Nazywam się Eugeniusz Wakulewski, urodzony 2 czerwca 1939 roku w Warszawie, w czasie Powstania Warszawskiego byłem na Starówce.
Przedtem różnie, bo też mieszkaliśmy na Powązkach, blisko cmentarza wojskowego, na ulicy Połąskiej 16, ale głównie, całe Powstanie, mieszkałem na Starówce, ulica Daniłowiczowska 10. [Teraz ulicy Połąskiej już nie ma, ponieważ jest nowa trasa komunikacyjna, aleja Armii Krajowej. Ulica była w okolicach Powązkowskiej i ulicy Sybilli].
Mama była krawcową, szyła, tatuś natomiast tuż przed wojną uczył się na adwokata, kończył prawo, ale wybuchła wojna, nie mógł skończyć. Pracował tak różnie. Nawet mama mówiła, trudnił się wyrobem mydła.
Nie, nie był w wojsku.
No, jak to atmosfera. Myśmy mieszkali na Daniłowiczowskiej 10 […]. W tym domu mieścił się posterunek policji. Było podwórko, tam nieraz stały samochody niemieckie. Wiem, że ojciec mi kupił przedtem takiego konia bujanego, drewnianego. Ja się bawiłem na tym podwóreczku i mama mówiła, że aresztowali ojca, że na dole, vis-à-vis tego domu, w tym podwórku, był aresztowany mój ojciec. Nosiłem ojcu kanapki. [Mama] dawała mi za pazuchę i tak się bujałem tym konikiem blisko tego okienka, dawałem te kanapki ojcu, a ojciec mi dawał mydło. Nie wiem, czemu mydło, może dawali Niemcy mydło, żeby się myli, żeby czysto było. Ale [więźniowie] jeszcze grypsy dawali. I ja brałem za pazuchę, tak się niby bujałem na tym wózeczku, bliżej mojej klatki schodowej, leciałem na górę i dawałem te grypsy, a mama, pamiętam, czytała, ubierała się i gdzieś później wychodziła, gdzieś dawała te grypsy.
To było [z rok] przed Powstaniem, [pewnie w 1943 roku]. […] To było gdzieś chyba na wiosnę, tak ciepławo było, bo krótkie spodenki miałem, tak ubrany na tym koniku się tak [przemieszczałem] […]. To ile miałem? Pięć lat miałem, tak. […]
No, widziałem, że tam było kilku mężczyzn, bo ten areszt był w piwnicy, a okna wychodziły tuż, tuż nad poziomem podwórka, może jakieś, ja wiem, ponad pół metra, koło metra, takie były i tam dookoła areszt zrobili. No i tak to było.
Ja już miałem takie odruchowe [zachowanie], żeby mnie nie zobaczyli, żeby udawać, że się bawię. Można powiedzieć… Ja teraz jestem kombatantem, bo byłem w obozie koncentracyjnym i byłem w fabryce amunicji później, ale mnie nie chodzi o to, żebym był jako kombatant warszawski, bo i tak jestem kombatantem – ale już jako dziecko grypsy brałem i dawałem mamie. Później ojca wywieźli do obozu…
No nie wiem, jakiś czas był, nie pamiętam. Mi się zdaje, że długo nie był.
Tak, tak. [Powstanie było troszkę później]. Przed Powstaniem został wywieziony i cicho było. Bo nie wiedziałem nic o ojcu.
Nie wiem, tam posterunek, tam były…
Nie pamiętam, wiem, że tam [byli] Niemcy.
Nie, bawiłem się tam. Nawet uważam, że mnie tolerowali. Nic nie mówili, że bawiłem się, nic nie mówili na tym podwórku.
No czy ja wiem, nie pamiętam. Pamiętam, że raz przyszedł policjant granatowy do mamy i taki był stół okrągły w pokoju […], on wyjął rewolwer, tak niby czyścił, te kulki położył, a ja [stanąłem] tak na paluszkach według tego stołu, brałem tę kuleczkę, patrzałem, co to jest. To pamiętam, to jeszcze przedtem było. Nie wiem, po co przyszedł ten policjant granatowy, może wypytywał się…
Nie, nic nie wiem, nie pamiętam.
Mama miała na imię Maria…
Nie będę mówił, bo to już bardziej, no, bankowe sprawy.
Sergiusz.
Gdzieś do obozu wywieziono, nie wiedziałem, gdzie. [Mama mówiła, z tego co wiem, to do Treblinki, ale on jakoś się znalazł i bał się pokazywać]. Z tym że powiem pani, jak już wybuchło Powstanie, to tam były walki duże. Tu, [gdzie był] dom, zwyciężyli akowcy, weszli. Myśmy byli w piwnicy. Później Niemcy puścili bombę na ten dom i myśmy byli w piwnicy. W środku koło komina w tej piwnicy taka duża beczka była i jakaś kobieta z dzieckiem weszła do tej beczki. Jak ten dom później się zawalił w Powstanie, to akowcy nas wyciągnęli okienkiem. I pamiętam, jak wyciągnęli, jeden akowiec nogi nie miał, leżał na takim łóżku polowym, co się bierze rannych. Nie wiem, skąd to mieli. Nogi nie miał i chciał wody, wody, wody. No, wody nie było, to mama brała na palcu ślinę swoją i jemu po ustach tą śliną – tak dawała mu ślinę z palca. To pamiętam.
Tak.
No że tylko myśmy wyciągnęli… pełno dookoła gruzu było i ten Powstaniec leżał. Z tym powiem pani, że po jakimś czasie (nie wiem, jakiś czas było spokojnie) ojciec wszedł, żeby nas zobaczyć przez to okienko do piwnicy. Zobaczył w tej beczce kobietę z dzieckiem, wyciągnął tą kobietę na zewnątrz i na tych gruzach pochował. Myślał, że to jestem ja z matką. Zostaliśmy tam pochowani. […]
Tak, ale on z tego obozu uciekł. Nie wiem, czy to z obozu, ale on jakoś uciekł. […] Wiem, że uciekł i jak już było spokojnie, Powstanie jakoś ucichło, znalazł się tam i wyciągnął „nas”. Myśmy byli w obozie później okres czasu, myśmy przyjechali do Polski… A ciocia, ojca siostra, miała na Łomżyńskiej sklepik spożywczy i myśmy poszli do niej. Najpierw poszedłem ja, mama dała mi parę pieniążków, czy mnie pozna. No nie poznała. Poszedłem drugi raz, nie poznała. Później mama poszła i: „A, to ty – mówi – Marycha! No przecież myśmy cię pochowali. Sergiusz cię pochował. Najpierw cię wyciągnął z tego okienka, z tej beczki, na tych gruzach, a później, już trochę później, jak już było spokojnie, na Bródno. Ty masz grób na Bródnie”.
Później nas wzięli od Pruszkowa.
No było coś, ale dokładnie nie pamiętam. Było jakieś zamieszanie, ludzie, coś – takie wątki tylko pamiętam. I do Pruszkowa. Z Pruszkowa wywieźli nas do […] Gross-Rosen. Tam myśmy byli dwa tygodnie, w Gross-Rosen…
Nic nie pamiętam o tym Gross-Rosen.
No to myśmy w pociągu krytym jechali. Myśmy byli dwa tygodnie w Gross-Rosen, a z Gross-Rosen wzięli nas do Rudolstadt. Nawet mam papier jeszcze, przed chwilką pani pokazywałem. Z Rudolstadt wzięli do Schleusingen, do fabryki amunicji.
Tak. W tej fabryce amunicji pracowały kobiety z Powstania Warszawskiego z dziećmi, bo to wzięli tak już z tego Rudolfstadtu, zebrali i do Schleusingen Jak później na komputerze patrzyłem o tych dzieciach w Schleusingen, to tam dużo dzieci umarło. Tam dzieci były, pięć, siedem, dziesięć lat, dwanaście, tak od pięć lat wzwyż. […] Czy powiedzieć dalej, jak było?
Dobrze. W Schleusingen były baraki. Pierwszy barak, jak się wchodziło z bramy, to były Ukrainki. Te Ukrainki to były młode dziewczyny, jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć lat najwyżej, młode, wesołe, śmiały się, jak mogły wychodzić za bramy. I pamiętam, jakimś wózkiem ciągnęły chleb, taki biały, pieczony, świeży chleb. To za chlebem to… I do siebie tam. One były o wiele lepszym statusie niż my. Tam było kilka baraków, następne były tam trzy baraki. W pierwszym baraku pierwsze drzwi była prycza. [Był] parter i wyżej, to ja [tam wyżej] spałem. Byłem tak przeziębiony, że wzięto miskę spod tej sieni i jak sikałem przez ten siennik, to tam musieli miskę wziąć.
Nie, nic nie było.
Pamiętam, że przeziębiony byłem, bo to już była zima, to stawiali mi bańki ze szklanek. Po tych bańkach poszli do pracy, ja sam zostałem, byłem głodny, to uchyliłem okno i świerk rósł taki, to te igły jadłem. […] Nie miałem co jeść, to zza okna brałem igły, to pamiętam. Później do pracy to szło się na godzinę szóstą, na dwanaście godzin, do tej fabryki amunicji.
Robiłem… Były dwie maszyny, pamiętam. Była taka maszyna, [gdzie] koło było, mama stała na takim podeściku małym, brała szufelką i sypała do góry takie malutkie puste łuski amunicyjne. Jakieś trzy, cztery metry były podobne maszyna od maszyny. [Druga] maszyna jakby wypluwała z drugiej strony te łuski do skrzyni i ja musiałem szufelką do wiaderka brać te łuski. Brałem pół wiaderka i przesuwałem do następnej maszyny, gdzie mama pracowała, wsypywałem do tej skrzynki i mama z tej skrzynki znowu brała do góry. I to taka była praca.
To takie wiaderko, normalne wiaderko. Połowę wiaderka sypałem i tak ciągnąłem to wiaderko – nie niosłem, tylko ciągnąłem – jakieś trzy, cztery metry do tej maszyny, do mojej mamy. Jak nasypałem (bo tam było dwanaście godzin, ale dałem sobie radę w tym czasie), to w wolnym czasie tak chodziłem… Tam znowu inna pani pracowała też na maszynie, siedziała i brała łuskę, taką większą, i takie dziureczki robiła. Takie były do tych igieł tutki plastikowe, znakiem tego już Niemcy mieli taką technikę, że plastiki już były, taki miękki plastik, taki szary, pamiętam. W tej fabryce był taki baniak duży, taki termos… Mała była hala, ale tam było ich kilka. Mama mówiła, że kobiety na innej hali do amunicji sypały piach do tego prochu – zamiast prochu to już tam mieszali piach. No i tak, o… Mama raz zemdlała, upadła na maszynę, palec sobie rozkrwawiła porządnie. Była przerwa malutka, dla dzieci dawali malutką miseczkę, troszeczkę niby takiej zupki, takiej jakby mlecznej troszeczkę, tylko dla dzieci, a później, na koniec pracy, chochlę dawali, aluminiowa miska i jedną chochlę, taką samą, mamie i mnie dawali takiej zupy. Pamiętam, w tej zupie to takie jakby robaki były, takie kawałki. Czego nie chciałem jeść, to brałem na bok, to mama szybko zjadła zupę swoją i resztę tej mojej zupy zjadła. To było tak.
Nie pamiętam, czy w tym czasie był chleb. Z tym że, powiem pani, nie wiem, raz w tygodniu czy coś takie kartki dawali Niemcy i puszczali nas na zewnątrz, do tego Schleusingen. Pamiętam, w Schleusingen taka była studnia, ucho takie i taka woda, to bawiłem się tą studnią. Ale mama już nauczona była, jak szła wzdłuż tej ulicy, to były takie mieszkania tam różne, i mówiła: Warschau bum-bum, bitte essen. I pamiętam jeszcze, jak z innego pomieszczenia, z klatki mieszkania wyszedł taki chłopak, starszy ode mnie, w spodenkach, sztylet miał i chciał do mamy [podejść], jakby zabić, ale ojciec jego szybko wziął za kark i go wyciągnął do siebie. Niemki już gotowały kartofle w mundurkach, dała śledzia któraś tam…
Tak, ale to były wyjątki. Już wiedziały, że w tych godzinach będą chodzić, to już naszykowały kartofle w mundurkach czy śledzia, czy coś takiego. No i te kartki. Mama była w sklepiku, to wiadomo, na kartki Polakom, tym obozowym, to na cały tydzień widocznie dawali jakiś bochenek chleba czy ile, to mama… Niemka miała też kartkę, położyła, to mama tę kartkę zabrała Niemce [albo] może [Niemka] tak położyła, żeby mama sobie wzięła tą kartkę, nie wiem. I mama później wykupiła [chleb] na kartkę Niemki i swoją, to miała tego chleba już więcej razem.
Tak. No to tego chleba ukradła, od tej Niemki tę kartkę ukradła. No, takie były rzeczy.
Tak. I w tym obozie też była taka jedna pani [Irena] Malinin, miała dziecko, które się zgubiło. Szukali tam jakiś czas, a z tego widać, że gdzieś poszła, bo od strony tych Ukrainek otworzyły te drzwi i to dziecko wypuścili. Mała dziewczynka, była młodsza ode mnie o dwa lata. To ja ją wziąłem na ręce i niosę ją do obozu, tą właśnie dziewczynkę, że ją znalazłem. A dłuższy czas szukali, „no nie ma tego dzieciaka”. [Dziecko nazywało się Elżbieta Jankowska, jest dostępny zapis jej wspomnień: „Trafiliśmy do Gross-Rosen”].
No chciały tam sobie może…
No nie wiem, tak. I później ją puścili, no i ja ją wziąłem. I tak pamiętam, przed siebie ją tak niosłem i dałem tam. Z tym że raz na jakiś czas przychodził Niemiec, jak myśmy szli z pracy (to było dwanaście godzin, pod wieczór), to w białym był ubrany i miał taki baniak, dezynfekcję robił. Pozamykał drzwi, to później wszystko było na biało, takie jasne było, takie wypsikane. I mama w tym obozie później, tak pod koniec, chciała uciec z pięcioma innymi kobietami, uciekły z tego obozu i nie było ich kilka dni. I błądziły, błądziły głodne…
No ze mną, ze mną, z dziećmi. Tam były kobiety z dziećmi. Padał deszcz i rano jakiś rolnik zobaczył na skraju lasu, po deszczu, że tam kobiety się [chronią], i przyniósł snopek słomy. Nie wiedziały, co z tym snopkiem zrobić, czy pod siebie wziąć, czy nad głową, bo deszcz padał…
No i później były alarmy… W nocy często były alarmy, budzili nas w nocy Niemcy, [pędzili] do bunkra z zewnątrz i w górze był schron. Tam byliśmy kilka godzin po tym alarmie, [a potem] znowuż rano do pracy. Ich nie obchodziło, że w nocy się człowiek nie wyspał, trzeba było pracować.
Tam było pięć kobiet, tak.
No to myśmy później do obozu przyszli.
Tak, no bo nie wiadomo, gdzie pójść, jak, co…
Nie wiem, co było. Chcieli Niemcy kobiety do pracy, żeby amunicję robić.
No nie, nie pamiętam. Niemcy psikali tym białym [środkiem]. Przychodził raz na jakiś czas Niemiec i robił dezynfekcję. No w tym był mały pokoik, piecyk, taka koza, bo zimową porą palili w tym piecyku, rura była, żeby było ciepło.
Nie. Powiem pani, tam dzieci były nauczone karności od małego. Jak ja przyjechałem z obozu, później już, miałem z siedem lat, jak mama mi kazała usiąść, to musiałem siedzieć posłuszny. Nie było tak jak teraz patrzę, dziecko płacze, tupie nogami czy tam różnie. Tam dziecko paluszkiem i musiał się słuchać tego, co mama kazała. Tam było jak w zegarku.
Dziecko już wiedziało, że musi być tak, jak chce rodzic. A teraz się dziwię, jak dzieci są rozpuszczone, nawet ja uwagę zwracam.
Nie.
Nie, tego nic nie pamiętam, absolutnie. Tego nie było.
Z mamą razem na łóżku…
Razem z mamą. No i jak mówię, sikałem i to wszystko leciało niżej, w tą miskę.
Tuż przed wyzwoleniem Niemcy nas zagnali do Buchenwaldu. W Buchenwaldzie czekaliśmy na spalenie. Z tym że […] Amerykanie chcieli te krematoria zburzyć i bomby wpadły obok, to Niemcy wzięli karabiny, jak tam mówili ludzie, i strzelali, dobijali tych ludzi do dołów, więźniów zabijali. Jak Amerykanie przyszli, to wyciągali z tych dołów, który tam jeszcze trochę się trzymał. Później to wszystko przysypali, postawili krzyże.
Tego nie widziałem. Pamiętam, jak stałem w kolejce, dali nam worki papierowe, ale nie na głowę, tylko myśmy mieli tak. I tam dalej, dalej Niemiec chciał spalić mężczyznę, a ten go prosił, że ma dzieci, całował mu te „oficery”, buty. [Niemiec] puścił go za bramę, „uciekaj”. Wziął od kobiety dziecko i palił – to były jakieś nowe piece – patrzył przez wizjer, jak się dziecko pali.
Ja stałem z daleka jeszcze. Później były strzały, słyszałem „łuułuułuu”, artyleria, a Niemcy czekali na rozkaz komendanta, żeby zabijać od razu tych [jeńców, czyli] nas, myśmy stali w kolejce. W końcu strzały słychać było i to wszystko, pouciekali Niemcy. No to myśmy na tą bramę i do tego miasteczka. Mama, pamiętam, ukradła taką miskę aluminiową, kryształy, inne, maszynę do szycia Singer, takie rzeczy.
Nie no, miała to. Później, jak przyszli Amerykanie, pamiętam, był barak, takie kotły duże były i kartofle, i kiełbasa, taka duża kiełbasa, gorąca. Jadłem tą kiełbasę, wziąłem, ugryzłem… Ale mama się rozchorowała […] i mamę zawieźli do Erfurtu.
Z mamą pojechałem. Nawet mam tu takie jeszcze [informacje] o tym Erfurcie. I później jeszcze znowu coś tam było, że jeszcze myśmy znowu się znaleźli…
Bo gdzieś tam wysyłali nas. Czy to było w Erfurcie, czy to było jeszcze [gdzieś]. myśmy byli w Erfurcie. A później znowuż. I w tym obozie, jak oswobodzili (czy to później oswobodzili Erfurt?), to pierwsze transporty, kobiety samotne – do Kanady. To kobiety, żeby samotna była, zostawiali te dzieci…
Polki. Zostawiały dzieci bądź do latryny rzucali (widziałem, w latrynie chłopczyk pływał) albo do kanałów. I tych dzieci się później szwendało…
Dzieci, żeby samotnie jechać do Kanady. Była taka ładna dziewczynka, troszeczkę ode mnie starsza, chyba jedenaście lat miała, samotna została – taka ładna, takie ciemne włoski były – mama chciała ją wziąć. Ale jak nakradła różnych rzeczy, nie wiem, kryształy miała, pakunki i ją [miałaby wziąć], mówi: „No jak ją tam…”. No i tam pozostała. Bym miał siostrę. No i tak było, tak. I później do Polski nas wieźli…
Lorą, nie było zadaszenia. Później i mężczyźni się znaleźli do tego transportu, jak jechali do Polski, to z przodu [niektórych] wagonów nieraz zrobili takie zadaszenie, blachy takie, żeby wiatr nie wiał wzdłuż.
Do Polski myśmy jechali miesiąc czasu. Na granicy, pamiętam, jeszcze byli ruscy, wodę dawali, taka pompa była. Wodę dawali, ale trzeba było pilnować walizki, bo mieli laski naszykowane, żeby spod tyłka na tym wagonie lory zabrać komuś torbę. Kradli ruscy żołnierze, sołdaci. Trzeba było pilnować.
Nie. Jak myśmy jechali już do Polski, to [pociąg] stanął nieraz w takich miejscach, gdzie był sad. Ludzie wyskoczyli, żeby jabłek narwać. [Skoro] już jabłka były, to musiało być gdzieś pod koniec lata już. Matka też nabrała trochę jabłek i leciała, [a jakaś] kobieta nie zdążyła i została, pociąg odjechał, płakała, została tam. Później mężczyźni się znaleźli i bliżej byli. Bo nas wieźli miesiąc czasu. Jak matka nie paliła papierosów, a mówiła, że paliła, to Amerykanie dawali papierosy, taki niby przydział, [niezrozumiałe]. Myśmy byli dwa tygodnie pod panowaniem Amerykanów, kiedy oni segregowali do Kanady, do tych [państw zachodnich]. Czekolady dawali, takie suchary, to taką skrzynkę blaszaną [dostaliśmy], to [mama] miała pełno tych sucharów, to myśmy się żywili tymi sucharami, jak myśmy jechali miesiąc czasu do Polski.
Wymieniała na jedzenie z innymi, żeby jakoś żyć.
No trzeba było jeść.
A jeszcze jak myśmy przyjechali tutaj do Polski na Dworzec Główny (tramwaje już tu jeździły), to taki facet się znalazł z wózkiem, dwukołówką, tu jakby to trzymał z przodu. Wsiadłem i ten wózek jemu się przewrócił, to wypadłem z tego wózka. No do ciotki tam pojechaliśmy…
Tutaj, pamiętam, to były gruzy. Towarowa cała wzdłuż, po prawej stronie, w kierunku Okopowej, to były gruzy, całe to było równe. Tylko partery domków były, niektóre to były pierwsze pięterko, [poza tym] gruzy. No i myśmy pojechali z tym wózkiem na Powązki do ciotki. Ciotka przyjęła nas na kilka godzin, wyłudziła parę kryształów. Mieszkaliśmy później w takim starym domu…
Ojca później nie było.
Tak. I pani powiem znowu o ojcu.
Jak nas nie było w tym czasie, Powstanie, ojciec nas pochował […] – to było pół roku po Powstaniu – ojciec zapoznał kobietę, wdowę, która miała dwie córki. Mąż tej kobiety [trafił] do obozu i zginął w obozie koncentracyjnym. I [ojciec] wziął te córki później jako jego, na swoje nazwisko.
Tak. No wdowa, w końcu to była wdowa, no bo jeszcze nie było… A ojciec myślał, że myśmy [zginęli], pochował nas. Jak myśmy [wrócili] po wojnie, może nie od razu, poszliśmy do cioci na Łomżyńską, no to ojciec już miał kobietę. No to miałby nas, matkę i tą kobietę, bo już wziął tę kobietę i tak pozostało. Później mama była sama.
Po Powstaniu to myśmy mieszkali na placu Inwalidów, tam gdzie było kiedyś kino w piwnicy, takie małe, tam u kuzynki myśmy [mieszkali]. Później mama taką budkę kupiła za swoje futro, bo miała futro, karakuły jeszcze całe, to sprzedała to futerko i kupiła taką budkę na Powązkach, tam gdzie myśmy kiedyś mieszkali. I w tej budce ogołociła, zapoznała sobie ojczyma i myśmy mieszkali jakiś czas w tej budce. Później ten wujek umarł, do tego domku obok myśmy się sprowadzili, później robili Trasę Toruńską przez Wolę, Koło, w kierunku Bródna, to musieli wszystko zburzyć. Mama dostała mieszkanie na Ursynowie, a ja na Piaskach.
Ja do szkoły zacząłem chodzić, jak miałem chyba dziewięć lat. Bo [najpierw było] Powstanie, były warunki ciężkie… Osiem czy dziewięć lat miałem, jak już chodziłem do szkoły. Myśmy mieszkali znowu w innym miejscu, „białe domki”… […]
To tam gdzie jest ulica Krasińskiego, między Stołeczną a Elbląską, teraz tam są domy. Tam później zrobili mniej więcej w tym miejscu Instytut Lotnictwa, taki doświadczalny, a tam były takie domeczki z działeczkami dla oficerów jeszcze przedwojennych. To było częściowo zburzone u góry, a wysoka piwnica, to myśmy tam mieszkali. A szkoła była na Elbląskiej. […] Tam była taka mydlarnia na Sybilli, na Powązkach. Śnieg był po pachy, [a ja] musiałem iść po taką farbkę, bo mama przefarbowywała ubrania stare, prała i robiła sukieneczki dziecinne. Pamiętam, był śnieg, już ledwo szedłem, miałem taką czapę dużą, taką rosyjską, z uszami… Nie miałem siły iść, usiadłem w tym śniegu, ale mówię: „Jak tu usiądę, no to zamarznę”. I poszedłem.
A ja faktycznie w tym czasie to utrzymywałem mamę, bo [do szkoły chodziłem] jako półsierota, a na ulicy Włościańskiej, […] vis-à-vis szkoły [pożarniczej], tam był MZA, autobusy stały na Włościańskiej, tam była baza autobusów i kuchnia dla kierowców. [W tej bazie] opieka była nad szkołą dla sierot. To ja jak [wracałem] ze szkoły, zostawiałem książki w domu (miałem jakieś pół kilometra z Elbląskiej do tych „białych domków”), później brałem taki baniaczek… Nie wiem, po czym to były, [może] po tych amerykańskich darach. To było może jakieś cztery, pięć litrów, taki baniak. Mama zrobiła uszy z drutu, to mnie piło to w rękę, jak niosłem. Szedłem z baniaczkiem na stołówkę, kobiety dawały mnie jeść, najadłem się, ile mogę, resztę nalały mi do tego baniaka i to niosłem do mamy. Mama zupę miała na obiad i na kolację […]. Natomiast jak już była sobota czy [niedziela] (w sobotę też [chodziłem do bazy], ale w niedzielę to nie było tak, żeby [można było] zupy przynieść), to trzeba ogień palić, a nie było nawet czym rozpalić ognia, to z tasakiem chodziłem, szukałem patyków. Drzewo było ścięte, to z pnia (ludzie też tam szukali, żeby palić, bo nie było gdzie) dłubałem kawałeczki drwa, żeby w domu rozpalić, żeby coś ugotować.
Jak przyjechałem z obozu, to był Duński Czerwony Krzyż, mieścił się… tam taki barak był bliżej, tam teraz jest Hala Marymoncka, koło Elbląskiej. […] Tam była przychodnia, rentgen, duży aparat był rentgenowski, w takim dużym ubraniu był ten, co patrzał, takim grubym, […] no i patrzył, że miałem dziurę wielkości fasoli na płucu na dole. No i nie było lekarstw. Mówił, żeby jeść mleko, jajko i siemię lniane. Tam jedna pani miała kozy, [mama] kupowała mleko od tych kóz, zamiast jednego jajka mama dawała dwa jajka i siemię lniane. Poszedłem po dwóch czy po trzech miesiącach znowuż do rentgena, to już było płuco zwapnione. No i do tej pory mam to płuco zwapnione […].
No później skończyłem szkołę zawodową, drzewną. Później pracowałem w zakładach lotniczych, miałem 5. grupę przy odrzutowcach. Później jako elektryk pracowałem, później jako stolarz, później kierowcą byłem… I tak, o takie życie, no.
Później mama wyszła za mąż, dostała mieszkanie na Ursynowie, a ja się ożeniłem, miałem żonę, dwoje dzieci. Pracowałem od rana do nocy, żeby zarobić, bo jeździłem w transporcie tu, na Woli, gdzie woziłem towary – to były jeszcze za komuny – woziłem towary, żywność, to od rana różne towary. Później zmieniłem pracę, zmieniłem kategorię na większą. Pompowałem koło, bo mi samochód się zepsuł, pierścień wystrzelił, tu mnie uderzyło, ten pierścień od samochodu, od stara, no i byłem w szpitalu, poszedłem na rentę i tak. […]
No cóż mogę powiedzieć, no. Mogę tylko powiedzieć, że wojen nie powinno być.
Warszawa, 5 kwietnia 2022 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna