Krzysztof Piotr Jerczyński „Aryman”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krzysztof Jerczyński, urodziłem się w Warszawie 11 września w 1927 roku.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną? Jak wyglądała szkoła, rodzina, czy były jakieś tradycje związane z walką o niepodległość?

Dzieciństwo moje mogę uznać za szczęśliwe, ponieważ moi rodzice byli relatywnie zamożni, posiadali dom z lokatorami, czyli byli tak zwanymi kamienicznikami. Oprócz tego ojciec prowadził przedsiębiorstwo taksówkowe, które było bardzo lukratywnym przedsięwzięciem, przynosiło dosyć duże zyski, w związku z tym kwestie materialne w ogóle nie wchodziły w rachubę. Mieszkaliśmy w otoczeniu raczej ludzi niezamożnych, a nawet w dużej mierze bezrobotnych. Byliśmy przedmiotem zazdrości, bo mieliśmy dom, był dosyć duży ogród, w którym był sad, hodowla warzyw, hodowla kwiatów. Tak że do 1939 roku mogę uznać, że to był najszczęśliwszy okres w moim życiu.

  • Na jakiej ulicy znajdował się dom?

Dom znajdował się na ulicy Czosnowskiej na Marymoncie, ale ta ulica już w tej chwili nie istnieje, bo na tym miejscu zbudowano osiedle Klaudyny w latach siedemdziesiątych, wysiedlono wszystkich tych, którzy mieli jakieś małe domki, bo to było osiedle raczej niedużych domów, przeważnie rodzinnych. Natomiast w latach siedemdziesiątych wywłaszczono [poprzednich właścicieli] na rzecz budowy tych wieżowców, które stoją do dzisiaj i osiedle nazywa się Klaudyny.

  • Co jeszcze było przed wojną, jak pan wspomina naukę, bo przed samą wojną pan mógł pójść do szkoły.

Tak. Chodziłem do szkoły, która była jedną z nielicznych, mieściła się na ulicy Marii Kazimiery, to była szkoła powszechna, która obejmowała siedmioklasowy program nauczania. Natomiast mnie moja matka zniewoliła do tego, że zanim zacząłem chodzić do szkoły, to w ramach jakiejś takiej pomocy dla panienki, która skończyła maturę, a nie miała pracy, wynajęła ją do nauki pisania, czytania i przez kilka miesięcy ona mnie uczyła. Ponieważ moja matka miała taki społeczny charakter i bardzo lubiła brać udział w różnych społecznych przedsięwzięciach, między innymi zawsze bywała w komitecie rodzicielskim. Miałem siostrę, która była ode mnie o pięć lat starsza, nie wiem w jakich okolicznościach moja matka dogadała się z panią wychowawczynią, która była wychowawczynią piątej klasy, do której chodziła moja siostra. W związku z tym, że ta pani równocześnie prowadziła klasę drugą, to mnie przyjęto od razu do klasy drugiej, tak że nie chodziłem do pierwszej klasy. Byłem najmłodszym uczniem przez cały czas nauki w szkole powszechnej. Skończyłem ją w 1939 roku sześcioma klasami, zdawałem do gimnazjum imienia Poniatowskiego numer 5, które istnieje do dzisiaj. Wówczas to gimnazjum-liceum mieściło się na ulicy Felińskiego. Podczas Powstania to było dosyć mocno zniszczone, nie wiem, co teraz jest, bo to gimnazjum-liceum już ze trzy razy zmieniało adresy. Notabene mój syn ukończył to liceum, kiedy ono mieściło się na Fortach Cytadeli.

  • Jak pan zapamiętał sam moment wybuchu wojny, gdzie pan wtedy był, jakie to wrażenie na panu wywarło?

Jak wspomniałem, moja matka miała taki charakter społecznikowski i brała udział w różnych organizacjach, w „Sokole” – towarzystwo gimnastyczne, przy kościele jakieś stowarzyszenia, a między innymi w roku 1938 była taka akcja powoływania komitetów obywatelskich do spraw obrony przeciwlotniczej, tak to się nazywało. Nie wiem, czy dokładnie mówię nazwę, ale chodziło właśnie o przygotowanie ludności cywilnej do obrony przeciwlotniczej. Notabene ukończyła to, została zastępcą komendanta organizacji na obszar całego dolnego Marymontu. To były dwa albo trzy rejony Marymontu, w jednym z tych rejonów moja matka była zastępcą komendanta.
Kiedy rozpoczęła się wojna do obowiązków tych ludzi, którzy byli przeszkoleni, należał nadzór nad działaniem skutków nalotów przeciwlotniczych. Nie było wiele przypadków nalotów lotniczych na Marymont, bo Marymont był ostrzeliwany przeważnie przez artylerię, natomiast było kilka takich nalotów, po których moja matka musiała brać udział w działaniach zabezpieczających w jakiś sposób tych ludzi, którzy byli dotknięci jakimiś szkodami.
Na kilka dni już przed wojną matka, pamiętając czasy pierwszej wojny światowej, zgromadziła różne zapasy. Po pierwsze zgromadziła dosyć dużą ilość materiałów włókienniczych, jakieś skóry, a z żywności to mąkę, cukier, jakieś takie konserwy w dużych ilościach. Ponieważ miała gotówkę to mogła zabezpieczyć nas na jakiś czas tak, że my zaraz po działaniach wojennych nie cierpieliśmy żadnego głodu.
Natomiast kiedy skończyły się działania wojenne, została uruchomiona piekarnia na Marymoncie, która była zobowiązana do zaopatrzenia w chleb ludności, która była w tym rejonie, gdzie moja matka była zastępcą komendanta.
Ponieważ komendant miał telefon, więc on był takim szefem, ale praktycznie moja matka wzięła na siebie rozdział tego chleba, w zależności od wielkości rodziny (każdy miał taką kontrolkę w postaci małego zeszytu) wpisywało się, na ile osób to dostaje. To oczywiście był bardzo duży kłopot, bo jak przywozili chleba pół tony na przykład, to można sobie wyobrazić ile to było roboty, ile zamieszania. Ale szczęśliwie nikt nie miał pretensji, bo jakoś tak się to dobrze ułożyło.
To były pierwsze moje doświadczenia związane z kłopotami wojennymi. Kiedy zaczynała się okupacja, szkoły były nieczynne. Szkoły zostały uruchomione dopiero później, w miesiącach październik, listopad. Moja matka uznała, że [nie ma sensu] utrzymywanie tego kierunku humanistycznego. Kiedy zdałem egzamin do gimnazjum przed samą wojną w czerwcu, zapisała mnie po prostu do gimnazjum handlowego, jako do czegoś, co praktycznie da większe szanse przeżycia w przewidywaniu, że wojna się nie zakończy tak szybko. To nie nazywało się gimnazjum tylko Miejska Szkoła Kupiecka mieszcząca się na Miodowej 25. Skończyłem trzy klasy, już wyżej nie wolno było się uczyć.
Byłem jeszcze dosyć młody (moja matka zmarła w międzyczasie na chorobę zakaźną z powody u leków), w związku z tym mój ojciec uznał, że wykształcenie handlowe jest dobre, ale lepsze byłoby elektryczne. Kazał mi się zapisać do Gimnazjum Elektrycznego imienia Konarskiego, które mieściło się na ulicy Konopczyńskiego. Szkoła Konarskiego była znana, należała do najlepszych szkół mechanicznych i elektrycznych. Do czasu Powstania, do 1944 roku, skończyłem dwie klasy, tylko oczywiście już nie musiałem się niczego uczyć, bo to wszystko umiałem, chociaż na świadectwie miałem tylko cztery piątki, ale reszta to były trójki, bo się po prostu nie uczyłem. Dużo czasu wówczas spędzałem nad czytaniem książek. To by było tyle, jeśli chodzi o moją edukację, do 1944 roku.

  • Czy w czasie okupacji zetknął się pan z jakąś działalnością konspiracyjną, czy próbowano pana wciągnąć, może znajomi, koledzy? Jak to wyglądało?

Do konspiracji przystąpiłem na wiosnę 1943 roku, na rok przed Powstaniem. To był pluton 424, o którym się dowiedziałem, jak się nazywa, dopiero po wojnie. Pluton należał do Zgrupowania „Ochota”, a szczególny obiekt, którym mieliśmy się zajmować, było zdobycie domu akademickiego na placu Narutowicza.
Oczywiście przechodziliśmy normalne szkolenie, jak musztra, takie podstawowe zachowania, ale raczej w polu. Nie mieliśmy żadnej teorii, jeśli chodzi o walki miejskie. Trwało to dosyć krótko, bo już w październiku 1943 roku naszego dowódcę plutonu wzięto w łapance na Szucha, on był zakładnikiem, był rozstrzelany, jego rodowe nazwisko było umieszczone na czerwonej liście rozstrzelanych. W związku z tym nasza sekcja rozleciała się dosłownie, myśmy się bali jeden drugiego. Mieliśmy nawet podejrzenie, że jeden z naszych może być donosicielem. Traf chciał, że jego też aresztowano, ale nie w trakcie łapanki, tylko go po prostu wyciągnięto z domu. Myśmy bywali u niego na tak zwanych zbiórkach, na których się uczyliśmy. Po niedługim czasie, nie minęło chyba dwa tygodnie, kiedy go zwolniono. Tym bardziej mieliśmy podejrzenia, że on jest jednak agentem. Chociaż nikt tego nie mógł mu udowodnić, nigdy nie doszło do jakiejś konfrontacji. To były tylko podejrzenia. Już w tej grupie nie znalazłem żadnego wspólnego języka.

  • Pamięta pan nazwisko osoby, która wydawała się podejrzana?

Nie, nie pamiętam.

  • Może pseudonim?

Też nie. Pamiętam, że miał na imię Józef, ale nie mogę sobie przypomnieć, jak on się nazywał.
Miałem kolegę, z którym chodziłem razem do szkoły powszechnej, który mieszkał dosłownie po przeciwnej stronie ulicy, człowiek bardzo uzdolniony, bardzo pilny. Wiedziałem, że on też należy do jakiejś organizacji. Nawiązałem z nim bliższy kontakt, okazało się, że był w „Parasolu”.

  • Nazwisko kolegi może pan pamięta?

Tak. Eligiusz Tyszko, miał takie nazwisko, pseudonim miał Trzaska. Leży na cmentarzu Powązkowskim w kwaterze „Parasola”. Zginął chyba 6 sierpnia na cmentarzu ewangelickim.

  • Kolega pana wciągnął?

Tak. Kolega dał mi kontakt na oddział, nie mogę powiedzieć, do jakiego zgrupowania on należał, ale należał do jakiegoś zgrupowania żoliborskiego, nawet nie wiedziałem, jaki to jest numer plutonu. Natomiast kiedy dostałem kontakt z tym człowiekiem, on był studentem podziemnej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, SGGW. Stwierdził, że ponieważ już mam trochę praktyki w konspiracji, to jest czas na to, żeby rozszerzać tę organizację bardziej powszechnie. Powierzył mi za zadanie zorganizowanie drużyny, przy czym jedną z sekcji dostałem w jakimś trybie całościowym, że to była już istniejąca sekcja o specjalności sapersko-minerskiej, która już miała jakąś historię za sobą. Natomiast pozostałe dwie sekcje zorganizowałem; jedną zorganizowałem z części poprzednich kolegów, dwóch, trzech kolegów było z tej sekcji, jeszcze innych kolegów z Marymontu, natomiast sekcję trzecią zorganizowałem z kolegów ze szkoły imienia Konarskiego. To były trzy sekcje. Złapałem jeszcze kontakt z jakąś grupą harcerską, która operowała na Grochowie, zorganizowałem czwartą sekcję, ale już ta czwarta sekcja nie wchodziła w ramy mojej drużyny.
W trakcie organizowania tego byłem skierowany na kurs podoficerski niższych dowódców. Na tym kursie podoficerskim myśmy dostawali takie wykształcenie, jakie dostają dowódcy plutonów. Miałem oryginalny przedwojenny poradnik dowódcy plutonu strzeleckiego, taka pocket book, którą można było wsadzić do kieszeni. Nieduży, ale zawierał około stu pięćdziesięciu stron, były tam wszystkie informacje związane z prowadzeniem plutonu strzeleckiego. To było podstawą do tego, że przed samym Powstaniem, w czerwcu 1944 roku, zdałem egzamin i zostałem nominowany na starszego strzelca, byłem równocześnie zastępcą dowódcy drużyny, a ponieważ nie było dowódcy drużyny, w związku z tym byłem wodzem tej drużyny.
Z tym oddziałem dotrwałem do 1 sierpnia 1944 roku, do momentu pierwszej i drugiej mobilizacji. Myśmy byli raz zmobilizowani przed 1 sierpnia, gdzieś 26 albo 27 lipca, potem było uwolnienie od mobilizacji, potem ponownie przed samym Powstaniem, chyba 30 lipca znowu byliśmy zmobilizowani.

  • Czy brał pan udział w jakichś akcjach w okresie okupacji, może zlecono panu zorganizowanie czegoś, czy był pan wysyłany może na jakieś obserwacje, jakieś inne działania?

Jedyny raz, kiedy miałem możliwość brania udziału w akcji, to było wykonanie wyroku na esesmanie, który był kochankiem pani oficerowej mieszkającej na ulicy Śmiałej, on u niej pomieszkiwał. Ponieważ to był drań, który w jakiś sposób podpadł naszym władzom, został wydany na niego wyrok, ale byłem w tak zwanej trzeciej obstawie, to znaczy miałem czujkę na ulicy Mickiewicza, miałem obowiązek powiadomienia w określony sposób tych, którzy brali udział. To był maj 1943 roku, wtedy grupa zastrzeliła tego esesmana i ogoliła tą panią oficerową. To był jedyny przypadek, gdzie brałem udział w takim bezpośrednim zajściu.

  • Pamięta pan nazwisko tego esesmana?

Nie. W ogóle nie wiedziałem, jak on się nazywa.

  • Nadszedł 1 sierpnia, jak to wyglądało po drugiej mobilizacji?

Mobilizacja odbyła się w taki sposób, że myśmy się zgromadzili w takim domu, który był nieukończony, to były po prostu mury i stropy. Okna były zabite deskami, był dach wprawdzie, ale to była taka prowizorka, to się mieściło na ulicy Potockiej numer 1, zaraz przy dawnej ulicy Kamedułów (dzisiaj Gwiaździstej). Na pięterku sobie urządziliśmy takie legowiska. Nie każdy miał jakiś koc, ale jakoś się przykrywaliśmy, jedną noc całą czuwaliśmy.

Kiedy wybuchło Powstanie, do nas nie dotarła łączniczka, bo utknęła na wiadukcie Dworca Gdańskiego. Myśmy czekali na jakąś informację, co mamy ze sobą zrobić, trudno mi dokładnie określić liczbę, ale było nas chyba co najmniej dwunastu. Powstanie się zaczęło u nas na Żoliborzu już o godzinie pierwszej piętnaście. Już pierwsze walki rozpoczęły się przy miejscu, gdzie dzisiaj jest aktualnie urząd dzielnicowy Żoliborza na Słowackiego. Walka rozgorzała powoli, a myśmy coraz bardziej byli sfrustrowani tym, że nie wiadomo było co zrobić, nie mieliśmy żadnej informacji.
Na Marymoncie, na górce koło kościoła przy ulicy Gdańskiej była tak zwana szkoła gazowa, przed wojną tak się nazywało. Był atak powstańców na tę szkołę gazową, który spowodował pożar; szkoła gazowa zaczęła się mocno palić. Wtedy ci moi podwładni między sobą zaczęli się buntować, chcieli ode mnie uzyskać jakiś rozkaz, co mamy dalej robić. Byłem na tyle nieostrożny i niezorganizowany, że nie przewidziałem takiego przypadku, że będę musiał sam działać w takiej sytuacji. W tej sytuacji doprowadziliśmy do tego, że kiedy zaczął się zmierzch, to dałem rozkaz do rozejścia się. Nie wiedziałem gdzie, kogo i jak prowadzić. Próbowałem zachęcić, żeby ze mną poszli, ale ze mną poszedł tylko jeden z kolegów, miał pseudonim „Żuk”.
Droga od miejsca mobilizacji, do tak zwanego Szklanego Domu na ulicy Mickiewicza, tą trasą, którą myśmy przebyli, ma około półtora kilometra, ale myśmy wybrali drogę przez działki (były działki pracownicze, gdzie rosły różne warzywa), to żeśmy szli dosłownie dwie godziny, bo mieliśmy ostrzał z wału od strony Wisły i od strony Cytadeli. Kiedy się zaczęło zmierzchać, wtedy już było właściwie ciemno, dotarliśmy do Szklanego Domu, w którym przypadkiem – nie wiedzieliśmy o tym – dostaliśmy się do dowódcy Żoliborza pułkownika „Żywiciela”, on miał kwaterę w Szklanym Domu. To był paropokojowy lokal, panie nas zaraz poczęstowały herbatą, jakimiś bułkami, jakimś chlebem nakarmiły nas, skierowały nas. Przyjął nas sam pułkownik, stwierdził, że nasze kwalifikacje nadają się do 9. kompanii dywersyjnej. 9. kompania stacjonowała dosłownie naprzeciw Szklanego Domu. Zameldowaliśmy się i zostaliśmy wcieleni do plutonu 230. Mimo że ujawniłem swój stopień, nie chciano mi tego uznać, bo to było jednostronne oświadczenie sprzed Powstania, w związku z tym nawet się nie domagałem tego.
Weszliśmy do drużyny kaprala podchorążego „Irydiona”. To była jedna z drużyn tego plutonu 230. Taki był początek tego wejścia.

  • Dlaczego budynek nazywał się Szklany Dom?

To był dom budowany przez Państwowy Zakład Ubezpieczeń przed wojną, tutaj na Żoliborzu była dosyć duża grupa ludzi związana z Polską Partią Socjalistyczną. „Szklane domy” to jest obiecanka Żeromskiego po objęciu władzy. To miał być pierwszy taki obiekt, zresztą w pełni oszklony. Kto chciałby zobaczyć, do dzisiaj on stoi, właściwie to składa się z samych szyb na froncie.

  • Dostał się pan do grupy, co działo się dalej?

To był moment, kiedy zakończyły się walki na Żoliborzu 1 sierpnia. Żoliborz został odcięty od Śródmieścia, nie było kontaktu między dowództwem Żoliborza i dowództwem Powstania. Dowództwo Żoliborza zdecydowało, że oddziały zbrojne wychodzą z Żoliborza, idziemy do lasu, do partyzantki. O godzinie dziesiątej albo jedenastej wieczorem 1 sierpnia wyruszyliśmy w kierunku północnym do Kampinosu. Szliśmy w nocy.
Takim osobliwym przypadkiem, o którym trzeba powiedzieć, jest to, że kiedy byliśmy na wysokości dzisiejszej ulicy Daniłowskiego, wybuchł granat w jakimś oddziale. Jak się potem okazało ten, który miał granat (miał pseudonim „Baron”) był z kolegą, ale po tym wybuchu świadkowie słyszeli prośbę o dobicie. On się zwrócił do swojego przyjaciela, żeby go dobił. Padł strzał, ale nigdy nikt potem nie doszedł do tego, kto to był, jak to się stało, rzecz się rozeszła. Podejrzenia były takie, że był to granat angielski typu „filipinka”, który miał to niebezpieczne zabezpieczenie, które nie dawało pewności, że samo się nie odbezpieczy. To był przypadek właśnie taki, że on miał go na brzuchu i został zabity z tego granatu, ale jeszcze żył, był przytomny.
Doszliśmy do wsi Sieraków w Kampinosie. Notabene myśmy szli cały czas w deszczu. Kiedy żeśmy doszli do wsi Sieraków, to było już widno. Poszliśmy takimi zakosami, myśmy szli, trudno powiedzieć, ale około sześciu godzin w tamtą stronę. Zalegliśmy po stodołach, wszyscy byli przemoczeni do cna. Miałem kurtkę skórzaną, to ona była aż sztywna dosłownie. Przez dzień żeśmy się suszyli i między innymi zorganizowano coś w rodzaju zupy, złapali jakieś dwie kury, nagromadzili trochę warzyw z ogródków [działkowych], taką zupę – rosół zrobili na ciepło, ziemniaki. Ludność nie była bardzo przychylna, bo to przeważnie byli biedacy, ale nie było innego wyjścia, żeby nas jakoś nakarmić.
W tym czasie dowództwo Żoliborza dostało kontakt z dowództwem Powstania, a rozkaz dowództwa Powstania był taki: „Natychmiast wracać do Warszawy”. Wieczorem 2 sierpnia wyszliśmy w drogę powrotną.
W drodze powrotnej nie było specjalnie żadnych przeszkód. Nasza kompania, nasz pluton był wykorzystywany jako szpica. Szliśmy w pierwszym oddziale, penetrującym, jakie są możliwości przejścia. Z grubsza mieliśmy informację od ludności, gdzie mogą się znajdować jakieś posterunki czy jakieś przeszkody, ale to było stosunkowo nietrudne.
Doszliśmy do ulicy Płatniczej (dzisiaj Chełmżyńskiej) na Bielanach. Zalegliśmy na ulicy Płatniczej w celu odpoczynku, bo żeśmy szli całą noc; dowództwo wydało rozkaz, żebyśmy zalegli w willach, bo były takie domki jednorodzinne. Gdzieś po niedługim czasie, kiedy myśmy zalegli, już zaczęło się robić widno. Nasze posterunki stwierdziły, że od strony Powązek posuwają się jakieś patrole niemieckie kilkuosobowe. Ile tych patroli było, nie wiem, trudno mi powiedzieć, ale było ich parę. Mogło być ich dwa, trzy. Alarm! Wszyscy musieli się na nowo przygotować do wymarszu. Rozkaz był taki, że musimy ich dopuścić jak najbliżej siebie, żeby oni nie mieli możliwości ucieczki. Oni dosyć swobodnie się zachowywali, doszli dosłownie do naszych stanowisk na jakieś pięćdziesiąt metrów. Kiedy doszli, nasz ogień położył ich wszystkich. Byłem jednym z pierwszych, którzy przeskoczyli właśnie kawałek do ulicy. Zastałem taki obraz: leżały trzy trupy, ręczny karabin maszynowy, przy czym były dwa karabiny zwykłe kb. Jeden z tych kb wziąłem, facet był ranny w głowę, ale jakimś sposobem miał także ładownice, ale były zabrudzone krwią. Tego się brzydziłem, ale dowódca plutonu mówi: „Nie bądź głupi! Bierz, to są naboje, będziesz miał z czego strzelać”. W taki sposób się uzbroiłem.
Po niedługim czasie pokazała się większa liczba patroli od strony Powązek i podjęliśmy walkę jedni z drugimi. To był teren takich nieużytków, to były piaski, ale takie diunowate, porośnięte trochę trawą jakąś taką suchą, pagórki, jakieś dołki. Niezadługo pokazały się czołgi, które zajechały nas od tyłu. Od strony Wawrzyszewa podjechało kilka „Tygrysów”. Myśmy byli w takim kotle, czołgi jeździły po naszych stanowiskach jak chciały.
Z naszego oddziału zginęła jedna trzecia stanu. Nas było początkowo około sześćdziesięciu, dwudziestu zginęło. Po jakimś czasie, jak się zaczął robić zmrok, to czołgi odjechały, a oni ustąpili. Wtedy dowódca Żoliborza zarządził zbiórkę i poszliśmy w kierunku Żoliborza.
W tym czasie jakaś część naszych w tym tumulcie walki zagubiła się, dostała się pod dowództwo majora „Żubra”, który był partyzantem. On ze swoim oddziałem poszedł z powrotem do Kampinosu, przy czym zabrał też naszych. Ale naszych było mniej, podstawowa część przyszła razem na Żoliborz. Kiedy przyszliśmy na Żoliborz, to nasza kwatera wypadła na ulicy Suzina przy ulicy Słowackiego. Rozmieściliśmy się, ale nie na długo, nie zdążyliśmy się położyć spać, jak dosyć duża grupa Niemców z Wehrmachtu jechała samochodem od strony Bielan na plac Wilsona. Nasza czujka była przy ulicy Suzina, zatrzymano ich. Podjęliśmy walkę, część z tych Niemców zginęła, części udało się zawrócić samochodem i pojechać z powrotem. Trochę broni żeśmy zdobyli, oni pogubili konserwy, papierosy, bo jechali z jakimś zaopatrzeniem. Mieliśmy trochę łupu wojennego.
Następnie zostaliśmy rozmieszczeni wokół placu Wilsona, bo na plac Wilsona podjeżdżały czołgi od strony cytadeli. Nie strzelali, bo nasze stanowiska były tak ukryte, że nie mogli rozpoznać tego, ale robiły rozpoznanie, wracały z powrotem. Z tego tytułu nie było żadnych walk.
Myśmy zostali przekwaterowani na ulicę Krechowiecką 6, w takim parterowym mieszkaniu. Moja drużyna została zakwaterowana u pani Bąkowej na parterze, w wielopokojowym mieszkaniu, które miało między innymi balkon, to był dom na skarpie, tak że z tego balkonu był bardzo olbrzymi obraz tego, co się pod nami dzieje, prawie pół Marymontu było widać, na [balkonie] mieliśmy czujkę całodobową jako posterunek.
Muszę powiedzieć, że szczęście nam dopisało, ponieważ pani Bąkowa była osobą bardzo zasobną. Prawdopodobnie prowadziła restaurację, była zaopatrzona w mąkę, masło. Tak że przez pierwsze trzy tygodnie Powstania, kiedy u niej byliśmy, to byliśmy na jej wyżywieniu. W tym czasie nie mieliśmy specjalnie żadnych potyczek, z wyjątkiem użycia naszej kompanii do ratowania ludzi, którzy byli pod ostrzałem tak zwanych szaf albo inaczej krów. To były pociski wielokalibrowe wystrzeliwane z pociągu pancernego z Dworca Gdańskiego. Myśmy byli zatrudniani do odgrzebywania ludzi i zwłok z kilku posesji. Trudno mi powiedzieć dokładnie datę, ale to było w sierpniu.
Do 23 sierpnia żyliśmy w sielskim otoczeniu. Udawaliśmy wojsko, bo nie trzeba było walczyć, tak trwało to gdzieś do dwudziestego któregoś sierpnia. Nasza kompania przeniosła swoją kwaterę z Krechowieckiej na ulicę Mickiewicza 25. To był taki narożny dom za placem Inwalidów. Już pierwszego dnia dostaliśmy rozkaz udania się wieczorem na ulicę Zajączka. Miał być dokonany atak z naszej strony i od strony Starego Miasta, żeby można było przeprowadzić partyzantów z Wileńszczyzny, którzy mieli walczyć w Śródmieściu. Niemcy byli tak uzbrojeni, że to przedsięwzięcie było od razu skazane na duże straty. Zginęło bardzo dużo kolegów po naszej stronie. Przedsięwzięcie było absolutnie nieudane, ta grupa nie przeszła na Stare Miasto ani do Śródmieścia. Mieliśmy dużo lekko i ciężko rannych kolegów. To była jedna z [moich] największych bitew.
Po bitwie na Dworcu Gdańskim mieliśmy chwilę oddechu i zostaliśmy przeniesieni na trzecią kolonię mieszczącą się na ulicy Krasińskiego 16, była komenda Żoliborza pułkownika „Żywiciela” i zostaliśmy zaliczeni do odwodu dowództwa. Część z nas została oddelegowana na posterunek mieszczący się w dawnym zakładzie „Opel”, to były zakłady naprawcze samochodów wojskowych, które remontowano (dzisiaj jest zajezdnia autobusowa).
Zajęliśmy pozycję w portierni przy samej ulicy Włościańskiej, przez kilka dni obserwowaliśmy ruchy, jakie mogą odbywać się na ulicy Marymonckiej. Po dziesięciu dniach zostaliśmy zaatakowani, podjechały czołgi, ostrzelały nasze stanowiska i wyparli nas z tego zakładu do przyległego obiektu, który był szkieletem prawdopodobnie hali montażowej, w każdym razie mechanicznej, bo po bokach miał stropy, a w środku była nawa sięgająca dwóch pięter. Łączność między tymi dwoma obiektami była w dziurze wyrąbanej w murze, myśmy przez tą dziurę wszyscy uciekli i zajęliśmy stanowiska w tym szkieletowcu. Natomiast z drugiej strony były oddziały rosyjskie, które zwracały się do nas krzykiem, żebyśmy się poddali, żebyśmy poszli w plen. Sytuacja została rozwiązana w ten sposób, że oni zajęli halę „Opla”, a myśmy byli w szkieletowcu. Myśmy mieli posterunek naprzeciw dziury, która początkowo służyła za przejście dla jednego człowieka, czyli mniej więcej siedemdziesiąt pięć centymetrów szerokości i wysokości metr pięćdziesiąt. Ponieważ zarówno oni, jak i my dawaliśmy sygnały, że się nie poddamy, to czasem strzelaliśmy do nich przez tą dziurę, a czasem oni do nas. Oni byli w takiej sytuacji, że nad tą dziurą były stropy, oni każdego dnia gromadzili drewno, jakiś opał. Żeby zabezpieczyć się przed nami, przed jakimś niespodziewanym atakiem to robili ognisko, myśmy strzelali do tego ogniska, zawsze żeśmy im to zgasili. Tak było chyba do 29 września. W tym czasie cały czas dbała o nas pani Bąkowa, u której żeśmy byli na początku.
Nie wspominałem jeszcze o takiej wyprawie, którą nasz oddział wykonał na Marymont do piekarza. U tego piekarza zajęliśmy mąkę, która była w workach. Piekarz był autentycznym Reichsdeutschem, już go nie było w tym obiekcie. Zorganizowano nam taki transport w postaci dużej platformy przewozowej z parą koni. Przy czym koniom obwiązano nogi workami i umocniono jakimiś gumowymi podkładkami, żeby nie było ich słychać. Tą mąkę żeśmy przywieźli na Krechowiecką, stąd było trochę pieczywa. Syn pani Bąkowej w pewnym momencie się do nas przyłączył – Aleksander Bąk. W związku z tym cały czas mieliśmy tą opiekę żywieniową, że właściwie nie można powiedzieć, żebyśmy byli bardzo głodni, byliśmy głodni, ale zawsze był co najmniej jeden posiłek dziennie.
Poza tym był drugi wypad na Marymont do olejarni na ulicę Gdańską przy ulicy Rudzkiej, z której też wyciągnięto kilka beczek oleju rzepakowego. W związku z tym nasze wyżywienie przez wrzesień wyglądało w ten sposób, że jadaliśmy krupnik, placki kartoflane na tym oleju, po trosze jakiegoś pieczywa, ta mąka była właśnie dla nas zorganizowana. Nie wszystkie oddziały miały tak dobrze. Ale muszę podkreślić, że pani Bąkowa, niech tam jej ziemia będzie lekką, dobrze nas żywiła.
Wracam teraz do 29 września. Następuje atak bardzo wcześnie rano, oni rozwalają ścianę, która nas dzieli, przez pierwsze piętro, bo pierwsze piętra miały stropy, a w środku była taka hala do samego drugiego piętra. Wykurzyli nas z tego szkieletowca 29 września, tak że zajęliśmy blok spółdzielni mieszkaniowej „Zgoda” przy ulicy Słowackiego. W piwnicach zalegało bardzo wiele mieszkańców, którzy nas przeklinali po prostu, pierwszy raz odczuliśmy taką właśnie atmosferę nienawiści. Przenocowaliśmy w piwnicach, kilku z naszych poległo, zresztą musiałem pogrzebać jednego z kolegów, razem z dowódcą plutonu pogrzebaliśmy go na tym terenie. Na szczęście to był piasek, nie musieliśmy się bardzo spracować, ale żeśmy go pogrzebali.

Następnego dnia, 30 września, Niemcy przypuścili dalszy atak, musieliśmy opuścić gmach „Zgody”. Między spółdzielnią „Zgoda” a strażą pożarną (to była szkoła straży pożarnej) był przekop pod asfaltem, tak że można było w poprzek ulicy Słowackiego przebiec ¬– ze „Zgody” do straży.
Już byliśmy w dosyć dużej rozsypce, część z naszych przeszła właśnie już pod przekopem, byłem jednym z ostatnich. Było nas trzech z naszego oddziału. Był Aleksander Ścibor-Rylski (autor scenariuszy dla Andrzeja Wajdy „Człowiek z żelaza”, po wojnie literat, napisał parę książek, powieści, nakręcił film „Wilcze echa” właśnie z walk z bandami upowskimi po wojnie). Natomiast był drugi kolega, nazywał się Wiktor Dowala, pseudonim „Wilk”. Dowódca straży pożarnej zarządził, że ponieważ myśmy opuścili „Zgodę” w związku z tym na ochotnika mamy obowiązek podpalić tę „Zgodę”, żeby Niemców wykurzyć. Dostaliśmy butelki z benzyną, granaty zaczepne, które zdobyliśmy na ulicy Słowackiego, takie jajeczka. Nie było rady, dostaliśmy rozkaz, musieliśmy to wykonać. Pierwszy wyszedł Olek Ścibor-Rylski, on rzucał granat, my za nim rzucaliśmy granaty, żeby puścić dym. Za tymi granatami rzucaliśmy butelki. Rzucaliśmy to z odległości jakiś dziesięciu metrów. Część tych butelek nie chciała dolecieć, za daleko żeśmy byli. Niemcy zgłupieli, nie wiedzieli, co się dzieje. Z obserwacji dowódcy straży wynikało, że oni jeszcze są niezorganizowani, że mamy w dalszym ciągu podpalić tę „Zgodę”. Znowu dostaliśmy butelki z benzyną i granaty. Jak żeśmy podchodzili po raz drugi, to nas przywitali ogniem z peemów, z pistoletów maszynowych i granatów. Kolega Ścibor-Rylski dostał dwadzieścia jeden pocisków po lewej stronie z tego peemu. Na szczęście wszystkie były dosyć płytkie. Po wojnie przez parę lat mu wyjmowali to pojedynczo. Natomiast ja zostałem ranny w rękę, dostałem w palec, który mam teraz zniekształcony trochę, przeszedł mi odłamek z granatu, ale zatrzymał się w ciele i w palcu u prawej nogi. Pierwszy raz w życiu zemdlałem wtedy, straciłem przytomność. Nie wiem, czy to było takie bolesne, bo jak stwierdziłem później, to odczuwałem jednak temperaturę tych pocisków, ale zdołałem się jeszcze wyczołgać z tego. Trzeci kolega był za nami i on nam zwiał. Tak że tylko we dwóch żeśmy walczyli. Zaraz nas sanitariuszki złapały, opatrzyły.
Moi koledzy zanieśli mnie na ulicę, która dzisiaj nazywa się Cieszkowskiego, ale to było miejsce, gdzie początkowo byliśmy zakwaterowani. Był szpital numer 100, mnie wyciągnęli do tego szpitala, ale na szpitalu już był miejsc, tak że nawet ludzie ranni siedzieli na schodach. Szpital w dużej mierze mieścił się w piwnicach, ale nie było miejsca, na jednym łóżku po trzech leżało. Mnie donieśli koło godziny jedenastej, a o godzinie około w pół do drugiej okazało się, że już Niemcy nas zajmują. Weszli na podwórko tego szpitala i już każą wszystkim wychodzić. Cała ludność cywilna i szpital chcą ewakuować, ale tylko tych, którzy mogli jako tako chodzić. Jeden z tych moich przyjaciół, którzy mnie wynieśli po tym ranieniu, stwierdził, że musimy się trzymać razem.
Jeszcze wrócę: jak żeśmy opuszczali kwaterę u pani Bąkowej w sierpniu, to dostaliśmy na odchodnym po litrze wódki. Takie były litrowe butelki czystej wódki. Za tą butelkę wódki kupiłem [panterkę] od ludzi, którzy przyszli kanałami ze Starego Miasta. Na przełomie sierpnia-września przyszła duża część załogi Starego Miasta do nas na Żoliborz, oni między innymi byli w posiadaniu magazynu na Stawkach. Z tego magazynu wyciągnęli między innymi panterki, które Niemcy używali dwuzadaniowo, zimą i latem. Pod spodem było białe, a na wierzchu była moro. Z tym że osobno była kurtka, osobno były spodnie. Ponieważ miałem kłopoty z ubraniem, bo już mi się podarło to moje własne, to za ten litr wódki kupiłem właśnie mundur. Ale jak już się kończyło Powstanie, było wiadomo, że oni nas w jakiś sposób będą brali, były słuchy, że na Starówce wycinali rannych do ostatka, a w pierwszym rzędzie tych, którzy mieli jakieś umundurowanie niemieckie. Ci moi przyjaciele skombinowali ubranie cywilne, kapelusz, buty. Jeden but miałem zupełnie zniszczony i dostałem taki gumowy płaszcz przeciwdeszczowy, już byłem cywilem.
Jak nas wyciągnęli z tego szpitala, to musieliśmy przejść na piechotę. Przeszedłem przy pomocy kolegów, trzymałem się ich i przeszliśmy na Dworzec Zachodni. Na Dworcu Zachodnim były podstawione wagony otwarte, tylko platformy właściwie były. Jak ktoś był cwany, to mógł uciec, bo ci wachmani patrzyli przez palce na to. Jeden z moich przyjaciół był ranny w brodę, był zawinięty, już od razu było widać, kto on jest, nie chcieliśmy podejmować żadnej próby ucieczki.
Dostaliśmy się do Pruszkowa, do obozu przejściowego. Przespaliśmy noc, ale rano wyciągnęli nas na tak zwany apel, pojedynczo wyciągali z części ludności cywilnej młodych ludzi, których podejrzewali, że brali udział. Między innymi nas przesunęli do grupy wojskowej. Tego samego dnia chyba jeszcze dali nam jakiś kapuśniak, tylko nie było naczyń, nie było w czym brać, tylko przywieźli beczką. U nas jeden skombinował taki abażur metalowy od światła, trzeba było trzymać ręką na dole, żeby nie uciekła, a zupa parzyła.
Nas zawieźli do obozu XI-A Altengrabow, zakwaterowali nas w namiotach. Namioty, ale była to goła ziemia, nie było żadnych koców. Ludzie pokombinowali watę drzewną, ale normalnie to żeśmy na kocach spali.
Po tym przyjeżdżali przedsiębiorcy, którzy brali całe grupy do jakichś robót. Między innymi naszą grupę kontraktował właściciel cukrowni. Jak wychodziliśmy, posłali nas do odwszalni, wykąpaliśmy się, dostaliśmy mundury ciemnozielone, jak to jeńcy wojenni z napisem KG na plecach, na udach. Maszerowaliśmy. Kiedy żeśmy wymaszerowywali, to szef polskich jeńców sierżant Hofman zauważył, że kuleję. Wyciągnął mnie z szeregu i kazał mi zostać, poszedłem na izbę chorych. Na izbie chorych leżałem dwa tygodnie, powyjmowali mi trochę tych odłamków. Musiałem chodzić do szpitala, bo szpital był poza tym obozem. Trauma walki już jakoś odchodziła, człowiek oddychał trochę inaczej.
11 listopada – pamiętam ten dzień, bo to była znacząca data – zawieźli nas, wyciągnęli taką grupę, ale to była grupa złożona z mokotowian, Śródmieścia, Żoliborza, taka mieszana. Nawet nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Zawieźli nas do kamieniołomów w górach Harzu, w których trzeba było transportować urobek z góry, która była granitowa… z jakimś minerałem. To polegało na tym, że rano był odstrzał tego urobku, naszym zadaniem było dokonanie dalszego podziału tych wielkich głazów. To między innymi z powodów technologicznych im pasowało, ale równocześnie dla nas było lżej, nie trzeba było dźwigać wielkich kawałów do góry. Była grupa trzech kolegów, myśmy mieli takie zadanie, że trzeba było osiem tych wózków dziennie przerobić. Najcięższe nie było rąbanie tego, bo rąbania nauczyliśmy się dosyć szybko, wiedzieliśmy, jak się tym posługiwać, żeby się jak najmniej narobić, ale ich zwiezienie polegało na tym, że była płaszczyzna pochyła, która prowadziła do bocznicy, która była zupełnie w dole. Trzeba było dowieźć urobek do bocznicy, przewrócić, to spadało samo już na wagony. Najcięższa robota to była z podepchaniem lory pod górę, to we trzech rzadko która ekipa sobie dawała radę, myśmy musieli sobie wzajemnie pomagać, żeby podepchnąć pod górę tę lorkę.
Byłem niezbyt długo, bo gdzieś do 20 grudnia, ale byłem wyczerpany. Któregoś dnia zostałem oddelegowany do rozrzucania koksu, który był transportowany na takim transporterze gumowym z pociągu, gdzie było dwóch, którzy rzucali na transporter, a moim zadaniem było rozrzucanie tego wszerz, żeby transportera nie zatrzymać. To było trochę ponad moje siły, doszło między innymi do tego, że transporter mi się raz zatrzymał. Podbiegł do mnie taki nadzorca, stary Niemiec, zaczął mi urągać, że dlaczego do tego dopuściłem. Mówię: „Nie miałem siły”. Ale nie dał za wygraną, posłał mnie z powrotem na tą pryzmę, zostało dwóch, którzy rzucali, więc automatycznie nie miałem szans, musiałem więcej siły w to włożyć, a nie mogłem. Ponownie mi się zatrzymał ten transporter. On wtedy kazał mi zejść, zszedłem, on się zamachnął na mnie, chciał mnie uderzyć, ale tak się zamachnął, że sam się przewrócił. Wachmani, jak to zauważyli, że jest incydent, zaraz podeszli do mnie, on zaczął ze złości krzyczeć, zrobiła się awantura. W ten sposób mnie zaaresztowali, że rzuciłem się na tego nadzorcę. Zostałem zamknięty w areszcie. Nasi pilnujący, z wyjątkiem jednego takiego jakiegoś drania, to byli Austriacy, oni byli łagodniejsi w obejściu z nami.
Po kilku dniach wróciłem do obozu pod strażą, zamknęli mnie do tak zwanej Strafkompanie, gdzie gromadzili się tacy, którzy byli posądzeni albo po osądzeniu czekali na wykonanie kary. W lutym pojechałem, wzięli nas kilku do Magdeburga, był sąd wojskowy, skazał mnie na sześć miesięcy więzienia za to, ale wróciłem do obozu. Był taki obyczaj, że oni nie decydowali jednostkowo, tylko gromadzili jakieś grupy razem, grupy oczekiwały na wywózkę. Różne były, ciężkie więzienia, rozwałki były. Między innymi w Strafkompanie miałem takich dwóch kolegów, którzy byli wzięci do niewoli na Czerniakowie, a oni służyli u Berlinga. Okazało się, że to byli Pomorzanie w Wehrmachcie, wzięci do niewoli w Rosji, ale z tych obozów, kto się przyznawał do polskości, to puszczali do Berlinga; oni byli wzięci właśnie u Berlinga. Niemcy się zorientowali, czy ktoś im doniósł, że oni właśnie byli wermachtowcy, i zostali rozstrzelani.
Oczekiwałem na wyjazd do więzienia w Strafkompanie. Nie doczekałem się, bo już był luty, a w połowie kwietnia obóz został oswobodzony przez ruskich.

  • Rosjanie go oswobodzili?

Tak. To było po tej stronie Elby. Przed tym to było porozumienie między Czerwonym Krzyżem Niemieckim i Międzynarodowym, że jeńcy, którzy pochodzą z Zachodu, mogą być przewiezieni przed wyzwoleniem. W związku z tym przyjechały wielkie transportowe samochody, które zabierały po pięćdziesiąt, sześćdziesiąt osób i wywozili Anglików, Amerykanów, Włochów, Francuzów, Belgów, Holendrów. W tych grupach byli także Polacy, bo była część Polaków z 1939 roku, która siedziała, powstańców było też około stu. Część tych powstańców pojechała na Zachód. Nie chciałem korzystać z tego, chciałem jak najszybciej wrócić do Warszawy.
Już potem w końcowym okresie niewoli nie byłem w Strafkompanie, tylko nas przeniesiono do normalnych baraków. Prowadziłem tak zwane gospodarstwo z panem, który był ze Śródmieścia, był inwalidą, nie miał nogi do pół łydki, był ranny w czasie Powstania. Było tak, że organizowałem wszystko to, co było związane z zewnętrznymi czynnościami, jak drewno… Żeśmy sobie gotowali na maszynkach drewnianych, robiło się taki wiatraczek z puszki, gotowało się normalne potrawy. Zastaliśmy już wtedy tak zwane [niezrozumiałe], bo już sierżant Hoffman uznał, że magazyny trzeba roztowarować. Dawał nam konserwy, mieliśmy ryż, makaron, jakieś prasowane owoce kandyzowane, chałwę, dużo różnych rzeczy. Opiekowałem się trochę tym właśnie panem, który był starszy, znaczy, on był w wieku mojego ojca. Spaliśmy jeden obok drugiego. Między innymi dlatego nie poszedłem na zachodnią stronę, tylko tutaj już jego holowałem.
Nasza podróż się rozeszła, bo początkowo żeśmy rekwirowali po drodze konie, furmanki, ale potem bardzo szybko się to kończyło, bo jak żeśmy jechali taką furmanką ponad dwadzieścia kilometrów, to zaraz ruscy odebrali to, trzeba było na piechotę.
Już teraz nie pomnę, dlaczego on prosił, żebym szedł pierwszy, a on sobie da radę. Część rzeczy wziąłem mu ze sobą i mieliśmy się spotkać po wojnie.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy, jak to było?

Do Warszawy wróciłem 23 maja. Pierwszy pociąg dostaliśmy jakieś dwadzieścia kilometrów na zachód od Poznania, a tak to cały czas pieszo, rowerem. To też jak któryś skombinował rower, to też nie ujechał daleko, zaraz mu ruscy zabrali. Jeszcze na końcu miałem rower, to mnie na granicy złapali i nie dali mi. Ale jakoś tak żeśmy [doszli]. Tych rzeczy nie miałem dużo, bo zapasowa koszula, jakieś trochę bielizny, nie było takiego bagażu.

  • Dlaczego pan wrócił do Warszawy, wiadomo było, że Warszawa była zniszczona po Powstaniu, wiadomo ogólnie, że jest dobita ta Warszawa, wiele osób rezygnowało z powrotu, dlaczego pan chciał do niej wrócić?

Ze względów rodzinnych… Muszę jeszcze wrócić czasowo do tego, co się działo trochę wcześniej. Otóż miałem siostrę pięć lat starszą, która w dniu Powstania wyszła, była na Woli, potem w Śródmieściu. Miała kontakt z rodziną, która mieszkała w Śródmieściu, ale dostała jeszcze w ostatnim dniu Powstania rozkaz, poszła z tym rozkazem i miała wrócić do nich, już nie wróciła. Prawdopodobnie zginęła na Śródmieściu, jako ranna mogła się spalić na ulicy Kruczej w szpitalu, który był spalony na Kruczej. Nie mam żadnych konkretnych informacji poza jakimiś domysłami.
Nie wrócił mój ojciec. Kenkartę, o której mówiłem, dostałem na okoliczność tego, że w czerwcu 1944 roku mój ojciec, który pracował w Radzyminie, zaginął w nieznanych okolicznościach. Dostałem jakiś sygnał z Radzymina, że muszę się ukrywać. Ostatnie dni czerwca właśnie dostałem kenkartę i ukrywałem się częściowo najpierw w hotelu, który był półburdelem na Chmielnej, potem przeniosłem się do kolegi na Pragę, na ulicę Łochowską, tak że nie mieszkałem w domu. W związku z tym nie miałem o rodzinie żadnej wiadomości. Poza tym tam, gdzie mieszkaliśmy, została moja macocha, z którą nie miałem wspólnego języka, żeby tak delikatnie powiedzieć.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że wracam na gruzy, bo Marymont został wypalany metodycznie, przechodziły oddziały, które miały za zadanie palić domostwa. Po co, komu to przeszkadzało – to nie wiem, w każdym razie z punktu widzenia strategicznego to nie miało większego znaczenia, tylko tyle że chcieli wykonywać rozkaz Hitlera, żeby Warszawę zburzyć całkowicie, żeby zmieść z powierzchni ziemi. Liczyłem na to, że może ojciec żyje, może siostra żyje. Nie wiedziałem, te informacje dopiero potem do mnie doszły, po prostu chciałem wrócić do rodziny. Szkoły miałem niepokończone, wiedziałem, że trzeba będzie uczyć się dalej. Nie miałem pojęcia, co dalej z tym życiem robić, w związku z tym wiele nie zastanawiałem się. Niektóry moi koledzy pojechali, ale bardzo szybko powracali, niektórzy byli dłużej, nawet rok, półtora. Potem w kompaniach wartowniczych byli, część nawet wyjechała do Stanów Zjednoczonych. Miałem takiego kolegę, nazywał się Michał Prychodzeń, jemu udało się nie dostać do niewoli. Znałem go sprzed wojny, był w mojej kompanii i mieszkał na Marymoncie. Po wojnie, jak przyjechałem do Warszawy, to okazało się, że moja macocha ocaliła część rzeczy osobistych, zakopując je w garażu w kanale roboczym do prac montażowych. Wrzuciła to, zasypali piaskiem, na szczęście bardzo bystro zadziałała po wojnie, 17 czy 18 stycznia wynajęła furmankę i dobra wyciągnęła stamtąd. Już szabrownicy szaleli, bo wielu ludzi tak robiło, że zakopywali. Nie każdy miał takie duże pomieszczenie do tego.
Jak wróciłem do kraju, to przypadek chciał, że stanąłem na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Spotykam człowieka, z którym do Powstania mieszkaliśmy w jednym domu, pomagał mojej macosze wydobywać rzeczy z kanału i widział, gdzie ona mieszka. W ten sposób trafiłem do niej, okazało się, że wynajęła mieszkanie we Włochach i zamieszkała w tych Włochach. Jak zgłosiłem się do niej, to ona była tak zagęszczona, że miała pokój z kuchnią, to z pokoju ją wyrzucono, bo domek zajął jakiś generał radziecki. Ich ścieśnili do kuchni, dwie rodziny w niedużej kuchni, że jak do niej przyjechałem, to spałem na podłodze, zresztą jak większość. Nas było sześć czy siedem osób w jednej kuchence.
Przede wszystkim chciałem złapać kontakty ze znajomymi z dawnej szkoły. Okazało się, że z dawnej mojej klasy to prawie nikt nie zgłosił się ponownie do szkoły. Pojechałem w miejsce, gdzie były moje gruzy. Spotkałem panią, która mieszkała u nas, jej syn to był ten, który polecił mnie do ochockiego plutonu z „Parasola”, pani Tyszko. Jej sytuacja była taka, że oni mieszkali naprzeciw nas, mieli domek, w którym mieli trzech czy czterech lokatorów. On był legionistą i był urzędnikiem, ale miał rodzinę. Była ona i było dwóch synów. Starszy był Eligiusz, który był moim przyjacielem, młodszy był Wojciech. Kiedy był ostrzał Marymontu, to oni mieli na ogródku coś w rodzaju schronu. Kiedy 29 września był wielki ostrzał artyleryjski, to dwa pociski trafiły w ich dom. Ten pan podjął decyzję, żeby wyjść do schronu, następny wybuch zabił jego i młodszego syna. Tak że ona została sama i po wojnie została sama, bo mój przyjaciel też zginął. Jej domek jakoś ocalał, chciała, żebym u niej urządził sobie jakoś żywot, ale też nie miała wiele środków, nie chciałem tego nadużywać.

  • Czy spotkały pana później prześladowania z racji tego, że walczył pan w Powstaniu?

Miałem kłopoty, przy czym w większości to były ukryte przede mną przeszkody, które mi uniemożliwiały jakąś karierę. Po wojnie skończyłem Szkołę Główną Planowania i Statystyki. W czasie studiów musiałem pójść do pracy, bo nie miałem innego wyjścia poza stypendium, które było głodowe. Kiedy planowałem, że będę pracował do końca stycznia, to w połowie grudnia przyszedł do mnie pan, nie wiem, co on za funkcję pełnił. W każdym razie poprosił mnie do działu kadr, położyli pistolet na biurku i kazali mi się szybko wynosić. Byłem na tyle zaszokowany, że nawet nie zadałem im pytania dlaczego. Nie było żadnej dyskusji, mam zwolnić się natychmiast. Powiedziałem: „Nie mogę zwolnić się natychmiast, bo mam zobowiązanie do końca grudnia, bo wziąłem pieniądze z góry”. – „To dobrze, niech będzie do końca grudnia”.
Życie jest takie złośliwe, że po czternastu latach, kiedy pracowałem w przedsiębiorstwie eksportu cukrowni, byłem zastępcą dyrektora do spraw ekonomicznych, [dostałem informację], że jakiś pan z polecenia kogoś przyjdzie do mnie i stara się o pracę. Pan, który był kadrowcem, to nazywał się Vogel (przez V, tak po niemiecku). Potrzebowałem ludzi do pracy. Przyszedł ten pan, sekretarka mu otworzyła drzwi, wszedł, spojrzał na mnie, widziałem jak mu dosłownie włosy na głowie stanęły, coś niesamowitego, nigdy czegoś takiego nie doświadczyłem. Zająknął się, powiedział: „Przepraszam” – i uciekł.




Warszawa, 24 kwietnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Krzysztof Piotr Jerczyński Pseudonim: „Aryman” Stopień: starszy strzelec Formacja: 9. kompania dywersji bojowej „Żniwiarz" Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter