Marta Korotyńska „Tereska”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę?

Warszawa, tak jak wspominają różni ludzie, była miastem bardzo jednolitym. Było bardzo dużo sklepów, kawiarni. Na przykład Marszałkowska była pięknie zabudowana, było mnóstwo domów bardzo ciekawych, o pięknej przeszłości, ale były też inne dzielnice. Nowo wzniesiona dzielnica Żoliborz to przecież też była Warszawa.

  • Gdzie chodziła pani przed wojną do szkoły?

Przed wojną chodziłam do szkoły na placu Narutowicza, a potem zdałam do gimnazjum Słowackiego. Byłam tam przez rok. W 1939 roku byli już Niemcy, ale mieliśmy jeszcze rok, który nazywał się siódmą klasą, ale to była już pierwsza gimnazjalna. Potem byliśmy przenoszeni w różne punkty i działaliśmy jako szkoły zawodowe.

  • Jak zapamiętała pani wejście Niemców, wybuch wojny?

Wybuch wojny zastał mnie podczas tak zwanej ucieczki z Warszawy. Uciekła moja mama z moją ciotką i my z bratem, i jeszcze z siostrą cioteczną. Uciekliśmy, bo wiadomo było, że Warszawa będzie bombardowana. Na wsi pod Łukowem zastały nas pierwsze motocykle niemieckie, to znaczyło, że już zaczęła się wojna.

  • Jak pani wtedy zapamiętała Niemców?

Dla mnie, wówczas dwunastoletniej dziewczynki, to był straszny szok, dlatego że myśmy dla rozrywki paśli krowy i gęsi gospodarza, wtedy były samoloty niemieckie, które bardzo blisko leciały, strzelały do nas z karabinu maszynowego. Kryliśmy się w bruzdach, ale na szczęście nic się nie stało, tylko przerażenie było wielkie.

  • Jak znalazła się pani w Warszawie?

Wróciliśmy do Warszawy razem z moją rodziną.

  • Kiedy to było?

To był październik. Zaczęłam chorować na bardzo ciężki dyfteryt. Nie było wówczas komunikacji, tramwajów, było bardzo trudno, ale jakoś wyszłam z tego dyfterytu. Czy kontynuowała pani naukę na tajnych kompletach?
Oczywiście, przez cała okupację aż do Powstania. To były komplety liceum Słowackiego. Najpierw byliśmy szkołą handlową na placu Unii Lubelskiej. To była autentyczna szkoła Roszkowskiej-Popielewskiej, a myśmy mieli dodatkowo komplety w prywatnych domach. Następnie była szkoła czapnicza na ulicy Wilczej i ostatnia klasa to już była pierwsza licealna. To była też szkoła czapnicza, [tylko] na ulicy Smolnej.

  • Jak pani znalazła kontakt z organizacją?

Kontakt z organizacją był przez mego ojca, który był bardzo czynnym działaczem jeszcze w Związku Walki Zbrojnej – ZWZ. Ponieważ mój ojciec [imię i nazwisko?] pracował w policji, ta jego policyjna powłoka była przykrywką i bardzo dobrym zabezpieczeniem, bo jak potem zaczął działać w AK, to był wzywany na miejsce przerzutów skoczków, cichociemnych. Wielokrotnie wracał z wypraw z tymi cichociemnymi. Pamiętam jeden bardzo tragiczny dzień, kiedy dwóch cichociemnych przyjechało razem z ojcem i przywieźli przekrwawione fotografie cichociemnego, który został zabity przez Niemców. Chłopcy zostawili to ciało zabitego, wyciągnęli fotografie i przywieźli nam. Potem one poszły dalej, ale to było bardzo tragiczne.

  • Jakie zadania początkowo pani wykonywała?

Prosiłam rodziców, żeby mi pozwolili przynależeć do tego oddziału, bo było bardzo dużo pracy w mieście. Cichociemni mieli ze sobą znakomite wyposażenie, na przykład każdy z nich miał wokół siebie pas, w którym były dolary w złocie, a oprócz tego były specjalne zasobniki, na przykład z materiałami wybuchowymi, z bronią, z literaturą. To wszystko było składane, część w domu moich rodziców, którzy byli nadzwyczajnymi i odważnymi ludźmi. Myśmy przechowywali również rodzinę żydowską i w naszym mieszkaniu odbywały się komplety gimnazjum Batorego. Mieszkał u nas chłopiec, który mieszkał w Nasielsku, ale Nasielsk już należał do Rzeszy i tam nie było szkół średnich. Wobec tego mieszkał u nas i wszystkie lekcje na kompletach odbywały się w naszym mieszkaniu.
Do moich zadań należało, żeby rozprowadzać rzeczy, które pochodziły ze rzutów. Mieliśmy wskazane adresy i roznosiliśmy – w zależności, co to było. Składałam przysięgę w dniu moich osiemnastych urodzin w domu moich rodziców.
Miałam taki tragiczny wypadek, który dobrze się skończył, mianowicie niosłam dwa nadawcze aparaty angielskiej roboty, pięknie zapakowane (mieliśmy kolegę, który wspaniale umiał pakować). W jednej ręce jeden nadajnik, w drugiej ręce drugi nadajnik. Wysiadłam na placu Krasińskich i miałam to zanieść na ulicę Freta do jakiegoś sklepu. Na ulicy Długiej nagle zobaczyłam, że jest patrol niemiecki, który kontroluje wszystkich idących ludzi. Wtedy z jakimś przebłyskiem świadomości i samoobrony przewróciłam się tuż przed nimi i wyciągnęłam rękę i powiedziałam w języku niemieckim, że bardzo proszę o pomoc. Skoczyli i zaczęli mi pomagać wstać, a ja zaczęłam jeszcze machać spódnicą, żeby otrzepać kurz. Nic nie powiedzieli, tylko mi pomogli. Zabrałam aparaty i poszłam nietknięta zupełnie. To było nadzwyczajne, ale jak przyszłam do sklepu, to byłam podobno blada. Natychmiast dali mi jakiś proszek na uspokojenie. I tak to dobrze się skończyło.

  • Pamięta pani jeszcze jakieś akcje?

Pamiętam również taką akcję zabawną, mianowicie na placu Żelaznej Bramy razem z kolegą niosłam jakieś paczki, już nie pamiętam, co to było. Cwaniacy i różni złodziejaszkowie, którzy się kręcili, odcięli mi paczkę razem z torebką. Nagle zostałam ze sznurkiem w ręku i z kawałkiem torebki, a wszystko się ulotniło. Musiałam składać specjalny raport, że tak to się stało. Na szczęście miałam świadka, kolegę, który też był z tego samego oddziału.

  • Czy pamięta pani jakieś akcje, w których uczestniczył pani tata?

Pamiętam tylko jedną rzecz, mianowicie, że była jakaś akcja, w której brał udział mój ociec. To była brawurowa akcja, za którą dostał Srebrny Medal z Krzyżami. To było pod koniec 1943 roku. Nawet spisywałam, ale już zupełnie nie pamiętam, gdzie to było, co to było. Mój ojciec był znany, to był człowiek bardzo odważny i na pytanie Niemców, co wiezie, powiedział, że zabawki. To akurat było przed świętami Bożego Narodzenia.

  • Czym zajmowała się pani mama?

Moja mama zajmowała się tylko domem, bo była chora. Chorowała na gruźlicę i była bardzo słaba.

  • Skoro pani tata był oficerem, to jak wyglądały przygotowania do wybuchu Powstania? Czy pamięta pani ten okres? Czy coś zaczęło się dziać w domu?

Nie, w domu o tyle zaczęło się dziać, że również u nas czasami nocował mój brat cioteczny, który był w „Kedywie” – Wiesiek Pęczkowski, pseudonim „Stary”. Zresztą zginął potem w jednym z dwóch domów płonących na Wolskiej. Coś chyba napomykał, że zanosi się na Powstanie. O tym się mówiło, ale żadnych przygotowań. Wiem, że nasze mieszkanie było wypróżnione ze wszystkiego, co mogło być przydatne do Powstania.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Zastał mnie w Śródmieściu. Od razu udałam się na punkt, gdzie był mój oddział, na ulicy Siennej. Po kilku dniach przenieśliśmy się do gmachu PKO na ulicy Jasnej, gdzie była Komenda Główna AK.

  • Proszę powiedzieć coś jeszcze o swoim oddziale.

To był oddział, w którym byłam najmłodszą osobą, bo na ogół wszyscy to byli ludzie starsi. Tak że jak ktoś mówił o „Szarych Szeregach”, to pytał się, czy byłam w „Szarych Szeregach”. Muszę powiedzieć, że nie byłam, chociaż żałuję, bo to był oddział ludzi rozśpiewanych. U nas nic z tych rzeczy nie było, wszystko było bardzo poważne. Pamiętam, że zbiorowo słuchaliśmy radia BBC i odczuwaliśmy straszliwą gorycz już pod koniec Powstania, kiedy usłyszeliśmy straszny hymn „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”.

  • Jak wybuchło Powstanie, przyszła pani na punkt zborny, jakie zadania były na początku, do czego przydzielano pani oddział?

Myśmy mieli sygnalizować [nadejście zrzutów] do haseł podanych przez BBC. Dyżurować nocami i kontrolować niebo. Jeżeli miałyby być jakieś zrzuty, mieliśmy wtedy patrzeć i mieliśmy specjalne latarki, żeby to sygnalizować. Już nie pamiętam, jakie znaki trzeba było wykonywać.

  • Pamięta pani któryś zrzut?

Pamiętam tylko, jak obserwowaliśmy zrzut na stronę niemiecką. To było dla nas straszne przeżycie.

  • To był duży transport?

Chyba tak, noc, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie to się rozniosło od razu, że to był zrzut, który przechwycili Niemcy.
  • Co pani robiła prócz kontroli nieba? Czy były inne zadania w ciągu dnia?

Nie, w ciągu dnia to na własną rękę człowiek szedł ulicami Warszawy. Nam nie wolno było specjalnie się poruszać, bo trzeba było mieć przepustki. Na przykład, żeby odwiedzić moje ciotki, które mieszkały na ulicy Noakowskiego, to musiałam mieć specjalną przepustkę. Pamiętam, że przechodzenie przez Aleje Jerozolimskie odbywało się w okopie. Takie przejście – po jednej i po drugiej stronie były worki z piachem. Przechodziliśmy, czołgając się właściwie, bo ostrzał był od gmachu, w którym teraz jest BGŻ. To było dość trudne. Pamiętam, że jak szłam pierwszy raz, to moja przepustka wyleciała mi z górnej kieszeni kostiumu. Musiałam wracać, czołgając się, na szczęście znalazłam przepustkę. Ale specjalnych zadań w ciągu dnia nie mieliśmy.

  • Miała pani jakąś bezpośrednią styczność z wrogiem? Była taka sytuacja?

W czasie okupacji zupełnie nie. Potem było tak, że po zbombardowaniu gmachu PKO na Jasnej...

  • Jak pani nalazła się w gmachu PKO?

Nasz oddział dostał zakwaterowanie i właściwie główną część Powstania żeśmy spędzili razem z Komendą Główną. To było takie przeniesienie służbowe. Jak zaczęli bombardować (a widocznie mieli jakieś dane, żeby bombardować gmach na Jasnej), to byliśmy w piwnicy wszyscy. To już było pod koniec sierpnia.
Pamiętam uroczystość 15 sierpnia, kiedy zebraliśmy się w największej sali banku PKO, ustawili rzędy, wysłuchaliśmy mszy, śpiewaliśmy na zakończenie „Boże coś Polskę”.
Podczas tego bombardowania to bardzo dużo było ofiar w piwnicy, na szczęście mnie nic się nie stało. Widziałam generała „Bora”, który też otrząsał z siebie kurz, odpadki, ale też mu nic nie było. Wszyscy wyszliśmy na górę, ale już nie było do czego wracać. Wtedy Komendę Główną przeniesiono do gmachu „Palladium”, a nas rozmieszczono w domach przy ulicy Chmielnej. Dla nas już nie było miejsca w mieszkaniach. Na przykład po przespaniu nocy w piwnicy dostałam zapalenia płuc z wysoką gorączką i wtedy dostałam zezwolenie, żeby wycofać się i pójść do ciotek, i chorować u moich ciotek na ulicę Noakowskiego. Jak przyszłam, to już zastałam kartkę (ponieważ był ostrzał z politechniki, bo byli Niemcy) że rodzina przeniosła się na ulicę Poznańską do profesora Zawadowskiego, który mnie wykurował z tego zapalenia płuc. Potem było polecenie, żebym nie szła do oflagu, tylko żebym szła razem z ciotkami jako cywil. Wtedy już wyszliśmy piechotą do Ursusa. Przechodząc przez Warszawę, na ulicy Dalekiej tuż przy Raszyńskiej widziałam mój dom płonący.

  • Jakie były nastroje podczas Powstania?

Bardzo różne, na początku była euforia. Była pewność, że my coś zrobimy, ocalimy Polskę. Nie wiem, czy to było mądre, a potem było dość duże rozgoryczenie. Byłam bardzo krytyczna wobec Powstania, wobec tego, co się stało. Zwłaszcza jak zobaczyłam pod koniec płonące domy i tułaczkę ludzi. To było dla mnie bardzo przykre.

  • Pani tata przeżył Powstanie?

To była dzielnica, która została zajęta tuż po wybuchu Powstania przez Niemców. Cała kolonia Staszica i Ochota były odcięte po sześciu dniach, była bardzo słaba obrona „Kostka”. Ojca chcieli rozstrzelać na miejscu, ale [Niemiec] jakoś dał się ubłagać przez moją matkę i mojego brata. Matka i brat pojechali do Oświęcimia, a ojciec do Dachau. W Dachau zginął, matka zginęła w Oświęcimiu. Brat mój przeżył, ale do końca życia był chory.

  • Co się działo potem, kiedy pani już wycofała się do Ursusa?

W Ursusie była niemiecka selekcja i moja ciotka, bardzo energiczna osoba, zdjęła z palca jeden pierścionek, drugi pierścionek (była zamożną osobą) poszła do polskiego lekarza i powiedziała, że błaga, żeby mnie ocalono. Powiedziała, że jestem z AK i tak dalej. Lekarz powiedział: „Dobrze, zajmę się nią, mam tu znajomego oficera austriackiego, który już mi wyświadczył kilka takich przysług”. Obandażowano mnie na wszystkie strony, tak że sama nie mogłam siebie poznać i dano mi po jednej stronie takiego pana, mocno starszego, drugiego kulawego. Trójka szła. Przeszliśmy dwie wachy niemieckie, wtedy mogłam odetchnąć, było wiadomo, że nie pojadę do Niemiec. Wsadzili nas do wagonów i pojechaliśmy do Nowego Sącza. Były furmanki, które miały nas rozwozić po okolicznych wsiach, ale moje ciotki, obie energiczne osoby, powiedziały: „Nie jedziemy do nieznanych wsi, jedziemy do znajomych wsi pod Skierniewice”. Pojechaliśmy pociągiem do stacji pod Skierniewicami, która nazywała się Płyćwia. W Płyćwi było bardzo blisko do wsi Drzewce i tam dokończyliśmy działalność okupacyjną.

  • Były tam jakieś działania?

Nie, nic nie było. To była wieś zupełnie odcięta od świata, może dlatego bezpieczna, że w ogóle nie pokazywali się Niemcy.

  • Pamięta pani pojawienie się Rosjan?

Wejście Rosjan tak, pamiętam. Oni nie zatrzymywali się, tylko przeszli przez naszą wieś, ale oczywiście natychmiast chcieli handlować. Za bimber gotowi byli sprzedać konia i jeszcze chyba coś z uprzęży. W pewnym momencie wszedł do nas porucznik czy kapitan, który rozciągnął mapę (widział, że nie jesteśmy ze wsi, bo to widać było chyba po wyglądzie) i zaczął nam mówić o sytuacji na froncie, że zaraz dojedziemy do Berlina. Bardzo był przyjazny i rzeczowy. Na tym skończyły się nasze ówczesne kontakty z armią radziecką.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Najpierw do Warszawy pojechała jedna z moich ciotek dowiedzieć się...

  • Który to był rok?

To był już rok 1945, koniec stycznia, a potem przysłała po nas znajomego, który przyjechał furką z koniem będącym z transakcji z czerwonoarmistami. Razem z ciotką i moją drugą siostrą pojechaliśmy do Warszawy.

  • Co pani zastała? Jakie było pani wrażenie, jak pani wjechała do miasta?

To było straszne. Nic nie było ocalone ani z domu moich rodziców, ani z domów moich obu ciotek, tylko gruzy i zniszczenia. Przenieśliśmy się na Pragę, bo jacyś znajomi byli, którzy ofiarowali nam pokój niedaleko kościoła Świętego Floriana. Po pewnym czasie przenieśliśmy się pod Nasielsk do jednej z moich ciotek, która osiadła na majątku u mojego dziadka.

  • Czy po wojnie należała pani do organizacji niepodległościowej?

Byłam na jednym zebraniu nielegalnym, to był 1946 rok. Ale właściwie doszłam do wniosku, że nie mogę zajmować się konspiracją, tylko muszę zrobić maturę i zająć się moim bratem. Mój brat był ciężko chory, wrócił z Oświęcimia i musiałam się nim zająć, bo nikogo nie było, kto mógłby nam okazać pomoc. Ciotki były bez zawodu, bo jak to się mówi były przy mężach. Musiałam starać się o pracę i zrobić maturę. Doszłam do wniosku, że muszę skoncentrować się na tym. Tak się skończyło, ale już po wielu latach dowiedziałam się, że prawie wszyscy moi koledzy z oddziału siedzieli w więzieniach po pięć lat, nie wiadomo za co. Tak to różnie wmawiano im różne rzeczy. Dowiedziałam się po wielu latach, że miałam też być przeznaczona do aresztowania. O tym powiedział pan Józef Światło swojej siostrze, która pracowała w „Sztandarze Młodych” i była moją szefową w tym dziale. Wstawiła się za mną i sprawiła, że mnie nie aresztowano, o czym dowiedziałam się już po jej śmierci od kogoś, kto przyjaźnił się z nią.





Warszawa, 27 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Marta Korotyńska Pseudonim: „Tereska” Formacja: Oddział Przerzutów Powietrznych „Grad” Przy Komendzie Głównej Ak Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter