Jerzy Broszkiewicz „Orlicz”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Jerzy Broszkiewcz, urodziłem się 11 kwietnia w 1925 roku w Warszawie. Do Powstania Warszawskiego przyszedłem w stopniu wojskowym kaprala podchorążego, a ukończyłem Powstanie Warszawskie w stopniu plutonowego podchorążego.

  • W jakim zgrupowaniu pan walczył?


Rozpocząłem Powstanie w „Chrobry II”, później przeszedłem na Stare Miasto. To nie było zgrupowanie, bo byłem przydzielony do dowództwa grupy „Północ” bezpośrednio do pułkownika „Wachnowskiego”. [Od 5 sierpnia przeszedłem na Stare Miasto na ulicę Barokową i byłem przydzielony do oddziału dyspozycyjnego Dowództwa Grupy „Północ”, do pułkownika „Wachnowskiego”]. W nocy 22 na 23 kanałami przeszedłem na Żoliborz, stamtąd do Puszczy Kampinoskiej, walczyłem w partyzantce Puszczy Kampinoskiej. Taka jest moja droga od 1 sierpnia do 28 września 1944 roku.

  • Cofnijmy się do okresu wcześniejszego, proszę powiedzieć, co pan robił przed 1 września 1939 roku? Jaką szkołę pan kończył? Jak trafił pan do konspiracji?


Trafiłem z harcerstwa. Skończyłem szkołę podstawową, byłem w pierwszej klasie gimnazjum i wybuchło Powstanie Warszawskie.

Byłem harcerzem 67 drużyny pułkownika Lisa-Kuli. Moim druhem drużynowym był Zdzisław Zołociński. On mnie skierował w 1939 roku, bodajże chyba w listopadzie albo w grudniu przed Bożym Narodzeniem, do stowarzyszenia, nie wiem czy to było stowarzyszenie, to był Związek Młodzieży z Dalekiego Wschodu. To było w Alejach Jerozolimskich 7. Tam się zetknąłem z prezesem tego związku z panem Jerzym Strzałkowskim. Tak wszedłem do konspiracji. Mój druh „Piotr” Zołociński to jest dosyć znana postać konspiracyjna. On później w latach koniec 1943, 1944 był dowódcą kompanii warszawskiej w 27 Dywizji Piechoty na Wołyniu, miał pseudonim „Piotr”. Do konspiracji trafiłem do Związku Młodzieży Dalekiego Wschodu. Ponieważ to było po sytuacjach na Śląsku, gdy harcerzy tam rozstrzelali, Piotr powiedział mi: „Na pewno pierwsza rzecz to będzie likwidacja harcerstwa i będzie penetracja tego środowiska.” W związku z tym, żeby uchronić nas harcerzy, tam mnie skierował.

  • Na czym polegała ochrona przed represjami?


To było w oparciu o zdarzenia, które były na Śląsku w 1939 roku. Niemcy, hitlerowcy jak weszli na Śląsk, to rozstrzeliwali ludzi. Chodziło o to, żebyśmy [trafili] do konspiracji, żeby [to nie było] z harcerstwa, żeby na razie była inna organizacja. Wiadomo [było], że chłopcy będą się garnąć.

  • Związek Dalekiego Wschodu był powiązany z Japonią?


O to chodzi, że Związek Młodzieży z Dalekiego Wschodu miał powiązania z Japończykami. Później się dopiero dowiedziałem, że prezes związku pan Strzałkowski miał bardzo duże powiązania z prezydentem Miasta Stołecznego Warszawy Stefanem Starzyńskim, że opiekunem Związku Młodzieży z Dalekiego Wschodu była piąta dywizja tak zwana syberyjska. Dowódcą tej dywizji był generał Czuma, który był w obronie Warszawy. Oni się opiekowali Związkiem Młodzieży z Dalekiego Wschodu. Członkowie tego związku to byli wnukowie, synowie zesłańców syberyjskich. W 1920 roku [przyjechali] z Syberii. To wiem od pana Strzałkowskiego. Po wojnie opowiadał, że ówczesny komisarz do spraw transportu Dzierżyński, to im podpisał, że taki pociąg z zesłańcami z Syberii, z Polakami, wrócił do Polski. A generalnie młodzież, wnukowie przeważnie, zesłańców to byli przez Japończyków do Polski dowiezieni statkami przez Ocean Indyjski. To była grupa wielkich patriotów. Miałem szczęście ich poznać i miałem szczęście trafić do organizacji. Założyli organizację niepodległościową, która się nazywała Powstańcze Oddziały Specjalne, [a później] od kryptonimu, pseudonimu pana Strzałkowskiego [„Jerzyki”]. On miał dwa pseudonimy „Sybirak” i „Jerzy”. Później we wszystkich kontaktach, szyfrogramach na zagranicę było „Jerzy”, „Jerzyki”.

  • Pan jeszcze przed wojną wstąpił do harcerstwa?


Byłem harcerzem od 1937 roku, chyba nawet w 1936 wstąpiłem do harcerstwa do drużyny 67. Tu mogę powiedzieć ciekawostkę. Mówię zawsze, że świat jest bardzo mały, bo ludzie się spotykają. Tak jak powiedziałem wcześniej, opiekunem Związku Młodzieży z Dalekiego Wschodu była 5. Dywizja Syberyjska, której dowódcą był generał Czuma. Opiekunem naszej 67. drużyny harcerskiej pułkownika Lisa-Kuli, był 36. Pułk Legii Akademickiej, której dowódcą był pułkownik Ziemski. W czasie Powstania Warszawskiego spotkałem pułkownika Ziemskiego nie wiedząc o tym, że to jest pułkownik „Wachnowski”. Trafiłem do konspiracji. Tak przebiegało moje życie konspiracyjne.


  • Czym pan się zajmował w czasie wojny? Jakie były pana źródła utrzymania? Uczył się pan?


Uczyłem się na kompletach. Maturę skończyłem w 1944 roku, na kompletach zdawałem maturę.

Musiałem się zaczepiać do pracy, żeby chociaż mieć Ausweis. Tylko dlatego, że miałem dosyć dobre koligacje rodzinne, to pracowałem, przychodziłem dwa razy w tygodniu do fabryki. Przed wojną nazywało się to fabryka karabinów, to była Państwowa Wytwórnia Uzbrojeń, a za okupacji fabryka nazywała się Steyr Daimler Puch. To było na Kasprzaka, na Woli, kiedyś ta ulica nazywała się Dworska. Stamtąd, że tak powiem zostałem nie to, że zwolniony, tylko prawie wyrzucony. Dużo nie brakowało, żebym stamtąd trafił do obozu. W dyrekcji był Niemiec, zajmował się finansami, a ja byłem przydzielony do działu księgowości. Tylko dwa razy w miesiącu sobie przychodziłem, ale miałem poświadczone jakbym był u nich pracownikiem. Dlatego, że moim chrzestnym był wuj, który przed wojną był dyrektorem Państwowej Wytwórni Uzbrojeń. On swoimi najrozmaitszymi kanałami, bo to była jemu podległa fabryka, umożliwił mnie, żeby mógł stamtąd dostać dokument, że gdzieś pracuje, żebym się mógł swobodnie po mieście] poruszać. To był o tyle dobry dokument, że to była Waffenfabrik, fabryka zbrojeniowa, [wystawiony przez] Rüstungkommando, komendanturę wojskową, dokumenty były wojskowe. Zorientowali się, że tylko tak przychodzę. Kiedyś dużo nie brakowało… Tylko dosyć dobrze bronili mnie Polacy, którzy tam mieli bliższy kontakt na co dzień z Niemcami. Wybronili mnie, dostałem tylko zwolnienie z fabryki.

Był tam sympatyczny Niemiec, pamiętam go, on wszystko załatwiał, on był właściwie Austriak. [Ten] który mnie tam dopadł, to był Niemiec, a to był Austriak. Nie chcę na jego temat opowiadać, ale dla mnie on był bardzo sympatyczny, może dlatego, że ci ludzie, których on był szefem z ramienia dyrekcji niemieckiej, to znali mojego wuja. Bronili mnie przed nim. Opinię mnie wystawiali. On był mocno zaangażowany w nacjonalistycznych grupach niemieckich, on był Austriak, ale nacjonalista. Szef Werkschutzu był z ramienia gestapo ale działem kadr personalnym zajmował się Niemiec von Gargiel. To był szlachcic niemiecki, starszy pan. On nawet załatwiał z szefem Werkschutzu. On mnie dał zaświadczenie, bo byłem zatrzymany, że mnie zwalniają. Później zaczepiłem się [w innym miejscu], dostałem znowu zaświadczenie, tam przyjeżdżałem. To była firma, byłem u nich parę razy. To mnie załatwiał pan, on się nazywał Połeć, który kierował firmą u Niemców. Ale to była…

  • Przykrywka. A rzeczywiste źródło pana utrzymania?


Moi rodzice zajmowali się handlem, mieliśmy dwa sklepy. To było utrzymanie rodzinne. Byłem na utrzymaniu rodziców.

  • Mieszkał pan u rodziców?


Z rodzicami mieszkałem.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania?


Na ulicy Ciepłej w Warszawie. Już 27 lipca mieliśmy pogotowie. Moja drużyna była rozmieszczona na Topiel, Dobra, Mariensztat. My mieliśmy brać udział w ataku na Dom Schichta, to jest Nowy Zjazd 1. Teraz tam jest centralny ośrodek stomatologii. 27 [lipca] już byliśmy przygotowani, było ostre pogotowie, byliśmy na punktach 28, 29. Wtenczas, już za czasów konspiracji, byłem dowódcą drużyny. Dowiedziałem się, że brakuje żywności. Postanowiłem zdobyć żywność. 1 sierpnia z Pragi, z Grochowa platformę żywności… To były dwa zabite świniaki, było ileś worków cukru, była marmolada, cały wóz, platforma [żywności]. Furmana wynająłem, dałem mu pięćset złotych, żeby to przewiózł. On nie wiedział z początku co będzie wiózł.

1 sierpnia rano załadowaliśmy platformę po prawej stronie Wisły na Pradze, przez most Kierbedzia jechaliśmy. Mieliśmy to zawieść na punkt kontaktowy na ulicę Ciepłą, to była Ciepła 14, 16. Tam mieszkali moi dwaj koledzy. Kiedyś mieszkało ich trzech, tylko że „Kret”, jeden z kolegów, w 1944 roku na wiosnę został zastrzelony przez gestapo. Zostało ich dwóch. My tam do nich wszystko przywieźliśmy. Jeden, który tam mieszkał, był ze mną. Prowadziłem tę akcję. Nas były cztery osoby. Byłem ja, był Grzegorz Jabłoński „Mich”, była Marysia moja łączniczka, był Julek Wojdas „Baron”, który tam mieszkał i później dołączyła jego narzeczona, która przyszła na Ciepłą. Platformę z żywnością konwojowaliśmy z Pragi przez most w cztery osoby. Tam ją rozładowaliśmy [i wtedy furman] dopiero się zorientował, o co tu chodzi. Pięćset złotych mu zapłaciłem. Jak rozładowaliśmy, to była gdzieś godzina może trzynasta, czternasta. Do siedemnastej miałem czas. Myślałem, że zdążę. Tutaj była gdzieś godzina szesnasta, może szesnasta pięć, dziesięć. To było na ulicy Ciepłej…

 

  • Gdzie było pana miejsce zgrupowania?


Na Mariensztacie. O godzinie siedemnastej, jak będzie godzina „W”, wiedzieliśmy, że będziemy atakowali budynek Nowy Zjazd 1. To była policja granatowa, kompania policji, więcej niż komisariat. To była konna policja. To było naprzeciwko. My tutaj jesteśmy, mieliśmy już wychodzić z kolegą i koleżanką i iść na Mariensztat, a tutaj Powstanie. Już [ludzie] zaczynają biegać, [widać] biało-czerwone chorągwie, już atak na szkołę na Ciepłą, na szkołę policyjną. Chcieliśmy już wyjść. Na rogu Żelaznej i Waliców był posterunek żandarmerii, zaraz ci żandarmi stamtąd na wsparcie policjantom zaczęli strzelać z Krochmalnej. Przyjechał samochód. My już nie mogliśmy wyjść z tego budynku, zostaliśmy na drugim piętrze. Nie wiedzieliśmy czy wychodzimy czy nie. [...] Po przeciwnej stronie jeden z policjantów, który tam był, to był u nas w konspiracji. Znałem go jeszcze ze szkoły podchorążych. On miał pseudonim „Ipi”, był z Grochowa, nazywał się Żołądkowski, był w policji. On wiedział, że tu jest kontakt. Przecież my byliśmy koledzy, on nas znał. Kiedy był atak na szkołę, mówiliśmy: „Przecież tam jest kolega.” Zaczęliśmy krzyczeć. Wiedzieliśmy, że to się dopiero rozpoczynało. Chcieliśmy, żeby jego wywołać, nawet nie ja, tylko koledzy, którzy tam mieszkali. Wtedy zobaczyliśmy, że podjeżdża samochód żandarmerii do walki z nacierającym oddziałem powstańców na komisariat. Właściwie powstańcy z opaskami biało-czerwonymi byli w komisariacie. My się jeszcze nie włączaliśmy do tego. Myślałem, że na godzinę siedemnastą jeszcze zdążymy na Mariensztat. Niemcy ustawili karabin maszynowy w tej bramie, z której powinienem wychodzić, Ciepła 14, 16. Cześć powstańców już zajęła komisariat, już tam byli. Zaczęli się tu szykować. My wychodziliśmy z kolegą, z „Michem”, na klatkę schodową. Niemiec żandarm wyszedł na nasze podwórko. Zobaczyliśmy z klatki schodowej, z okna, że on wyszedł na podwórze. Wiedzieliśmy, że karabin jest ustawiony w bramie, że już tutaj nie mamy co [robić]. Już nie chciałem wchodzić do mieszkania, tylko stanąłem, do kolegi mówię: „Nie wchodzimy do mieszkania, bo nie wiem czy ten Niemiec czasem nas nie zauważył.” Siadamy na schodach na klatce schodowej. Myślę, że on nas zauważył, ale nie wchodził do nas.Strzelali z karabinu maszynowego. Nie wiem, czy strzelali na Ciepłą na szkołę, czy był inny obstrzał ulicy do powstańców, którzy tam byli. Nie ma Niemów, siedzimy tutaj z drugim kolegą z „Michem” Jabłońskim. Mówię do Marysi: „Marysia, wejdź zapytaj się Downara, niech oni powiedzą co tam jest, co się dzieje na ulicy.” To byli dwaj koledzy, Kaftański miał pseudonim „Downar”, a drugi Wojdas miał pseudonim „Baron”. Mieszkali na Ciepłej. Marysia weszła i mówi, że jest obstrzał, strzelają. Już była informacja, że strzelają z bramy, że mają obstrzał ulicy Ciepłej albo Krochmalnej, nie wiem tylko w którą stronę. Tam był nasz punkt kontaktowy, wiedziałem, że są granaty. Mówię: „Dajmy chociaż ze dwa granaty.” To były dwa granaty niemieckie z trzonkami. Wziąłem dwa granaty i mówię tak: „Teraz to już musimy się podłączyć, nie ma innej rady.” Grzesiek „Mich” otworzył mi okno, rzuciłem dwa granaty do bramy. Ponieważ jestem po przeszkoleniu saperskim (później powiem na ten temat) to wiedziałem, że trzeba odczekać. Granat jak się go wyrwie i rzuci, to może go odrzucić. Odpowiednio odczekałem, rzuciłem go. Jak już jeden rzuciłem i on wybuchł, później poprawiłem drugim. Też normalnie wybuchł. Zrobiła się cisza. Wtenczas „Downar” mi mówi, że przestali strzelać. Mówię tylko to, co on mi powiedział, że [w tym] samym samochodzie, który ich podwiózł, był karabin maszynowy i część Niemców… Parę minut po wybuchu, odjechali samochodem w kierunku skąd przyjechali, ulicą Krochmalną w stronę na Żelazną. My jeszcze chwilę odczekaliśmy. Jak wyszliśmy, był tam oddział, który atakował i zdobył komisariat, komendę policji na Ciepłej.

 

W 1943 roku przed Bożym Narodzeniem były przydziały po najrozmaitszych zgrupowaniach, część naszych kolegów poszła do Pułku „Baszta”, część poszła do „Kedywu”, do „Radosława”, walczyli w „Zośce”, w „Parasolu”. Zostałem przydzielony do oddziału dyspozycyjnego Komendy Głównej. To było gdzieś w grudniu przed Bożym Narodzeniem, bo na Boże Narodzenie poznałem swojego szefa. Zostałem przydzielony do szefa wydziału pierwszego w Komendzie Głównej Armii Krajowej do pułkownika Kortuma. To był mój bezpośredni szef.

 

  • Czym się pan musiał zajmować?


Byłem młody chłopak, młody podchorąży, co mnie kazał, to zrobiłem, gdzie mnie kazał, to poszedłem, co mnie kazał obstawić, to obstawiłem. [...] Wziąłem razem z sobą kolegę, to był mój zastępca Grzegorz Jabłoński „Mich”. Trafiłem do oddziału dyspozycyjnego Komendy Głównej. Z tymi miałem kontakt, bo to był mój poprzedni oddział. Miałem iść do 27 Wołyńskiej jeszcze zanim trafiłem do oddziału dyspozycyjnego. Przechodziliśmy przygotowania. To był 1943 rok gdzieś letnią porą to było, lipiec, sierpień, wrzesień gdy przechodziliśmy specjalnie szkolenie saperskie. Naszymi wykładowcami byli saperzy. Był porucznik „Stef”. Przychodziliśmy na punkt kontaktowy na ulicę Okopową i na Płocką 2. Jak to szkolenie saperskie przechodziliśmy, przyszedł jako wykładowca mój druh drużynowy Zdzisław Zołociński „Piotr”, ten który był później dowódcą saperów. „Piotr” miał z nami ze dwa spotkania.W 1943 roku przed samym przydzieleniem do oddziału dyspozycyjnego, zostałem, może nie powiem, że oddelegowany, ale zlecone mnie było, żebym przeszedł do organizacji bazy, do grupy, która miała zorganizować bazę wyjściową dla konspiratorów, którzy tutaj byli, do 27. Wołyńskiej. To było w Józefowie pod Warszawą, tam była baza. Każdy miał zadania. Była nasza grupa. W tej grupie był porucznik „Szczęsny”, późniejszy dowódca „Miotły” Michał Panasiuk. On miał za zadanie znaleźć pomieszczenia, lokalizację, domy w których można by to było zrobić. Całą sprawą ze znalezieniem pomieszczeń, budynków zajmował się on i mój tata. Kto inny zajmował się sprawą zdobycia odzieży, to znaczy bielizny, swetrów, ubrań. Miałem na terenie Warszawy odebrać odzież, gdzieś tutaj przechować i dowieść na punkty, które zostały wyznaczone.



  • Skupmy się na Powstaniu, Czy udało się panu dotrzeć do swojej grupy?


Nie.

  • Jakie były dalsze pana losy?


Jak wyszliśmy z Ciepłej 14,16, wtenczas była duża euforia, że [powstańcy] zdobyli [budynek]. Pierwsza rzecz, to wzięliśmy ze szkoły ubrania, to znaczy panterki niemieckie, spodnie, buty. Poszliśmy się przebrać na Chłodną 7 do ciotki mojego kolegi „Downara” Janusza Kaftańskiego, który mieszkał z drugim kolegą na ulicy Ciepłej 34. Tam były dwa pokoje z kuchnią. U pani się przebraliśmy, zostawaliśmy swoje ubrania, płaszcze mieliśmy. Tym bardziej jak robiliśmy tę akcję, miałem na sobie płaszcz, bo miałem broń. 1 sierpnia to był dżdżysty dzień. Przebraliśmy się tam, to znaczy: ja, Grzegorz Jabłoński „Mich” i Marysia Kozaczyńska. Założyliśmy ubrania, w których się lepiej było poruszać.

  • Tam był jakiś magazyn niemiecki?


W szkole, w komendzie policji (nie wiem czy to była szkoła, tak mówię szkoła) mieli magazyny. Tam umundurowało się całe zgrupowanie „Chrobry II”. Tam były czarne policyjne czapki, jakby narciarki, stamtąd były panterki. Bluz nie było. Były spodnie granatowe. Spodnie wziąłem i buty ze spinaczami. Spodnie były normalne. Skarpetki sobie wywinąłem i zrobiłem jakby ochraniacz. Rzeczy pobraliśmy, ale przebraliśmy się na Chłodnej 7.

  • Co było dalej?

 

Na ulicy Krochmalnej mieszkał nasz kolega, on był dowódcą kompanii Woli. Znałem go jeszcze z okresu 1943… Poznałem go chyba w 1941 roku. Wiedzieliśmy, że tam mieszka „Zeron”. Poszliśmy do „Zerona”. Jego cała kompania poszła do Pułku „Baszta”. Tam poszły trzy kompanie w 1943 roku, albo na początku 1944. Z Batalionu „Baszta” powstał Pułk „Baszta”. U „Zerona” patrzymy, a oni tam szyją opaski. To już było po czasie, to już była godzina osiemnasta, dziewiętnasta. Powiedzieli, że będzie atak na szkołę na Waliców, tam gdzie stała żandarmeria, na Żelazną. Dołączyliśmy do tej grupy. Wtenczas kto kogo spotkał, to wszystko się łączyło. To były pierwsze godziny Powstania Warszawskiego, euforia olbrzymia. Chcę powiedzieć jedną rzecz - koleżance Marysi Kozaczyńskiej, która była razem z nami, ktoś dał sztucera. Nie wiem czy to było na Ciepłej, czy to było na samej Krochmalnej. Później patrzę, a Marysia idzie ze sztucerem. Nie odbieraliśmy jej sztucera, bo ona go dostała. My mieliśmy swoją broń, ona miała sztucera. Ktoś tam przechował i jej dał.

Był atak na szkołę na Waliców, to było już późno wieczorem, już było ciemno. Były dwa ataki, Niemcy się bronili. Pierwszy atak się nie powiódł, drugi się powiódł, uciekli. Obstrzał był dosyć duży. Podjechali samochodami. Wywieźli ich z tej szkoły, przewieźli ich na Żelazną do punktu żandarmerii. Nie ponawialiśmy ataku na żandarmerię. Mówię o grupie, w której się znalazłem. Któryś z kolegów powiedział, że będzie zbiórka oddziału. Na samym początku ulicy Górczewskiej, numer 2, 4 może 5, 7 była fabryka łóżek Jarmuszkiewicza. Przyszliśmy tam [na] zbiórkę, żeby się uformować. Wiadomo, my byliśmy przygotowani, mieliśmy pewne przeszkolenia, niektórzy może mniejsze, ale chcieliśmy się uformować. Tam zastaliśmy pana, który był chorążym - Kotyński Bronisław, Bronek, on miał pseudonim „Puli”. On został dowódcą kompanii, a dowódcą jednego pluton był Rysiek „Olszyna” Raczyński.

 

  • Bardziej interesują mnie pana losy.


Przyszedłem do jeden z drużyn i zostałem zastępcą dowódcy drużyny. Dowódcą drużyny, w której byłem, był Janek „Downar”. 2 sierpnia, to w nocy wszystko się działo, byłem w pierwszym ataku na PAST-ę. [...] Atak się nie powiódł. Wiadomo było, że ci którzy byli nieprzygotowani, a którzy myśleli, że z marszu na hura się wpadnie, to polegli. Wiadomo było, że ci którzy mieli przeszkolenie wojskowe tego nie robili. My wiedzieliśmy, że w taki sposób się budynku nie zdobędzie. Zapadła decyzja. W tym udziału nie brałem. Mój dowódca kompanii brał na pewno. Zapadła decyzja, że nie pozwolą Niemcom opuścić tego budynku, postarają się zgromadzić siły. Natomiast trzeba będzie oczyścić całe przedpole z kominiarzy, z Niemców, którzy w czasie Powstania zostali zaskoczeni i tu gdzieś w tym rejonie są [rozproszeni] po budynkach. Oddział, w którym byłem, dostał zadanie czyszczenia. Dowódcą był chorąży „Puli”. Czyściliśmy całą Zielną w stronę Alej Jerozolimskich od Marszałkowskiej, budynki gdzie byli kominiarze, gdzie strzelali zza kominów. Ludność cywilna wskazała nam, że stamtąd padają strzały, obserwowaliśmy, wchodziliśmy na dachy…

  • Jak byliście uzbrojeni?

 

Miałem parabelkę, z nią poszedłem do Powstania. Kolega, który był ze mną, miał pistolet Hiszpana. W kompanii było kilku kolegów z kbk. Były najbardziej przydatne, dlatego my poszliśmy na czyszczenie. Ogólnie to oddział był dosyć dobrze przygotowany. Tam znalazło się dosyć dużo, na pewno połowa, ludzi, którzy mieli przygotowanie. Tam spotkałem dwóch swoich kolegów, którzy byli podchorążymi. Ja byłem po podchorążówce, „Mich”, „Downar”, „Olszyna” byli po podchorążówce. „Olszyna” był starszy chłopak, „Downar” był też ode mnie starszy, ale niedużo. Byliśmy dosyć dobrze przygotowani. Ci, którzy mieli kbk, to byli najbardziej potrzebni do zwalczania kominiarzy. Granaty mieliśmy. Do punktu to wszystko zabraliśmy. W nocy na Walicowie był atak. Tam broni, granatów nie używaliśmy, w takich warunkach nie ma co.



  • Co pan zapamiętał z akcji czyszczenia?


Pierwszy większy opór napotkaliśmy na Hotelu „Astoria”. Hotel „Astoria” był na ulicy Chmielnej, niemiecki hotel, właściwie to był burdel niemiecki, coś takiego… To nie był Sonderhaus, bo Sonderhaus był w innym miejscu, ale coś na takich zasadach, lokal rozrywkowy z hotelem dla Niemców. Tam napotkaliśmy opór. Deszcz padał, było dosyć morko, dach był śliski. Wszedłem na dach, weszło nas tam trzech. Uzgodniliśmy z dowódcą „Pulim”, że wrzucimy im do mieszkań granaty na drugą stronę ulicy. To jest dosyć trudny atak, tym bardziej, że zanim rzuciliśmy, nie spodziewaliśmy się w ogóle ognia. Zachowywaliśmy się bardzo dziwnie, co prawda [byliśmy] za kominami, ale nie wiedzieliśmy, z której strony może nas spotkać obstrzał. Okazało się, że Niemcy nas namierzyli i zaczęli strzelać do nas [z] drugiej strony Alej. W komin, dwadzieścia centymetrów od głowy, uderzyła kula. Zsunąłbym się z dachu, dach był kryty blachą, tylko złapałem się okienka, wywietrznika w dachu. To była czteropiętrowa kamienica. [Jak] bym poleciał, to nie byłoby mnie co zbierać. Zatrzymałem się. Wtenczas musieliśmy taką pozycję sobie wyrobić, żeby z jednej strony rzucić, a z drugiej strony… Jeden granat rzuciłem i nie wpadł do mieszkania. Na balkon mierzyłem. Drugi rzuciłem i wpadł. Trzech nas było na dachu. Obstrzał był po drugiej stronie, budynek zajęty. Niemcy opuścili, uciekli, wycofali z tego budynku. My z nimi walczyliśmy. Na pewno ze dwie, trzy godziny czasu to nam zabrało. Zanim z dachu zszedłem, to moi koledzy już przeskoczyli na drugą stronę, Hotel Astoria był zajęty. Wtenczas weszliśmy na tory kolejowe, stamtąd czyściliśmy, ganialiśmy Niemców.Na ulicy Chmielnej były baraki pocztowe poczty dworcowej. Ci koledzy, którzy pierwsi zdobyli i wpadli do Hotelu Astoria i pierwsi wpadli na tory kolejowe, tam gdzie byli Niemcy, to zdobyli kilka karabinów. My, którzy z dachu zeszliśmy, widzieliśmy co się dzieje, cieszyliśmy się. Uzupełniłem sobie amunicję do swojej parabelki. Na poczcie obsługa, ochrona poczty miała broń. Właśnie tę broń koledzy zdobyli, a ja dopadłem amunicje. [We] wszystkie kieszenie jakie mogłem, to sobie sypałem amunicji. Granatów tam nie było, bo inaczej to na pewno pierwsza rzecz jaką bym brał, to granat. Byłem tak nauczony, tak mnie szkolono, że w takich warunkach najlepsza broń to jest granat. Nic tak nie pomaga w walkach ulicznych jak granat. Zawsze granaty uważałem za podstawę. Oczyściliśmy całą ulicę Chmielną aż do Żelaznej. Na Żelaznej zajęliśmy budynek, który się później nazywał Warszawianka, Reduta Warszawianki. To był dom kolejowy, dzisiaj jest do niego dostawiony boczny budynek od strony Alej. Wtenczas on był wolnostojący, wysoki szary budynek, [na] rogu Chmielnej i Żelaznej. Weszliśmy na szczyt. Były tam pomieszczenia szczytowe z korytarza, z widokiem na Aleje Jerozolimskie. Do tego miejsca [doszliśmy].

3 [sierpnia] rano weszliśmy na budynek na róg Chmielnej i Żelaznej, widzieliśmy czołgi na Starynkiewicza. Tam byliśmy do 4 [sierpnia]. Wtenczas pokazały się pierwszy raz samoloty, sztukasy, ale nas nie bombardowali. Dostaliśmy informację, że padała Ochota. Myślałem, że będziemy dłużej na tym budynku, że zostanę na Śródmieściu. Raptem dowiedziałem się, że mam się zgłosić do „Proboszcza”. „Proboszcz” to był dowódca sztabu „Chrobry II”, tego pana nie znałem. Przyszedł do mnie Janek „Downar” i mówi: „Masz zgłosić się do Proboszcza.” Poszedłem tam, to była Twarda 40 w podwórku. Przyszedłem do niego, zameldowałem się. On powiedział, że mam przejść na Stare Miasto, bo komenda jest na Starym Mieście. Wtenczas wróciłem się do nas. Powiedziałem Grześkowi, że idzie razem ze mną i chciałem, żeby poszła ze mną koleżanka Marysia Kozaczyńska. Ale ponieważ ona spotkała naszych kolegów „Nunka” i „Anglika”, to byli dwaj rodzeni bracia… Byli ze mną razem na szkole podchorążych. Ona ich spotkała i powiedziała: „Nie, zostaję z «Nunkiem».” „To zostań.”Przyszliśmy na Stare Miasto. Mieliśmy się meldować na ulicy Barokowej, to było z 5 na 6 sierpnia. Przechodziłem tutaj jak był bazar, jak teraz jest Hala Mirowska. Wychodziłem z ulicy Ciepłej na Elektoralną na szpital Świętego Ducha, przez szpital Świętego Ducha na Plac Bankowy, Rymarską do Tłomackie. Meldowałem się w pasażu Simonsa. Tam przespałem jedną [noc]. Tam była już Komenda Główna Armii Krajowej. Ponieważ byłem przydzielony do pułkownika Sanojcy „Kortuma”, to ja jemu musiałem się tam meldować. Pierwszą noc, jak przyszliśmy, przenocowałem w pasażu Simonsa, później już na Barokowej. Na ulicy Barokowej, to był 6 [sierpnia], dostaliśmy kwaterę w mieszkaniu prywatnym na parterze. Tam była szkoła, szpital był w tej szkole i była komenda. Byli tam „Bór” Komorowski, delegat Jankowski, pułkownik „Kortum”. Poszliśmy do łazienki, tam był bojler. Patrzymy, a bojler jest [pełen] wody. To się rozebraliśmy, wtenczas się umyliśmy, bo tak od 1 [sierpnia] jak się przebraliśmy, nie było mowy o tym, żeby buty nawet zdjąć. Chyba 3 [sierpnia], to razem z kolegą Gienkiem, Eugeniuszem Rybałko, spaliśmy na klatce schodowej w koszach. Tam magiel był. Wzięliśmy kosze, weszliśmy w nie i spaliśmy na klatce schodowej. Śmieliśmy się, że nie powypadamy.

Na Barokowej byliśmy chyba tylko dwa dni. Przeszliśmy Długa 7, Podwale, Kilińskiego do Archiwum Akt Nowych. Tam była komenda. Na parterze od Podwala spałem między książkami, między regałami na książkach. Przez ścianę spał „Bór” Komorowski, delegat Jankowski. Byłem do nich przydzielony. Właściwie dwa, trzy dni, to odpocząłem, bo nie byłem w żadnej akcji.

 

  • Wspominał pan, że spotkał pan „Bora” Komorowskiego i delegata Jankowskiego. Jak pan ich zapamiętał?


Może powiem tak, przyszedłem na Barokową, wiedziałem, że oni tam są, bo ich widziałem. Te twarze znałem wcześniej. W lokalu Chłodna 7, gdzie zostawiłem swoją odzież w tapczanie u ciotki kolegi Kaftańskiego, który miał pseudonim Downar, to tam spotkałem i „Bora” Komorowskiego i doktora „Hrabiego” Grocholskiego z „Wachlarza”. Nawet nie wiedziałem, że na Chłodnej 7 jest lokal konspiracyjny Komendy Głównej Armii Krajowej. Nie wiedziałem w ogóle, że właścicielka domu, ciotka mojego kolegi, użyczyła [lokal]. To był dosyć duży [dom]. Zajmowała ze sześć pokoi z kuchnią. Nie wiedziałem o tym, później jak byłem na obstawach, to wiedziałem, że w kościele Karola Boromeusza na ulicy Chłodnej były zebrania w podziemiach. Tam były odprawy Komendy Głównej Armii Krajowej.

Później po wojnie na kościele wmurowaliśmy symboliczną tablice, że [były tu] powstańcze oddziały specjalne Armia Krajowa. To były lata osiemdziesiąte. Natomiast to wszystko napisałem, dałem do Urzędu Miasta, dałem to księdzu proboszczowi. Żył jeszcze nasz kapelan pułkownik Kuszyński. Te twarze znałem. Spotkałem ich na Barokowej. Później przeszliśmy z kwaterą na Długą 7. To jest narożny budynek Akt Nowych, Kilińskiego, Długa, Podwale. Mieszkaliśmy, kwaterowaliśmy od strony Podwala. Za ścianą w innych pokojach kwaterowali zarówno delegat Jankowski jak i generał „Bór” Komorowski. Z generałem „Borem” Komorowskim miałem tyle do czynienia, że jak go spotkałem, to musiałem stanąć na baczność, zameldować się albo „dzień dobry”, „dzień dobry”. Pamiętam go jako człowieka bardzo życzliwego, mocno wszystko przeżywającego. Po wybuchu czołgu, który był przed naszym budynkiem… On został tam doprowadzony, [bo] tam była komenda. On to wszystko bardzo przeżywał, tyle mogę powiedzieć. A tak to z nim żadnych rozmów nie [prowadziłem]. Gdzie ja, podchorąży i generał?Natomiast jak przyszliśmy na Podwale, to wiedziałem o tym, że będę wykonywał polecenia mojego szefa pułkownika „Kortuma”. Rano któregoś dnia, nie pamiętam dokładnie, to było w granicach siódmego dnia Powstania Warszawskiego, na podwórku stał mój szef pułkownik „Kortum”, w Powstaniu Warszawski miał pseudonim „Kuba”. Razem z nim stał, rozmawiał pan w butach z cholewami, w sweterku, zielone spodnie. Patrzę, a to jest pułkownik Ziemski. Wiedziałem, że będzie miał do mnie sprawę mój bezpośredni szef pułkownik „Kuba-Kortum”. Stanąłem parę metrów dalej. Jak mnie widzi, to mnie do siebie prosi. Widzi, że czekam. On rozmawia. Pana pułkownika Ziemskiego znałem jako dowódcę 36. Pułku Legii Akademickiej. Był opiekunem mojej drużyny harcerskiej jeszcze w 1939 roku, później go nigdy nie widziałem. Wtenczas jak pułkownik „Kuba-Kortum” mnie zobaczył, poprosił mnie do siebie: „Chodź tutaj.” Czułem się w obowiązku, stanąłem na baczność i mówię do pułkownika Ziemskiego: „Panie pułkowniku, melduje się harcerz 67. drużyny harcerskiej pułkownika Lisa-Kuli.” Jego znałem, na święta pułku przychodził. Dawali nam podwody jak wyjeżdżaliśmy na obozy. Przeważnie jeździliśmy na poligony do Wesołej. Nie wiedziałem w ogóle, że pułkownik Ziemski to jest pułkownik „Wachnowski”, tego człowieka nigdy nie widziałem po 1939 roku. Zdziwienie pułkownika „Wachnowskiego” było dosyć duże. Od tej pory pułkownik „Wachnowski” inaczej na mnie nie powiedział tylko: „Gdzie ten mój harcerz?” Dla pułkownika „Kuby” byłem „Orlicz” i dla innych byłem „Orlicz”, ale dla pułkownika „Wachnowskiego” byłem harcerz. Później byłem w dyspozycji pułkownika „Wachnowskiego”. Pułkownik „Kuba” był zastępcą pułkownika „Wachnowskiego”, a pułkownik „Wachnowski” był dowódcą grupy „Północ”. Na mojej akowskiej legitymacji był napisany: mój stopień kapral podchorąży, pseudonim „Orlicz”, a na odwrocie było napisane: „Polecam umożliwić wykonywanie wszystkich czynności służbowych.” Podpisane pułkownik „Wachnowski”. W czasie okupacji niemieckiej byłem jeszcze przydzielony do sądu specjalnego. Miałem na tej samej legitymacji napisane: „Przydzielony do wojskowego sądu specjalnego, proszę o umożliwienie wykonywania wszystkich obowiązków służbowych.” Podpisane było przewodniczący wojskowego sądu specjalnego major Baczyński. Mówię o tym dlatego, że dostawałem różne zadania. Pierwszym moim zadaniem było zaniesienie pisma do „Kryski”, zgrupowania „Kryski.” Poza tym mój szef pułkownik „Kuba” powiedział mi, żebym zrobił rozeznanie i atmosfera…

  • Jaka panuje atmosfera?


Tak, mówi: „Wywąchaj trochę jaka tam jest atmosfera.” Byłem u nich, poszedłem, byliśmy na Wytwórni Papierów Wartościowych, popatrzyliśmy jak tam jest. Później dostałem zadanie rozeznania, jeżeli chodzi o obronę od strony Wisły naszych umocnień. To już [zlecił mi] pułkownik „Wachnowski”. Przeszedłem z kolegą na Rybaki na nasze umocnienia. Wtenczas zobaczyłem, że po Wiśle na wprost naszych umocnień, pływa kanonierka. Na tę okoliczność nawet złożyłem raport, bo to było nie do pomyślenia, że na nasze placówki, mogłem [dostać się] w panterce niemieckiej. Co prawda miałem legitymację. Nie meldowałem się im do pierwszej linii. Jak z ulicy Rybaki zszedłem na dół, wiedziałem, że oni tam są, nikt mnie nie zatrzymał, idę dalej. Doszliśmy trochę dalej. Tam zeszliśmy nie bardzo daleko. Nad Wisłą jak kanonierka pływała, to można było tam zejść, tylko tam dostaliśmy obstrzał z mostu kolejowego. Niemcy na moście kolejowym zaczęli do nas strzelać. My już przeszliśmy naszych. Wróciłem się . Z początku chcieliśmy wejść jak najdalej, bo jak mamy zrobić rozeznanie jak tu jest, jakie są zabezpieczenia. Działałem na polecenie, z rozkazu. Nie mówiłem, że po to idę. Meldując się na Rybakach, to nikt nie wiedział kto jesteśmy, a my idziemy i idziemy. Nikt nas nie zatrzymuje. Zdziwienie było dosyć duże. Dostaliśmy obstrzał, wróciliśmy się. Jak przyszedłem, pytali się: „Czy miałeś szansę dostać się do Wisły?” Powiedziałem, że tak, na pewno miałem szansę dojść do Wisły. Nie miałem takiego zadania, ale jakby było zadanie, na pewno doszedłbym do Wisły.Chyba 12 [sierpnia] dostałem zadanie od pułkownika „Wachnowskiego”. 13 [sierpnia] wybuchł czołg na Kilińskiego. 12 [sierpnia] dostaliśmy nocne zadanie spenetrowania, zobaczenia jak wygląda sprawa na odcinku getta, gruzów getta. Poszliśmy w czterech, byłem dowódcą. Komenda była u Bożego Jana, powiedzieliśmy, że idziemy bliżej Nowolipki, mamy z tej strony zadanie. Nowolipki, Dzielna, wyszliśmy na gruzy. Dwóch zostawiłem po drodze. Była całkowita cisza. Zachowywaliśmy się bardzo ostrożnie na terenie getta, bo dostaliśmy informację z dowództwa, że tu jest niebezpiecznie. Może tam być różnie. Poszliśmy aż do samej Okopowej we dwóch, a dwóch po drodze zostawiliśmy na ubezpieczanie, żebyśmy się mogli ewentualnie wycofać. Jak się nie zna terenu w nocy, to nie można się pchać. Powiem jedną rzecz, dostaliśmy się w kocioł. Po cichu szliśmy, raptem kucnęliśmy, słyszymy niemieckie głosy. Słyszę, że oni są i przed nami i za nami przy samej ulicy Okopowej.

  • Widoczność była słaba?


Na terenie gruzów każde załamanie to jakby cień człowieka. Człowiek nie wie, czy to jest człowiek, czy to jest coś [innego]. Niebezpiecznie się jest poruszać. My byliśmy przy samej Okopowej. Jak ulica Górczewska, jak Gibalskiego w ten rejon poszliśmy. Weszliśmy, nie wiedząc o tym, że [są tam] Niemcy… To nie były tyle niemieckie mowy, ile ruskie. My wtenczas przykucnęliśmy, przeczekaliśmy trochę czasu, żeby to się uciszyło. Pomału zaczęliśmy się wycofywać. Człowiek nie szedł tą samą linią, bo jak przyszedł między gruzami… Trochę odeszliśmy. Wiedzieliśmy, że tutaj zostawiliśmy naszych kolegów. Umówiliśmy się na hasło, żeby wiedzieli, że idziemy. Z początku nam nie odpowiadali. Jeszcze kawałek poszliśmy. Później jak przeszliśmy po gruzach może z pięćdziesiąt metrów, może więcej, może sto, znowu [powiedzieliśmy hasło] i oni się odezwali. Byli blisko. Wycofaliśmy się. Meldunek przyniosłem. Innego jedzenia nie dostawali panowie, którzy byli z komendy, tylko takie dostawali jakie my. Jadłem razem z nimi.

  • Co jedliście?

 

Jedliśmy kluski, makaron polewany tak jakby zupą jagodową. Zupa jagodowa to było niedojrzałe wino z restauracji Fukiera. To samo oni mieli polewane, to samo i my. Z Wytwórni Papierów Wartościowych dostaliśmy trochę konserw. Tam były magazyny, tam trochę było konserw. Konserwy były różne, było mięso. Dostaliśmy kluski, makaron polewaliśmy mięsem. W każdym bądź razie gorące jedzenie dostawaliśmy raz dziennie. To było albo polewane mięsem z konserwy albo zupą owocową jagodową. Na rauszu nie chodziliśmy, może głowy mieliśmy mocne, może nie wiedzieliśmy co jemy, a może i chodziliśmy, dlatego byliśmy tacy odważni. W każdym bądź razie koleżanka, którą poznałem na ulicy Podwale 7, mieszkała na Długiej 10. 13 [sierpnia] ona mówi do mnie: „Orlicz,chodź, to może u moich rodziców [coś zjemy]. Gotowali tam kaszę. Ona mówiła, że była na obiedzie. Jak przyszedłem do rodziców, to tam już nic nie było. Siedzieli w piwnicy. Już zjedli obiad i nic nie mieli ugotowanego. Ona się zapytała, ja [o] nic nie pytałem.

Jak wyszliśmy z piwnicy, to tu była gromada powstańców i był czołg. Widziałem go. Doszedłbym do niego razem z nią. Na rogu Kilińskiego i Długiej był dół, okop, barykada, ona raz przecinała ulicę Długą, dół był wykopany, a drugi raz przecinała ulicę Kilińskiego, przy samej Długiej. Przeszliśmy na Długą 10, to jest po drugiej stronie, bo byliśmy na Długiej 7. Właśnie tu słyszymy entuzjazm, flaga wisi. Byliśmy na ulicy Długiej, niedaleko barykady, dołu, który przecinał w poprzek ulicę Kilińskiego. Entuzjazm był straszny. Na ulicy Kilińskiego byli powstańcy. Po prawej stronie na Kilińskiego, na wprost naszego budynku był Batalion „Wigry”, harcerze, młodzi ludzie. Tamtędy przechodziłem, bo tam było przejście. Jak przechodziliśmy do ulicy Miodowej, to szliśmy na zapleczu jak teraz jest kościół garnizonowy. Kiedyś też tam był kościół garnizonowy. Miałem na Miodowej swojego kolegę, który mieszkał na tyłach kościoła garnizonowego. My tamtym przejściem przechodziliśmy do ulicy Długiej. Wiedziałem, że jest tam Batalion „Wigry”. Wyszliśmy z Długiej 10, patrzymy, że tu jest skupisko powstańców, na czołgu siedzą, flaga jest wywieszona, entuzjazm ogromny. Czołg, silnik pracował, jak dobrze pamiętam. Raptem, słup ognia do góry. Moja koleżanka odwróciła się do mnie twarzą, złapałem ją i się przewróciłem do dołu, tyle. Huk, później jęki, podnoszę ją, ona mówi: „O jej! O jej!” Dostała odłamek w prawą rękę. Jakby nie dostała, to ja bym dostał w lewą stronę. Wziąłem ją wtedy: „Marysia co jest?” Cała ulica Kilińskiego była usłana ciałami. Szedłem, widziałem jak jęczeli. To była jedna rozpacz. Przeżyłem okropnie [to zdarzenie], wszyscy przeżywaliśmy. Widziałem, jak strasznie przeżywali to dowódcy. To była olbrzymia tragedia. Jestem jednym z naocznych świadków, który szedł zaraz po tym [wybuchu]. Mięso było na ulicy... Nawet się mocno nie przyglądałem jak cierpieli, to wszystko jak chorągiewki wisiało. Miałem [Marysię] i z nią szedłem, ona broczyła krwią. Miała apaszkę, wziąłem apaszkę, rękę jej zabezpieczyłem, żeby nie krwawiła.

Przyprowadziłem ją do nas. Mieliśmy kwatery od strony Podwala na parterze. Tam gdzie nocowaliśmy, gdzie nocował „Bór” Komorowski, to dzisiaj jest wypożyczalnia strojów ludowych. Założyliśmy jej opatrunek pierwszej pomocy. Zaraz z nią razem poszliśmy do szpitala. Mówię poszliśmy, bo koledzy moi też. [Szpital] był pod Krzywą Latarnią na Podwalu, na dół się schodziło, niedaleko. Została tam. Później wyjęto jej odłamek, została w szpitalu. Jak przyszedłem następnego dnia 14 [sierpnia] zobaczyć ją, to prosiła, żeby nie mówić jej rodzicom, że jest ranna. Tam leżeli [ludzie] co zostali ranni przy wybuchu. Byli poprzykrywani gazą na patykach, piórami gęsimi albo czymś i byli wysmarowani olejem. Leżeli nago poprzykrywani, strasznie cierpieli. To były naprawdę okropne cierpienia, na podłodze leżeli w szpitalu. Tak to tam nie przychodziłem, dopiero jak ona tam była. Jak miała założony opatrunek, to po dwóch dniach ją zabraliśmy. Poszedłem do jej rodziców i powiedziałem, że przyprowadziłem Marysię, bo Marysia dostała w rękę.. Przeżywam to do dnia dzisiejszego. 13 [sierpnia] jak mogę, zawsze tam chodzę.

18 sierpnia dostaję rozkaz iść na Muranów. Idzie nas grupa, idę razem z nimi. Grupa szła na wzmocnienie oddziałów, a ja idę z polecenia dowództwa Grupy Północ. Dostaję polecenie od pułkownika „Wachnowskiego” dojść do majora „Leśnika” dowódcy tego zgrupowania. [Mam] iść do niego na wsparcie, ewentualnie tak długo być u niego dopóki będę tam potrzebny. Przekazać mu to, co miałem mu do przekazania. Wyszliśmy rano 18 [sierpnia], doszliśmy do Bożego Jana. Od kościoła Bożego Jana doszliśmy do Konwiktorskiej. Przy Konwiktorskiej pod ścianą były postawione „japonki”, to są metalowe wózki na szynach, wywozili [nimi] gruz z getta chyba na Dworzec Gdański. One były ustawione jakby osłaniająca barykada, tarcza. Przy wózkach przebiegliśmy pod mur. Tam był niezniszczony mur getta do Bonifraterskiej. Wyszliśmy na Muranów. Meldowałem się koło godziny szóstej rano u dowódcy tego odcinka. Według mnie to był major, a może podpułkownik „Leśniak”. Podałem mu wszystko co jest. Powiedziałem, że mam się zameldować, jeszcze iść do „Miotły”. Dowódcą „Miotły” po śmierci kapitana „Nieroby” był „Szczęsny”. Byłem z nim w organizowaniu bazy na Wołyń. Miałem do niego też [się zgłosić]. On był dowódcą kompanii, wtenczas nie było batalionów, teraz się mówi bataliony. O godzinie ósmej Niemcy na Muranowie zaatakowali zajezdnie tramwajową. Tamtędy chcieli się wedrzeć. Wtenczas byłem razem z nimi i poszedłem tam razem z nim. Dowódca „Leśniak” zadecydował, że będę przydzielony do grupy na odparcie ataku. Biliśmy się z nimi. Może była ósma, dziewiąta, jak my weszliśmy do ataku. Zaczęła się strzelanina. Do godziny czternastej, piętnastej wojowaliśmy po remizie tramwajowej. Poznałem w związku z tym remizę, kanały, bo nigdy w remizie tramwajowej nie byłem. Udało się nam tak ich związać ogniem, że się nie mogli od nas oderwać. Wtenczas przyszła im z pomocą artyleria, zaczęli nas ostrzeliwać ze sztukasów, z granatników. Musieliśmy się ukryć. Wtenczas przydały się kanały. Chyba, że do kanału koło człowieka wpadnie pocisk z granatnika, to nie ma mnie. Wtenczas się wycofali. My to utrzymaliśmy do zmierzchu.

Później jak był zmierzch, miałem się zameldować się u „Leśnika”. Okazuje się, że w czasie strzelaniny on został zabity od pocisku z granatnika. Stanąłem i teraz nie wiem co [robić]. Był jeszcze podporucznik, który był oficerem. Tych ludzi nie znałem, jego tylko widziałem, miałam namiar na niego. W ogóle nie znałem tamtego oddziału. Jego podwładny objął dowództwo. Już jest zmierzch. Dowiadujemy się, [że] jak byliśmy na remizie, mieliśmy wsparcie kompanii „Miotła” i że teraz dowódcą jest porucznik „Szczęsny”. Przyszedłem do niego. To była inna rozmowa, bo my się już znaliśmy. Powiedziałem mu, jak u nas jest. Powiedzieli mi, że mają bardzo ciężką sytuację. To było już wieczorem. Poszliśmy chyba na ulicę Nowowiniarską na pierwsze piętro, tam usiedliśmy. Koleżanka mojego kolegi Sławka (teraz żona) była tam łączniczką. Zrobiła nam wspaniałą kolację. Mieli olbrzymie zapasy z magazynów na Stawkach. Otworzyła nam konserwy, to były ozory w konserwach. Żeby mógł człowiek się najeść za cały tydzień, to by się najadł, ale nie można było. Miałem kolegów w „Miotle”. Tam był kolega „Przebor,” razem z którym miałem iść na Wołyń. Jeszcze z nim sobie porozmawiałem. Wiedziałem o tym, że mam tutaj z nimi na razie być. Jeszcze nie wiedziałem czy „Szczęsny” powie czy mam odchodzić. Może i bym poszedł z powrotem na Stare Miasto do siebie do kwatery, ale 19 został zabity Leśnik, później jeszcze jakiś oficer… Tam było dosyć dużo zabitych kolegów, 19 [sierpnia] był przypuszczony atak Niemców od Bonifraterskiej, od Konwiktorskiej na Muranów, tam gdzie był dom starców. Wtenczas tu broniliśmy, weszliśmy do akcji. Byliśmy w obronie ataku od strony Bonifraterskiej, Konwiktorskiej to był 19 [sierpnia]. Odparliśmy atak. Wtenczas byłem na domu starców. Starzy ludzie byli niewolnikami tego, co się dzieje. Mogli tylko w piwnicy siedzieć, albo u siebie na parterze i czekać co się będzie działo. Nie mieli możliwości chodzenia. Byłem tam, widziałem.

19 [sierpnia] po ataku, Niemcy są i stoją na wiadukcie na Dworcu Gdańskim, to było od nas ze siedemset metrów, może dalej. Była drabina, podstawiliśmy drabinę, to znaczy nie ja, [inni] podstawili drabinę i na drabinę wszedł chłopaka, znałem [go], on miał pseudonim „Gwiazda”, Stefan Stefański. Wszedł i miał strzelać z kbk. Żeby tam [można] było strzelać, to trzeba było wybić dziurę. Jak [wybijali] dziurę, to zacząłem krzyczeć do niego: „Słuchaj «Gwiazda», przecież będzie widać, będzie prześwit! Nie wiadomo skąd strzelają.” My już mieliśmy doświadczenie z gołębiarzami, jak byliśmy na Zielnej. Mój kolega „Mich” wziął osłonę, to nie była dykta, to nie była deska. Starał się wejść na drabinę, ale we dwóch na drabinie? Jeden z drabiny strzela… Trzeba było zbudować pomost, żeby tam wejść. „Gwiazda” zaczął z kbk mierzyć, strzelać. Oddał ze dwa strzały, tamten mu trzymał osłonę. Z dołu się pytali: „Trafiłeś?” „Szczęsny” wiedział, że dosyć nieźle strzelam. „Szczęsny” był kiedyś zastępcą komendanta Powstańczych Oddziałów Specjalnych „Jerzego” Strzałkowskiego do spraw szkoleniowych. Jeździliśmy [razem] na strzelnicę.

Teraz mogę powiedzieć jedną rzecz.

W kościele Wszystkich Świętych była strzelnica. Nawet tam trochę strzelałem. Tam były ostrzeliwane błyskawice, które były robione w kraju. To była strzelnica błyskawic. Nie wiedziałem o tym, że sprężyny, które tam robił warsztat, to były sprężyny do błyskawic. Był taki okres czasu, kiedy je przewoziłem. Nawet nie wiedziałem, że to są części do błyskawicy, ale później już wiedziałem, że tam jest strzelnica. Jak mnie „Szczęsny” zaprowadził i strzelał ze mną z kbk, to widziałem, że tam ostrzeliwują błyskawice. Tyle mogę powiedzieć, jeżeli chodzi o podziemia kościoła Wszystkich Świętych. [...] My się z koleżankami, z kolegami umawialiśmy zawsze na dziesiątą godzinę na msze do Wszystkich Świętych. Kiedyś powiedział nam ksiądz, żebyśmy tam nie przychodzili, żebyśmy sobie inny kościół wybrali. Nie wiedziałem w ogóle o tym, że tam jest strzelnica. My księdza znaliśmy, byliśmy młodzieżą. On nam bezpośrednio nie powiedział, ale dał nam do zrozumienia, że za często tutaj jesteśmy, że może Niemcy się [zorientują], żeby kościół nie był pod obserwacją, a ten kościół był wiecznie pod obserwacją.

Z kościoła było przejście na getto. Odparliśmy atak. Później wszedłem na rusztowanie, strzelałem. Pamiętam, że wybrałem sobie celownik dziewięćset pięćdziesiąt, dziewięćset, tak sobie wymierzyłem. Oddałem chyba dwa strzały, nie wiem czy on był celny czy nie, w każdym bądź razie strzelałem do Niemca do oficera, który był na koniu. Obserwowali lornetkami, przyjechała grupa, dwóch było na koniach, musieli być oficerami niemieckimi wyższej rangi. Strzelałem do takiego. Jak jego nie trafiłem, to na pewno konia trafiłem. Widziałem, że tam było zamieszanie. Dwa razy tylko strzeliłem. Wiadomo było, że po pierwsze nie mogliśmy za wiele tam strzelać. Poza tym dotąd czuli się bezpieczni, dopóki ogień ich nie raził. Po dwóch strzałach się zwijają, musiało coś tam być, pocisk musiał dojść do celu, ale jakie były efekty, to nie wiem. 20 [sierpnia] mamy atak na Muranów. Wtenczas dowiaduję się, że w „Czacie 49” jest mój druh drużynowy „Piotr” z 27. Wołyńskiej. Jak ją rozwiązali, czy sami się rozwiązali, to przyszli do Powstania Warszawskiego. Z nim się nie widzę, tylko słyszę, że jest. Mówią: „Słuchaj, tu jest ‘Orlicz’!” Byłem jego harcerzem. 20 [sierpnia] jest przypuszczony atak na dom starców. Niemcy wywalają nam dziurę w ścianie, jeden z żandarmów przeskakuje do naszego budynku, gdzie jesteśmy, gdzie są pensjonariusze domu starców. Wpada esesman. Jesteśmy na parterze. Nie byłem na wprost dziury. Niemiec przeskoczył. Krzyczą: „Niemiec jest!” Więc krzyczę: „Idę, idę!” Wszedłem tam z kolegą. Miałem parabelkę, on miał błyskawicę. To był kolega, który później zginął w Puszczy Kampinoskiej, który mnie zastępował, gdy my tutaj przyszliśmy z dyspozycyjnego. Wpadliśmy tam. Ale w piwnicy nie można iść, jest wąski korytarz. Jak się pokaże, a on gdzieś stoi w piwnicy, to leżę. Nie wiem czy mam przeskoczyć za ściankę, czy nie, tutaj nie ma możliwości poruszania się. Tam gdzie są drzwi, to są zabezpieczone, zamknięte. Jest jeden jedyny wąski korytarz, więc gdzie? Przecież nie będę szedł na kule. Wiem o tym, że on gdzieś tam wpadł, nie wiedziałem kto to jest. Chodziło mi tylko o to, żeby jego przytrzymać, żeby on się nigdzie nie mógł poruszyć, żebym go zablokował. Jak go zablokuję, to on jak siedzi w piwnicy, to siedzi. Słyszę, że rzucili granat do piwnicy do okienka. Jest strzelanina. Dosłownie dziesięć metrów przed sobą mamy Niemców. Oni po jednej stronie, my po drugiej. Wyłom jest zrobiony w murze, który człowiek może normalnie przeskoczyć. Oni tu są. My tutaj bronimy. Później wiemy o co chodzi. Rzucili na pewno jeden granat, drugi, trzeci… Raptem, niedaleko, słyszę jak [Niemiec] rzęzi. My go nie ruszaliśmy. Tam dobiegli inni, on miał Bergmana, to mu zabrali. Nie potrzebowałem [jego broni], miałem swoją parabelkę. Kto dobiegł, to miał. Później od „Piotra” się dowiedziałem [...] [że] w nocy go wzięli, dokumenty sprawdzali. To był żandarm, jak dobrze pamiętam. Miał papiery, że był w ochronie obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Tego nie widziałem, tylko wiem, że tak było, bo mi „Szczęsny” powiedział. „Szczęsny” mnie to napisał nawet, bo ten meldunek zaniosłem później do pułkownika „Wachnowskiego”. Nawet pamiętam, że on miał na nazwisko Schulz. To jest popularne niemieckie nazwisko i można to nazwisko zapamiętać. Papierów nie widziałem, tylko mówię co było tam napisane, co „Szczęsny” napisał.

[Z] 21 na 22 [sierpnia] opuściłem razem z nimi Muranów. Wychodziłem w ostatniej siódemce. Wychodził porucznik „Szczęsny”, „Igor” Zabłocki Jurek, Grzesiek „Mich” Grzegorz Jabłoński, „Przebor” Tadek Jędrzejewski, ja i jeszcze dwóch. Nie wiem kto jeszcze, ale siedmiu na pewno. Ostatni opuszczaliśmy Muranów. Muranów cały się palił, to było z 21 na 22 [sierpnia], w nocy że wychodziliśmy. Już nie mogliśmy utrzymać Muranowa. Oddział, który był podporządkowany Leśnikowi i „Miotłę” objął „Szczęsny”, na „Czacie 49” był Piotr.

  • Gdzie pan przeszedł po upadku Muranowa?


Zaraz się meldowałem do „Wachnowskiego”, przyniosłem meldunek. Do tego meldunku nie zaglądałem, ale jak pisał, to [widziałem]. Na Mławską przyszliśmy, właśnie na Mławskiej meldunek był sporządzany. Wziąłem meldunek, przeszedłem, meldowałem się na Długą 7. Tam dowiedziałem się, że oddział ochotników wychodzi po broń. Nie wiedziałem gdzie. Wtenczas mój szef pułkownik „Kuba”, „Kortum” Sanojca, wtenczas nie wiedziałem jak ma na nazwisko, powiedział mi tak: „Idą na ochotnika, czy chcesz iść?” Mówię: „Poszedłbym.” „To idź, będą wchodzili do kanału. Zbiórkę mają na bibliotece Krasińskich na rogu Długiej i Placu Krasińskich.” Do kanału weszliśmy na ulicy Nowomiejskiej i Świętojerskiej.

  • Będziemy kontynuować od momentu gdy zszedł pan do kanałów. Kiedy to było?

 

22 sierpnia. Byłem na Muranowie, opuszczaliśmy Muranów ostatnią piątką. Był porucznik Panasiuk pseudonim „Szczęsny”, kolega „Igor” Zabłocki, też oficer, był „Gwiazda”, był „Mich”, byłem ja. Może jeszcze ktoś był, ale nie pamiętam, pięciu, sześciu nas było, którzy ostatni już opuszczali Muranów. Przyszedłem, chyba na ulicy Mławskiej 4, Mławskiej 6, dostałem meldunek, bo Panasiuk „Szczęsny” był dowódcą „Miotły”. Napisał mi meldunek i z tym meldunkiem meldowałem się u swojego dowódcy pułkownika „Wachnowskiego”, oddałem mu ten meldunek. Z początku jak przyszedłem, to nawet nie było „Wachnowskiego”, tylko był pułkownik Sanojca – „Kortum”. Oddałem to, później przyszedł pułkownik „Wachnowski”. Pułkownik „Kortum” powiedział mi, że kanałami idzie grupa w stronę Żoliborza, a potem będzie wracała z powrotem i czy chcę iść. Powiedziałem, że tak, że na pewno pójdę. Raczej na ochotnika, bo jednak nie byłem wyznaczany. Nie wiedziałem, kto będzie prowadził tą grupę. Powiedział mi, że zbiórka tej grupy jest w Bibliotece Krasińskich, to było na placu Krasińskich, ale jak jest ulica Miodowa i Długa. Przyszedłem, melduję się, patrzę, a jest komendant Strzałkowski, to znaczy komendant Powstańczych Oddziałów Specjalnych, tak zwanych „Jerzyków”. To od jego pseudonimu, on był „Jerzy”. Tak kiedyś się mówiło, jak był „Hubala”, to byli „hubalczycy”; jak był dowódcą „Radosław”, to było zgrupowanie „Radosława”. Stąd się wzięły „Jerzyki”. Zameldowałem się, ale znałem pułkownika Strzałkowskiego, on był wtenczas porucznik i mówi: „Idziesz?”. Mówię: „Tak”. Przyszedłem razem z kolegą, on miał pseudonim „Mich”, Grzesiek Jabłoński.

Miałem taką przykrą sytuację, bo to już był 22 sierpnia, to już myśmy oddali Muranów, całe getto było oddane, już od strony Parku Krasińskiego był obstrzał niemiecki na Stare Miasto i był obstrzał z miotaczy min – „szaf”. One wtenczas tak mocno uderzyły, jak właśnie przyszedłem tylko i później krzyczą, że ktoś jest ranny, ktoś zabity. Później patrzę, a niosą moją koleżankę, Irkę Boczkowską, to była sympatia mojego kolegi, który zginął w Puszczy Kampinoskiej, Luta Wojtasa „Barona”. Julek zobaczył, ja nawet nie widziałem, on krzyczy: „Irena nie żyje! Jurek, Irena!”. Poszedłem, patrzę, rzeczywiście ją przynieśli. Wtenczas w tej bibliotece myśmy się spotkali, bo to były niedobitki już, nieduży był oddział „Parasola”, znałem ich. Oni też byli w pomieszczeniach Biblioteki Krasińskich. To był smutny moment. Nawet nie wiem, jak była pochowana i dowiaduję się, że mamy wychodzić kanałem, który jest na rogu ulicy Świętojerskiej i Nowomiejskiej. Żeśmy do kanału wchodzili 22 sierpnia, już była szarówka, ciężko mi powiedzieć, która to była godzina, ale chyba około dziewiętnastej, dwudziestej.

  • Jakie oddziały schodziły wtedy do kanałów?

 

Nie wiedziałem, wiedziałem, że ten oddział, który wychodzi, prowadzi komendant Strzałkowski i widziałem, że są lekko ranni, różni tam byli. Dobiłem do nich, jak oni już byli zorganizowani, już mieli wychodzić. Wtenczas mnie wyznaczono, że mam iść w jednej ze straży tylnych, to znaczy oni przechodzą, a ja idę z tyłu. Niewielu z nas miało broń, ci którzy wychodzili ze Starego Miasta… ja zawsze z bronią chodziłem i mnie broni nie odbierano. Ale niektórzy musieli zostawić, żeby… ja nie zostawiałem, miałem swoją Parabelkę. Nawet mnie się komendant Strzałkowski pytał, a ja mówię: „Tak, mam broń ze sobą”. Tego nie dzieliłem, miałem przydział iść z tyłu, w straży tylnej, koniec, swoje robię, idę, wchodzę. Żeśmy weszli do kanału i żeśmy szli kanałem. Teraz wiem, bo sobie nawet liczyłem włazy, nie wiem po co. Wiedzieliśmy, że będziemy szli pod Dworcem Gdańskim. Przedtem nam powiedziano, że ma być cisza, ma być spokój, jak mamy się zachowywać, nie może być żadnej paniki, nic, to ma być oddział subordynowany, spokojny, który ma wyjść. Dlatego że Niemcy mają włazy pootwierane i będziemy musieli przed każdym włazem się zatrzymywać i przeskakiwać, żeby nas Niemcy nie zaatakowali w kanałach. Tak żeśmy szli. Żeśmy doszli do jakiegoś [miejsca], może na połowę drogi, ciężko mi dzisiaj to ustalić, w pewnym momencie krzyczą: „Wracamy się z powrotem!”. Jak żeśmy się zaczęli wracać, że mamy się wycofywać, szedłem w straży tylnej w tamtą stronę, później to właściwie szedłem jako ten w grupie przedniej, z powrotem wracając się na Stare Miasto. U mnie tego nie było widać, ale ponieważ myśmy szli pod prąd, a ten kanał nie był mocno wysoki (przy moim wzroście metr siedemdziesiąt cztery musiałem się trochę przygarbić), więc ci wyżsi mieli trudniejszą sytuację. Jak żeśmy w tamtą stronę szli, to wodę mieliśmy poniżej pasa, ale jak żeśmy się wracali pod prąd, to woda się podniosła. Nie czułem tego, bo szedłem jako jeden z pierwszych. Ale podobno tamci, którzy… to im woda się podnosiła, bo się spiętrzała, fala była zatrzymana, jakby tama się tworzyła. Później był sygnał stop latarkami, więc szumu nie było, ale żeśmy stanęli, nie wiedzieliśmy, co mamy robić, była trochę niebezpieczna sytuacja.

 

  • Wie pan dlaczego?


Powiem zaraz. Szli łącznicy, dziewczyna i chłopak tym kanałem z Żoliborza na Stare Miasto. Jak światło się pokazało jakieś, nie wiedzieli, kto to idzie, dlatego kazali nam się wrócić trochę. Myśmy przepuszczali tych dwoje łączników, ten chłopak i dziewczyna szli jako łącznicy z Żoliborza na Stare Miasto. Myśmy znowu z powrotem poszli do przodu i żeśmy szczęśliwie doszli, włazy były pootwierane, dlatego że w nocy to widać. Tym bardziej że to była noc bardzo gwiaździsta, bez chmur, więc było widać, że myśmy przeskakiwali te włazy. Żeśmy doszli do burzowca przy Dworcu Gdańskim, inni już tam przechodzili, zawsze ci, co są dalej, to się denerwują, dlaczego to tak pomału idzie, a byłem w tej grupie, która szła z tyłu. W pewnym momencie słyszymy, jak ktoś krzyczy: „Ratunku! Ratunku! Ratunku!”. [Widzimy] naszego kolegę rannego, on był właśnie ranny na Muranowie, miał pseudonim „Wesoły”, podchorąży, nie pamiętam, jak miał na nazwisko. Nie miał sił i prąd na burzowcu porwał go w stronę Wisły. Później się dowiedziałem, że wyszedł gdzieś, jakoś doszedł do schodów, do włazu i wyszedł. Później był na Żoliborzu, ale już go nie widziałem, wiedziałem o tym, że „Wesołego” prąd porwał. Ten krzyk było słychać, słyszałem go w kanale. Potem żeśmy doszli do burzowca, na burzowcu była przerzucona lina i trzymając się tej liny, żeśmy przechodzili. Wchodziliśmy z początku w niewysoki kanał, a później żeśmy weszli już do kanału, gdzie można było się wyprostować i właściwie nawet biegiem, bo byliśmy już na terenie Żoliborza, biegliśmy prosto. W nocy żeśmy wyszli z kanału, pomagali nam. Dowiedziałem się, że jestem na placu Wilsona. Tam wychodziliśmy z kanału.



Czy w czasie tej przeprawy wcześniej wiedział pan, co działo się przy Dworcu Gdańskim? Nie, nic. Wiedziałem tylko, że jesteśmy… W ataku brałem udział od strony Starego Miasta… na Dworzec Gdański. Właśnie po tym ataku myśmy opuścili Muranów. Na Inflanckiej była zajezdnia tramwajowa od [strony] Stawek. Myśmy z tej strony atakowali [Dworzec] Gdański, widzieliśmy, że się atak załamał i żeśmy opuszczali. Niemcy atakowali już nas na Muranowie i żeśmy właśnie wtenczas opuścili Muranów. Wtenczas już wiadomo było, że atak się załamał. Nie wiedziałem tylko, że z drugiej strony też będzie atak z Żoliborza, tego nie wiedziałem, będąc na Starym Mieście. Jak przyszedłem na Żoliborz, to naprawdę – człowiek wychodzi z kanału, ktoś mu podaje rękę, wyciągają nas, wychodzimy. To jest w nocy, zbieramy się, nikt nie rozmawia, nikogo nie znamy, ktoś nas ma prowadzić, biorą nas, te grupy nieduże. Zaprowadzono nas na Żoliborz, na osiedle WSM-u i znaleźliśmy się na ulicy Pruchnika, do bloków nas przyprowadzono w nocy. Byłem oczarowany, bo mieszkańcy tego bloku wzięli nas z miejsca do siebie. Byłem chyba na trzecim piętrze tego bloku, do takich państwa trafiliśmy. Rozebraliśmy się, byliśmy upaprani w tym błocie. Jak nas postawili w szeregu na Suzina, na Pruchnika i nas przydzielali do mieszkań, to koledzy się śmiali, dowcipy, o dowcipach to nie tyle ważne, ale wtenczas taki nastrój, odprężenie nastąpiło. Koło mnie kolega Artur, wesołek był trochę, był sierżantem podchorążym, mówi: „Wyrzuć to gówno!”. Każdy patrzył, niektórzy do kieszeni, bo wiadomo było, że fekalia w tym kanale były, jak myśmy szli. Człowiek chciał nadrobić miną, wesołością, ja do takich nie należałem, ale byli tacy koledzy, którzy starali się poczuciem humoru… Nie wiem, czy przez łzy, czy z radości, że wyszedł, ale tak było.

Jak żeśmy przyszli do tych państwa, to myśmy się rozebrali, oni dali nam swoją bieliznę, do spania jakąś piżamę dostałem, koszulę. Położyłem się spać, myśmy byli zmordowani, ja szczególnie po Muranowie, nie spałem kilka nocy. Z „Michem” [położyłem się spać], bo byłem z Grześkiem Jabłońskim, oddali nam swój tapczan. Zawsze to mówię, to są wspaniali ludzie tego osiedla. Myśmy się rozebrali i to wszystko brudne żeśmy zostawili. Jak się obudziłem następnego dnia, to była może godzina dziewiąta, dziesiąta, już słońce, patrzę: „Gdzie ja jestem?”. Z początku człowiek nie wie, szyby w oknach, myśmy [na Starówce] nie mieli. Kwiaty stoją, ludzie rozmawiają, moje ubranie całe jest uprane, uprasowane, to w czym byłem, buty stoją na parapecie, suszą się powypychane. Tylko całować takich ludzi, kiedyś powiedziałem, że [to są] cudowni ludzie z ulicy Pruchnika, z Żoliborza, bo tak nas przywitali. Jak myśmy się przebrali, żeśmy wyszli, bo powiedzieli, że o jedenastej mamy się zebrać, to dopiero się zorientowałem, że jesteśmy na tym osiedlu na Pruchnika, bo myśmy w nocy przyszli, było wszystko zasłonięte, nie widzieliśmy, gdzie jesteśmy. Powiedzieli nam, że mamy mieć zbiórkę o godzinie trzynastej.

Miałem znajomych, którzy mieszkali na ulicy Dziennikarskiej na Żoliborzu. Spotkałem panią, to była znajoma, państwo Milewscy, rozmawiałem z nimi, wiedziałem, że to jest ich rodzina, powiedziałem, że tu przeszedłem. Myślę sobie, pójdę do państwa Olszewskich na Dziennikarską i powiem, że się widziałem z Krystyną Milewską. Ponieważ mieliśmy czas, powiedzieli, że do godziny trzynastej, a to była godzina jedenasta po zbiórce, dwie godziny czasu. Do kolegi „Micha” Grześka Jabłońskiego, z którym byłem zawsze, mówię: „Chodź Grzegorz, pójdziemy, mamy czas, to chociaż powiem o tej informacji”. On ich nie znał. Żeśmy szli z Pruchnika na Dziennikarską. Między Słowackiego a Mickiewicza były ogródki działkowe, myśmy weszli, mówię: „Tędy sobie przejdziemy, żeby nie iść ulicą”. Na tych ogródkach słoneczniki, wszystko, inne życie, ludzie chodzą między sobą, patrzymy się na to wszystko. Na Starym Mieście myśmy dystynkcji nie nosili, a na Żoliborzu kapral ma dwie belki, oficer ma gwiazdkę. Do nas, jak jeszcze myśmy byli na Pruchnika o jedenastej, to przychodzili oficerowie, nas to nawet trochę denerwowało. Zawsze mówiłem, że ze służbą pomocniczą, bo zawsze jakiś oficer, zawsze przy nim łączniczka. Wypytywali się: „A co? A jak?”. Myśmy niewiele mówili, nawet ze złości żeśmy im nie mówili, dlatego że myśmy byli na nich obrażeni. Bo oni się bawili w wojsko, a myśmy na Starym Mieście walczyli, to była ta różnica między Żoliborzem [a nami].

Na Pruchnika następnego dnia dzień słoneczny, patrzymy – sztukasy bombardują Stare Miasto. Myśmy stamtąd wyszli, a tutaj zabawa w wojsko. Jeden drugiemu melduje, oficer idzie, podoficer czy szeregowy mu salutuje, to w ogóle…

 

  • Inna była sytuacja na Żoliborzu.


Mówię o tym, tak jak to odbierałem w tamtym czasie. Tam była właściwie sielankowa sytuacja, myśmy to doceniali, widzieliśmy to przecież. Poszliśmy z kolegą na ulicę Dziennikarską, przez te ogródki idziemy, patrol nas spotyka i do nas od razu: „Stój! Kto idzie?! Hasło!”. Hasła nie znamy. „Ręce do góry!”. Patrzę się: „Co ty robisz, chłopie?”. Upomina o hasło, a mówię: „Przecież my nie jesteśmy stąd”. Nie mówię, że myśmy ze Starego Miasta przyszli. Ponieważ miałem legitymację podpisaną przez pułkownika „Wachnowskiego”, a byłem dowódcą patrolu rozpoznawczego Dowództwa Grupy „Północ” i miałem napisane w tej legitymacji, że wszystkie jednostki mają mnie ułatwiać wykonywanie moich czynności. Na tej samej legitymacji akowskiej miałem też napisane, że jestem przydzielony do Wojskowego Sądu Specjalnego i miałem podpis pana majora „Baczyńskiego”, przewodniczącego sądu, żeby ułatwiać wykonywanie czynności służbowych, do wszystkich oddziałów. Wziąłem tą legitymację, mówię: „No czekaj, weź mnie tą legitymację!”. A on mnie każe ręce do góry. Mówię: „Weź mnie moją legitymację!”. On: „Nie!”. Prowadzi nas do dowództwa. Zaprowadził nas, dowództwo było na Mickiewicza, to była przelotowa brama, chyba numer 32/34, na parterze. Myśmy weszli, oficer siedzi w stopniu porucznika, dwie gwiazdki ma, każe się meldować, mówimy: „Jak to? Co to się meldować? Masz tu, weź moją legitymację”. Mówię, że wykonujemy… Wziął, ale [pyta] dokąd idziemy. Mówię: „To moja sprawa”. Przeczytał tą legitymację, pytam się: „Czy my jesteśmy wolni?”. – „Wolni”. – „No to idziemy. Do widzenia”. Żeśmy poszli na Dziennikarską. Tak wyglądało życie na Żoliborzu, a o fakcie mówię takim i mówię, gdzie to było, żeby każdy wiedział. Jak ten oficer żyje, niech wie, że ja o tym pamiętam, a on pamięta, że tą legitymację czytał. Przyszliśmy na Dziennikarską, państwa Olszewskich nie spotkaliśmy, ale ponieważ znałem tamten budynek, spotkałem… Tylko byli państwo Gudermanowie. Bardzo mile nas przyjęli, tamtych żeśmy nie spotkali, dowiedziałem się, że córki państwa Olszewskich są w konspiracji, że są na Mokotowie. Taką informację mieli, w pierwszych dniach jeszcze, jak telefony działały, to dzwoniły i rozmawiali telefonicznie, stąd wiedzieli. Poczęstowano nas śniadaniem, było francuskie ciasto, mile to wspominam.

Zjedliśmy i żeśmy przyszli na trzynastą, żeby dojść do dowództwa, bo meldowaliśmy się, że jesteśmy. Dlaczego o trzynastej? Dlatego że na tej kolonii przygotowano nam obiad. Pamiętam, że była zupa, myśmy na Starym Mieście tego nie jedli, myśmy tylko jedli kluski zalewane młodym winem. Od czasu do czasu jakieś puszki żeśmy dostali, suchego prowiantu, a tak nic więcej. Tutaj była kapusta na słodko, ziemniaków było mniej, kapusty było dosyć dużo, porcje panie pogotowały w prywatnych mieszkaniach. Mówię, że cudowni ludzie. Po spożyciu tego posiłku dowiaduję się, przychodzi do mnie koleżanka Władka, była u nas sanitariuszką i mówi: „Słuchaj »Orlicz«, masz się meldować u komendanta Strzałkowskiego, czeka na ciebie”. Pomyślałem sobie: „Ho, chyba coś jest”. Myślałem, że chodzi o to zajście, które miałem na działkach. Idę, melduję się, patrzę jest Zdzisiek Pajewski, był już w stopniu podporucznika, miał pseudonim „Zych”, był jakiś pan, którego nie znałem, w butach z cholewami, w oficerkach i był porucznik Strzałkowski. Pyta mnie się, czy zdecydowałbym się na ochotnika iść z powrotem na Stare Miasto i stamtąd jeszcze część ludzi przeprowadzić. Wymienił mi, że tam był oddział od nas z oddziałów specjalnych u „Barrego”, był w żandarmerii, i część „Miotły. To był porucznik „Łabędź”, kiedyś był poznaniakiem. Miałem iść z powrotem, zameldować się u pułkownika Bartnowskiego i żebym ich przeprowadził z powrotem. Rozkaz jest rozkaz, czy bym poszedł? „Przejdziesz?”. Mówię: „Przejdę”. Wtenczas sobie przypomniałem i mówię: „Chyba pamiętam, chyba było siedem włazów”. Liczyłem sobie, jak żeśmy przechodzili w tamtą stronę. „Mogę iść”. Przyszedłem do swojego kolegi, mówię: „Słuchaj Grzesiek, jest takie zadanie. Mam iść, powiedzieli, żebym sobie kogoś wziął do siebie. Pójdziesz ze mną?”. Mówi: „Nie może być inaczej, idę z tobą”. Zameldowałem, że idę razem z „Michem”. Zaczęliśmy się szykować, myślę sobie, że nie będę tego ubrania brał. Poszedłem sobie szukać spódnicy jakiejś, jakichś kaloszy, żeby w kanale, w tym błocie zupełnie inaczej być ubranym. Już miałem to wszystko przygotowane, już miałem iść, chyba była godzina piętnasta, może szesnasta. Przyszedł do mnie mój kolega, właśnie ten, którego sympatia zginęła, została zabita, Irka, na placu Krasińskich, w Bibliotece Krasińskich. „Baron” przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, komendant Strzałkowski chce żebyś się do niego zameldował”. Mówię: „Dobrze”. Myślę sobie: „Coś się znowu zmieniło”. Poszedłem do niego, on mówi, że nie [będę szedł], dlatego że już ta grupa została przeprowadzona, są już na Żoliborzu, tak że już nie będę szedł. Spakowałem to wszystko, ten strój, kalosze. To było dobierane, przynosili nam kalosze damskie z obcasem, miałem dwa lewe męskie, ale starali się, nie wiedzieli, po co tego szukamy. Myśmy tego nie mówili, należałem do oddziałów, które nic nie mówią. Jak byłem przydzielony do oddziału dyspozycyjnego Komendy Głównej, to musiałem specjalną przysięgę składać, jeszcze drugą, że to jest tajemnicą, jakie dostaję polecenie, to są dla mnie. Wtedy myśmy się już ubrali i dowiadujemy się, że mamy zbiórkę o godzinie osiemnastej. Stajemy i wtedy wiemy już, że dziś wieczorem wychodzimy z Żoliborza, idziemy po broń i wracamy z powrotem. To już wiedzieliśmy o godzinie osiemnastej na zbiórce. Mamy oporządzenie, wszystko zostawiamy i kto idzie z bronią? Ja idę z bronią, idzie Zdzisiek Pajewski z bronią, idzie „Zgrzyt” z bronią o imieniu Visy. Miałem Parabellum, „Wojtas” miał „hiszpana”. Idę w straży tylnej, mam zabezpieczać tyły. Myślę sobie: „Co ja z jednym pistoletem?”. Ale jest. Od osiemnastej już obowiązuje, jak nam powiedzieli, że wychodzimy, już nie mamy kontaktu, już wiadomo. Już do tych państwa, u których śpię na Pruchnika, nie wracam, bo stoję już w szeregu. Czekamy, nie wiemy, o której wychodzimy, a tamci państwo przychodzą do nas i mówimy, że: „Już do państwa nie wracamy”. Pani przychodzi, w torebce przynosi… to nie można spokojnie mówić na ten temat, ona mi przynosi pomidory w torebce na drogę. U nich tylko jedną noc spałem. Jak się nie wzruszać? Inni też te różne dostawali souveniry, ja dostałem pomidory. Czekamy, co raz przegląd, wszystko to się dzieje na kolonii, na Pruchnika. Stoimy, nie wolno się ruszać, każą nam sprawdzać oporządzenia, dochodzą jacyś lekko ranni, mamy z nimi wychodzić. Jestem przerażony tym wszystkim, ale mamy ich brać.

  • To wyjście miało też się odbyć kanałami?

 

Stoję na Pruchnika, nie wiem w ogóle, jak mam wychodzić z Żoliborza dokądś po broń i nie wiem co dalej. Dostaliśmy taką informację o godzinie osiemnastej i czekamy. Już godzina osiemnasta, godzina dziewiętnasta, godzina dwudziesta, a my stoimy. Przesuwamy się trochę, znowu są przetasowania, znowu tu idziemy, jakiś oddział nas wyprzedza, nie wiemy co. Później około dwudziestej pierwszej dowiadujemy się, że oddział pierwszy to będą szli jacyś, to idzie dosyć duża grupa. Około dwudziestej drugiej wychodzimy między Aleją Wojska Polskiego a ulicą Potocką. Wychodzimy z kolonii, cisza obowiązuje, wiemy tylko tyle, że będziemy przechodzili przez Piaski. Znałem tamte tereny, to znaczy jak jest ulica Włościańska, były zakłady „Opla”, jak dzisiaj jest Hala Marymoncka, to na tyłach w stronę alei Wojska Polskiego. Wychodzimy, wiedzieliśmy, że będziemy musieli wziąć… że reflektory są, będą nas muskały, że są ustawione w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego, dzisiaj Akademia Wychowania Fizycznego. Stamtąd reflektor jest, musimy uważać, bo on nas będzie na tych polach starał się wziąć, tyle wiedzieliśmy, ja wiedziałem. Ruszamy, wychodzimy stamtąd, ulicę przechodzimy, wchodzimy do gospodarstwa rolnego, są szklarnie, bruk kamienny, idziemy, już Żoliborz opuszczamy. Mamy się trzymać w porządku. Cała droga nasza jest do Włościańskiej, później przez Olszyny, przez Piaski, wchodzimy w teren porośnięty trawą. Nie bardzo widzimy, są jakieś żerdzie, druty kolczaste, pogrodzone jakieś działki. Reflektor z Akademii Wychowania Fizycznego (wtedy CIWF-u) po polach przechodzi, tak jak latarnia morska oświetla, i myśmy właściwie ten teren przebiegali tak jak w wojsku na „padnij powstań”. Nie wiedziałem, jaka to jest duża kolumna, kto prowadzi. Wiedziałem, że mam straż tylną, koniec, jestem za to odpowiedzialny. Idziemy i wiadomo, że przy takim marszu wtenczas się nerwowa atmosfera wkrada. Niektórzy starają się wyprzedzać, niektórzy pozostają, ci którzy nie mają siły, więc do nich dochodzimy, to się rwie, to jest noc, nic się nie rozmawia, nic się nie świeci, zapałek nie można używać, nic. Człowiek by chciał, żeby było widno, żeby księżyc był, żeby była widna noc, z drugiej strony cieszy się, jak jest ciemno, że potem nas mniej widać. To się trochę porwało na wysokości Wawrzyszewa, doszliśmy do takiego miejsca, że przerwa się zrobiła, mówię: „Stajemy”. Jest nas kilku, „Bosman”, „Lotnik”, ja, „Mich”. Wiekiem byłem równy z nimi, a od niektórych byłem nawet trochę młodszy, ale moja funkcja była taka, że miałem decydujący głos w tamtym okresie. Może tak nieładnie o sobie mówić, ale tak było. Wtenczas podejmujemy decyzję: „Idziemy w tym kierunku”. – „W którym?”. – „No nie wiemy. Idziemy tak, jak żeśmy [szli]. Trudno, trochę musimy dać w lewo”. Żeśmy tak szli może pół godziny, może więcej, bo ciemno, jest noc. Idę już teraz w straży przedniej, bo już prowadzę tą grupę, która została ostatnia. Krzaki wydają się, że ktoś stoi, bo ciemno jest, są takie momenty. Ale idziemy, staramy się iść we właściwym kierunku. Raptem głos, ktoś się odzywa, Mówię: „Stój! Kto ty!”. On mówi: „Przewodnik”. – „Kto to jest?!”. – „Zostałem specjalnie, na was czekam. Takie mam polecenie”. – „Dobrze, w porządku”. To był z terenowej organizacji ktoś. Wierzę mu, idziemy, już dochodzimy do Chomiczówki, słyszymy szczekanie psów, więc wiadomo, że jak szczekają psy, to coś się dzieje. Boimy się Niemców, więc cisza, spokój, nie ruszamy się, a to grupa około sześćdziesięciu.

  • Czy pan wiedział, dokąd i w jakim celu państwo zmierzają?


Wiedzieliśmy, że idziemy po broń.

  • Ale wiedział pan dokąd?


Nie wiedzieliśmy, że wychodzimy do Puszczy Kampinoskiej. Przeczekaliśmy to, psy przestały szczekać, już mamy przewodnika, więc idziemy dalej. Tak żeśmy tą grupą doszli aż pod Laski i żeśmy pierwszy przystanek mieli. A grupa pierwsza, która szła, czekała przy parkanie Zakładu Ociemniałych w Laskach. Przewodnik zameldował, patrzę, jest porucznik Strzałkowski. Mówię: „Żeśmy doszli”. – „No to szczęście. Jak było?”. To już była godzina może trzecia rano, od dziesiątej, pięć godzin żeśmy szli. Ruszamy stamtąd, nawet długo żeśmy nie [odpoczywali], nie wiem, jak tamta grupa. Jeszcze ciemno jest, ruszamy, idziemy do przodu, żeśmy przeszli dwa, może trzy kilometry, ale już pewnie żeśmy szli traktem, szeroko, w Laskach. Też nie wiedziałem, że to są Laski.

Później żeśmy doszli, patrzymy, a tu zatrzymuje nas straż konna, patrol w polskich mundurach wojskowych. Byliśmy w Sierakowie, tam była placówka tych wojsk, które przyszły z Lasów Stołpeckich spod Lidy, tak zwani doliniacy i kawaleria „Nieczaja” Nurkiewicza. Jeszcze ciemno było, to była może czwarta, szarówka. Ojej, polskie mundury. Wtenczas żeśmy się dowiedzieli, gdzie jesteśmy, że oni nas będą dalej już prowadzić. Ta kawaleria nas przyprowadziła. Z Sierakowa żeśmy ruszyli, doszli na skraj lasu, znowu kilka chałup było, kilka zagród wiejskich. To była wioska Pociecha, na skraju lasu żeśmy zostali. Ci, którzy byli mocno zmordowani, to zostali, a grupa nas, którzy jeszcze mieli siłę, to żeśmy szli. Był piękny dzień, prześwit w lesie, słońce łamie się przez drzewa, idziemy, ptaki śpiewają. Mówimy: „Ojej, jesteśmy w partyzantce”. Już wiedzieliśmy, że żeśmy do lasów jakichś doszli, inne życie. Miałem takie przygotowanie, to wiedziałem, że partyzantka to ciężki chleb. Jak byliśmy na Pociesze, to już było słońce, był piękny ranek. Myśmy szli przez lasy, aż przyprowadzili nas na Wiersze. Na Wierszach byliśmy około godziny dziewiątej, dziesiątej. Żeśmy przyszli na plac, patrzymy, ile wojska jest, partyzantów. Nas przyszło wtedy około stu, może trochę więcej jak stu. Żeśmy na tym placu siedzieli, leżeli, stali, odpoczywali do godziny trzynastej. Słońce paliło, dobrze, że miałem te pomidory, podzieliłem się, każdy jeden pomidor zjadł i koniec, też jeden zjadłem, podzieliłem się z kolegami. Dowiadujemy się, że mamy przydzielone kwatery. Z powrotem tą drogą, którą żeśmy szli, wracamy po piaskach, idziemy ze trzy, cztery kilometry i dostaliśmy kwaterę na wsi Truskaw.

Pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to się rozebrałem, poszedłem do studni, naczerpałem trochę wody i się umyłem. Poszedłem na łąkę, położyłem się i usnąłem, bo wiadomo było, że w stodole mamy spać. Widzieliśmy żołnierzy w mundurach, na Wierszach było dosyć duże stado krów. Jak mnie obudzili, to myślałem, że będzie jakiś posiłek, coś dostaniemy, a oni mówią: „Nie, każdy na własną rękę ma się starać coś zjeść, bo dzisiaj posiłku tutaj nie ma dla nas zorganizowanego”. Mówimy: „Dobrze”. Żeśmy się zebrali, jedna koleżanka, nas czterech i mówimy: „Pójdziemy coś kupić”. Miałem pieniądze, bo jak byłem na Starym Mieście przy dowództwie w patrolu, to byłem w Banku Polskim na Bielańskiej i tam było pieniędzy dosyć dużo. Wziąłem sobie trochę pieniędzy w kieszeń, ale po pięćset złotych. Mój kolega też miał, bo był razem ze mną Grzesiek „Mich”. Miałem chyba sześć banknotów, on miał też, mówimy: „Pójdziemy, coś kupimy”. Przyszliśmy do chałupy na wsi Truskaw, ale ona była pięćdziesiąt, może sto metrów od wsi, na uboczu, a tam nie ma mowy. Ale za coś, to mówimy, prosimy, żeby nam ugotowali i żeśmy utargowali, że gospodyni koguta zabije, rosół nam zrobi, ziemniaki. Przecież wiadomo, że chcemy coś zjeść. Ona chciała, żebym dał jej sweter (miałem bluzę w panterę, a pod spodem miałem sweter), ale miałem dwa swetry i pulowerek miałem jeszcze, a nie miałem marynarki. Mówię: „Tego swetra to nie dam, ale ten pulowerek mogę dać”. No to ona mówi, żebym dał jeszcze apaszkę, a apaszkę miała koleżanka. Mówię: „No to dobrze. Władzia, daj”. Za apaszkę i pulowerek miała nam zrobić rosół z koguta. Było nas pięcioro, później jeszcze wziąłem tego kolegę, co mu sympatia zginęła, mówię: „Julek, chodź z nami, mamy obiad, to pójdziemy”. Żeby nie kartofle, było ich dosyć dużo, a mięsa z koguta było niewiele na sześcioro. Rosół też był jakby woda, ale żeśmy zjedli. Jak żeśmy stamtąd po obiedzie wychodzili, to mówi : „O słuchaj, tam kura gdacze w tych krzakach, to ja tam pójdę”. Poszedł i jajka były. Wziął tych jajek, żeśmy jajek nie oddawali, bo przecież żeśmy je wzięli wszystkie do siebie, to mieliśmy kolację. Żeśmy te jajka wypili, bo przecież nikt nie gotował ich, tylko na surowo żeśmy popili.

To był 24 sierpnia. Przychodzili do nas partyzanci. Dowiedziałem się wtenczas, że na Truskawiu jest oddział, który był z rejonu Łomianek. Dowiedzieliśmy się, że gdzieś jest oddział z Jabłonnej, przeprawiali się przez Wisłę. Ale niektórzy do nas przychodzili, myśmy do nikogo nie chodzili. Oni się pytali, jak na Starym Mieście, myśmy nie wiedzieli, co im mówić. Przyglądali się nam, myśmy nie mogli mówić im, że przyszliśmy i będziemy wracali z powrotem do Warszawy. Myśmy nic nie mówili, bo nie wolno nam było mówić o tym, że będziemy wracali. 25 sierpnia rano mamy zbiórkę i idziemy z powrotem na Wiersze. Wtenczas to już żeśmy się przespali, trochę pomyli i idziemy na zbiórkę na Wiersze. Gdzieś od godziny dziesiątej stoimy na placu alarmowym w Wierszach do godziny trzynastej. Słońce świeci, my w panterkach, śniadania żeśmy nie jedli. Pytamy się, jak to jest, w końcu mówimy: „Jakieś jedzenie?”. Mówią: „Tak będzie jakieś zorganizowane, coś mają”. Później porucznik „Łabędź” nam zorganizował jedzenie, przywieźli w bańkach mleko i chleb. Kubeczków było niedużo, może było pięć, sześć, więc z tej bańki jak ktoś wziął jednym haustem, to wypił i chleb zjadł, bo przecież trzeba było się dzielić. Jak żeśmy obiad-śniadanie zjedli… myśmy nie byli przyzwyczajeni do mleka – dostaliśmy takiego rozstroju żołądka... Nikt nie stał na tym polu, tylko wszyscy gdzieś po krzakach, bo to mleko tak dało nam znać o sobie, że przecież myśmy byli chorzy wszyscy, nie było zdrowego. Przecież jak myśmy byli na Starym Mieście, mleka żeśmy nie widzieli, jak tutaj żeśmy surowego mleka się napili z chlebem, to wiadomo. Straszne to było. Ale to wszystko przyćmiło, bo żeśmy później… 25 sierpnia stoimy, później z powrotem idziemy, nie dostajemy [broni]. Myśleliśmy, że jak idziemy 25 sierpnia, to dostaniemy broń. Przeglądów było dosyć dużo, oficerowie przychodzili, rozmawiali, myśmy czekali, później już nie bardzo w szeregu. Później to nawet byłem zadowolony, że tego dnia nic nie… bo przez rozstrój żołądka byłem taki osłabiony, że chyba bym nie dał rady robić nic już tego wieczoru. Żeśmy wrócili z powrotem na Truskaw, dostaliśmy piękny obiad, bo się okazało, że te krowy, które tam były, to Niemcy pędzili stado krów na zachód, to oni odbili te krowy i były wybijane. Krupniki były gotowane, więcej było mięsa niż ziemniaków i kaszy. Porcje mięsa każdy dostawał tyle, ile mógł zjeść. Myśmy obiad zjedli, krupnik nas trochę na nogi postawił. Żeśmy mieli cudowną noc i już wiedzieliśmy, że 26 sierpnia rano mamy się stawić na placu alarmowym na Wierszach.

Tak było i żeśmy czekali 26 sierpnia, furmanki podjeżdżały przed południem i dali broń. Wywoływali i dawali. Jak podchodzili koledzy, to po dwa karabiny na plecy. Z furmanek żeśmy dostali broń, z bronią żeśmy przyszli na Truskaw. Mówię skrótowo, bo sam przydział broni, otrzymanie broni, to było coś tak uroczystego, że myśmy ją dostawali i nie wierzyli, że to dostajemy. To były karabiny, automaty, ja dostałem pięćdziesięciostrzałowy, bo były różne magazynki od dziesięciu do pięćdziesięciu strzałów. [Niezrozumiałe] włoskie, Bergmany jak Niemcy mieli, piękna broń, ona była ze zrzutów. Z początku dostawaliśmy tyle ile… wystarczy, żeby dostać dużo amunicji. Z furmanek myśmy to wszystko na plecy brali, nas była dosyć duża grupa, bo około stu pięćdziesięciu było tych, którzy pobierali to wszystko.

 

  • Wszystko to pochodziło ze zrzutów?


To wszystko pochodziło ze zrzutów. Myśmy stali z tą bronią tacy obładowani, z amunicją, z granatami w workach. Szczęśliwi, ale objuczeni jak karawana na pustyni, bo piachy w Puszczy Kampinoskiej. Jak wielbłądy żeśmy szli z powrotem na Truskaw, a tam rozczarowanie, wszystko zdawać znowu. Żeśmy się śmiali, ale nawet tak mówiliśmy: „Co, w charakterze tragarzy żeście nas tutaj tylko zaangażowali?”. Ale trzeba było wszystko znowu zdawać. Był taki, myśmy mieli po dwadzieścia lat, on miał wtenczas pięćdziesiąt, może czterdzieści, „Topola” miał pseudonim. Skrupulatny był, spisywał co otrzymuje, wszystko żeśmy jemu pozostawiali. 26 sierpnia po obiedzie przedstawiają nam porucznika „Mazura”, ktoś powiedział nawet, że to jest cichociemny. Patrzę się, rzeczywiście dystynkcje ma porucznika, blondyn. To będzie instruktor, z którym pójdziemy i będzie zapoznawał nas z bronią. Wiadomo, kbk myśmy znali, pistolety maszynowe to były Steny, to też żeśmy wiedzieli, ale był jeden angielski Bren. Z początku wszyscy krzyknęli, że ja go miałem. „Zych” był wtedy chyba w stopniu podporucznika, mówi: „»Orlicz«, to ty weźmiesz tego Brena”. Nawet się na niego mocno nie napaliłem, ręczny karabin maszynowy, wezmę jego. Patrzę magazynek, jest wszystko. Jak spojrzałem, mówię: „O nie, inna amunicja, zupełnie kaliber inny. To co ja później z workiem będę chodził, jak mnie zanie amunicji. To przecież żelastwo, nic nie zrobię z niego”. Zrezygnowałem i wziął mój kolega „Kędzior”, mówi: „Co ty, rezygnujesz »Orlicz«?”. Mówię: „Tak, idź do »Zycha« i powiedz, że ja rezygnuję. Zabieraj, ja nie potrzebuję tego karabinu”. Porucznik „Mazur” jako instruktor, który miał nas zapoznać z tą bronią, której myśmy nie znali. Tą, którą myśmy znali i ci, którzy znali, tak jak dla mnie, to nie było żadnym zaskoczeniem, natomiast nigdy nie strzelałem z angielskiego Brena i nigdy nie widziałem takiej broni, o której mówili, że to jest powstańcza artyleria, PIAT-y. To jest takie urządzenie, które za pomocą mechaniczną, to znaczy sprężyny, którą się naciąga, się strzela i to jest przeciwczołgowy pocisk. Z tego nigdy nie strzelałem. Jak poszliśmy na strzelnicę, były odstrzały, żeśmy to oglądali, patrzyliśmy, jak to się rozbiera, jak się to demontuje. Przyszedłem, myślałem, że dam radę. Jakoś udało mnie się naciągnąć sprężynę, bo to trzeba wziąć między nogi i mocno naciągnąć, ale jak wziąłem, przycelowałem i z tego pocisku strzelaliśmy w piasek, on nie wybuchnie, bo ugrzęźnie, musi mieć coś twardego, żeby zapalnik uruchomić, spłonkę. Jak on mnie kopnął, bo strasznie mocno bije, mówię: „O nie, to ja już tutaj się do niego nie będę brał”. Ale i tak bym go w przydziale nie dostał chyba, nie wiem, nie wiedziałem. Ale chciałem spróbować z niego, spróbowałem i wiedziałem, że bym z tego nigdy do celu nie strzelił. Mieliśmy granatniki, z nich żeśmy nie strzelali, tylko z nimi żeśmy zapoznali się i to było 26 sierpnia po obiedzie, wieczorem, aż do zmierzchu. To było na wydmach za wioską Truskaw, pomiędzy Truskawiem a Wierszami. Była zorganizowana strzelnica, niektórzy strzelali, wyglądało to jak pół wojna, bo się strzelało. Nie strzelałem ani z karabinów, ani nic nie strzelałem. Tylko z Brena strzeliłem i doszedłem do wniosku, że ten ręczny karabin maszynowy jest nie dla mnie. Owszem bardzo celny, dobrze się go trzyma, magazynek jest, ale amunicja nie ta. Cały worek był amunicji do tego, ale jakby się człowiek wystrzelał, to później już złom. Tak żeśmy przespali noc z 26 na 27 sierpnia. Ale czy myśmy ją przespali? Myśmy mieli tak dużo chętnych, to się jakby lotem błyskawicy rozniosło, że idziemy z powrotem do Warszawy i na ochotnika. Jak myśmy wstali, godzina była szósta rano, 27 sierpnia, to była niedziela. Nawet się szykowałem, żeśmy młodzi byli, więc żeśmy obok siebie wszystko robili, żeby jakoś wyglądać, żeby czysto było. Myśleliśmy, że jak powiedzieli nam, że będzie zbiórka, to że będziemy szli do kościoła. To było po ósmej, bo śniadanie żeśmy zjedli, znowu na śniadanie był krupnik z mięsem, myśmy mięsa mieli dosyć dużo. Żeśmy zjedli, mówię: „Jak żeśmy takie śniadanie zjedli, to już teraz tylko do...”. Wiedzieliśmy, że zbiórka była o dziesiątej, myśleliśmy, że idziemy do kościoła, bo to niedziela. Tu się okazuje, że nie, wszyscy będziemy mieli przydział broni i idziemy do Warszawy. Tajemnica, ale cała noc z 26 na 27 sierpnia przed kwaterą, gdzie nocowali oficerowie i nocował porucznik Strzałkowski, to ochotników, którzy chcieli do nas, to była cała [masa]. Jak myśmy wstali, to oni chyba czekali prawie całą noc. Oni jeszcze dobierali i to była grupa na pewno powyżej dwustu, a liczyłem, że może nawet nas jest około trzystu, którzy byli już po selekcji i idziemy z powrotem do Warszawy. Dostałem włoską Modzerę, dostałem ileś magazynków, to już były moje, dostałem dwa worki amunicji. Każdy sobie miał to wszystko przygotować. Worki były poszyte z materiałów spadochronowych, na których były zrzuty. Sznurki dostaliśmy te, które były przy spadochronach, żebyśmy sobie z tego plecaki porobili. Śmialiśmy się wtenczas, że się do tego nadajemy, przecież szmugiel był przez całe pięć lat, nosiło się wszystko na plecach do Warszawy. Wszyscy nosili ziemniaki, wszystkie prowianty. Myśmy sobie worki jak plecaki porobili, dlatego żeby nam było wygodnie. Zdecydowałem, że nie będę sobie brał dwóch worków amunicji, tylko wezmę sobie jeden worek amunicji, a w drugim granaty wezmę. Co prawda śmiali się ze mnie, że biorę granaty, cały worek, że ciężko jest. Nie pamiętam, ile ich było, ale trzydzieści to na pewno. Taki ciężki wór i mówią: „No ale »Orlicz«, jak ciebie to dopadnie, to nie pozbieramy ciebie w razie czego”. Mówię: „No trudno, ale zawsze w granat wierzyłem, jak co, to najlepszy jest granat”. Wziąłem jeden worek i wziąłem amunicję, bo to była taka sama amunicja jak miałem do swojej Parabelki. Miałem Parabelkę i włoską Modzerę, worek amunicji i worek granatów, to było moje. Wszystko żeśmy sobie przygotowali, myśleliśmy, że będziemy już z Truskawia wszystko nieśli. To była ta broń, którą żeśmy otrzymali w Wierszach, tą którą żeśmy zdali i później żeśmy ją po raz drugi pobierali. Już teraz wiemy, że idziemy z nią do Warszawy. Myśleliśmy, że będziemy ją nieśli, a tu podjeżdżają furmanki. To były nieduże wozy wschodnie, homonto byłe drewniane w kształcie półksiężyca nad koniem, wyglądało to jak mały wozik, jak taczanka. Podjechały te wozy, wrzuciliśmy worki, ale kto miał przydzielony karabin maszynowy, albo kto miał przydzielony kbk, albo po dwa, to musiał to nieść i kawaleria nas odprowadzała. Żeśmy ruszyli 27 sierpnia w niedzielę, zamiast do kościoła żeśmy szli do Warszawy. Żeśmy ruszyli, kolumna się ciągnęła, piaski były, koniki stawały. Myśmy się śmiali, że my je popychamy, bo myśmy musieli je przepchnąć, ale żeśmy nie nieśli. Szliśmy tą drogą, doszliśmy do Pociechy, Pociechę minęliśmy, a nad nami cały czas, nad lasem latał samolot Storch, nisko, nad samymi drzewami. Jak on szedł, to myśmy stawali pod drzewami, a kolumna się ciągnęła, przecież wiadomo było, myśmy się dziwili. A wysoko, wysoko Focke-Wulf dwuogonowy latał. Myśmy nie mieli jeszcze takiego rozeznania, ale w każdym bądź razie te samoloty chodziły, a myśmy szli. Jak żeśmy słyszeli Storcha, to myśmy stawali. Stanęliśmy w zagajniku, to było tak strasznie dużo os, bąków. Jak już powiedzieli, że z powrotem maszerujemy, to mówiłem: „Żeby tylko to przejść”. Bo przecież nam strasznie dokuczały te osy i bąki. Doszliśmy do Sierakowa, w Sierakowie mieliśmy postój, właśnie tam gdzie jak myśmy szli do Puszczy Kampinoskiej, to spotkaliśmy tych żołnierzy na koniach w mundurach wojskowych. Mieliśmy odpoczynek, odpoczęliśmy i jeszcze doszliśmy do Lasek. Przed Laskami żeśmy stanęli, tabory wróciły z powrotem zaraz za Sierakowem. Myśmy swoje worki wzięli już na plecy i żeśmy przyszli do tego miejsca do Lasek, pod czerwony parkan, gdzie jest Zakład Ociemniałych. To była godzina może dwudziesta pierwsza, szarówka już się dobra robiła, żeśmy czekali, aż się mocno ściemni, że mamy ruszać do Warszawy. Wtedy myśmy się mocno nie widzieli, myśmy leżeli, sobie odpoczywali, mówimy: „Teraz wiadomo, wszystko przygotowane, już z Lasek ruszamy, już idziemy prosto do Warszawy”. Raptem dowiadujemy się, że jakaś siostra zakonna szuka dowódcę. Słyszałem tylko, że jest taka sytuacja, ale nie widziałem tej siostry. Dowódca, porucznik Strzałkowski poszedł, może jeszcze z kimś, nie wiem, nie byłem przy tym. Ksiądz profesor w Zakładzie dla Ociemniałych w Laskach ostrzegł, że Niemcy przygotowali na wysokości Mościsk zasadzkę na nas, czekają na nas, żebyśmy nie szli, bo oni już na nas czekają. Wtedy była taka sytuacja, że nie wiedzieliśmy o takiej informacji, tylko żeśmy się dowiedzieli o tym, że kawaleria jest tutaj, już miała się wracać. Słyszę, że wołają: „Gdzie jest »Orlicz«!”. Idę, patrzę, Zdzisiek Pajewski jest, on był podporucznikiem i podporucznik Kotłubej. Wtenczas byłem już plutonowy podchorąży tylko, a tam byli starsi stopniem ode mnie, bo Artur był sierżantem, był ode mnie starszy chyba trzy lata. Wywołano mnie, przyszedłem i mówią, że patrole pójdą. Wtenczas dowiedziałem się, że Niemcy są na wysokości Mościsk, to myślę sobie: „Od Lasek do Mościsk jest parę kilometrów”.


  • Czy ten ksiądz powiedział od kogo ma taką informację?


Zaraz powiem. Wiedziałem tylko, że jakiś ksiądz profesor ostrzegł nas. Zdecydowali, że kawaleria pójdzie. Nieźle jeździłem na koniu, ale była taka sytuacja, że żaden kawalerzysta nie chce oddać konia przecież. Spytali, czy jest jakiś koń dla mnie. „Nie, nie ma konia”. Ale to nie o to chodzi, nawet bym chyba nie wsiadał na niego. Ale, że kawaleria pójdzie i sprawdzi, dwa patrole pójdą, a będą ich ubezpieczały dwa patrole piesze. Kto? Dowódcą jednego patrolu będzie Kotłubej, a drugiego „Zych”. Kotłubej miał pseudonim „Wicher”. Dla mnie funkcji nie ma, stoję, nie ma dla mnie przydziału, nie idę z żadnym patrolem, wracam z powrotem. Po pół godziny są strzały, wraca kawaleria, okazuje się, że rzeczywiście Niemcy, zasadzka jest. Wracamy z powrotem w stronę puszczy, nie wiemy dokąd, ciemno jest, nie idziemy do Warszawy mamy się wrócić. Nie przejdziemy, czekamy, w lesie mamy zostać, może będziemy w następną noc szli. No to się wracamy, idę do swoich, do grupy, jest rozkaz: „Wracamy”. Z powrotem przychodzimy, minęliśmy jakieś jedne zabudowania, aż doszliśmy na wioskę, która się nazywa Pociecha. Od Lasek to jest chyba cztery kilometry. Zostajemy w lesie i znowu słyszę: „Gdzie jest »Orlicz«?!”. – „Jestem”. Idę, patrzę, jest Pajewski Zdzisiek „Zych”. Mówi: „Słuchaj »Orlicz«, jest taka rzecz. Jesteś wyznaczony na dowódcę tej placówki, która ma nas tutaj ubezpieczać. Masz nas ubezpieczać”. Mówię: „Słuchaj, przecież pierwszy raz jestem w tym lesie, przecież ja się nie orientuję. Gdzie my jesteśmy?”. Pokazuje mi kierunek południowo-zachodni, mówi: „O, z tej strony”. Mówię: „A gdzie my jesteśmy?”. – „Ja też nie wiem”. Wstaję i mówię: „Jest nas przecież około dwustu. Słuchajcie, tu »Orlicz« mówi. Jestem wyznaczony na dowódcę tej placówki. Kto ze mną na ochotnika, to chodźcie, zobaczymy”. Grzesiek „Mich” mówi: „Ja”. Siedlecki Janusz z Krochmalnej „Kitajec” mówi: „To ja idę z tobą”. Jeszcze „Lotnik” mówi: „To ja idę z tobą”. Wybieram, dziesięciu jest nas, ja też jestem między nimi, mówię: „Więcej nie potrzeba, pójdziemy jakoś”. – „Kostek” jeszcze, mówię: „No dobrze, w porządku, ale niech jeden chociaż idzie ze mną. Potrzebuję karabin maszynowy, [bez niego] na placówkę się nie ruszam”. Żeby byli z kbk-ami. „Sęp” mówi: „Mam kbk”. – „To chodź, ty ze mną pójdziesz”. – „Kostka” biorę, żeby z karabinem maszynowym poszedł. Mówię: „Chodź »Kostuś«, to pójdziesz ze mną razem”. Jedziemy z „Zychem” do pierwszej lepszej chałupy, pukamy, ktoś przez okno [wygląda], mówimy: „Gdzie my jesteśmy? Jak daleko? Jak las w tą stronę?”. Oni mówią, że półtora kilometra, to nie jest las, to jest zagajnik, on się będzie kończył, jest pole i jest wieś. „Jak daleko do tej wsi?”. – „Ze dwa kilometry”. Tyle informacji – gdzie, jaka droga, my nic nie wiemy. Nie mam mapy, nie mam nic, pytamy się. „Jak tutaj pójdziecie, to będzie taka droga”. – „No dobrze, w nocy jakoś tą drogę znajdziemy”. Biorę tych dziesięciu, wierzyli mi zawsze, wiedzieli, że sobie poradzę. Jeszcze powiedzieli mi, że jak będę tą drogą szedł, to za około kilometr będzie leśniczówka. Za leśniczówką zaraz będzie koniec krzaków, koniec zagajnika i będzie się rozciągała wieś, będzie około dwa kilometry do wsi. Musimy teraz dojść do tego zabudowania, to mówię do Zdziśka, a to chłopak starszy ode mnie wiekiem, tylko żeśmy się znali, mówię: „Będę na tej wysokości, dojdę do końca tych zagajników i od strony tych zagajników będę ubezpieczał. Tak że pamiętajcie, że jestem od was jakieś półtora kilometra. Tyle co ta pani powiedziała”. On mówi, że z nami nie idzie, że zostaje i ja idę w ciemno. Idziemy, jestem dowódcą tego oddziału, więc nie idę już jako pierwszy. Do „Kitajca” mówię: „Słuchaj »Kitajec«, ty idziesz pierwszy i za tobą idzie »Mich«, jest przerwa i idziemy my wszyscy. Uważajcie, jak usłyszysz jakiekolwiek szczekanie, stoisz. Jak zobaczysz jakieś zabudowanie, stajesz, dochodzimy do ciebie”. Tak żeśmy szli po omacku, wiedząc o tym, że ta droga będzie nas prowadziła. Żeśmy doszli, patrzymy, jest zabudowanie, myśmy doszli prawie do samego zabudowania. Pies zaszczekał, właściwie nie bardzo szczekał, mówię: „Zamknięty musi być ten pies”. Jesteśmy bardzo blisko tej chaty, no to teraz obejść ją dookoła. Żeśmy obeszli po krzakach, żeśmy wyszli aż na koniec tego zagajnika. A noc piękna, przejrzysta, mówimy: „Dobrze, że żeśmy nie szli. Niemcy by nas jak na widelcu mieli”. Koniec zagajnika, wtenczas nie znając tego terenu, mówię: „Tu przy tej drodze dwóch zostaje, a reszta idzie ze mną”. Odchodzę ileś metrów, nie znając tego terenu, ale liczę sobie na kroki: „Pięćdziesiąt metrów, siedemdziesiąt metrów”. Wiem, że krok ma około siedemdziesiąt centymetrów, więc sto, znowu dwóch zostawiam. Znowu idę, liczę kroki, zostawiam i tak ich porozstawiałem, karabin maszynowy sobie postawiłem, mówię: „Ja jestem tu”. Tak pięć placówek po dwóch rozstawiłem. Mówię: „Siedzicie, aż będzie świtało. Coś się dzieje, jeden zostaje, drugi do mnie”. Doszedłem do ostatniego, wróciłem się z powrotem, usiedliśmy. Nic nie wiemy – gdzie jesteśmy, jaki to jest gęsty las, jakie wysokie, co to za wieś przed nami, nic. Świt się robi, to jest już 28 sierpnia, poniedziałek. Pamiętam, [że poprzedniego dnia] była niedziela, bo chcieliśmy iść do kościoła. Świt się robi, widzimy co jest, biegnę, patrzę, mówię: „To teraz niech każdy się zabezpieczy. Zamaskować się, nic nie wiemy, czekamy”. Mówią: „»Orlicz«, jak długo będziemy czekali?”. – „Nie wiem, aż »Zych« da znać”. – „A jak oni pójdą do Warszawy, to my tu zostaniemy”. – „Ty masz ubezpieczać, siedź tu i czekaj. Zostajemy”. Raptem od strony drogi, a postawiłem tam „Micha”, przychodzi „Ordon” i mówi: „Słuchaj, tam idzie patrol na tą wieś”. Dochodzę, patrzę, jest dwóch. Jeden miał pseudonim „Żarski”, tego nie znałem chłopaka, a drugi miał pseudonim „Ryś”. „Rysia” znałem, bo był dowódcą jednej drużyny za okupacji, a ja byłem dowódcą drugiej drużyny. Z tym że jak byłem dowódcą tej drużyny, a nie było dowódcy plutonu, to pełniłem funkcję dowódcy plutonu. Tak że „Rysia” znałem, nazywał się Rysiek Iwańczak, jako alpinista zginął w 1950 roku chyba. Mówię: „Rysiek, dokąd wy idziecie?”. – „Rozpoznanie mamy zrobić na tą wieś”. – „Kto wziął was tutaj?”. – „Strzałkowski, to znaczy »Jerzy«. Taki rozkaz mamy. Masz nas przepuścić”. – „Przepuszczam was. A jak wy idziecie? Granat masz?”. – „Nie mam”. A ja zawsze granaty, moje granaty to nie ma siły, bez granatów się nie ruszam. „Czekaj, zaraz”. Dałem im trzy granaty, nie tyle ja na nich wymogłem, ile „Mich”. Mówi: „Masz, bierz”. Rysiek wziął i poszli na tą wieś. Jak wyszli, to była godzina szósta, bo Rysiek miał zegarek. Jestem trochę zwariowany jeżeli chodzi o czas. „O której wychodzicie? Zobacz, która godzina jest”. To była szósta piętnaście, pamiętam jak dziś, jak ich przepuściłem na tą wioskę. Nie wiem, co to jest za wieś, oni poszli witać tą wieś. Około godziny dziewiątej, może ósmej, strzały na tej wsi. Od razu z miejsca wszystkich, zostawiłem „Micha” i mówię: „»Kostek« zostaje, zostaje »Mich«”. Jeszcze zostawiłem „Żbika”, a ci wszyscy ze mną razem, „Kitajec”, „Ordon”, „Stańczyk”, „Sęp” i „Lotnik”… Aha, nie wiedziałem w ogóle o tym, patrzę się, „Lotnik” ze mną przyszedł, jeszcze zanim ten patrol przyszedł. Patrzę, a ten chłopak ma twarz spuchniętą, na oko w ogóle nie widzi. „Co ci się stało?”. Mówi: „Jak żeśmy szli w tamtą stronę, jak osy były, to coś mnie użądliło”. Mówię: „Wracasz!”. On mówi: „Nie”. – „Nie ma mowy. Na co ty mi tutaj? Ja się boję”. Jak oni przyszli, to mówię: „Słuchajcie, jak tutaj...”. – „Dobrze, idziesz tą drogą, wracasz się z powrotem”. Wysłałem go i mówię: „I powiedz, że ten patrol przepuściłem”. Jego już nie miałem, już nas było tylko dziewięciu. Jak te strzały, to ich wziąłem od razu z miejsca zerwałem i przez kartoflisko. Już tylko nas jest dziewięciu, trzech zostawiam z „Michem”, żeby mnie ubezpieczali karabinem maszynowym. „Masz mnie ubezpieczać. Masz zrobić wszystko żebyśmy mogli się wycofać. Całe przedpole masz mnie czyścić, żebym mógł z nimi… a ja idę do nich na wieś”. Przepuściłem ich, idę, jestem najbliżej.

Jak żeśmy dobiegli do wsi przez kartoflisko… nie lubię wulgarnych słów, nie używam, ale przecież one mi przeszkadzają, ta nać, nie możemy biec bo kartoflisko jest takie wysokie. Jakoś w ogrody żeśmy wpadli, gdzie oni strzelali, żeśmy dobiegli. Patrzymy, za piwnicą murowaną „Ryś” jest, „Żarski”, za opłotkami ostrzeliwują się. Wbiegamy, a tu Ukrainiec, myśmy nie wiedzieli co to za wojska są, a to były oddziały RONA. Przyszliśmy ze Starego Miasta, myśmy mieli peleryny, pantery, myśmy wyglądali jak Niemcy, oni myśleli może, [że to Niemcy], nie wiem. W każdym bądź razie on z tyłu, zza drzewa, w ogrodach i w stronę dwóch moich kolegów, którzy wyszli do „Żarskiego”, on się składał, a my przecież biegniemy. Ja się złożyłem i on się złożył, jak żeśmy strzelili, to on się zsunął. Nie wiem, czy ja go trafiłem, czy tamten trafił i biegniemy. To był pierwszy, którego żeśmy… Krzyczę, żeby został jeden, do „Sępa”: „Zostajesz tutaj, ubezpieczasz nas z kbk, my idziemy do przodu”. Jak żeśmy zobaczyli tych dwóch, żeśmy strzelili, osunął się. Wiadomo, że któryś z nas go musiał trafić. Krzyczę do nich: „Jesteśmy, Rysiek wycofaj się! Wyskakujcie do ogrodu!”. Wziąłem granat i krzyczę: „Granat!”. Bo zawsze tak robiłem i rzuciłem go. Patrzę, Rysiek też miał swoje, też rzucili. Zanim myśmy dobiegli, to już jeden granat wybuchł. Już wiedziałem, że jak użyli granatu, to już jest ciężka sytuacja. Będąc przygotowywanym do wyjścia do XXVII Wołyńskiej na Wołyń, to jak byłem na szkoleniach, zawsze oficerowie, a właściwie porucznik „Piotr”, który był dowódcą kompanii warszawskiej saperów… To był mój druh drużynowy, bo byłem harcerzem 67. Drużyny pułkownika Lisa-Kuli. Jako harcerz poszedłem do konspiracji. Zawsze mówił tak: „Jeden granat, popraw drugim”. Wtenczas jest pełna determinacja, zaskoczenie nieprzyjaciela. Wziąłem jednym i krzyczę: „Drugi!”. Poprawiłem drugim, myślę sobie: „Niech »Piotr« wie, że tak jak mnie uczył, tak będzie”. Żeśmy wszyscy wyskoczyli w ogrody, w kartofliska, krzyczę: „Padnij! Czołgaj się aż do...”. Byłem bezwzględny, jeśli chodzi o te rzeczy. Jeszcze żeśmy się strzelali na tej wsi.

 

  • Jaka to była wieś?


Truskaw, rozpocząłem bój o Truskaw.

  • Jak się nazywał ten oddział…


Powiem jedną rzecz. Żeśmy ich nie liczyli, bo w boju się nie liczy. [Wpadliśmy] w kartofliska i żeśmy się wycofywali. Wszyscy się czołgaliśmy. Był z nami kolega, miał pseudonim „Grzybek”, przesympatyczny chłopak, był chyba z Bydgoszczy. Miał usztywnione kolano trochę, w butach z cholewami chodził, wysoki, wyższy ode mnie chłopak. Nie wychodzimy, tylko słyszymy, że po tych kartofliskach… Raptem słyszę, że mój karabin maszynowy, który miał nas ubezpieczać, zaczyna strzelać. To znaczy, że jest atak nieprzyjaciela na kartoflisko, on mi ubezpiecza przedpole, żebym mógł wyjść. Wtenczas głowę podnoszę, patrzę, a na mojej lewej stronie w kartoflisko wjeżdżają na koniach oddziały RONA. Około dziesięciu kawalerzystów wjeżdża przyczesać te kartofliska. On wtedy zaczyna do tych jeźdźców z karabinu maszynowego strzelać z zagajnika, gdzie ich zostawiłem. Jak usłyszałem, że mnie ubezpiecza, to znaczy, że coś się dzieje. Głowę podnoszę, a on już jedzie. Podniosłem się, a mam pięćdziesiąt strzałów, walę do niego, a tu drugi. Krzyczę: Hände hoch! Strzelam do niego, walę i krzyczę do naszych: „Ognia! Ognia!”. Zrywają się moi koledzy też, przecież widzą, że jak już walę. Myśmy zaczęli do nich strzelać z kartofliska. Krzyczę: „Padnij i czołgaj się!”. To było pełne ich zaskoczenie, że się zerwaliśmy, a poza tym oni nie myśleli, że karabin maszynowy myśmy zostawili w zagajniku. Wrócili się, pojechali w stronę kępy drzew z lewej strony. Nie wiedziałem, ilu spadło, myśmy czołgali się. Czołgając się, patrzę, że jeden leży. To musiał z karabinu maszynowego [dostać], jak oni pod zagajnik, ale później to wiedziałem. Patrzę, że leży ronowiec. Nic nie robiłem, tylko się czołgałem dalej, aby uciekać z tych kartofli, jak najbliżej do siebie. To jest odległość prawie dwóch kilometrów od wsi do zagajnika. Przebiegliśmy około pięćset, siedemset metrów, a resztę trzeba się czołgać. Słyszę później pojedyncze strzały, tak jakby tylko kulki: Fit! Fit! Fit!” To znaczy, że oni po kartofliskach z daleka strzelają. Nie doczołgałem się jako jeden z pierwszych, byli tacy, którzy byli pierwsi, byłem trzeci, czwarty. Wyczołgałem się w zagajnik i patrzę, co się dzieje. Jeden koń cały czas idzie w naszą stronę. Myślę sobie: „Co jest?”. Inne konie biegają, które nie mają jeźdźców, chyba trzy konie nie mają jeźdźców, a jeden koń jakby go ktoś ciągnął. Patrzymy, jak już był bliżej, a ten chłopak, „Grzybek”, jednego konia złapał i go ciągnął przez cały czas, a tu strzelają. Z zagajnika wyjrzałem, to kula uderzyła… oni mocno strzelali, ale nie tylko ze wsi, bo kępa była oddalona ze dwa kilometry od nas. Musieli stamtąd też strzelać. Krzyknąłem: „Pochować się!”. Przyciągnął go, był w dwóch miejscach ranny ten kasztan. Mówię: „Ja cię dobiję. Ty siebie ratuj, zostaw tego konia”. – „A no widzisz, ale go doprowadziłem”. Jesteśmy na placówce, zostajemy, a ci dwaj, „Ryś” i „Żarski” mają wrócić, bo oni byli na patrol wysłani, idą z powrotem. Biorą tego konia z sobą. Później się dowiaduję, że mówią: „»Żarski« zdobył konia, przyjechał na koniu”. On podobno na tego rannego konia wsiadł i na nim jechał, wjechał na wieś Pociecha. Myśmy zostali, Niemcy do nas strzelali, czadu nam dawali dosyć ostro. W każdym bądź razie myśmy się pochowali, kazałem się dosyć dobrze zamaskować. Żeśmy nasz skraj ubezpieczyli całkowicie, już nie dwójkami, wziąłem ich w tyralierę. Karabin maszynowy – żeśmy stanowisko zmienili. Byłem szczęśliwy, mówię: „»Kostek« tyś nam życie uratował tym karabinem, bo przecież inaczej”. Żeśmy byli na tej placówce, to już była godzina czternasta, my tu ani jeść nie dostajemy, ani nic. Tu wycofaliśmy się ze wsi Truskaw spokojnie…

Aha, jeszcze jedna rzecz. Jak myśmy przyszli na placówkę i był świt, jeszcze przed szóstą, to z tej wsi wychodzili ludzie na wykopki w te kartofle, w ogrody. Myśmy widzieli, że ludzie chodzą, ale chodzą to nie chodzą. Chcieliśmy nawet do nich, rozmawiałem z „Michem”, bo on mnie zastępował zawsze, mówię: „Grzesiek, może posłalibyśmy kogoś, żeby języka zasięgnął, co to jest za wieś?”. – „Jeszcze poczekamy, może zobaczymy”. Myśmy myśleli, że pójdziemy do Warszawy, więc nie ma się co ujawniać, że tu jesteśmy. Później patrzymy, patrol idzie. Nawet jak oni poszli, to myśmy mówili: „Kto by w ciągu dnia patrol wysyłał z krzaków, jak myśmy mieli się przyczaić, żeby do Warszawy iść”. Myśmy się zastanawiali we dwóch, nawet może i z „Kitajcem” też, bo Janusz to był rozsądny chłopak, ale koledzy byliśmy. Mówimy: „Tak zrobić? Ja bym tego nie zrobił, w ciągu dnia nie wyszedłbym z krzaków. W nocy bym poszedł, ale w dzień nie”. Około godziny szesnastej przyszedł „Baron”, to właśnie mój kolega, którego sympatia zginęła na Starym Mieście, przyszedł Pajewski, to znaczy „Zych”, on był oficerem, ten który mnie wyznaczył, że mam iść na tą placówkę. Przyszedł „Czarny”, Janek z karabinem KM-39 i przyszedł kolega, który miał taki sam pseudonim taki sam jak… Bo „Rysiów”, „Żbików”, „Ordonów”, to się powtarzało. Mój kolega był „Ryś”, ten który szedł w patrolu był „Ryś”, który był ze mną i poszedł na placówkę, na zabezpieczanie zagajnika też był „Ryś” i był chłopak, który miał pseudonim „Żbik”. Oni przyszli w czterech i „Zych” mi mówi: „Słuchaj »Orlicz«, damy ci tutaj zmianę na placówce”. Mówię: „Może nie tyle na placówce, ile dajcie nam coś zjeść, przecież my tutaj nic nie jemy, nie mamy co jeść. A czy mam tutaj siedzieć, czy w lesie, to wszystko jedno. Przejdę, zobaczę, kto będzie chciał to zejdzie, a kto nie, to nie”. – „»Czarny« przyszedł z karabinem, tu będziesz miał tego km-a, to może »Kostek« by był zluzowany”. – „Zobaczę, jak będę z nimi rozmawiał”. Przeszedłem z „Baronem” i z „Zychem” razem po placówce, pytamy się, czy ktoś schodzi, czy nie. „A ty schodzisz?”. Mówię: „Nie, czy mnie tam spać, czy mnie tutaj spać, to mnie wszystko jedno. I tak będę w lesie spał”. Zostaliśmy, to była godzina szesnasta. Powiedzieli, że przywiozą nam jakieś jedzenie. Dali nam chleba, przynieśli nam jakąś… nie wiem, czy to była herbata, czy to była cykoria w wodzie rozpuszczona, coś ciemnego bez cukru. Suchy chleb żeśmy zjedli i tym popili.

  • Proponuję, żebyśmy zakończyli na tym opowieść.


Warszawa, 12 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Paweł Leszczyński
Jerzy Broszkiewicz Pseudonim: „Orlicz” Stopień: plutonowy podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II”, Grupa „Kampinos” Dzielnica: Śródmieście Północne, Stare Miasto, Kampinos Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter