabawiali, pędzili pod lasek i wtedy z karabinów strzelali w górę. Ci przerażeni, panowie spodnie w garści, biegli do wagonów. To było okropne, ale tak to się działo. Tak jechaliśmy całą noc, później dzień. Zorientowaliśmy się już, gdzie jesteśmy, bo stacje bocznicami omijali, ale zobaczyliśmy na przykład z daleka Częstochowę, Jasną Górę. Wieczorem wieżę było widać, to już wszyscy wiedzieli, że jedziemy w tym kierunku. Tu też będzie rzecz taka, która zresztą jest zanotowana później, że taki transport był jednak. Następny dzień nad ranem, godzina chyba piąta, wjeżdżamy i ojca matka, czyli moja babka mówi: „Wiesz, mnie się wydaje, że my już jesteśmy na terenach Reichu, bo te miejscowości, które mijamy teraz to pamiętam, bo tutaj na letnie wakacje przyjeżdżałam, jeszcze jak byłam młodą panienką”. Rzeczywiście jedziemy i nagle patrzę, tablica Auschwitz. Matka mówi: „No tośmy trafili. Widzisz, gdybyśmy na roboty do Niemiec, a tak to dopiero żeśmy się tutaj dostali”. Ten pociąg wjechał na rampę, patrzymy, ci z Wehrmachtu… Na każdym wagonie był tak zwany brek, budka, gdzie kiedyś był pilnujący konduktor od towarowych wagonów. Teraz żołnierze, po jednym z Wehrmachtu siedzieli. Oni jeszcze są, wjeżdżamy na rampę. Ponieważ ta lora odkryta, a w czasie jazdy padał deszcz, wszyscy pomoczeni. Wyglądam, patrzę, nikogo na tej rampie nie ma. Zdania są znowu podzielone, bo teraz ukazały się nowe fakty, jakieś dwie dziewczynki zeznawały gdzieś, że one widziały, że były psy i gestapowcy. Przyznam się, że nie widziałem tego z tych wagonów gdzie byliśmy.

  • Może to był inny transport?

Nie, mówili właśnie, że ósmy, dziewiąty, coś takiego. Czyli to by wyglądało, że w tym okresie, kiedy wychodziliśmy z Warszawy i tym transportem. Mniejsza z tym, ja twierdziłem, że nikogo nie było. Postał, trudno jest mi powiedzieć, ale pół godziny na pewno. Potem było uderzenie, to było jak lokomotywa dołączyła, bo jeszcze zobaczyliśmy, że lokomotywa, która nas ciągnęła, bocznym torem przejechała w drugą stronę. Potem było uderzenie, czyli doczepiła i ruszyliśmy w przeciwną stronę, czyli wyjazd. Zdziwieni wszyscy, ale zjechaliśmy z tej rampy, jedziemy dalej. Jak jedziemy dalej, to już dobrze, to już w każdym razie nie do Oświęcimia. Potem patrzymy, miejscowość Nowy Sącz, to już jedziemy tutaj, to jest bardzo dobrze. Już chyba po świcie było, bo myśmy stamtąd wyjechali o szóstej godzinie, to już widno było. Patrzymy, Mszana Dolna i pociąg zatrzymał się, stanął. Wtedy otworzyli, bo oni od zewnętrznej strony otwierali i krzyk: Raus! Jak Raus, to Raus, – wszyscy wysiadają. Ludności masa, do nas od razu: „Chodźcie do nas”. Bo to cały transport przecież. Tak znaleźliśmy się u mieszkańców Mszany Dolnej, uradowani niesamowicie, że przecież Oświęcim [nas ominął], tutaj wypuścili nie wiadomo dlaczego i jak to wyglądało wszystko. Ale tak się stało.

  • Zapowiadało się strasznie…

Strasznie się zapowiadało. O tym transporcie, jak żona relacjonowała to, bo ma kontakt z historykami sztuki z Oświęcimia, tam są dwie panie, które się tym zajmują akurat, to powiedziały, że miały wiadomości, że taki transport był. Że był wycofany.

  • Ale on był zupełnie nietypowy chyba?

Oczywiście, że tak, z całą pewnością. W Mszanie Dolnej potem były ogłoszenia, że wszyscy, oni to nazywali ewakuowani z Warszawy… cholera by ich wzięła, ewakuowani. Ale takie ogłoszenia wywieszone, że mają się zgłosić do urzędu gminy po zaświadczenia, bo inaczej jeżeli taki znajdzie się ktoś [kto się nie stawił], to będzie karany. Matka poszła, ja nie, bo chłopak, po co mi to. Poszła, dostała…

  • Ale i tak nie mieliście swoich dokumentów?

Nie, dokumenty matka miała, kenkartę, którą w czasie okupacji miała. Z sobą te dokumenty miała.
  • Bo pan swoją…

Ja nie miałem nic, bo to zostało wszystko. Żadnej szkolnej legitymacji, w ogóle nic, bo przecież…

  • Wydali mamie i panu?

Wydali, mam ten dokument, jest nazwisko matki i moje. Jest napisane, po niemiecku oczywiście, ewakuowany ma możność przejazdu na trasie Łowicz – Zakopane. Dlaczego? Bo pytali matkę gdzie jest ewentualnie rodzina. Rodzina ojca na wakacje wyjeżdżała pod Łowicz, więc matka powiedziała Łowicz. A siostra matki rokrocznie [już] przed wojną z dwójką dzieci, jedno wtedy miało chyba trzy latka, drugie dwa, wyjeżdżała zawsze do Poronina na lipiec, sierpień. Oczywiście w 1944 roku też pojechała do swoich gazdów i Powstanie ją tam zastało. My o tym wiedzieliśmy, że tam jest, więc matka podała drugi kierunek na tym zaświadczeniu. Teraz co robimy? Przecież nie będziemy komuś siedzieli na głowie, u obcych ludzi. Żonę ojca brata z dziewczynką jakieś małżeństwo zaprosiło, nie do Mszany tylko gdzieś obok. Zapraszają, nie ma problemu, mają pokój swój do dyspozycji, wszystko. Natomiast moja matka mówi: „Wiesz co? No to my jedziemy do Poronina. Tam jest ciotka, to na pewno u górali coś się znajdzie”. Zostaje brat tylko ze swoją żoną i z teściową, ale on powiedział, że daleką kuzynkę ma w Zakopanym. No to już załatwione. Ja z matką i ojca brat (bo żonę zostawił jeszcze w Mszanie Dolnej) wybraliśmy się oczywiście w stronę Zakopanego. My do Poronina, a on powiedział: „Będę dalej starał się dostać do Zakopanego”. Mówili mu, że będzie bardzo trudno, z uwagi na to, że trzeba mieć przepustkę, żeby dostać się do Zakopanego, bo Niemcy poza góralami nikogo nie wpuszczają. Są posterunki i nie [przepuszczają]. Oni zrobili sobie z Zakopanego ośrodek rehabilitacyjny dla rannych w ogóle, te wszystkie sanatoria. Ale pociągiem dojechaliśmy…

  • Jak długo byliście w Mszanie Dolnej?

Po dwóch, trzech dniach, chyba to mniej więcej tyle było, trzeciego dnia, nie biorąc żadnych plecaków, [które] u tych państwa zostawiliśmy, bo nie wiedzieliśmy, czy rzeczywiście ciotkę zastaniemy w Poroninie, to był problem. Do Chabówki dojechaliśmy pociągiem, a z Chabówki jest spory kawałek, per pedes do Poronina doszliśmy. Ale teraz trzeba szukać. Wiemy mniej więcej… Nazwiska górali też nie [znaliśmy], ale zaczepimy górali, to na pewno będą wiedzieli gdzie letnicy (jak oni nazywają) z Warszawy są. Zatrzymaliśmy gazdów i pytamy. „A! Taka pani z dwójką dzieci i pan jest. To u Skupinów są! To na ulicy Skupniowej musicie”. – „Gdzie ta Skupniowa jest?”. Tutaj i tutaj i tą Skupniową, piękna uliczka prowadząca do lasu, przedostatni budynek, chałupa góralska piękna. Jest ciotka. Jak zobaczyła ciotka, że jesteśmy, to mówi: „Tu przyjeżdżacie. Ja tu mam dwa pokoje wynajęte u górali, jeszcze na górze można wynająć. Kuchnię mamy, nie ma problemu”.

  • Aha, bo płaciła…

No tak, oczywiście, że tak, bo zawsze do nich jeździła na wakacje, oczywiście. Dalsza sprawa, że potem to dutki polskie nie były ważne. Wróciliśmy po plecaki. [Wujek] się udał do Zakopanego, znalazł kuzynkę. Tak że wracając wstąpił, bo on razem z nami, a potem dalej poszedł do Zakopanego. Myśmy też nie wiedzieli, jak załatwił, ale wrócił, spotkaliśmy się, razem wróciliśmy. Wtedy razem wszyscy, oni do Zakopanego, my do Poronina i już mieszkaliśmy w Poroninie. Było wszystko spokojnie do początków grudnia. W początkach grudnia już górale dawali znać, że przyjeżdżają łapacze. Nazywali tak Niemców, którzy łapią na roboty czy w ogóle aresztują. Jak powiedziałem, ten budynek był drugi od końca w ulicy Skupniowej. Dosyć duża ulica Skupniowa, przeważnie mieszkała rodzina Skupniów, bracia i każdy miał swoje gospodarstwo. U tego cośmy mieszkali, to jego brat miał ostatni budynek. Kiedyś rano ten gazda stuka do nas (ciotka była oczywiście z mężem, z wujkiem, z dwójką dzieci) i mówi: „Łuciekajcie bo łapace idom, worsowioków łapiom”. No jak łapią worsowioków, to ciotka z moją matką mówią: „Nas z dziećmi to chyba nie”. Górale mówią: „Łapiom wos, ale i przy okazji to nos”. No to myśmy [poszli] w kierunku drugiej chałupy i do lasu. Ci górale mówią: „Tylko sto metrów do lasu wchodzimy. Dalej nie ma po co wchodzić”. – „A bo co?”. – „Bo Niemcy tylko do skraju dochodzą, bo oni się Jędrusi boją”. Jędrusiami nazywano partyzantów. „Oni nie wejdą do lasu, bo się boją w ogóle”. Potokiem doszliśmy do lasu i obserwowaliśmy, bo na wzgórku ten las się rozpościerał. Patrzyliśmy, że wchodzą do nas, trzech chyba czy dwóch Niemiaszków. Ale jak się okazało z powrotem wyszli. Moją matkę i ciotkę uratowała jedna sprawa, że kenkarty miały wydane nie w Warszawie tylko na Lubelszczyźnie, bo myśmy byli w Krasnymstawie przecież. Wojna nas zastała w Krasnymstawie i jak kenkarty wyrabiały, to miały dystrykt Lublin, jak obejrzeli, to od razu wyszli, bo oni tylko wyciągali tych, którzy mieli kenkarty warszawskie. Jak oni się oddalili, to my wróciliśmy. Chyba jeszcze raz się takie powtórzyło, że byli Niemcy, ale nie doszli już do nas, na początku tylko było. Tak doczekaliśmy wyzwolenia, to znaczy kiedy oddziały radzieckie w styczniu wkroczyły. Jeszcze w tym budynku na piętrze wynajmowali mieszkanie państwo, to był adwokat z Krakowa z żoną. Oni też przyjeżdżali do tych gazdów i jeszcze wtedy też zamieszkiwali. Jak on się dowiedział, że wkraczają towarzysze, to mówi, że idzie ich witać. Mówię: „Panie mecenasie, byłem jeszcze pętakiem, ale w 1939 roku pamiętam jak wkroczyli do Krasnegostawu, bo wtedy jeszcze nie było ustalone, że linia na Bugu i wkroczyli aż pod Piaski Lubelskie. Potem się wycofali i Niemcy z powrotem weszli. Widziałem tych czubaryków, jak oni wyglądali i jak się zachowywali. Niech pan uważa”. – „Ale! Skąd tam”. Za około pół godziny wraca i mówi: „Wiesz co? Ale miałeś rację!”. Mówię: „Co się stało?”. – „A bo zapytali mnie, która godzina jest. No to ja oczywiście zegarek”. – „No i co?”. – „Kazali mi go zdjąć i zabrali”. – „Będzie pan miał pamiątkę. A mówiłem panu, żeby pan nie witał takich towarzyszy”. Później co zrobić? Nie będziemy tu siedzieli. Dowiedzieliśmy się, że już Warszawa wyzwolona, to ciotka mówi: „Jak najszybciej trzeba wracać”. Tu się zaczął dopiero cały problem. Pociągi nie kursowały, więc góral mówi, że zaprzęgnie konia. Wuj mówi: „Pójdziemy najpierw zrobić rekonesans. Z Poronina idziemy do Krakowa, bo innej możliwości nie ma. Wyruszymy rankiem i zobaczymy ile uda się nam przejść”. Największa była Obidowa, góra, która jest między Białym Dunajcem a Chabówką, ale idziemy szosą cały czas. W kierunku Zakopanego cały czas idą wojska sowieckie, potem odbijali w bok chyba, bo front cały się przesunął. Tak idziemy, idziemy, no trzeba nocować gdzieś. Mieliśmy z sobą kanapki, można tak to nazwać. Zatrzymywaliśmy się, oczywiście ludność przychylnie dawała nocleg i tak dalej. Po drodze do nas dołączył młody człowiek rodem z Krakowa, w wieku lat dwudziestu kilku. Z nami razem szedł, opowiadał. Był z partyzantki, z Armii Krajowej i wracał, bo stwierdzili, że trzeba wrócić. Z bronią oczywiście, to znaczy pistolet miał za pasem z tyłu. Okazało się później, koło Myślenic idziemy, żeby przenocować, a ci zamykają przed nosem drzwi, w ogóle nie chcą rozmawiać. No to on nogę wstawił, wyciągnął [pistolet] i mówi: „Ja jestem z partyzantki kochani! No to jak to będzie teraz?”. Zupełnie się zmieniła [sytuacja]…

  • Przekonał ich.

Tak, przekonał, przenocowaliśmy. Trzy dni szliśmy, mniej więcej trzydzieści kilometrów dziennie, dziewięćdziesiąt kilka. Teraz około dziesięć kilometrów od Krakowa idziemy i on spotyka kolegów, którzy idą z Krakowa. On pyta: „Co się dzieje?”. Oni mówią: „Nie masz po co tam iść, bo będziesz siedział, bo wyłapują nas wszystkich z Armii Krajowej”. On mówi: „Wiecie, jakby nie było idę. Po trzech latach siedzenia w lesie, to jednak rodziców chcę zobaczyć. Zamkną mnie, no to zamkną, trudno”. Z nami tak dotarł do Krakowa. Co dalej było nie wiemy, bo my mieliśmy adres pana mecenasa, który wcześniej udał się do Krakowa od razu jak tutaj towarzysze sowieccy z jego zegarkiem wkroczyli. U niego przenocowaliśmy i dowiedzieliśmy się, że nie ma żadnych możliwości w ogóle, bo Stacja Tunel [jest nieosiągalna]. Był tunel, którędy przez Kielce pociągi chodziły, on jest zwalony i nie ma mowy, żeby tam pociągi przechodziły obecnie. Nie jest uruchomiona komunikacja. Tak że być może, że w przeciągu krótkiego czasu będzie to uruchomione, ale na razie nie. Co pozostaje? W drogę powrotną. Idziemy w drogę powrotną i zatrzymał się olbrzymi… Rosjanie wtedy mieli na wyposażeniu, jeśli chodzi o sprzęt, samochody amerykańskie. Amerykański James olbrzymi, ciężarowy się zatrzymał i pytają się, dokąd my. Mówimy, że w stronę Poronina. „No to wsiadajcie”. Wsiedliśmy, tylko oni mówią, że po trzydziestu, czterdziestu kilometrach będą skręcali na Nowy Sącz, bo odbijają. Dobre i to podwiezienie trzydzieści kilometrów. Ale wujo, jak żeśmy wysiedli z tego, miał słoninę czy coś, mówi, że w podzięce, że nas podwieźli. Ucieszyli się niesamowicie za to sało. Ale wuj tak patrzy i mówi: „Jak to? Wy jesteście sowieci, a dlaczego na tej masce USA jest napisane i biała gwiazda?”. Wujo znał rosyjski i z nimi rozmawiał. A ten towariszcz mówi: Niet, eto: Ubij Sukinsyna Adolfa. To była ciekawostka jak wykombinowali USA, co to jest. Eto: Ubij Sukinsyna Adolfa. I odjechali, a wujek mówi: „No widzisz jak wybrnęli? Nie takie głupole”. Dotarliśmy z powrotem i teraz coś trzeba tu zadziałać. Z góralami zaczęliśmy rozmawiać. Oni mówią, że dobra, zawiozą.

  • Dokąd?

Do Krakowa furką.

  • Mimo że tam nie było tej podwody?

Ale stwierdziliśmy, że minęło ileś czasu, że jednak się opłaca chyba. Bliżej Warszawy, będziemy kombinowali coś, może w Krakowie u tego pana, próbujemy. Bo nam powiedzieli, że może coś uruchomią. Zdecydowali, ja nie miałem nic do powiedzenia. Ale teraz chodzi o to, że oni powiedzieli, że żadnych pieniążków z Generalnej Guberni to oni nie chcą, tylko tu. Okazało się wtedy, nie wiedziałem o tym, że moja mama w bucie dolary wzięła pod wyściółkę i trochę papierów było. Z tym, że też się już krzywili, bo jak się okazało, to w bucie był gwóźdź i dolary zostały przebite gwoździem jak szła. Ale wzięli z chęcią. Nie pamiętam, to było chyba ponad dwieście dolarów.

  • Za podwiezienie do Krakowa?

Tak, 150 – 200, chyba tak. Ale załadowaliśmy na furkę, dzieciaki też. Panie to na zmianę wsiadały albo jedna, albo druga, a my z wujem cały czas drugą turę robiliśmy. Ten gazda też nie. Pamiętam, że zadyma śnieżna była. A jeszcze najgorzej [było], jak wracaliśmy. Idziemy z powrotem do Poronina, a tutaj wojska radzieckie się wycofują. Wujek mówi: „Cholera, może Niemcy ofensywę jakąś zaczęli, ci się wycofują”. Oni wycofywali, bo co, tutaj Tatry, to kto tu będzie? Z powrotem wycofywali się. W ten sposób furką dotarliśmy do Krakowa i dowiedzieliśmy się, że jednak pociąg do tunelu dochodzi. W tunelu trzeba przejść półtora czy dwa kilometry i z drugiej strony jest podstawiony pociąg i można do Warszawy. W ten sposób dotarliśmy, później bagaże, też znaleźliśmy furkę. Furką bagaże nam przewieźli. Tu już gratis zrobili, że dzieci małe są i tak dalej, więc przewieźli nam to do pociągu i tym pociągiem chyba dwa czy trzy dni z Tunelu do Warszawy jechaliśmy. Przyjechaliśmy wieczorem…

  • To był styczeń czy luty?

Nie, to początek lutego musiał już być, bo my w Warszawie byliśmy mniej więcej 8, 10 lutego. W tym okresie byliśmy. Mniej więcej 15 [stycznia] byliśmy w Krakowie z wujem, bo na początku stycznia wkroczyli Rosjanie do Zakopanego, a jeszcze byliśmy tydzień czy dziesięć dni. Czyli zgadza się, około ósmego dotarliśmy do Warszawy. Przyjechaliśmy o godzinie jedenastej wieczorem. Do Dworca Zachodniego pociągi nie dochodziły, tylko około dwa kilometry przed dworcem, bo to było wszystko poniszczone, Niemcy powysadzali. Jakiś kolejarz podszedł do nas i mówi: „Dokąd wy chcecie z tym iść teraz po nocy? Obrabują was, tutaj się dzieją straszne rzeczy. A nie wiecie, co się z waszym domem stało, bo oni powysadzali wszystko. My tam nieraz byliśmy i mówimy wam, jak to wygląda, że waszych budynków to w ogóle nie ma”. My nie wiedzieliśmy, że ten budynek jest przecież. Mówi: „Chodźcie do mnie, tutaj są kolejowe budynki, rozmieścimy was, przenocujecie i rano sobie pójdziecie”. Tak zrobiliśmy, a rano ja, matka i wujek, w trójkę, a ciotka z dziećmi została, ruszyliśmy. Najpierw do Dworca Zachodniego doszliśmy te dwa kilometry, a potem pieszkom i oczywiście na Marszałkowską od razu, bo wujek mówi: „Na Szwoleżerów to dojdę już”. Oni mieszkali poprzednio w Warszawie na ulicy Szwoleżerów. „Najpierw dojdę tu, a potem pójdę, zobaczę, co tam u mnie jest”. Dochodzimy, patrzymy, budynek stoi, w ogóle wszystko. No to już jest dobrze. Dochodzimy, patrzymy, jest ciotka. Powiedziała, że ojca zabrali, że ona wróciła tu, wszystko było, nic jest nieruszone. Mówiła, że na Wilczej dom drugiej ciotki również jest, tylko powyrywane są drzwi. Ale to wiemy z czego, bo na sąsiednie budynki spadły „krowy” ryczące – to jeszcze w czasie Powstania było – i od podmuchu powyrywało okna i tak dalej. Ale są meble, wszystko, nic nie zostało z tego terenu ruszone. Myśmy się tu zatrzymali oczywiście, częściowo na Wilczej jakoś się pomieściliśmy wszyscy. Po dwóch tygodniach, w lutym, na klatce schodowej wszędzie ogłoszenia są: „Lokatorzy obecnie mieszkający, w przeciągu dziesięciu dni muszą opuścić lokale, bo cały budynek przejmuje Urząd Propagandy i Kinofikacji”. Dokąd, to ich nie interesuje, no i fajnie nas przywitano.
  • Wtedy jeszcze trwała wojna…

Tak, to był luty, koniec lutego. Oczywiście, że tak. To rząd lubelski przecież, na Pradze wszystko było, przenosili się tutaj. Ciotki mieszkanie też było zajęte na Szwoleżerów, ale wuja od razu powołano do wojska. [Ze względu] na wiek i tak dalej, to dostał przydział w Warszawie do Wojskowej Komendy Uzupełnień, tak to się nazywało, która mieściła się na ulicy Solariego róg Filtrowej. Tam urzędował i z racji tego, że już dostał mundurek i musiał tam bywać, to dostał mieszkanie obok, bo domy na Filtrowej były niewypalone, tak jak Kolonia Staszica była kiedyś.

  • To musiało być już po wojnie?

Nie, wojna się skończyła w maju, a to był luty. Tam były puste mieszkania i dostał takie mieszkanie. To była Spółdzielnia Byłych Oficerów Instytutu Geograficznego, ale to przejęło wojsko i on dostał w jednym z budynków. Mówi: „Dostałem to mieszkanie, to jeden pokój wy dostaniecie i się przenosimy”. Teraz matka mówi: „Co tu robić?”. Przyjechała ciotka, która pod Łowiczem była i mówi: „Ani tu szkół żadnych nie ma”. Dopiero się organizowały, były już częściowo zorganizowane na Pradze. Musiałbym jeździć na Pragę, a byłem wtedy…

  • Ale mostów nie było.

Przez mosty pontonowe, ale to się jeździło na łebka ciężarówką odkrytą. Taki transport był, że się przejeżdżało. Ona mówi: „Możecie do nas pod Łowicz jechać. Tam szkoła jest i może Janusz chodzić do tej szkoły, do gimnazjum”. Z tym, że pierwsza gimnazjalna, to tak częściowo była w czasie okupacji robiona na kompletach. Ale częściowo chodziłem, żeby mieć zaświadczenie, że coś się robi. To była szkoła rzemieślnicza i chodziłem do pierwszej klasy szkoły rzemieślniczej. W międzyczasie ciotka się dowiedziała (jedna z sióstr matki w Krasnymstawie), że jesteśmy w Warszawie, że wróciliśmy, że wszystko jest w porządku i przyjechała do Warszawy. Mówi: „Słuchajcie, nie ma co, tam szkolnictwo jest, to zabierasz Janusza, on się tam dostaje do gimnazjum i chodzi. Nie będzie tu na Pragę jeździł przecież codziennie w tą i z powrotem”. Tak zdecydowaliśmy i wróciliśmy do Krasnegostawu. Drugą gimnazjalną zrobiłem w Krasnymstawie, a potem skończyłem trzecią i czwartą. Dopiero po czwartej gimnazjalnej wróciliśmy do Warszawy.

  • Miał pan kilkumiesięczną przygodę życia, prawie roczną…

Tak i wróciłem z powrotem na stare śmiecie do Warszawy. Już potem szukaliśmy ojca, już wiedzieliśmy, co się stało tutaj i tak już się zaczęło. Potem poszedłem do liceum…

  • Właściwie nienajgorzej się panu to wszystko ułożyło.

Nie, wszystko za wyjątkiem, że ojciec zginął, to w ogóle tak. Potem do liceum. Gimnazjum kończyłem w Krasnymstawie. Tam oprócz gimnazjum ogólnokształcącego było czteroletnie Gimnazjum Mechaniczne. Ponieważ do rzemieślniczej szkoły chodziłem, to powiedziałem: „Pójdę już tutaj”. Bo znowu trzeba było dorabiać łacinę, a co ja miałem tej łaciny, w ogóle nic nie było, a tam do drugiej gimnazjalnej trzeba było jednak… Przecież zacząłem chodzić w kwietniu do drugiej klasy, czyli musiałem nadrobić, a tam szkoła była od września 1944 roku.

  • A tu kwiecień 1945 roku.

Czyli tyle musiałem nadrobić jeszcze do końca roku. Nadrobiłem to i dostałem się już do trzeciej klasy wtedy. Przynajmniej nie straciłem drugiej. Potem trzecią skończyłem, a czwartą zrobiłem jak wróciliśmy do Warszawy. Wróciliśmy chyba w 1946 roku […] do Warszawy. Tutaj dostałem się do Gimnazjum Samochodowego im. Konarskiego, jeszcze mieściło się na ulicy Reja. Ten budynek do tej chwili istnieje, później tam była Akademia Nauk Politycznych. Skończyłem czwartą klasę i to z wyróżnieniem. Powiedziałem, że do technikum nie idę, ponieważ już z ojcem ustalałem, że będę [robił] studia techniczne na uczelni – albo Wawelberga tak jak jego brat, albo [pójdę] na politechnikę. Zdecydowałem, że będę na politechnikę startował. Ale żeby startować na politechnikę, po co mam chodzić trzy lata do technikum, kiedy sobie zrobię dwa lata w liceum matematyczno-fizycznym. Na przykład takie Liceum imienia Stanisława Staszica, znane bardzo dobrze. W liceum matematyczno-fizycznym znalazłem się w pierwszej licealnej, przyjął mnie dyrektor. Jak zobaczył, to powiedział: „A! Po szkołach zawodowych, mimo że to gimnazjum samochodowe, to wy tam macie niższe poziomy”. Nic podobnego, jeśli chodzi o matematykę, fizykę, to było na takim poziomie bośmy mieli takich wykładowców świetnych, że w ogóle to nie było problemu. Przyjął mnie oczywiście bez żadnego problemu, skończyłem to liceum. Wchodzę do klasy pierwszy raz (bo dopiero znalazłem się w połowie września, a oni od 1 września zaczynali) i patrzę, Bogdan Grzegorzewski jest, czyli „Hermes”. On na mnie spojrzał, ja na niego, ale nie mówiliśmy o Powstaniu. Zorientowałem się od razu, że możemy sobie to powiedzieć, ale później.

  • Już wiedzieliście, co może być?

Tak, co może być. Ale klasa się okazała taka, że… Ale nie mówiliśmy.

  • Żadnych nie doświadczyliście represji?

Nie, nic nie było tutaj.

  • Po prostu byliście za młodzi…

Tak, ale młodych też [prześladowano] . W każdym razie skończyłem to liceum elegancko, a na uczelnię zdałem egzaminy, dostałem się bez żadnego problemu…

  • Miał pan jeszcze opowiedzieć o tych spotkaniach powojennych z dowódcami czy z uczestnikami…

To tylko to, co spotkałem. Spotkałem Grzegorzewskiego, a później spotkałem Filińskiego, drużynowego. Moja żona należała do chóru harcerskiego, który prowadził druh Skoraczewski. To był znany, reprezentacyjny chór Związku Harcerstwa Polskiego. Jak ją poznałem, to ona chodziła też, dostała się w jakiś sposób, ją połączyli… Staszic był męski. Kiedy byłem w drugiej licealnej, to do nas dołączyli uczniów i uczennice byłego Koedukacyjnego Gimnazjum Goldmanówny, tak się nazywało, na Filtrowej było. Ich dołączyli do Staszica. Poznałem ją, wtedy to była koleżanka. Dowiedziałem się, że ona z siostrą swoją starszą należy do harcerskiego chóru. Po roku chyba powiedziała, że spotkamy się jak będzie z „Romy” wracać, bo w „Romie” mieli próby. Idę, patrzę, wychodzi Filiński. Mówi: „Cześć! O raju!”. Takie spotkanie było niesamowite. On też był w tym chórze harcerskim. Ale to samo, nie rozmawialiśmy o rzeczach powstańczych, tylko znamy się. Dosyć długo spotykałem się z nim, bo próby były. Potem Związek Harcerstwa Polskiego zanikał przecież i zrobili z nich… To było bardzo dobrze zorganizowane, bo na wakacje mieli podstawione pociągi, jeździli po Polsce dając koncerty kapitalne. To był rzeczywiście świetny chór. Ale potem żeby jakoś to trwało, to Skoraczewski dołączył to do Służby Polsce. To się działo, ale też krótki okres i potem się jednak chór rozpadł. Potem „Gawęda” harcerska powstała przecież… […] Prowadzona przez druha Kieruzalskiego. „Gawęda” była znana. Oni do tej pory, ci wszyscy z chóru Skoraczewskiego, raz w miesiącu spotykali się u jednej z koleżanek, która ma możliwości [lokalowe], bo ma willę na Saskiej Kępie. Raz w miesiącu spotykali się na podwieczorkach. Utrzymywali dawną więź.

  • Wytworzyło się środowisko…




Warszawa, 9 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Janusz Kosk Pseudonim: „Tygrys” Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście Płd.

Zobacz także

Nasz newsletter