Nazywam się Jerzy Adamek, w czasie [wybuchu Powstania] mieszkałem na ulicy Rymarskiej 18.
Dokładnie 4 marca 1932 roku w Warszawie. Matka była Polką, natomiast ojciec był Czechem. Jest to o tyle ważne, że miałem czeskie obywatelstwo i to uratowało nam życie w czasie okupacji.
Miałem rodzeństwo. Miałem brata starszego od siebie o siedem lat. Ojciec zginął w obronie Warszawy. Ponieważ był Czechem, ale bardzo był takim spolonizowanym Czechem, na ochotnika poszedł do Ligii Obrony [Powietrznej i Przeciwgazowej]. Taka była [organizacja], zajmowała się [wsparciem mieszkańców] w czasie bombardowań, w czasie, że tak powiem nalotów i tak dalej, służba porządkowa. Ojciec zginął na Nowym Świecie w 1939 roku, w pierwszych dniach września. Tak że ta pani, o której wspominałem, to u niej był jeszcze, na herbatkę wpadł, bo nie było w tym czasie alarmu lotniczego. To był 1939 rok, naturalnie w tym wypadku mówię o 1939 roku, bo [ojciec] zginął w 1939 roku. Mój brat również zaginął w nieznanych okolicznościach, również w wojnę 1939 roku, na początku. Tak że później byłem jedynakiem, wychowywała mnie matka i mieszkaliśmy właśnie na ulicy Rymarskiej, obecnie nieistniejącej. Tamtejszy plac Bankowy zupełnie inaczej wyglądał. Tam była fontanna, dalej był Park Saski oraz po prawej stronie, idąc tutaj [do] Ogrodu Saskiego [od] tego srebrnego wieżowca, była oranżeria. […] Po drugiej stronie park się roztaczał, i po lewej, i po prawej. W tej chwili tam jest zabudowana prawa strona, już [oranżeria] nie istnieje. Natomiast ulica, znaczy [dzisiejszy] plac Bankowy, był szeroki, schodził się tutaj właśnie w ulicę Rymarską. Kiedy wybuchło Powstanie, na tym przewężeniu powstańcy z Armii Krajowej [zbudowali] barykadę [na wysokości dzisiejszego Błękitnego Wieżowca].
Tak, tak, więc najpierw w 1939 roku akurat miałem iść do szkoły na ulicę Barokową w Warszawie. Mieszkaliśmy, moja mama prowadziła sklep spożywczy na ulicy Długiej 8. Ja już nawet obejrzałem szkołę, byłem zapisany i 1 września wybuch wojny, przez radio podali, że szkoły się, prawda, nie odbędą, że młodzież zostaje w domach, nie idzie do szkół. Okazało się, że w pierwszych dniach września szkoła została zbombardowana. [Dlatego] moja pierwsza szkoła i pierwsza klasa, do której poszedłem już za okupacji niemieckiej, to była na ulicy Miodowej 28 [być może 25] i po prostu mieściła się w wielkiej, wysokiej kamienicy [być może czteropiętrowej]. Mam nawet tutaj zdjęcie właśnie z tego okresu tuż przed Powstaniem, zrobiono nam wspólne zdjęcie, właśnie na terenie tej szkoły. Szkoła była miejscem, że tak powiem, takiego wychowania patriotycznego, bo z jednej strony nie wolno było uczyć historii, jakieś tylko podstawowe [umiejętności]: czytać, pisać, liczyć do iluś, prawda, tam nawet też nie za dużo. Lekcje się odbywały w ten sposób: był taki wspaniały pan profesor, wtedy tak jak żeśmy go nazywali, bardzo żeśmy go lubili, kochali, aranżował lekcje rysunków [podczas których uczył nas nielegalnie historii Polski].
Bala, profesor Bala. Imienia niestety nie pamiętam, bo to był profesor Bala i tak zawsze w naszej [grupie był nazywany]. Moi koledzy właśnie, którzy razem ze mną wtedy chodzili do tych ostatnich klas – wtedy to była, nie chcę skłamać, trzecia albo czwarta klasa szkoły podstawowej – moi koledzy właśnie znaleźli się w Powstaniu, walczyli w Powstaniu. Przyszli nawet do mnie z bronią. Jeden w takim hełmie strażackim, z jakąś starą flintą – idziemy. Ale chcę powiedzieć, że moja matka właśnie z uwagi na to, że już straciła syna, ojca, po prostu bardzo się bała o mnie i nie puściła mnie, bo nie wiem rzeczywiście, czy też bym to przeżył, bo były ciężkie walki w tym rejonie.
Moja mama miała na imię Irena, z domu Borkowska, natomiast ojciec Mirosław Adamek.
Brat Witold. Witold, tak.
Mówimy o roku 1939, tak?
Bardzo, bardzo pamiętam rzeczywiście początki wojny. Zastała mnie wojna na ulicy Długiej 8. Pamiętam, że wojsko odjeżdżało, takie półciężarówki jechały na dworzec, że tak powiem, kolejowy, na front odjeżdżali. Śpiewali pieśni, ludzie rzucali im kwiaty, był wielki entuzjazm i tak dalej. Pamiętam pierwsze zdarzenie: Staliśmy, wszyscy w bramie obserwowali, bo nadleciały samoloty. Podawali przez radio, te samoloty, jakieś tam „Wisła osiem”, jakieś „czekolada”, coś, zaszyfrowane, ale wszyscy mówili i tak sobie wyobrażali, że to są polskie samoloty, i patrzyliśmy, że tak powiem, z ciekawością. Na tej ulicy Długiej była duża kamienica, było piękne podwórko, olbrzymie, i na tym podwórku były tabory wojskowe, żołnierze. Bardzo dużo było wojska, konie, sprzęt i tak dalej, [czyli] na tym podwórku znajdował się właśnie taki obiekt, że tak powiem, koncentracji żołnierzy. Staliśmy wszyscy w bramie i pamiętam, że po drugiej stronie był budynek [Archiwum] Akt Dawnych, taki gdzie się przechowywało jakieś akta dawne. Na budynku stał facet i puszczał zajączki lusterkiem. I wtedy żołnierz, który stał z karabinem, jakiś oficer przyszedł, zobaczył to, wziął od [żołnierza] karabin, złożył się i strzelił do [faceta na budynku]. To bardzo mi się utrwaliło, bo miałem wtedy siedem lat i taka ciekawość tego wszystkiego – tak że zapamiętałem to. Nie pamiętam twarzy, ale scenerię absolutnie, fotograficznie.
Tak, widziałem, jak ten facet zjeżdżał z budynku, spadł, ale zaraz po tym posypały się bomby. Okazuje się, że on namierzał, tutaj pokazywał… Dzisiaj są może inne środki łączności, ale wtedy w bardzo prymitywny sposób tym lusterkiem nakierowywał samoloty niemieckie, że tak powiem, na ten cel i to było okropne, dlatego że na cały budynek, całą kamienicę spadły bomby. Urwana była cała oficyna i ludzie nawet w łóżkach zostali na skrawkach podłóg. […] Myśmy na szczęście stanęliśmy w tej bramie. Brama się częściowo… Zasypało nas, ale na tyle [szczęśliwie], ja z matką byliśmy na tyle płytko, że szybko strażacy i ludzie, którzy byli gdzieś w pobliżu i tak dalej, zaczęli nas ratować. Wyciągnęli nas spod tych gruzów wszystkich. Pamiętam, że były również takie momenty, mimo całej grozy… Bo konie, które były [zebrane], że tak powiem, przez bramę, to potem jak te bomby wybuchły, rzuciły się do bramy – te furmanki wojskowe poprzewracane, te konie leżały, prawda, tutaj w tych strasznych pozach i tak dalej, na ulicy… I ludzie zaczęli się w pewnym momencie śmiać, bo wychodzą spod tych gruzów, jedni są biali od murów gdzieś akurat, a innych sadze zasypały i czarni jak Murzyni. Pamiętam, że mimo tej grozy, tego wszystkiego, w jakimś momencie ludzie się uśmiechnęli, patrząc na całą sytuację. Ale jakoś przeżyliśmy, życie żeśmy uratowali. Ale tak jak mówię, mój ojciec już niestety zginął, brat też, nie wiadomo w jakich okolicznościach. Było to podane na policję, prawda, że zaginął brat i tak dalej, ale policja już była [czym innym] zajęta, bo to wojna, prawda, i tak dalej. No nie było już takiej możności, że tak powiem, szukać. Najpierw zaginął brat, a ojciec jeszcze żył. Dlaczego [tak myślę]? Bo pamiętam, że [ojciec] jeździł na rowerze wzdłuż trasy, koledzy [brata] opowiadali, że gdzieś go widzieli, gdzieś przy pociągu i tak dalej, więc ojciec jeździł całą tą trasą [kolejową], że tak powiem, szukał, że może ktoś coś wie, może jacyś koledzy [brata]. No niestety, okazało się, że nikt nic nie wiedział. Później wojna, ojciec sam zginął. Myśmy właśnie [mieszkali] w tym zrujnowanym, że tak powiem, domu. Pierwszy samolot, tak wtedy mówiono, spadł właśnie na ulicę Długą. Ona była w tym miejscu dosyć szeroka i został strącony przez naszą artylerię. Pamiętam, że ludzie wybiegli zobaczyć, oglądać ten samolot. Zaczęli jakieś części, kawałki blachy na pamiątkę sobie [brać]. Natomiast nasi żołnierze widzieli, jak na spadochronach wyskoczyli ci piloci, więc takim łazikiem pojechali w ich kierunku i prowadzili ich później. Ręce do góry i prowadzili ich przez ulicę Długą, Freta i tak dalej. Ja jako chłopak też byłem ciekaw tego i patrzyłem na to wszystko. Ludzie pluli po prostu na nich. Byli tak, że tak powiem, zrozpaczeni i oburzeni tymi bombardowaniami i tym wszystkim, że po prostu… Ale wojsko broniło [dostępu do nich i] nie pozwalało, że to są jeńcy, że nie wolno, że nie tego – z pełnymi honorami. No i tam gdzieś ich zaprowadzili, do jakiejś niewoli.
Został zniszczony. To były podobno, tak wtedy mówili, bomby półtonowe. Tam mieliśmy mieszkanie jednocześnie i sklep, [który] został też zniszczony. Z tym że mama, jak później tam trochę odkopywali w tych gruzach, to raz, że dostała od żołnierzy całą balię ryżu… Bo wszyscy szli do niewoli. Na placu Krasińskich był, że tak powiem, taki punkt zborny, gdzie żołnierze maszerowali czwórkami, składali broń, rzucali. Pamiętam, jaka to była rozpacz. Ludzie się przyglądali, płakali. No niestety, [żołnierze] karabiny rzucali, rewolwery. Starali się zniszczyć tą broń, ale tego nie wolno było [robić], bo Niemcy za to by karali. Ale część wyrywała zamki, coś, i rzucali tą broń. Pamiętam, że wielkie wrażenie na mnie zrobiła ilość tej broni. Jak to na stos rzucali, to było gdzieś po pierwsze piętro tych karabinów, rewolwerów, jakieś karabiny maszynowe, które stały na tych, tych [podstawach]. No i jakieś działka polowe, coś, też tam parę było i tak dalej. Tak że to był ten smutny okres, który pamiętam z 1939 roku.
Tak, mama działała. Muszę powiedzieć, ojciec był z zawodu artystą fotografikiem. Nawet przyniosłem ze sobą paszport ojca, bo paszport, jego opaskę LOPP-u z żółto-czerwoną opaską i metalową tarczą, przyniósł żołnierz do PCK. Mama po wojnie otrzymała to, prawda. Paszport, sygnet z palca (mam do tej pory ten sygnet po ojcu). W związku z tym PCK jakoś tam funkcjonowało i mamie oddało. Wiadomo było, że był pochowany na Nowym Świecie gdzieś na podwórku, w grobie takim prowizorycznym, ale gdzie później został przeniesiony, gdzie jest grób ojca, to naprawdę nie wiemy. Gdzieś później jakaś ekshumacja była. Tego ani nie wiedzieli w PCK, ani nie wiedzieli [gdzie indziej], w każdym razie jedyne pamiątki, które zostały, to właśnie paszport ojca, sygnet, który uczciwy żołnierz, że tak powiem, zdjął mu z palca, wyjął ten paszport i opaskę LOPP-u i to wszystko oddał. I mama miała, że tak powiem, te pamiątki. No, one są, prawda, u nas, tak że…
Jeśli chodzi o moją matkę, moja mama była osobą dosyć przedsiębiorczą i pamiętam, że […] mama wspomniała, że na Wielopolu otworzyła budkę z materiałami łokciowymi. […] Jakąś dziewczynę później też wynajęła, która coś tam pomagała, i tak dalej, i tak dalej. Jeśli chodzi, prawda, o ten, to mama dosyć była przedsiębiorcza i że tak powiem w tym czasie za bardzo głodu nie zaznaliśmy.
Myśmy się przenieśli. Pierwsze [miejsce], przy kościele Świętego Jacka na Freta jest malusieńka kamieniczka i w tej kamieniczce mieszkaliśmy. Tak doraźnie nas tam przyjęli, to było chyba tak jakieś dwa, trzy miesiące.
Nie, to byli zupełnie obcy ludzie. Nie było gdzie się podziać, prawda, i tak dalej. Wtedy ambasada czeska (później się nazywało Protektorat Czech i Moraw), ambasada [była] na Koszykowej 18 przed wojną. Moja mama tam chodziła, bo miała po ojcu czeskie obywatelstwo. I potem też zaczęła się starać o to, że jest spalone mieszkanie. Mamy nawet takie zaświadczenie z policji – państwowa policja, już ta policja, która była, [czyli] niemiecka, nowo utworzona, nie ta przedwojenna, wydała zaświadczenie, że, dom, mieszkanie, w którym tutaj mieszkaliśmy, jest spalone i tak dalej, i żeby udzielić jakiejś pomocy. Wiem, że mama właśnie wtedy znalazła lokum na ulicy Rymarskiej 18. Mieliśmy tam bardzo piękne mieszkanie, pięciopokojowe. Jak dzisiaj się pomyśli, to wyposażenie tego mieszkania to był tak jakby salon, jeden miał ze trzydzieści metrów, a drugi około dwudziestu pięciu, rozkładana ściana była na osiem takich, że tak powiem, szklanych [części], i to wszystko były takie sceny z Quo Vadis, na szybkach, podświetlane – piękne, piękne mieszkanie, które mama tam wynajęła. No ale było dla nas to mieszkanie za duże i mama szybko znalazła, że tak powiem… Ja tu mam zdjęcia tych osób, to właśnie ocalały, bo ja chciałem to…
Tak. Mama poznała takich państwa. To był przedwojenny prokurent banku z trzema synami. Chłopcy wszyscy chodzili na tajne nauczanie, a jeden, najstarszy, też bardzo zdolny gość, okazuje się, że on był w Armii Krajowej. Myśmy wtedy o tym nie wiedzieli, ale mam jego zdjęcie z żoną na placu Teatralnym, na starym placu Teatralnym.
Ta rodzina? Więc on się nazywał Pałuszny Piotr, a ona Pałuszna Irena, a z domu ona nazywała się Poruba. Ona pochodziła z Sosnowca, jej ojciec był przed wojną dyrektorem huty Sosnowiec. Bardzo inteligentni ludzie, bardzo sympatyczni. Ten najstarszy syn się ożenił i moja mama, że tak powiem, trzymała ich dziecko do chrztu, tak że byliśmy bardzo z sobą zżyci.
Jeden był Tolek, Stanisław i Piotr. Po wojnie, to znaczy po Powstaniu Warszawskim, ponieważ oni wszyscy byli w Armii Krajowej, zostali na Zachodzie. Jeden był rektorem w Caracas, a drugi był u Forda jakimś naczelnym konstruktorem. Bardzo zdolni, kończyli tajną politechnikę w Warszawie. Pamiętam, że zawsze coś rysowali, pisali, ale to wszystko cicho sza, o tym się nie mówiło. Nawet mieli radio, duże, przedwojenne radio, polskiej produkcji, wileńskiej. Tam chyba było „prestic automatic”, coś takiego, naciskało się na klawisz i ono samo wybierało, że tak powiem, stację. Naturalnie za to była kula w łeb, w czasie okupacji nie wolno tego było mieć. Ale zmierzam do tego, że oni zakopali w piwnicy, w naszym domu to radio w jakimś tam worku i później, jak wybuchło już Powstanie, to wyciągnęli to radio i żeśmy słuchali wszyscy BBC, wszystkich komunikatów. Było to bardzo, że tak powiem interesujące, no i dla mnie ciekawe, prawda, jako młodego chłopaka, [także] sama technologia, bo to była duża superheterodyna jak na owe lata – tylko wyjęli, do kontaktu i już gra, bez żadnych anten, bez niczego, od razu się tutaj do tego.
Do Powstania i razem żeśmy wyszli właśnie w tym Powstaniu.
Tak, no więc jeśli chodzi o synagogę, to według moich wspomnień… Ja muszę powiedzieć, bo spotkałem się z autorytetami, które twierdzą (zresztą i tak jak jest w Internecie), że majowe jakieś, prawda, było tutaj i już po tym [synagoga była] wysadzona z zemsty za powstanie w getcie warszawskim. [Ja] nie bardzo, że tak powiem, to przyjmuję, ponieważ [pamiętam, że] Żydzi wyprowadzani z getta maszerowali czwórkami z kilofami, ulicą Leszno w kierunku Tłomackie, tutaj czekały furmanki i ładowali to wszystko, gruz. Wywozili to gdzieś, prawda, nie wiem gdzie, no bo to pod niemiecką kuratelą, aczkolwiek żydowski policjant zawsze też tam był i zachowywał się nieraz bardzo [źle]. Chciał się popisać przed tymi Niemcami – krzyczał na [więźniów], walił taką pałą długą, też to widziałem. Bardzo znamiennym faktem było to, że kiedy ci wycieńczeni ludzie rzeczywiście ledwo szli w tych czwórkach, to taki Niemiec, żandarm szedł po ulicy, obok niego szedł policjant polski, a żydowski policjant szedł razem z tym szeregiem i z tyłu poganiał ich, żeby szli, walił, krzyczał na nich. Tak że oni wtedy przychodzili do tej pracy, to było kilka dni. Nie pamiętam, ile dokładnie, ale jak wracałem ze szkoły, widziałem przynajmniej dwukrotnie. Raz byłem świadkiem takiego zdarzenia, że kiedy oni właśnie ładowali ten gruz i jakaś kobieta szła, w ręku miała jakieś zawiniątko, stanęła chwilę i rzuciła im na furmankę jakiś [pakunek]. Podejrzewam, że tam było coś do zjedzenia, […] prawdopodobnie chleb czy coś, zawinięte w gazety to było. W rezultacie Niemiec, który to zauważył, esesman, bo tam stały oddziały SS, zobaczył tę kobietę, która rzuciła tutaj ten [przedmiot], i z karabinu strzelił do niej. Pamiętam, że leżała na ulicy. Ja później poszedłem, patrzyłem na to, że ona leży, prawda, ale nikt nie reagował, tylko leżała zastrzelona. Tak że chociażby to – mnie bardzo utkwiło w pamięci. Poza tym gdyby to było w innym czasie… A przecież pamiętam, jeśli chodzi o getto, Leszno i tak dalej, i te wszystkie kolejne ulice, ja widziałem znaczny kawał ulicy Leszno z balkonu, bardzo duży i tam już nie było widać żywego ducha, bo to wszystko było popalone, ludzie wysiedleni i tak dalej, tak że niemożliwe, żeby… Zresztą wywozili później tą ludność żydowską do obozów, […] w związku z tym niemożliwe, żeby jeszcze tam byli Żydzi, którzy mogliby iść i… Tym bardziej że widziałem, przechodzili przez bramę, która była akurat przy ulicy Leszno, i tu właśnie przy Rymarskiej była brama wjazdowa do getta. Tam często wjeżdżały jakieś platformy konne, bardzo często tam były. Nawet pamiętam, że tego getta też pilnowali Łotysze, wojskowi, [mieli] takie płaskie hełmy. Zastanawiałem się, co to za nacja, a to byli Łotysze. A tak normalnie no to żandarm, polski policjant i żydowski policjant. Pamiętam, że Niemiec maszerował sobie tak w tą i z powrotem, jak gdyby nie zwracał uwagi. Bo jak podjeżdżała platforma, to za platformą [pojawiała się] masa dzieci żydowskich, które miały poszyte takie jakieś kieszenie duże na jakieś buraki, na ziemniaki, na coś – tu, takie obładowane – próbowały się dostać do getta właśnie przez tę bramę. Niemiec bardzo często (muszę to powiedzieć, bo to się rzucało w oczy) udawał, że nie widzi. [Kiedy] maszerował akurat w tamtą stronę, to był sygnał, że te dzieci wchodziły. Nie chciałbym być jakoś stronniczy, ale najbardziej aktywny był policjant żydowski. Był policjant polski, który też miał pałkę i też coś tam krzyczał, ale sam osobiście też nie tłukł, tylko po prostu krzyczał, robił szum, a Niemiec udawał, że nie widzi, później z powrotem wracał, to już było po tym epizodzie, dzieci już tam przeszły do tego… No a żydowski policjant – bardzo często widziałem, jak rozpruwał im całe te chałaty, a te buraki, to wszystko się sypało na [ziemię], a ich później do getta popchnął. Bo one wychodziły za mur i gdzieś zdobywały od Polaków to jedzenie, i to było prawie każdego dnia. Jak ze szkoły wracałem, często siedziałem na balkonie, uczyłem się czy coś tam czytałem i tak dalej, to siłą rzeczy [widziałem], ciągle się coś tam działo. Te obserwacje moje są naoczne, to nie było raz, nie było dwa, trzy, [dzięki temu] urobiłem sobie jakiś pogląd na to.
Więc jeśli chodzi o powstanie w getcie, pamiętam, że zbliżała się chyba Wielkanoc. To było przed Wielkanocą, bo już jakiś taki świąteczny [nastrój] czuło się w domu jednak, prawda, święta, aczkolwiek to nie były takie święta, jakbyśmy sobie dzisiaj myśleli, ale [była] jakaś tam świadomość tego, że są święta Wielkiejnocy. I nagle podjechały oddziały niemieckie. To były jakieś opancerzone, nie mogę tego momentu [dokładnie sobie przypomnieć], wiem, że było sporo tego, ale nie mogę rozróżnić, powiedzieć w tej chwili, jaki to był sprzęt. Były jakieś opancerzone samochody, jakieś na gąsienicach czy na czymś, i one wjechały do getta. Więc trzeba powiedzieć, że w momencie jak wjechały do getta, to żydowskie kobiety z pięter (bo tam na Lesznie były duże kamienice przedwojenne, pięciopiętrowe, to tak jak dzisiaj dziesięć pięter), z balkonów lały gorącą wodę, co tam miały. Był taki opór, prawda, taki, że zaczęli się bronić. Naturalnie ta siła niemiecka, ta machina była za silna, żeby można było [ją powstrzymać], oni to przeszli jak po tym… W każdym razie było coś takiego. Naturalnie, ponieważ to było blisko tej bramy, to u nas w domu słyszało się – te strzały, to co [działo się] w getcie, już nawet te niewidoczne [obszary], jak weszli w ulicę Leszno, ale później jeszcze boczne ulice i tak dalej. Tak że ja już nie miałem tego widoku, ale hałas, zgiełk walki, tych krzyków, to dochodził bardzo dużo.
Więc zaraz właśnie to wszystko opowiem. Bardzo dokładnie ten moment pamiętam, bo to był akurat dzień, w którym moja mama wybierała się od dłuższego czasu z wizytą do dentysty. Ponieważ miała przyjechać również siostra mojej mamy najmłodsza i mama miała takiego zaprzyjaźnionego pana lekarza, Szokalski się nazywał (nawet jeszcze to pamiętam, [mieszkał] we Włochach pod Warszawą), mama pojechała do niego i ciotkę też tam, że tak powiem, zwerbowała, że „jedź ze mną, to jakiś tam zrobi ci przegląd” i tak dalej, prawda. Co tam konkretnie robiły, to tego już nie pamiętam, ale niemniej były z wizytą u dentysty. Były godziny popołudniowe, to była godzina gdzieś szesnasta. Nie było mamy, natomiast ze mną została kuzynka, córka siostry mojej mamy, Ala, która była młodsza ode mnie. Ona miała chyba jakieś cztery lata, była młodsza ode mnie.
Ala Pacek. Nazwisko miała po ojcu Pacek. I proszę sobie wyobrazić, że myśmy tylko byli razem w domu, no i czekaliśmy, że przyjdzie mama i tak dalej. No i godzina siedemnasta, ta godzina „W” słynna, ja patrzę, że tutaj w ogóle nie tego, ale nagle na ulicy Leszno… Bo już tutaj nie było getta, prawda, ten mur i bramę rozebrali i już można było przechodzić […]. Ale tam właśnie z głębi, z ulicy podjechały jakieś takie półciężarówki, małe takie, no i – polskie flagi na nich zawieszone. Podjeżdżają i wyskakują z tego [ludzie] w panterkach. Mówię: „W panterkach? Kto to jest?”, bo hełmy niemieckie, panterki, coś. Nie miałem pojęcia. Powiem szczerze, nawet termin „powstanie” to wtedy jeszcze, że tak powiem, nie obił mi się. Uczyłem się, ale no niestety jeszcze mi się nawet nie obiło. Myślałem, że to jest jedna z takich akcji, które bardzo często z balkonu obserwowałem, że rozbrajali Niemców, przed Powstaniem. Szedł, powiedzmy, z jakąś babką Niemiec… A ulica, ta moja, była taka dosyć zaciszna, spokojna i często na balkonie siedzę, a tu patrzę, podbiega do [Niemca] i jakąś tam lufę przystawił, ale nie broń, tylko jakąś tam rurkę, [krzyczy]: Hände hoch! i mu rewolwer zabiera, [potem krzyczy]: Raus. No i ja też patrzyłem podekscytowany, zawsze mnie [cieszyło], mówię: „Ojej, jak fajno, że działają”. Widziałem, że to podziemna armia, że AK, ale nie przychodziło mi do głowy, że to jakieś powstanie. No i jak zobaczyłem tu nagle takie duże ilości tych żołnierzy… I straszna się rozpoczęła strzelanina. Budynek obok, który był na rogu Leszna i ulicy Rymarskiej, […] w tej chwili też jest odbudowany, to jest tu, gdzie jest obecnie Ratusz, tylko nie ta kolumnada, tylko ten budynek już jest cały zabudowany. I Niemcy, w czasie jak tutaj [było] te getto i tak dalej, to zrobili tam skład mebli pożydowskich, wywozili to. Pamiętam, że podjeżdżały takie wielkie ciężarówki niemieckie z przyczepami, takie z plandekami, olbrzymie, no i tam ładowali jacyś ludzie (nie wiem, prawdopodobnie brali jakichś robotników, nie [ładowali] sami Niemcy), ładowali te meble pożydowskie do [ciężarówek]. Wywozili to podobno, jak ludzie mówili, do Rzeszy, wszystko kradli. Tak że byłem świadkiem tego. I właśnie z ulicy Leszna przyjechały te samochody i nagle… Tutaj była też cała załoga niemiecka w tym budynku, gdzie był ten meblowy [skład], był [też] taki oficer niemiecki, którego nazywano rzeźnik. Ja go osobiście wielokrotnie widziałem, dlatego że u nas na dole… Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, mieliśmy okna przez cały budynek, natomiast na dole były sklepy. Ale [jeden] sklep utrwalił mi się tylko [bardziej], bo niektóre były nieczynne. Była taka paszteciarnia, tak się wtedy to nazywało, tam można było i ciastko kupić, i ewentualnie ci tam Niemcy bardzo często przychodzili na jakiś kieliszek wódki. Po prostu przychodził, tam mu [właściciel] lał, [dawał] jakiś kawałek, sznaps, coś tego i go, że tak powiem, [obsługiwał]. Ja jak nieraz po ciastko zszedłem, patrzę jest ten rzeźnik. Ale myśmy tak cichutko [się zachowywali, robili] swoje, żeby się nie przyczepił. I on był podobno komendantem właśnie tego całego obiektu, gdzie [zbierano] te meble, to wszystko. I w tym momencie właśnie oni tam otworzyli ogień, zaczęła się wielka walka. […] [Trzy] pokoje były od ulicy, a [dwa] były od podwórka i że tak powiem myśmy przeszli do tych pokoi, bo była taka strzelanina, że po prostu ja mówię do kuzynki, żeby odejść od okna. Schowaliśmy się do drugich pokoi, żeby nas tutaj czasami jakiś pocisk nie [trafił] czy coś tego. I mówię: „Co to jest, co to jest?”. I coraz bardziej się martwimy o mamę, o ciotkę. Ona płacze, że nie przychodzi mama, ja też zmartwiony, co się dzieje, że tutaj nie [wracają]. O godzinie ósmej była godzina policyjna, ale de facto teraz już się nie liczyło, czy była godzina policyjna. Wiem, że mama przyszła, cała poczochrana – po prostu gdzieś pod murami od bramy do bramy przebiegała i przyszli do domu. Aha, jeszcze najważniejszego nie mówię: nagle, jeszcze zanim moja mama przyszła, słyszę łomot do drzwi kuchennych (były dwa wejścia, frontowe i od kuchni). Od kuchni nagle słyszę łomot straszny, wali tutaj ktoś w drzwi. I trochę tak przestraszony, ale pobiegłem do kuchni, otworzyłem drzwi, patrzę, a to Niemcy. Było ich trzech, jednego mieli rannego. Dwóch go trzymało pod pachę, przynieśli, położyli w kuchni na podłodze, ten Niemiec był ranny. Pamiętam, że szybko chcieli [wody]: Wasser, Wasser!. Rozeszli się, biegali po mieszkaniu, czy kogoś nie ma, a myśmy tylko byli z tą kuzynką. Pamiętam, jak na mnie wrażenie zrobiło, że mieli za cholewami te granaty tutaj [przyczepione]. Byli wściekli strasznie i bałem się, że w ogóle nas tam też mogą zastrzelić po prostu. No ale okazało się, że wzięli wody, trochę obmyli [rannego], złapali pod pachę i ponieważ na ulicy w dalszym ciągu był wielki łomot i walka, zabrali tego Niemca szybko i się ewakuowali. Nic nam nie zrobili, wyszli. No i później przychodzi mama.
Tak, tak. Wróciły, wróciły razem. Wróciła kuzynka, siostra mojej mamy, a córka była [ze mną], i zaczynają opowiadać: „Słuchaj, co za piekło. Myśmy tutaj ledwo doszli. Już nigdzie [nie można przejść], bo na całym mieście strzelanina. [Przechodziłyśmy] z bramy do bramy. Nie pozwalali nam iść, ale my [musimy dotrzeć] do domu, bo wyście zostali, więc – mówi – po prostu z narażeniem życia, pod ostrzałem, ale biegiem, z bramy do bramy”. I wreszcie dotarły. Tak że zadowolone były, szczęśliwe, że tutaj są. Nie było wtedy tych młodych, więc wtedy nie wiedziałem, dlaczego [wybuchły walki], ale prawdopodobnie [to była] godzina „W”. Ja później sobie dopiero to uświadomiłem, że oni byli w akcji prawdopodobnie. No i zaczęło się. Później przyszedł ten najstarszy [rangą], on był prawdopodobnie albo podporucznikiem, albo porucznikiem, bo mi się obiło o uszy, ale on mi nigdy tego nie powiedział. Ale do czego zmierzam. Był taki bardzo energiczny, bardzo mnie lubił. Ja byłem jeszcze młodym chłopakiem, a on był starszy, ale różne zabawy żeśmy wyczyniali, bawili się, że tego, on mnie lubił. A później mówi: „Słuchaj, ja jestem w Armii Krajowej i zapraszam cię, wychodzimy – bo patrzę, barykadę mają budować – chodź, będziesz barykadę budował”. Ja mówię…
Piotr. Piotr Pałuszny, tak. Miałem z nimi wiele lat kontakty… Oni zresztą w obozie się znaleźli, to opowiem jeszcze później.
Tak, więc tak jak moi koledzy, którzy przyszli, z mojej klasy i starsi, wszyscy: „Chodź, Juras – bo tak mnie nazywali albo skrótowo Adam – chodź, chodź tutaj do tego… Ale moja mama: „Nie, nie pozwalam, nie, nie, nie, żadną miarą”. A ja chciałem, ja się rwałem, ale moja mama mówi: „Nie, ja już straciłam – mówi – męża i syna”. Bo i święta – pamiętam, jak matka strasznie to przeżywała, jaka to była rozpacz, płacz i tak dalej, że gdzie ten brat się podział, gdzie tego, a miał trzynaście lat […]. Sytuacja już była taka, że mama po prostu się bała o mnie tak, że nie chciała mnie wypuścić, mówi: „Co tu się dzieje? Tutaj walczą, strzelanina jest, zabiją. Nie, nie”. No i nie puściła mnie. Ale jak ten Piotr, w którym moja mama była bardzo tego, mówi: „Pani Irenko – bo tak najpierw mówi – pani się nie martwi. Biorę go tutaj, będę pilnował, idziemy. Barykady tu budujemy i będzie pomagał”. No i że tak powiem wyciągnął mnie. No i rzeczywiście, ten bruk, to wszystko, te płyty chodnikowe to niektórzy silniejsi, starsi podnosili, a ja, tak we dwóch, z drugimi te płyty układaliśmy jedne na drugich, żeby zrobić tą barykadę. Ta barykada była tak, że zamknęła ulicę Rymarską, a dalej był ten plac Saski [Bankowy]. Ogród Saski był dalej, tam później stały czołgi niemieckie.
Tak, ta barykada oddzielała plac Bankowy od ulicy Rymarskiej, bo to była najkrótsza [część], prawda, było już przewężenie ulicy, w związku z tym na tym krótszym odcinku zbudowali barykadę. Ta barykada była bardzo wysoka. Tam później ludzie jeszcze i meble rzucali, co kto miał, tam przynosili, no wszystko na barykadę. No i ta barykada, ja tam się też jako chłopak udzielałem, robiłem. Mówię, nie brałem udziału w Powstaniu, więc nie będę się chwalił, natomiast właśnie takie te prace [pomocnicze] to robiłem. Później się okazało, że on mówi: „Słuchaj, wieczorem – to już była noc, chyba była pierwsza w nocy, on mówi – idziemy na drugą stronę, czyli na plac Bankowy”. Tam były piękne takie kamienice, [idąc od barykady] po [lewej] stronie, już nieistniejące, bo tam wszystko nowe budowali, a to zniszczone.
Tam byli Niemcy. Po tamtej stronie byli Niemcy, a u nas już była oaza wolności. Zrobili barykadę, placówka Armii Krajowej była gdzieś w pobliżu, ale dokładnie nie wiem, [gdzie]. Wiem, że niedaleko, bo on mówił, że chodzi tutaj do tego [punktu]. No i wywiesiliśmy flagi, był rozkaz, żeby wywiesić flagi. Na barykadzie flaga. No i ja dopiero usłyszałem od niego, mówi: „Słuchaj, to jest Powstanie”. – „Aha, Powstanie”. Dopiero teraz zacząłem kojarzyć, jak to wszystko wygląda. No i mówi: „Idziemy na stronę niemiecką”, żeby po prostu ludzi zapraszać, mężczyzn, żeby do Armii Krajowej wstępowali, no w ogóle do pomocy, do walki, żeby tego. No i ja się paliłem, on mówi: „Tylko już nic nie mów matce, chodź ze mną, ja tu będę ciebie pilnował”. No i żeśmy poszli, piękne tam były budynki, tam się kiedyś bawiliśmy, no ale to wszystko właśnie zamieszkałe, bo dzisiaj to już nie ma, spalone to jest, to wszystko jest zupełnie inne postawione w tym miejscu. I pamiętam, pukaliśmy w nocy do drzwi, otwierali ludzie i różna reakcja była. Jedni mówili, że tak, że się zgłoszą, inni mówią: „Nie, to jest zawracanie głowy, chcecie tutaj narazić nas, że Niemcy nas tu wszystkich zniszczą. Tu nie będzie – mówi – życia”. Tak że szczerze mówię to, co słyszałem, jak żeśmy tutaj chodzili. Nie wszyscy do tego podchodzili entuzjastycznie, ale wiele osób, prawda, umawiali się, że gdzie kwatera jest, gdzie tego, że tam pójdą, prawda i zaciągną się, chociaż jeszcze nie należeli do Armii Krajowej.
No tak, ale wtedy to był bardzo prosty [podział]: Niemiec, Polak. Dzisiaj jest większy podział w społeczeństwie niż wtedy, bo prawdę mówiąc, jak to był Polak, no to w porządku, to już jest wiadomo, że Polak, ale jak folksdojcz, no to już się też, prawda, każdy pilnował, że to będzie Niemiec. Folksdojczy się obawiali, natomiast jak Polak, to nie. No to żeśmy chodzili chyba ze dwie godziny, o ile pamiętam, no i mamy wracać z powrotem przez tę barykadę. Był zostawiony otwór, takie wejście, to było prowizorycznie [zasłonięte] i tam stali ci chłopcy, którzy byli z AK i tak dalej, no i oni puszczali nas przez tę barykadę z powrotem. No i jesteśmy w bramie, nagle patrzymy, że w Ogrodzie Saskim rakieta idzie w powietrze […]. Bo tam Niemcy byli. Słyszymy, jak ta rakieta poszła w powietrze, nagle łomot, chrzęst gąsienic i zapalanie tych silników. Tam sporo tych czołgów było. Nie wiem, ile, ale cały ten ogród był zastawiony tymi czołgami. Myśmy jeszcze nie zdążyli przejść na stronę naszą, a te czołgi wszystkie na plac Bankowy podjechały, z chrzęstem takim – wtedy jeszcze kostka była, nie było asfaltu jak w tej chwili – huk był straszliwy. One podeszły tutaj na plac, my stoimy w bramie i zaczyna się [ostrzał], z tych dział, luf czołgowych oddawali ogień w barykadę. Jak żeśmy na to patrzyli, to po prostu się wydawało, że to jest coś strasznego, bo [strzelał] jeden czołg po drugim, buch, buch, buch, to wszystko w powietrze idzie, te błyski, huk… Ale mówiąc szczerze ja wtedy jako młody nie czułem wtedy strachu, tylko tak się [czułem], jakbym był w teatrze. Patrzyłem, mówię: „Ojej, jak to fajno, że to tego, że to… Zaraz zobaczymy, co nasi zrobią”.
Myślę, że jakieś 200 metrów. Myśmy byli w bramie, stanęliśmy tak za załomkiem i żeśmy wyglądali, jak te czołgi podchodzą pod [barykadę]. Tylko one z bliska [strzelały], one podchodziły pod barykadę na odległość dwudziestu, trzydziestu metrów i oddawały ogień – bez przerwy z tych czołgów [walili]. No i patrzę, że te pociski tak strasznie [walą], że „grają” jakby ktoś na strunach. Nigdy nie przypuszczałem, że to jest taki dźwięk, że bam, bam, bam. Ale stojąc za tym murem, jakoś instynktownie zacząłem, że tak powiem, chować głowę – jak koło ucha słyszałem takie bam, to tak jakoś głowę człowiek intuicyjnie odwracał. I pamiętam, jak on do mnie mówił: „Nie bój się. Ten, co cię będzie miał trafić, to i tak go nie usłyszysz – mówi – tak że się nie przejmuj, nie zwracaj uwagi”. No i żeśmy patrzyli później, jak te czołgi oddały te salwy, lufy odwróciły i zaczęły, że tak powiem, nacierać na tą barykadę, spychać tą barykadę. No a wtedy, zdawałoby się, że [to koniec], a ci chłopcy zza tej barykady z butelkami z benzyną zaczęli [walczyć]. No i patrzę, jeden czołg zaczyna się palić – ła, jaka radość – drugi czołg, trzeci czołg. Tak że pamiętam, że trzy czołgi paliły się i z tych wieżyczek [czołgów] ci żołnierze (to też byli ci czarni, esesmani), że strzelali nasi żołnierze tam do nich walili. W każdym razie oni próbowali, że tak powiem, siłowo zepchnąć te barykady, ale ponieważ to się nie udawało, [ponieważ] te czołgi zaczęły się palić, zaczęły się same taranować, że jedne z drugimi się zrobił jakiś galimatias, [dlatego] zaczęły się wycofać. Te, które się jeszcze nie paliły, wycofały się z powrotem do Ogrodu Saskiego, a te trzy palące się, pamiętam, były… No więc my w tym czasie żeśmy przeszli przez tą barykadę z powrotem do domu. Pamiętam, jak moja mama mówi: „Boże kochany, ja już więcej nie [pozwolę], przecież ja tutaj umieram tu ze [strachu], rozumiesz”. Ja mówię: „Nic nie było, żeśmy tutaj tylko widzieli atak czołgów na [barykadę]”, opowiadaliśmy to wszystko w domu. Jakoś to się, że tak powiem, ułożyło.
No i okazuje się, że po jakimś czasie moja mama… Znaczy moja mama, ponieważ miała trochę żywności, miała groch, fasolę, jeszcze coś (to jeszcze, jak się okazuje, jak prowadziła kiedyś sklep spożywczy, że trochę tam gdzieś uratowała), na podwórku otworzyła taką kuchnię. Z cegieł tam zrobili jakieś ognisko, kociołek i zaczęła, że tak powiem, obiady robić, znaczy zupy tylko, obiady to wielkie słowo. I pamiętam, jak ci chłopcy młodzi przychodzili, całowali mamę po rękach. „Ojej, dziękujemy pani. Boże, jaka radość, że pani nam tutaj coś ciepłego [robi], że można zjeść” i tak dalej. No i to tak trwało. I w pewnym momencie przyszło zarządzenie z Armii Krajowej (no bo ja to tak odebrałem, bo przynosił te wiadomości właśnie ten Piotr Pałuszny, najstarszy, który był tym), żeby znosić wszystkie meble do bramy, żeby zabarykadować bramę. A u nas, […] ponieważ myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, na parterze były sklepy, a wyższe kondygnacje, ludzie się bali, bo samoloty latały, rzucały bomby zapalające i tak dalej, w związku z tym mama zaprosiła dużo lokatorów z budynku, że wszyscy pokotem leżeli u nas na podłodze, bo było jakoś bezpieczniej, zwłaszcza od strony kuchni, od strony podwórka.
I teraz wracam do tego. Przychodzą mi te tematy, że ja pamiętam to, jakbym to naprawdę czytał.
Więc tylko podczas Powstania, to znaczy wtedy kiedy już żeśmy byli, że tak powiem, wolni, bo jak byli Niemcy, to absolutnie nie. Słuchaliśmy z reguły [radia] Londyn. Pamiętam, że bom, bom, bom, bom, „tu mówi Londyn”, no to żeśmy nadsłuchiwali, bardzo było to dla nas ciekawe. Poza tym tyle się radia w ogóle nie słuchało co dzisiaj, prawda, to zupełnie inne okoliczności. Poza tym te radio było fascynujące. Olbrzymia superheterodyna, chyba ze trzy głośniki, to było piękne radio polskiej produkcji. Zmierzam do tego, że później, po wojnie, pojechałem do Sosnowca, już do tych państwa i oni kupili gdzieś, udało im się takie same radio otworzyć. Mówię do niego, później żeśmy byli już na ty, mówię: „Sprzedaj mi te radio”, a on mówi: „Nie, kochany, nie mogę, to jest taka pamiątka. Zobacz…”. Tamte się spaliło naturalnie, ale gdzieś takie samo radio kupił.
Prawdę mówiąc, tylko parę najbliższych osób. Szczerze mówiąc, trochę był taki lęk. To nie było tak jak dzisiaj, w ogóle przeniesienie tego radia to było tak jakby [przenosiło się] granaty, że po prostu się wydawało… Wiadomo, że gdyby Niemcy [odkryli], to zastrzeliliby od razu, bez żadnego… Ale ciekawość [zwyciężała]. Poza tym dostarczali nam te biuletyny Armii Krajowej. Pamiętam, że przybiegali tacy młodzi kurierzy, nazwę ich „listonosze”, i takie [tam były] ostatnie wiadomości zawsze, gdzie, co i tak dalej, co tam co się dzieje i co na frontach. Zawsze myśmy czytali tutaj to do momentu, jak mówię, kiedy było polecenie, żeby zabarykadować bramę meblami, żeby tam Niemcy mieli utrudnione. Któregoś dnia wchodzimy do piwnicy, okazuje się, że jacyś nowi ludzie są, dwóch nowych panów, których żeśmy do tej pory nie znali. Okazuje się, że w tym moim domu któryś z państwa, ale nigdy nikt wiedział i nie pytał kto, przechowywano dwóch Żydów. Był ojciec z synem. Ten ojciec miał gdzieś około pięćdziesiątki, a syn gdzieś około siedemnastu lat. Pamiętam, że miał wadę wzroku. Robił takie z wosku figurki i tak zawsze przy oku blisko to [trzymał]. I przesiedzieli z nami w Powstaniu w piwnicy. Nikt ich nic nie pytał. Oni do tej pory nie wychodzili ze swojego ukrycia, natomiast tu musieli zejść, tak że znaleźli się w Powstaniu z nami w piwnicy. Każdy spojrzał, zresztą mieli rysy, że było widać, że to są Żydzi, ale nikt ani słowa, wszyscy się zachowywali wobec nich bardzo poprawnie. Tak samo dzielili się jedzeniem, wszystkim. Prawdę mówiąc, z tej strony – ten mały wycinek [życia w Powstaniu] – to mogę powiedzieć, że naprawdę byli bez zarzutu. Ponadto u nas w bramie bardzo często (wracam [do okresu] jeszcze przed Powstaniem) leżał jakiś zastrzelony [Żyd], który gdzieś przez mur przechodził i jak go patrol zobaczył czy coś, to zastrzelili. Pamiętam, ciągali go zawsze do bramy. Wracam ze szkoły, patrzę, leży przykryte gazetami jakieś ciało i tego. Zawsze te wrażenie… To były straszne chwile, a człowiek młody, dzieciak, to przecież to wszystko wpływało na moją psychikę.
Widziałem. Tak, szczególnie, to mogę powiedzieć, już nie w okresie, kiedy likwidowali te getto, tylko wcześniej te życie w getcie, prawda, kiedy były takie pozory, że było normalne. Ja bardzo się zdziwiłem, bo to później jakoś skonfrontowałem to z późniejszymi informacjami, które czytałem, że nawet był teatr, który grał, w getcie żydowskim. Więc ja mówię, w tak potwornych warunkach –jak to można było… Mało tego, był też jakiś kabaret, że tańczyły babki, coś. Nas tam dochodziły [historie], w szkole to była taka trochę tuba, że chłopaki ciekawi opowiadali. „Wiesz…”, bo tam ktoś coś słyszał, coś widział, no to myśmy zawsze jeden do drugiego [przekazywali], jakieś te informacje były. Jeśli nawet nie wszystkie zupełnie prawdziwe, ale część w tym była jakiejś prawdy. Bardzo, bardzo dużo na ulicy handlowało, prawda, mieli coś tam, jakieś rzeczy, albo swoje sprzedawali, albo [handlowali] żywnością, jakimś czymś. Co konkretnie, to trudno byłoby powiedzieć z tej odległości, ale w każdym razie że handlowali, to było widać. Byli niektórzy tak wycieńczeni, że patrzę, przewrócił się, leżał na [chodniku], już po prostu tak wychudzony i tak osłabiony. Później jeździli z takim dwukółkiem, takim wózkiem i po prostu kładli zwłoki i zabierali. Nikt nie temu nie dziwił, nikt się nie rozczulał za bardzo, bo to było wtedy w getcie na porządku dziennym. I to, mówiąc szczerze, bardzo często widziałem właśnie z balkonu, bo przecież jakiś czas to getto było, a ja normalnie chodziłem do szkoły, wracałem ze szkoły i zawsze tutaj no jakieś te… Nawet innym kolegom opowiadałem, bo oni akurat nie mieli takiego widoku ani nie byli tak blisko bramy getta, a ja [mogłem widzieć] przez to, że balkon był tak usytuowany, że akurat ulicę Leszno można było bardzo daleko widzieć, co się dzieje.
Wyprowadzili nas z domu 17 sierpnia. Siedemnastego zajęli po prostu tę dzielnicę, wyprowadzili nas. To odbyło się w takich strasznych okolicznościach. Pamiętam, że ci młodzi żołnierze, którzy obładowani amunicją, tymi taśmami, przez naszą piwnicę przechodzili, mówili: „Nie martwcie się państwo, to taki taktyczny odwrót”, a ludzie płakali: „Panowie, nie opuszczajcie nas, bo przecież teraz jak tu przyjdą, to nas tu zamordują, Niemcy tego nie podarują”. – „Nie martwcie się, my tylko taktyczny odwrót, wrócimy”. No, naturalnie nie wrócili. Polecenie było takie, żeby dziury zrobić w piwnicy, z jednej do drugiej, żeby można było przechodzić, i u nas też to wykonano. Ale to był budynek masywnie zrobiony, te mury były takie [solidne], że ta dziura była minimalna, aby tylko człowiek mógł się jakoś przecisnąć. Nie wiem, nie pamiętam, ale to było tak długie… Poza tym drugi budynek, do którego się przechodziło, miał też te mury takie [grube], tak że razem to co najmniej z pięć metrów, że trzeba było się przecisnąć przez to. I teraz tak, okazuje się, to co wspomniałem, wykuwali te dziury, tam tylko iskry szły, nie mogli tego wykuć – ta cegła była tak dobrej jakości, że trudno było po prostu to zrobić. Mała ta dziura była i jak okazało się, to nie wiedzieliśmy jeszcze, że to Niemcy, ale to prawdopodobnie już byli „ukraińcy”. Tylko wtedy nie wiedziałem, co to za oddziały, tylko pamiętam, mieli te czapki jak kozackie, no i rękawy zawinięte, do tego tu zegarki. Wszystko to sam widziałem na własne oczy. Oni prawdopodobnie wcześniej podpalili miotaczem płomieni te meble, które były w naszym domu, ale wcześniej jeszcze, muszę powiedzieć, […] zaczął się palić ten dom z meblami, ten, który był po przeciwnej stronie, przylegał tutaj do tej [kamienicy], tam gdzie jest dzisiaj Ratusz, powiedzmy. Tam się to wszystko paliło i ponieważ ulica była wąska, była taka temperatura, że po prostu szyby to tak jakby z wosku były, zaczynały się [rozpuszczać], wypadały, czerniały te futryny. A wody już nie było, bo ledwo kropla leciała z kranu – już nie było, bo już jakoś nie dochodziła. W każdym razie to były okropne chwile, temperatura była taka, że po prostu nie da się opisać, a ludzie to gasili, żeby się ten nasz dom nie zapalił. [Próbowali chronić] i na dachu, i tu, żeby tam tego… No ale niestety, jedna noc przetrwała, na drugi dzień zaczął się ten dom palić. Podpalili jeszcze tam, gdzie ja mieszkałem, bramę i tak straszny dym był i zaduch tej spalenizny, tego wszystkiego, że po prostu… wszyscy podjęli decyzję, że przechodzimy, uciekamy z tego domu, że trzeba gdzieś przejść, bo tu już pali się wszystko, nie jesteśmy w stanie. Były to straszne rzeczy, dlatego że w zupełnych ciemnościach, w piwnicy, bez światła i nawet nikt nie miał świeczki, bo to wszystko już zużyli, jakąś tam zapaliczką na chwilę zapalił, ale zaraz mu zgasła i ci ludzie się tam, że tak powiem, w tej piwnicy po omacku, jeden na drugiego wpadał. Było strasznie. Pamiętam, że moja mama założyła na mnie takie paletko z jakimś kołnierzem, jakieś karakuły, i do tego na mnie założyła plecak. Chodziło o to, mimo że to lato było i gorąco, ale że wychodzimy, jak stoimy, idziemy zupełnie w ciemno. Nie będzie żadnej odzieży, idziemy w nieznane, w straszną przyszłość. W związku z tym dali mi jeszcze na plecy taki tobołek, bo to taki plecak, nie plecak. W każdym razie jak mnie wepchnęli w tą dziurę, to ja w żadną stronę nie mogłem [przejść], ani w tą, ani w tą. Pamiętam, mnie przepychali, krzyczeli, żeby szybciej, a ja po prostu czułem, że się duszę, i nie mogłem w ogóle ruchu zrobić, byłem zaklopsowany w tej dziurze. To było straszne. I pamiętam, że zaczęli mnie pchać kijami od szczotki, upychać mnie jakoś, popychać, żeby mnie jakoś prędzej przepchnąć. To było bolesne. W rezultacie jak już na tamtą stronę wleciałem, to okazało się, że ta druga piwnica była o całe piętro niżej. Tam już leżeli ludzie, którzy też przeszli, jeszcze nie zdążyli się pozbierać, tak że jak spadłem, to nie już na same [dno], tylko też na innych ludzi. [To był] cały tłum, ale to wszystko w kompletnych ciemnościach, ale takich, że trudno sobie wyobrazić. I ten straszny dym, ten zaduch, gdzie po prostu dusimy się. Kobiety krzyczą: „Powietrza, powietrza, szybko, bo przecież się tu podusimy”. Wszystko zamknięte, a tu pali się coraz bardziej, więc pośpiech. To były tak dramatyczne chwile, że trudno sobie wyobrazić. Pamiętam, że zgubiłem się ze swoją matką, w tym całym tłumie, po ciemku, krzyczałem: „Mamo!”, moja mama też podobno krzyczała: „Jurek!”, ale ja nie słyszałem w tym hałasie. W każdym razie przeszliśmy na drugą stronę i okazało się po jakimś dłuższym czasie, bo to trwało długo, ta ewakuacja, żeśmy przeszli do sąsiedniego budynku i żeśmy przeszli na ulicę Tłomackie, Tłomackie bodajże piętnaście. Tam było olbrzymie podwórko i myśmy na te podwórko wyszli, więc wszyscy szczęśliwi, że powietrza złapali i tak dalej. Po drodze, jak żeśmy przechodzili, była taka oficerska, niemiecka kawiarnia, nazywała się chyba Cafe Janusz [Tłomackie 13]. Przechodziliśmy przez tę kawiarnię i podziwiałem, jak żeśmy przechodzili przez piwnicę, te setki naczyń, szklanek, kubków. Mówię: „Boże, nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem” – takie zgromadzenie talerzy, wszystkiego, sztućców. Tak że […] przy okazji właśnie zwiedziliśmy te piwnice. Przed wojną tam była też jakaś kawiarnia, ale Niemcy to prawdopodobnie zaadoptowali dla siebie, na swoje. Tam nawet jakiś zamach organizacja robiła na oficerów w tym Cafe Januszu. W związku z tym jak żeśmy się wydostali na te podwórko… Ale cóż, dookoła wszystko płonie. Tak potworny huk… Nie wiedziałem, że te palące się, że tak powiem, domy, te pękające rury czy jakieś boliery, czy coś, to straszny huk, co chwila rozdzierały [materiał], pękało coś, coś się sypało, płomienie, iskry. To wszystko leciało na nas, mimo żeśmy stali na tym podwórku, prawda, na środku, żeby nas nie [zraniło]. A ten Piotr Pałuszny, o którym mówię, on miał dziecko, oni mieli dziecko, moja mama jeszcze przed Powstaniem do chrztu je trzymała. On nie chciał pójść do niewoli, tylko po prostu jak już tu kapitulowała dzielnica… On najpierw był na Starówce, gdzieś przez piwnice jakieś przyszedł, tak strasznie zbłocony, wyglądał w ogóle niepodobny, nikt go nie poznał. A on przyszedł tutaj i mówi, urwał się, uciekł, żeby nie pójść do obozu gdzieś w razie czego, tylko tu, bo ma dziecko, żonę zostawił, młody żonkoś. No i on tutaj, że tak powiem, jako taki trochę oficer, wodził rej. No i mówi: „Słuchajcie, tu nie ma co tego, musimy się poddać, wychodzimy [stąd]”. Tylko jak to zrobić? Słyszę niemieckie krzyki na ulicy, a tu się pali – piekło na ziemi, ten dym, to wszystko, temperatura… No i doszedł do wniosku, że [założył] na szczotki jakiś kawałek prześcieradła, jakiegoś białego płótna, mówi: „Wyjdę tam do tego…”. Przed bramę [wyszedł], stanął gdzieś i zaczął machać tą białą flagą. Patrzy, pa, pa, pa, pa, pa, strzały, buch – tylko kijka ma kawałek. „Nie, choroba – mówi – strach wyjść, bo zastrzelą”. Za jakiś czas drugi raz ponowili próbę, znowu to samo. Wreszcie nie ma odważnych, żeby [iść], bo mówią… Ten woła: „Słuchajcie, mężczyźni niech się [cofną, zasłonią]. Słuchajcie, tłumem wyjdziemy od razu, no bo inaczej [nie da rady]”, że nie pojedynczo, bo nas tu wystrzelają, tylko po prostu [razem]. Nie było bardzo chętnych na tę operację. No i pamiętam, że wziął jeszcze raz kij, to swoją drogą, ale słyszymy jakieś głosy niemieckie, że oni tu zaraz przyjdą i tu wszystkich zabiją, bo tu są Bandit. A on znał język niemiecki, co później się bardzo przydało, bo uratował mojej matce życie. No i okazuje się, że usłyszał, mówi: „Słuchaj, grożą, że jak nie wyjdziemy zaraz, to przyjdą tutaj, rzucą granaty. [Żądają], żebyśmy natychmiast wychodzili. No, wszyscy nie ufali, że znowu może być tak, że otworzą ogień, ale w rezultacie jakoś wszyscy zaczęli wychodzić, jeden po drugim. [Niemcy] już nie strzelali, ale wzięli nas na ulicę i zaczęli prowadzić takim tłumem na ten plac, na dziedziniec tego pałacu, tu gdzie jest Ratusz teraz. Tam było troszeczkę inaczej, bo tam oprócz żelaznych sztachet zrobili Niemcy mur z cegieł dla bezpieczeństwa i taka wartownia betonowa też jeszcze była, tam zawsze stał wartownik niemiecki (teraz go już nie było). W każdym bądź razie okazuje się, że nas tam wyprowadzają, a to wszystko „ukraińcy”, pijani niesamowicie. Butelki z winem w kieszeniach, złoto wypada im z kieszeni, jakieś łańcuszki, pierścionki, to wszystko wala się, nawet widać, że na ziemi jest po prostu, bo oni gubią to, nie mają gdzie tego trzymać, wszystkich rabują. Zresztą to było widać, jak zegarki zabierają, że wszyscy mieli zegarki, pozawijane te rękawy, bo to gorąco było, i te zegarki mieli na rękach. Okrutni byli. No i naturalnie myśmy się na tym podwórku zetknęli jeszcze z innymi lokatorami, z innych budynków, tak że powstała nas większa grupa, nie tylko lokatorzy z mojego budynku, ale również z sąsiednich budynków, z placu Bankowego i tak dalej. W rezultacie wyprowadzili nas na ten plac i pod mur, rozstrzelać. I rzeczywiście, pierwsza grupa, ustawili ich, [żołnierz] leżał na takim piernacie, że tak powiem, [ustawiony był] karabin maszynowy i pa, pa, pach – na naszych oczach. I sąsiadów widziałem, i między innymi tego Żyda, który był w naszym budynku. Pierwszy [został zauważony, żołnierz] podszedł, mówi do niego: Jude. [Żydzi] byli tak, że tak powiem, psychicznie wykończeni, że nawet nie oponowali, nic, tylko stali jak… On wyjął rewolwer i bach, bach, w głowę – na naszych oczach zastrzelił. Pies, który się przybłąkał do naszego budynku, to był taki owczarek jakiś i cały czas był z nami, moja mama go podkarmiała, ale ten pies, jak tylko usłyszał strzały czy głosy niemieckie, to zaraz siusiał na podłogę, załatwiał się, po prostu był rozstrojony. I pyta się ten „ukrainiec”, czyj to pies. Każdy mówi: „Nie wiemy, bo się przybłąkał”. Też wyjął rewolwer, a pies jak zobaczył, że ten rewolwer wyciąga, od razu zaczął uciekać, ale on za nim strzelił, go postrzelił go w łapę jakoś, bo potem on ciągał te łapy i leżał tam na tym… To było wszystko straszne. No i tych ludzi, patrzę, tych sąsiadów… Mój sąsiad był gospodarzem domu i nazywał się Adam Mickiewicz, a to mi się tak utrwaliło z uwagi na naszego wieszcza, […] i też go tutaj zaczęli [męczyć], dlaczego on ma trzy pary spodni na sobie. A on założył, dlatego że jak uciekał, żeby po prostu mieć ze sobą, no bo nic nie było przecież. No i powiedzieli, że to złodziej niby, i też go zastrzelili od razu z pistoletu. W rezultacie wszystkich tutaj pod mur i rozstrzelanie. No i my stoimy w swojej kolejce, ja z matką i ten pan Pałuszny… A ci dwaj jego bracia nadal walczyli w Powstaniu, tak że już z nimi nie miałem kontaktu, [byli] tylko jego żona, dziecko i on, moja ciotka, moja matka. I my wszyscy stoimy tutaj pod tym murem do [rozstrzelania], ale jakoś na razie jeszcze do nas nie dochodzi. Pamiętam, jakaś kobieta zaczęła głośno się modlić, inna zaczęła się śmiać, dostała histerycznego śmiechu, tak że patrzyło się na to wszystko [jak na] nieprawdopodobne widowisko. Patrzyliśmy, jak ci ludzie co chwila leżą, następnych biorą, nie tylko z naszego domu, ale wszystkich, których tam po prostu [spędzono] z pobliskich kamienic, wszystkich do rozstrzelania. I proszę sobie wyobrazić, że zdarzyło się tak, że kiedy już naszą grupę… My jesteśmy ostatni i stoimy, po prostu strach, lęk. Ja to byłem jeszcze młody i nie tak świadomy, więc bałem się, ale jakoś inaczej. Mówię: „Co to będzie, jak moja mama się dowie, że ja nie żyję” – takie jakieś myśli mi chodziły. Bo człowiek wtedy zdawał sobie sprawę, [co się dzieje, ale myślał], „że mnie zabiją, ale jeszcze będę żył”, że to nie jest tak raz na zawsze. No i tak staliśmy, nagle podjeżdża tego amfibia, oficerowie niemieccy. Ciekawe to było, że tak powiem, uratowali nam życie, na ostatnią chwilę. Jakiś wyższą rangą oficer podszedł, taką szpicrutę miał w ręku, taki typowy oficer z wyższą rangą, i zaczął besztać strasznie tych „ukraińców” po niemiecku i tego oficera i tak dalej. Z tym że jeszcze nie powiedziałem, że zanim tutaj wszystkich rozstrzelali, to najpierw wszystkich te walizki… Bo każdy miał jakieś pakunki, jakieś coś, co zabrał z sobą, wszystko musiał [oddać], naturalnie biżuteria w pierwszym rzędzie. Wyrywali kolczyki, z palca zrywali, tak że ogołocili wszystkich z kosztowności, a przeważnie każdy brał to, żeby się jakoś w razie czego uratować, to wszystko ogołocili. […] Ten oficer niemiecki wysiadł, zaczął besztać tych „ukraińców”, ale prawdopodobnie nie dlatego, że oni rozstrzeliwali, tylko myślę, że jakieś sprawy porządkowe, że nie byli subordynowani, coś. Krzyczał na nich, wrzeszczał, nie wiem co, ale po niemiecku go [beształ], ten mu tam salutował. No i zarządził ten oficer niemiecki, żeby ustawić w kolumnę wszystkich, co uratowali ich jeszcze, i mężczyzn oddzielnie, kobiety oddzielnie i rozbierać barykady. No i tą barykadę, którą budowałem, to później znowu pod nadzorem Niemców (żołnierze [niemieccy] przyjechali w ciężarówkach i tam pilnowali nas, już nie „ukraińcy”) [musiałem] od nowa rozbierać tę barykadę. I te płyty, to wszystko znowu nosiłem, [a potem] wszystkich ustawili w kolumny i odmarsz do kościoła Świętego Wojciecha na Wolę. Tam taki obóz przechodni zrobili i słyszeliśmy, że idziemy do tego kościoła, na Wolę, do tego obozu. Niemniej najpierw jeszcze całe te kolumny ustawili, jak żeśmy maszerowali, na ulicę Orlej. To bardzo pamiętam, bo teraz mam z Orlą dużo do czynienia z różnych zawodowych [powodów]. Zawsze pamiętam, że tu stałem jeszcze z matką i całą jej rodziną, znajomymi i sąsiadami, i Niemcy robili tam selekcję. I po prostu była ta sama historia, że chodził i patrzył, szukali Żydów. W pewnym momencie podchodzi do mojej matki, mówi: Jude! A moja matka, mówiąc szczerze, taką trochę egzotyczną urodę miała, że mogłaby się [wydać Żydówką]. Ale ten właśnie przytomny, ten Piotr, odezwał się. [Niemiec] tylko spojrzał na niego niechętnie, ale odezwał się, mówi, że to jest jego kuma, przecież jego dziecko podawała do chrztu, absolutnie, a poza tym to jest Ausländer, ma czeskie obywatelstwo. Mówi: „Pani szybko ten paszport swój [pokaże]”. On się pytał: „A skąd ty tak dobrze znasz niemiecki?”, a on mówi: „A, tak się uczyłem”. No i zobaczył ten paszport i rzeczywiście, Raus! – z powrotem do szeregu. Gdyby nie to, to taki wyrok, jak już powiedział Jude, to było nieodwołalne, zastrzeliłby. Tak że, powiedzmy, nam się w tym czasie udało, że uratował nas ten [Pałuszny]. No i później marsz pieszo do kościoła na Wolę.
Teraz tak, tam znowu selekcja, mężczyzn do dolnego kościoła, tam gdzie te katakumby, a kobiety, dzieci, powiedzmy, bo też były, do górnego kościoła, z kobietami razem po prostu nas tam zamknęli. Pamiętam, działy się straszne rzeczy. Tam żeśmy chyba byli dwa dni i dwie noce. Tam jakaś kobieta w ciąży była, pamiętam, że rodziła, strasznie krzyczała. Tam nie było gdzie swoich czynności załatwiać. To wszystko tam gdzieś pod filarkiem, bo przecież nie było [innego wyjścia], a jak pukali, że chcą wyjść, że coś tego, to tylko odpowiedź była, że pa, pa, pa, pa, pap, strzały, że kogoś tam ranili znowu, roztego… Tak że w praktyce musieliśmy czekać, aż nas wypuszczą. No i ta właśnie pani Irenka (myśmy z nią później na ty byli, ale wtedy byłem jeszcze mały, do niej mówiłem pani, ona do mnie na ty) miała właśnie te dziecko. To był chłopczyk, który był roczny, Krzysztof miał na imię, bardzo ładny chłopczyk. Nawet zdjęcie jego ocalało, dlatego że moja mama była matką chrzestną. Parę zdjęć dzięki matce mamy, jakiś ślad w ogóle po tym, co było, bo byśmy nic nie mieli. Jak żeśmy stali, tak wszystko, że tak powiem, żeśmy stracili. Aczkolwiek ludzie przed samym Powstaniem zamurowywali wiele rzeczy. Byli ludzie bardzo zamożni, mieli obrazy, wycinali z ram, rolowali, chowali, że [jak to się skończy], to przyjdą, że to się kiedyś uratuje, jakieś srebrne sztućce, jakieś inne korpusowe wyroby. Tak że było wiele rzeczy takich, że się wydawało, że to się może jeszcze jakoś uratuje, że później się wróci czy coś. Okazuje się, że nic już nigdy z tego nie było, ale to już tak nawiasem mówiąc. Jesteśmy w kościele na Woli i ona karmi te dziecko piersią. Nic też nie jadała, pokarmu nie ma, nie tamto i zaraziła te dziecko jakąś [chyba] dezynterią, jakaś zakaźna choroba, i ten dzieciak tam zmarł. Z tym że wracam [do wcześniejszego momentu], bo jeszcze najpierw była selekcja – bo dopiero ten dzieciak zmarł po tym, jak ona nie oddała go mojej matce, bo może by tak było… No i po dwóch dniach wystawili nas wszystkich [z kościoła] i do obozu do Pruszkowa. No i tak, stoimy tutaj i sytuacja jest taka, moja ciotka z tą córką, ci młodzi, ten Piotr Pałuszny, on naturalnie tak spokojnie, cicho, że broń Boże, że należał do Armii Krajowej, tylko jako cywil, on nic nie wie, no i jego żona. I okazuje się, że Niemcy robią selekcję i jest kilku cudzoziemców. Jest Szwajcarka między innymi, bo mama później się z nią zaprzyjaźniła i dlatego wiem, że to była Szwajcarka, mama ją spotykała w ambasadzie czeskiej później. I w rezultacie okazuje się, że jak mama pokazała, że jest Ausländer również, bo ta Szwajcarka [pokazała] paszport, odstawili nas na bok, że nie idziemy do obozu. Moja mama zachęcona tym, że już tak to jakoś wszystko się [układa], że nie idziemy do obozu, mówi: „Ale jest jeszcze moja siostra”. Pyta się: „Która?”. – „No tutaj ta”. No to raus na tę stronę i znowu tą siostrę też, że tak powiem, że nie do obozu, tylko z moją matką. Zgodził się na to Niemiec, a mama zachęcona tym dalej mówi: „Ale jeszcze mam tutaj kuma, bo tu dziecko podawałam do chrztu, tu jest z dzieckiem”, że tego kumę chce zabrać z dzieckiem. A ten jak się wściekł, mówi: Was? i raus, ciotkę z powrotem, prawda, tą Irenkę z tym dzieckiem z powrotem na te miejsce do obozu. Rozpacz, to moja matka mówi: „To ja jadę z wami, nie będę wychodziła tu, tylko idę z wami. Nie opuszczam was, zostajemy”, no i przechodzi na tę stronę. A Niemiec rewolwer wyciąga i zaczyna tak przed nosem [wymachiwać], że po prostu może strzelić. No i płaczą w tym całym zamieszaniu, [przechodzą] z powrotem do tych cudzoziemców. Było tam może z osiem osób, różnych cudzoziemców, ale jedną pamiętam, właśnie tę Szwajcarkę. No i tak się stało, że wszyscy poszli do obozu, do Watenstedt wszyscy pojechali. A zanim jeszcze [pojechali], to te dziecko zmarło jeszcze w tym kościele na Woli i tam go pochowali, tam gdzieś przy tym terenie kościelnym pochowali go wtedy. Po wojnie go ekshumowali, ale w każdym bądź razie najpierw był tam pochowany. To była straszna rozpacz. Oni tak rozpaczali za tym dzieckiem i w ogóle. To był tak miły chłopaczek, taki inteligentny, dobrze rozwijał się w ogóle… No i niestety wszyscy poszli do obozu.
Nas wsadzili w taki autobus, tym autobusem wywieźli nas za miasto i po prostu gdzieś na szosie, przy jakiejś tam drodze: „Wysiadać, raus”. No i wszyscy tam ci byli ci cudzoziemcy, mama się tam właśnie z tą Szwajcarką zaprzyjaźniła, bo zaczęła z nią coś rozmawiać. Okazuje się, że ona już mamę znała, bo chodziła do ambasady czeskiej, to tamto. No i każdy się rozszedł, ale nie mamy gdzie iść. Mama mówi: „Pójdziemy do Brwinowa, w Brwinowie kiedyś miałam znajomych – mówi – może do tych znajomych pójdziemy”. Idziemy do tych znajomych, do Brwinowa, do nich przychodzimy, a u nich pełno ludzi, warszawiaków, którzy też w jakiś sposób uciekali tutaj. Na podłodze leżą, „nic nie poradzę”. Boże, gdzie się tu udać? No i mama chodziła od domu do domu i wreszcie na ulicy Kościuszki 4 poznała taką panią starszą, babcię, która miała wnuczkę. Ta wnuczka mieszkała razem z nią, bo ich wysiedlili też z Warszawy. Powiedzieli nam, że możemy na stryszku tam jakoś przenocować, chociaż jedną noc. Myśmy tam na ten stryszek, że tak powiem, się udali. Naturalnie tam nic nie było, same deski. Na tych deskach myśmy tylko leżeli na paltach i tak żeśmy już tam zostali aż do ofensywy rosyjskiej, kiedy przyszli 17 stycznia. Była tam taka dziewczyna, o której mówiłem, ona się ze mną zaprzyjaźniła. Ona była rok ode mnie starsza, nazywała się Hania Zwolakowska. Miała siostrę, podrzucała mi książki. I tak mówiąc szczerze, zaczęła we mnie sympatyzować. Jak myśmy wyjeżdżali, już wracaliśmy do Warszawy… Mama ciągle [mówiła], że wracamy do domu, że może coś tu jeszcze jest. Bo nie wiedzieliśmy, w jakim stanie ten dom jest, bo palił się, to palił, ale jeszcze nie wiadomo było. No i [Hania] podarowała mnie obrazek, który mam do tej pory, Matki Boskiej Częstochowskiej, od Hanki Zwolakowskiej. Mam do tej pory to napisane i tą Zwolakowską po latach, jakieś dziesięć lat temu, odnalazłem jako starszą panią.
Właśnie teraz nie wiem, bo nie mam z nią kontaktu. Ona wyszła za muzyka, który grał na gitarze, taki lwowiak, co grał „Cicha woda brzegi rwie” (zapomniałem w tej chwili jego nazwiska) i miała z nim dziecko. Właśnie takie to losy ludzkie. A we mnie sympatyzowała, ale jak myśmy się już z powrotem poznali, to byliśmy oboje starsi już, to nie tego… Ale ona mówi: „Wiesz, ja się w tobie kochałam”. No to wtedy młodzi byliśmy, to tam przecież tego, a mówię: „No tak, widziałem, że książki mnie przysyłasz, kartki wkładasz tutaj”. No i na tej Kościuszki 4 żeśmy właśnie spędzili tam [zimę] do czasu, aż weszli Rosjanie. Kiedy ofensywa rosyjska, 1 Armia, tutaj weszła (mówię skrótowo), to mama jakoś załatwiła z [jednym z] żołnierzy, którzy jechali do Warszawy, taką furmanką, żebyśmy się z nimi zabrali do Warszawy. I na tej furmance żeśmy przyjechali. To było chyba w lutym, było bardzo zimno. To było może parę dni po ofensywie, jak Warszawę zajęli Rosjanie. Poszliśmy na ulicę Rymarską zobaczyć [dom]. Tu stoją kikuty wypalone, tylko ta ściana taka, która mogła się przewrócić w każdej chwili. No ale mama mówi: „Słuchaj, [w piwnicy] żeśmy zostawili takie walizy zamknięte, może tam się coś uratowało”. No i ja pamiętam, że przez te piwniczne okienko wszedłem do piwnicy, a te walizy jakieś są, ale po prostu brudne, pogięte, połamane, ale nic nie ma. Ta ściana, którą było zamurowane, też nie ma. Ktoś to zabrał, ale kto, to nie wiemy. Czy to zrobili jeszcze ci „ukraińcy”, zanim jeszcze Warszawa była nieopuszczona… Chyba nie Niemcy. Podejrzewałem „ukraińców”. Zwykłych szabrowników też nie, bo to było za wcześnie. Ta Warszawa była w takich gruzach, że wtedy tak nie za bardzo, żeby się zapuszczać i coś tu szabrować, tak że nie wiadomo. Ale żeśmy się zawsze zastanawiali, kto mógł zabrać to wszystko, że opróżnił walizki, opróżnił mur i tak dalej. Pozostało to, że tak powiem, tajemnicą, niewiadome. W każdym razie podejrzewam, że chyba ci „ukraińcy”, bo byli wyjątkowo pazerni i to, co się działo… Nie wiem, jakie to oddziały były, [czy] Kamińskiego, nie wiem, w każdym razie to były regularne jednostki, które podlegały Niemcom. Ale robili straszne rzeczy. Ile oni zamordowali niewinnych ludzi, rozstrzelali przecież bez niczego, bo myśmy nic nie zrobili, to byli wszystko cywile. I tych ludzi pod mur i wszystkich kolejno, kilka warstw, jeden na drugim, tych ludzi leżało. Poza tym na tym placu, to jak dziś pamiętam, było bardzo gorąco, że w nogi parzyło, jakby coś już było spalone. Wyglądało, jakby jakieś druki, jakby jakieś papiery były spalone, jeszcze jakby się tliły, bo to duża warstwa. Jak tam ta noga wchodziła… Ja byłem w jakichś sandałach, bo przecież był straszny upał, więc pamiętam, że paliły mnie nogi – taka [była] temperatura, że podskakiwałem, bo nie mogłem wytrzymać po tym podłożu, co żeśmy chodzili. Na całym tym placu było coś spalone, co to było, nie wiem. Zdawało mi się, jakby to jakieś papiery, jakby to były jakieś księgi, które się tak zwęgliły i później, jak się stawało na to, to się to rozsypywało […]. No i ci ludzie wszyscy, którzy tam [zginęli. Pamiętam] tych moich sąsiadów, których znałem, tych, z którymi żeśmy się bardziej zaprzyjaźnili, bo byliśmy ponad dwa tygodnie w piwnicy razem, żeśmy spędzali dzień w dzień. Bardzo szybko wtedy się te znajomości robią, jeszcze bardziej się ludzie zżywają bardzo szybko. I mówiąc szczerze, wszystkich tych ludzi patrzyłem, Boże, stawiają, a tu tą panią, a tu tego pana… A tam mieszkała naprawdę sama śmietanka, dużo inteligentnych ludzi. Pamiętam, że tam na piętrach mieszkali i adwokaci, lekarze przed wojną, taka elita. Tak że wszyscy, że tak powiem, zostali tam rozstrzelani. Została garstka, która później przeszła do tego [kościoła] na Wolę.
Nie, to już było prawdopodobnie później. […] Myśmy tylko mieli informacje z biuletynów, ale później, już jak zajęli tutaj [teren Niemcy], to te biuletyny już nie docierały i tych informacji nie mieli. Mieliśmy [informacje], że kino Palladium filmy wyświetla, jakieś kroniki i tak dalej. […] Żyło się jakiś czas życiem tej Warszawy. Znaczki pocztowe, które były, prawda, pasowane, z polskim orłem. W każdym razie jakoś poczta funkcjonowała, że nawet tam przynosili. Flagi [polskie były], sądownictwo – jakoś się słyszało, że wydawali wyroki podziemne. To było wszystko w czasie Powstania, no ale skończyło się. Jak już dzielnicę Niemcy opanowali, no to właściwie kończyła się już wtedy Polska.
Tak. Niestety nic nie zostało. Prawdę mówiąc, podziwiam swoją matkę w tamtych latach – wtedy jako dzieciak jeszcze nie rozumiałem tego wszystkiego – bo bardzo była troskliwa, opiekowała się mną. Pamiętam, że jak żeśmy w tym Brwinowie byli, to była łapanka na warszawiaków, obława i z psami na długich smyczach wojsko niemieckie czy jakaś żandarmeria, w każdym razie wojskowi, wyszukiwali warszawiaków. Byliśmy gdzieś na mieście i słyszymy, że jest obława na warszawiaków, i mama nie chciała ryzykować i żeśmy się w zboże takie położyli i żeśmy leżeli parę godzin. Mama mnie przykryła swoim ciałem, bo mówi: „Słuchaj, te psy jak tutaj [przyjdą], że w razie czego, jakby złapał, to najpierw mnie”. I pamiętam, żeśmy parę godzin [leżeli], dopiero jak się uciszyło wszystko, ściemniło, to myśmy wyszli z tego i przeszliśmy właśnie o tej swojej [starszej pani], na ten stryszek.
Mama wtedy… Bo co by nie było, trochę ocalało mamie biżuterii. Część, co miała, zdjęła szybko, dała im, bo mogliby wtedy pokaleczyć człowieka, ale część jakoś pochowała. Tak że były, pamiętam, jakieś ziemniaki, ale one były niestety zmrożone, nie do zjedzenia, ale jak je ugotowała, słodkie, wodniste, jadłem je i się cieszyłem, że [coś jest]. Wtedy dopiero poznałem trochę głodu. W krótkim okresie, ale to było. Chleb z kolei od wojskowych, taki z formy ten chleb, od żołnierzy mama kupiła kiedyś, to chciałem od razu go prawie cały zjeść. Pamiętam, że mama go nie miała gdzie schować przede mną, ale mówi: „Nie jedz od razu, bo co ja ci później dam”. Tak że jakby to rozwinąć, to wszystko jeszcze było bardzo dramatyczne, całe te losy.
No i później jak przyjechaliśmy, nie ma mieszkania już definitywnie, nie mamy się gdzie podziać. Warszawa zrobiła na nas straszliwe wrażenie, te zniszczenia. Bo nawet jak opuszczaliśmy Warszawę jak myśmy widzieli te płonące całe ulice, to tak ja naprawdę… Ja widzę to jeszcze dzisiaj, jeszcze dzisiaj pamiętam to wizualnie, jak to wyglądało. Szczególnie mnie Leszno się utrwaliło, bo Leszno z balkonu mojego i z okien było widoczne i co człowiek podszedł do okna, to widział. Jak się paliła jedna i druga strona, te płomienie, to był widok, który można sobie było [skojarzyć] z płonącym kiedyś Rzymem, że to po prostu nieprawdopodobne wrażenia. I wróciliśmy, moja mama poszła na Pragę, pojechała, tam jakichś miała znajomych i szukała gdzieś jakiegoś lokum, ale wszystko było tak obsadzone, że nie było żadnych mieszkań. Wreszcie na ulicy Stalowej był budynek, który był w latach trzydzieści osiem zaczęty budować, ale była postawiona konstrukcja bez okien, bez niczego, tylko same [mury], i niezamieszkały. I myśmy po prostu na pierwszym piętrze zajęli takie miejsce. Bo to nie było mieszkanie, okien nie było, tylko betonowy [korpus]. Natomiast były straszne ilości szczurów. Szczury były takie, że po prostu chodziły po nas. Mama gdzieś tam kupiła jakiegoś siana, słomy, coś, jakiś siennik, żebyśmy mieli na czym chociaż się położyć, bo nie było się czym przykryć. No i żeśmy tak przy tych otwartych oknach spali.
No tak. Było strasznie. Taki piecyk, taki z rurą. Mama później dopiero gdzieś się postarała, żeby te okna dyktą zabić, bo o szkle nie było w ogóle mowy, tylko zdobyła gdzieś – a wszystko było bardzo trudne do zdobycia, trzeba było za to płacić niesamowicie – żeby zabić te okno i wypuścić przez okno rurę od piecyka i w tym piecyku żeby trochę podgrzewać. Marzliśmy strasznie. Pamiętam takie zdarzenie, że przed Świętami Bożego Narodzenia moja mama gdzieś na bazarze Różyckiego, bo wtedy życie się już zaczynało odradzać…
Po zakończeniu wojny, to już było po zakończeniu wojny, te pierwsze takie te chwile. [Mama] kupiła gęś, żeby tę gęś zrobić, bo mówi: „Na święta – słuchaj – będziemy mieli gęś”. No ale przecież marzenie o jakieś lodówce, o czymś, to w ogóle było marzenie ściętej głowy. W związku z tym mama zawinęła w gazety, za okno wywiesiła na jakimś haczyku, żeby to było na zewnątrz, żeby było zmrożone. Okazuje się, kiedy już święta bliżej, ja już nie mogłem się doczekać, już chciałem wcześniej tę gęś… Mówię: „Niech mama ją już szybko przyrządzi, bo to już naprawdę by się zjadło”. Tymczasem mama [sięga po to], a tu sam papier, a pod spodem wszystko zjedzone, tylko sznurek wisi. Szczury, które funkcjonowały tutaj bardzo dobrze, po prostu zjadły ze ściany tą gęś. Pamiętam, to tak mi się utrwaliło. No a później jakąś pułapkę wielką kupiła na szczury. Jak żeśmy się położyli, świeczki się zgasiło, się zdmuchnęło, a tu od razu, pi, pi, pi, pi, te szczury zaczynają swoją [wędrówkę]. I tylko patrzeć, to ta pułapka, pach, już się tam złapało. No to mama znowu zapałki, zapaliła świeczkę, patrzy, jest szczur. Ale bywało tak, że jak jeden szczur się złapał w pułapkę, to dowlókł się do jakiejś dziury, odgryzł sobie łapę i uciekł, a łapa została w pułapce. Takie zaszczurzenie – w życiu nie spotkałem takiego zjawiska. One biegały dosłownie tak, że było strach, nawet kot taki duży, wielki kocur tam był na podwórku, to się bał tych szczurów, bo one były bardzo groźne, one się nawet na człowieka potrafiły rzucić.
Na Stalowej to żeśmy później… Powoli mama zaczynała tam wszystko robić, powoli się to życie kształtowało. Powstała administracja, ta administracja dała mamie nakaz na ten lokal, ponieważ byliśmy tu pierwsi, którzyśmy to w ogóle zajęli. No i powoli – okna wstawione, drzwi. Łazienka to do końca prawie nie była w ogóle wyposażona, węgiel tylko mama trzymała. A później powoli, powoli, ale to już lata minęły, administracja zaczęła przeprowadzać remont cały, światło, gaz doprowadziła i ten budynek stał się bardzo atrakcyjny, ale już po latach, po latach, kiedyś myśmy już, że tak powiem…
Myśmy zostali na Stalowej i z tą Pragą się związałem przez to. Bo nie mieliśmy gdzie się ruszyć, nie było gdzie pójść, w związku z tym ta Praga stała się dla nas tą przystanią, na której mogliśmy się jakoś [oprzeć]. Byłem świadkiem różnych takich [zdarzeń], to co się na Pradze działo. Poza tym ja już w 1945 roku zacząłem chodzić do szkoły jubilerskiej, na ulicę Złotą 5. A zacząłem pracę, ponieważ była taka sytuacja, żeby z czegoś żyć. Miałem wujka, jubilera, który wziął mnie i ja już… Bo on z kolei się u kogoś zaczepił na Żurawiej 4. I tamten zaczął prowadzić firmę jubilerską. I ja już 4 marca 1945 roku byłem na praktyce – w 1945 roku.
Tak.
Nazywał się Dziubiński. Później otworzył własny zakład, również na Żurawiej, na Żurawiej 29. A ja osiągnąłem w tym zawodzie wszystko, co można było: złotnik roku 2006, złoty medal, mam [odznaczenie] Zasłużony dla Warszawy, mam Srebrny Krzyż Zasługi. Jestem w brytyjskiej encyklopedii. Jestem w encyklopedii szwajcarskiej umieszczony jako znany Polak…
Ja się uczyłem jubilerstwa. Później jak przyszedł stalinizm, wszystko zaczęli likwidować. Poszedłem później, mimo że już byłem wykwalifikowanym jubilerem, do biura i pracowałem w dziale fakturowania w PTSiŁ (Przedsiębiorstwo Transportu Samochodowego i Łączności). Wszystko z tą Pragą związane, ponieważ no ta Warszawa była w gruzach, tam jeszcze wszystko się musiało odbudowywać. To były bardzo ciężkie chwile i naprawdę podziwiam matkę, jak w tym czasie sobie dawała radę. Bo ja jak już się zaczęła ta Polska niepodległa i tak dalej, to w zasadzie już nie przeżywałem większych dramatów, już te moje życie było [spokojne]. Dramaty były do chwili Powstania i zaraz po Powstaniu, ale potem się już jakoś wszystko ułożyło. Ale dla matki, która całą odpowiedzialność za nasze życie, za moje wykształcenie, za to, kim będę i tak dalej, brała na siebie, no i te codzienne zaopatrywanie w jedzenie, wszystko… Wtedy o tym nie myślałem, ale dzisiaj dopiero to wszystko widzę, jakby to było, gdyby mnie miało to dzisiaj wszystko od nowa spotkać. To było bardzo trudne do przeżycia. To, co opowiadam, to jest w ogóle fragment, bo każdą rzecz można rozwinąć, gdzie są małe dramaty, większe dramaty.[…] Z kolei ten pan Pałuszny i jego żona Irenka byli w obozie w Watenstedt. Moja ciotka i jej córka nawet w takim teatrzyku obozowym występowała.
Wrócili. Wszyscy wrócili i jakoś udało się, że odbudowali swoje życie. Oni pojechali już nie do Warszawy, tylko do Sosnowca, bo jej ojciec był dyrektorem huty Sosnowiec przed wojną. Po wojnie zrobili go tylko takim pełniącym obowiązki. Zarządzał ktoś tam, jakiś partyjny, a on tylko był odpowiedzialny za całość, za organizację i tak dalej. Bardzo to przeżył. To bardzo sympatyczny, kulturalny facet. Miałem go okazję poznać po wojnie, ale krótko go znałem, bo zmarł. Przeżywał bardzo te wszystkie [zmiany], dokuczali mu tam, bardzo go, że tak powiem… Był przez władze po prostu szykanowany.
Tak. Najpierw też nie miała gdzie się podziać i pojechała do Jeleniej Góry. W tej Jeleniej Górze gdzieś jakąś pracę podjęła i tam była z moją tą kuzynką. Później wróciła do Warszawy na mojej mamy prośbę, zachętę, w Sulejówku pod Warszawą wynajęła sobie jakieś mieszkanie i tam mieszkała. A później jeszcze, bo to lata mijały, dostała czy kupiła mieszkanie spółdzielcze. Później się jakoś tam życie ułożyło. Ci wszyscy ludzie przeszli dramat, byli wszyscy razem w obozie. Ci bardzo przeżywali to, bo ten Piotr Pałuszny w Śląskiej Akademii Medycznej [opracowywał, wymyślał] jakieś sztuczne kości, jakieś coś – to był człowiek bardzo wybitny. On wiele patentów ogłosił. Nawet w Internecie są jego prace, że pracował nad tym czy tamtym. To był bardzo, bardzo twórczy człowiek. Ale nie poszedł do obozu i z żoną został tu, wrócił do Warszawy. Natomiast ci dwaj już nigdy nie wrócili. Oni po wojnie wyjeżdżali do nich, bo jeden był w Stanach Zjednoczonych, a drugi aż się znalazł w Caracas, był rektorem w Caracas na jakiejś uczelni, tak że bardzo zdolni, młodzi ludzie. Ten ojciec ich też zmarł tuż przed Powstaniem. Już chyba przedtem on był w ogóle wdowcem i tych trzech synów wychowywał i u nas się, że tak powiem, zatrzymali i mieli rodzinę. Myśmy się tak z nimi zżyli, że po wojnie ja jeździłem do Sosnowca i wspominam to jak kogoś najbliższego.
Tak, z tym że oni umarli stosunkowo młodo, no bo przecież dzisiaj, już nawet jak wezmę w stosunku do siebie – kiedyś by mi się wydawało, jak ona [matka?] miała siedemdziesiąt lat, że to już bardzo poważny wiek, a w tej chwili se myślę, jeszcze nie była taka [stara]. Ale niestety, po tych wszystkich przeżyciach, które miała, zmarła, miała siedemdziesiąt lat. Ten Piotr Pałuszny też gdzieś w tych [okolicach], sześćdziesiąt siedem czy osiem, nawet wcześniej zmarł. Tak że szkoda takiego dorobku tych ludzi. Zawsze ich bardzo żałuję, bo mówię, to byłaby polska inteligencja i coś wnosili sobą, coś dali. Ja przy każdej okazji jak komuś coś opowiadam czy własnym synom, to właśnie zawsze o nich wspominam.
Warszawa, 8 listopada 2021 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk