Jerzy Krzyżanowski „Irczyk”
Nazywam się Jerzy Krzyżanowski, syn Kazimierza i Bronisławy z Wyszyńskich. Urodziłem się 24 kwietnia 1923 roku w Zambrowie, gdzie mój świętej pamięci ojciec był wówczas nadleśniczym państwowym. Od roku 1930 mieszkaliśmy w Białymstoku, gdzie w 1939 roku ukończyłem Gimnazjum imienia Króla Zygmunta Augusta w Białymstoku, dostałem tak zwaną małą maturę. Od dziecka byłem najpierw w zuchach, potem 2. Czarnej Drużynie Harcerskiej aż do wojny.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zastał mnie na wieży kościoła Świętego Rocha w Białymstoku, gdzie pełniłem wartę jako obserwator samolotów. Zameldowałem koło piątej czy piątej trzydzieści, że jakieś samoloty lecą i słychać bomby. Okazuje się, że to był pierwszy nalot na Białystok. Tam byłem jako harcerz, jako jednocześnie członek przysposobienia wojskowego. To była najwyższa wieża. Mieliśmy służby, właśnie godzinę przed tym byłem na [wieży], tak się zaczęła wojna. W każdym razie Niemcy weszli do Białegostoku około chyba 10, 11 września, byli tydzień czy osiem dni, raptem potem okazało się, że wchodzą Sowieci. Już nie mówię o różnicy – tamci byli eleganccy, wyczyszczeni, pięknymi samochodami, czerwonymi pocztowymi busami przyjechali do Białegostoku. Walk nie było żadnych…
- Jak odbyło się w ogóle wejście Niemców do Białegostoku?
Był jakiś dzień, że nikogo nie było, polskie wojska gdzieś się rozpierzchły, nie było żadnych walk. Raptem zjawiły się samochody, czołgi, wypucowanych, eleganckich, pięknie ubranych, uśmiechniętych, wyżywionych świetnie żołnierzy, to był chyba Wermacht po prostu, ale to wyglądało imponująco.
Natomiast dowiedzieliśmy się, że Sowieci wchodzą chyba dzień przed wejściem, czyli dowiedzieliśmy się już 17 czy 18 września, rzucili ulotki w strasznej pseudopolszczyźnie, które są we wszystkich publikacjach na temat września, wojny, jak to należy bić oficerów, „pamieszczyków” i tak dalej. To było niebo i ziemia, byli obdarci, nędzni, częściowo bez butów, czołgi co trzeci, czwarty na ulicy Warszawskiej, którą wchodzili, zatrzymywały się, psuły się samochody − graty straszne, wrażenie było okropne. Dopiero drugiego dnia weszły ślicznie ubrane, elegancko z granatowymi otokami na czapkach, wojska NKWD.
Wtedy to się zaczęło. Pierwsze miesiące były bardzo nieprzyjemne, by nie powiedzieć tragiczne. To było straszne uderzenie, że Sowieci dogadali się z Niemcami. Kazano nam chodzić do szkoły, przez parę pierwszych miesięcy roku [szkolnego], od października czy od listopada chodziłem do pierwszej (czy jakiejś) polskiej szkoły średniej, to było obowiązkowe. Trudno mi powiedzieć, czego uczono, mało uczono. W każdym razie przez znajomych sąsiadów dowiedzieliśmy się (przeskakuję) przede wszystkim o aresztowaniach, zniknięciach ludzi w czasie zimy 1940 roku, która była niesamowita. 1939–1940 to była bardzo ostra zima, między innymi dowiedzieliśmy się o dzieciach, o dwóch czy trzech wagonach dzieci, które zamarzły na dworcu Poleskim, bo zapomniano o nich w wagonach. Myśmy tylko (mój ojciec pracował jako inżynier leśnik) bali się, tak jak wszyscy, co będzie dalej.
Raptem bodajże w nocy z 31 marca na 1 kwietnia 1940 roku dowiedzieliśmy się od sąsiada naszego z sąsiedniego domu, który dowiedział się od kobiety mającej kiosk niedaleko (Żydówka, jej syn wstąpił natychmiast do NKWD, ale ona nas znała doskonale, bo u niej kupowaliśmy lód do maszynki do kręcenia lodów, jakiś taki był przyjemny stosunek; kilkunastoletni chłopcy przychodzili po parę kubełków lodu, ona nas znała), której syn raptem powiedział: „Dziś przychodzą po Krzyżanowskich”. – „Kiedy »dziś«?”. – „Dziś w nocy”. Właśnie 1 kwietnia zaczęła się druga fala wywózek inteligencji do Związku Sowieckiego. W ciągu trzech godzin spakowaliśmy się, wzięliśmy, co tylko mogliśmy, przez ogród, nie od ulicy, ale tyłem uciekliśmy do znajomych dość daleko, tamci mieli kontakty; krótko mówiąc − uciekliśmy. Rzeczywiście tej nocy koło czwartej powiedziano nam, że byli po nas, było NKWD z samochodem ciężarówką, ze wszystkim, co byłoby trzeba. Jednym słowem uciekaliśmy różnymi drogami, chłopskimi wozami, bo szybciutko już zorganizowane były ewakuacje – chcących i mogących zapłacić – do okupacji niemieckiej, do Generalnej Guberni, granica była koło Małkini na Bugu. Nie będę mówił o szczegółach, bo są bardzo drastyczne, w każdym razie po kilku dniach udało nam się przejść granicę.
- Jak wyglądało przechodzenie granicy?
Przechodzenie granicy to były pierwsze dni kwietnia, bo w Warszawie znaleźliśmy się 8 czy 10 kwietnia, czyli po ośmiu, dziesięciu dniach. Przedtem chowaliśmy się po chłopskich zagrodach, a jedną noc spędziliśmy wysoko, na takim sąsieku w stodole chłopskiej, do której zresztą patrol bolszewicki wpadł, ale drabina była odstawiona, gospodyni powiedziała, że tu tylko zboże, nikogo nie ma, a nas była grupa osiem, dziesięć osób. W każdym razie byli po nas, dostali podobno od tej kobiety jakąś wódkę czy coś i pojechali dalej. Stamtąd był kilometr czy dwa przez pola do granicy, jakieś były zasieki czy coś, ale takie prymitywne, tak że przeskoczyliśmy, było z daleka słychać psy, wpadliśmy już w ręce straży niemieckiej, która zatrzymała całą grupę osiem, dziesięć osób, w tym moja rodzina, czyli moi rodzice, mój brat, który zresztą później zginął w Powstaniu Warszawskim, i ja. Ojciec doskonale mówił po niemiecku, bo kończył Królewską Saską Akademię Leśną w Tarancie koło Drezna, natychmiast powiedział, o co chodzi, że uciekamy od dziczy do Europy, do Niemców, do nich, bo wierzymy… coś takiego. W każdym razie powiedzieli: „To idźcie, możecie iść dalej. Niedaleko jest stacja kolejowa Małkinia”. Do Małkini doszliśmy jakoś, teraz już nie pamiętam, czy to było pięć, czy piętnaście kilometrów, w każdym razie doszliśmy. Z Małkini pojechaliśmy już pociągiem do Warszawy.
W Warszawie mieliśmy rodzinę. Do czasu Powstania byliśmy w tak zwanej Generalnej Guberni. W Warszawie nawiązaliśmy szybko przez znajomych kontakt z konspiracją polską, zostaliśmy przyjęci, dzięki zresztą kontaktowi z księdzem doktorem Stanisławem Hałko, który był dyrektorem gimnazjum i liceum w Białymstoku, który nas znał, który uciekł od Sowietów,
notabene potem został wydany, zginął chyba w Oświęcimiu. W każdym razie przez niego dostaliśmy się do tajnego liceum, tak jak większość młodzieży. Chyba w 1942 roku zdałem tak zwaną tajną maturę jako uczeń Gimnazjum i Liceum imienia Adama Mickiewicza, zresztą mój brat tak samo zdał maturę. Ojciec pracował w leśnictwie, żeby mieć dokumenty, żeby na ulicy jak złapią, od razu do Niemiec [nie] wysłali.
Pracowałem jako kreślarz w Państwowym Biurze Urządzeń Leśnych, kreśliłem mapy, jakieś wykazy lasu, lasy były uważane przez Niemców jako
Kriegswichtig, czyli instytucja ważna z punktu widzenia wojny, to zaświadczenie podobno chroniło. Raz mnie uchroniło, bo była łapanka, pokazałem, puścili mnie. Ojciec był najpierw tam, była straszna nędza, potem został nadleśniczym w Podzamczu w Garwolińskim, w 1942 roku [i wtedy] było lepiej finansowo. Natomiast zapisałem się znowu do tajnej SGH, czyli Szkoły Głównej Handlowej, która była nazwana Pierwszą Miejską Szkołą Handlową, której dyrektorem był profesor Edward Lipiński, bardzo znany później dyrektor, minister. Dwa lata tajnej SGH zaliczyłem do czasu Powstania. W międzyczasie zresztą będąc wiele miesięcy w Podzamczu, gdzie ojciec był nadleśniczym, znowu zostałem zaangażowany jako strażnik przeciwpożarowy leśny. Znowu miałem nawet, jak trzeba było, opaskę piękną
Deutsche Forstschutz, czyli Niemiecka Straż Leśna, tam nie było żadnego Niemca, ale znowu to był
Kriegswichtig, to potencjalnie chroniło.
Niezależnie od tego od roku 1940, tak jak mój brat zresztą, byłem w konspiracji – najpierw ZWZ, potem po przekształceniu ZWZ (Związku Walki Zbrojnej) w Armii Krajowej. Byłem w Armii Krajowej aż do Powstania. Zostałem przydzielony dość wcześnie do batalionu, najpierw się nazywał „Łukasiński” później Batalion „Kiliński”. W 1942 roku po wielomiesięcznych ćwiczeniach, studiach, nauce – jak to nazwać – zostałem kapralem podchorążym.
Ćwiczenia były pod Warszawą w lasach troszkę, ale przede wszystkim to była nauka walki w mieście. Były powielane podręczniki, trochę nas uczono obchodzenia się z bronią, ale przede wszystkim to była nauka właśnie walki w mieście, która się przydała później w czasie Powstania. W Powstaniu byłem właśnie w 1. Kompanii Batalionu „Kiliński”. Zacząłem Powstanie.
- Czy pamięta pan jakieś wiadomości o nadchodzącym Powstaniu, kiedy się pan dowiedział?
Dowiedziałem się, czyli inaczej mówiąc, wiedzieliśmy, że Powstanie nie może nie wybuchnąć, wszyscy czekaliśmy na to cztery i pół roku czy ileś. Później była ta paniczna ucieczka, wycofywanie się wojsk niemieckich, władz, cywilów z Warszawy i przez Warszawę. Zdawało się, że Sowieci są już, już. Byli bardzo blisko, jak wiadomo parę kilometrów od granic Warszawy, po drugiej stronie Warszawy. W każdym razie od 26 czy 27 lipca byliśmy na takim punkcie wypadowym. Moja drużyna [to było] chyba koło dwudziestu chłopców i dziewcząt.
- Pana brat też był w tym samym zgrupowaniu?
Nie. To jest zupełnie inna historia, brat był zupełnie gdzie indziej. Zginął jako podchorąży szwoleżer 1. Pułku Szwoleżerów, zginął 2 sierpnia. Zresztą, jak słyszałem od jego kolegów, jego już nieżyjącego dowódcy, miał pierwsze dwa dni bardzo bohaterskie, został po śmierci odznaczony Krzyżem Walecznych. Zginął wieczorem 2 sierpnia, przedzierając się z Dolnego na Górny Mokotów. Myśmy o tym dowiedzieli się dopiero wiele lat później. Wszędzie był przypadek, wszędzie był zbieg okoliczności. W każdym razie zacząłem Powstanie od punktu na ulicy Boduena 5, koło Szpitalnej. Samo Powstanie – róg Boduena, Szpitalna, Prudential, plac Napoleona, Poczta [Główna]. Najpierw z dwoma kolegami unieruchomiliśmy czołg na ulicy Szpitalnej (jest fotografia tego).
- Kiedy to było i jak to przebiegało?
Jak to przebiegało? Szedł czołg, była barykada, musiał się trochę zatrzymać, myśmy wyskoczyli z bramy, rzuciliśmy kilka butelek, czołg zaczął się palić. Załoga, nie wiem, czy cała, czy dwóch wyskoczyło, zostali zabici, myśmy się szczęśliwie wycofali do bramy. Później pod koniec czy w nocy z 1 na 2 sierpnia i 2 sierpnia były walki o zdobycie Poczty Głównej, to była forteca, to się udało.
Trudno było wejść, w każdym razie dostaliśmy się przez okna do wewnątrz, były walki dosłownie w poszczególnych pomieszczeniach, udało mi się zdobyć pięknego mauzera, karabin, w każdym razie poczta była zdobyta 2 sierpnia.
Potem był cały szereg różnych akcji. Byłem na akcjach mających na celu odcięcie załogi PAST-y na ulicy Zielnej, był to wówczas najwyższy gmach poza Prudentialem (czyli obecnie hotel „Warszawa”), gdzie jest odcięcie, bo byli Niemcy, duża załoga, ostrzeliwali naokoło wszystko. Myśmy byli na froncie, nazwijmy to, na rogu Marszałkowskiej, Królewskiej, o ile pamiętam Królewska 16, potem w spalonym oczywiście gmachu giełdy, to też na rogu mniej więcej Królewskiej i Marszałkowskiej. Potem przez następne dni, [brałem udział] szereg razy w różnych akcjach przeciw chcącym dojść do PAST-y Niemcom od ulicy Bagno i innych, do 16 sierpnia. 16 sierpnia został ogłoszony nabór ochotników do grupy szturmowej z różnych batalionów, między innymi z mojego, który miał starać się przebić do akowców starających się z kolei przebić od Starego Miasta do Śródmieścia. Mieliśmy jakby utworzyć jakieś połączenie, bo było duże zgrupowanie na Starym Mieście, a myśmy byli na Śródmieściu. Zapisałem się, byłem „gieroj” (w cudzysłowie) do grupy szturmowej. Przez półtora dnia czy dwa dni walczyliśmy na Grzybowskiej, Ceglanej, na terenie browaru „Haberbuscha i Schiele”, tam pod wieczór 18 sierpnia zostałem ranny.
Widziałem tego Niemca, który do mnie strzelił, rzucił granat. Schyliłem się, padłem, on się schował, to było jakoś przy ulicy, podniosłem się, przeskoczyłem ulicę z karabinem, kolba była całkowicie rozbita, byłem ranny. Przeskoczyłem ulicę, właściwie nie pamiętam, czy Grzybowską, czy Ceglaną, bo mówiono mi, że to gdzieś tam było. Film mi się urwał, podobno tak bywa czasami, straciłem przytomność, którą to przytomność odzyskałem w podziemiach szpitala w gmachu PKO przy ulicy Marszałkowskiej. Miałem postrzał ramienia, ale powierzchowny, kilkadziesiąt odłamków granatu w plecach, pośladkach, dotychczas niektóre mam, na zdjęciach [rentgenowskich] wychodzą. Okazuje się, że szczęśliwie tak się schyliłem, że to wszystko poszło równolegle prawie, wyciągali mnie bez końca odłamki, które były dość płytko, niektóre były głęboko, te, które były najgłębiej, to w prawym pośladku. Jednym słowem, byłem w szpitalu.
- Wie pan, kto pana przyniósł do tego szpitala?
Absolutnie nie. Mówiono mi, że sanitariusze z tyłu podeszli czy sanitariuszki, tego już nie wiem. Podobno na noszach zanieśli mnie właśnie aż do szpitala, który był w podziemiach gmachu PKO. Tam byłem parę dni.
- Jakie były warunki w szpitalu?
Były zupełnie niezłe warunki, z tym że ponieważ był duży napływ rannych, a uważano, że szpital jest dość duży, dość głęboki, dość (w cudzysłowie) bezpieczny, lżej rannych starano się już gdzieś indziej umieścić. Po kilku dniach przeniesiono mnie znowu na noszach chyba do szpitalika na ulicy Boduena. Była jakaś kawiarnia, nie wiem, czy się teraz nie mylę, bo już pamięć mi [szwankuje], czy nie „Pod Znachorem”, czy coś. Część kawiarni to była duża sala przykryta dachem szklanym. Żeby było śmiesznie, otoczona wysokimi murami, o tyle było głupio, że człowiek wiedział, że szkło łatwo może spaść. W każdym razie tam byłem, leżałem osiem czy dziesięć dni, nie potrafię powiedzieć. Odnalazła mnie, już nie będę mówił jak, moja ówczesna narzeczona, a obecna od sześćdziesięciu trzech lat żona Maria Krzyżanowska, wówczas się nazywała Maria Włodek. Byliśmy zaręczeni w kwietniu 1944 roku, byliśmy bardzo zakochani w sobie, jak to bywa wśród młodych. W każdym razie ona wówczas pracowała przy produkcji granatów, innych środków wybuchowych. Raptem przyszła z dwoma kolegami i powiedziała, że musi mnie stamtąd zabrać, bo jest bardzo niebezpiecznie. Po dłuższej dyskusji z lekarzem, który powiedział, że jeszcze muszę ileś dni leżeć, podpisała jakiś cyrograf, że na własną odpowiedzialność. Zabrała mnie z tymi dwoma kolegami znowu na noszach czy na drzwiach (bo często drzwi były używane jako nosze) do piwnicy na ulicę Kopernika 10, gdzie jej matka i ojczym mieli mieszkanie. Przebywali w piwnicy tak jak wszyscy inni mieszkańcy. Znalazłem się w piwnicy. Dzień czy dwa potem przyszła zapłakana do piwnicy. Całe dnie jej nie było, bo działała najpierw gdzieś na Siennej, potem w podziemiach gmachu Gebethnera i Wolffa, produkowała granaty „filipnki”, inne, w każdym razie różne. Przyszła, mówi: „Słuchaj, tam już niczego nie ma, ja wiedziałam”. – „Jak to nie ma?”. – „Tam gdzieś leżał, trafił pocisk z działa kolejowego − wszyscy prawie zginęli, sto kilkadziesiąt osób, które tam było – jest do dzisiaj chyba tablica – ja wiedziałam, że ciebie muszę zabrać”. Sześćdziesiąt trzy lata jesteśmy razem, tak to właśnie było. W każdym razie stamtąd uciekliśmy, jak Niemcy zdobywali Powiśle. Już przy pomocy jakiejś mogłem chodzić.
- Czy przez czas cały miał pan kontakt z rodzicami, z bratem?
Nie, brat był na Mokotowie, to wiedziałem, nie było żadnego kontaktu. Rodzice moi byli w Podzamczu, w Garwolińskim, sto kilometrów od Warszawy, nic nie wiedzieli, co się z nami dzieje. Nie wiedziałem, że brat już zginął, że nie żyje, absolutnie, nie wiedziałem przez kilkanaście lat po Powstaniu. Stamtąd wyszliśmy, żeby przejść, jak mówiono, w bezpieczniejszą część, czyli Śródmieście Południowe przez Aleje Jerozolimskie, ale nie doszliśmy, bo na ulicy Górskiego było bombardowanie, zostaliśmy zasypani w piwnicy. Odkopano nas.
- Po jakim czasie? Jak to zdarzenie wyglądało?
Odkopano nas po godzinie czy coś takiego, bo byliśmy w wejściu do piwnicy, które się nie zawaliło, dalej się zawaliło podobno. Jednym słowem odkopano, wyszliśmy. Dalej przeszliśmy przez przejście takim głębokim rowem przez Aleje Jerozolimskie, zresztą jest dziś tablica. Masę osób przechodziło, masę zginęło, ale myśmy nie zginęli, przeszliśmy. Moją ówczesną narzeczoną, obecną żonę, skierowano do tej samej jednostki, w której była, do tak zwanej produkcji specjalnej, czyli granatów na ulicę Mokotowską (mogę się mylić) numer 51, 53 chyba, w piwnicach, gdzie już do końca Powstania siedzieliśmy na wielkich workach trotylu. Trotyl był wyjmowany z niewypałów, których było masę, robiliśmy granaty. Była to o tyle sytuacja jasna, że gdyby tam trafiła bomba, to by mnie już nie widzieli. Tam byliśmy do końca Powstania, potem była kapitulacja.
Bardzo różnie, coraz gorzej, ale jakoś przeżyliśmy. Była bieda, była nędza, ale była jakaś kasza „pluj”, w każdym razie przeżyliśmy to.
- Jak pan się dowiedział o kapitulacji?
Nasze dowództwo właśnie produkcji specjalnej, wiem, że był kapitan „Antek”, jak się nazywa nie wiem. On wiedział, miał kontakty, wszystko to było świetnie zorganizowane. W każdym razie wiedzieliśmy. Potem wyszliśmy, jak było ogłoszone gdzie, w każdym razie wyszliśmy oddziałami, nie miałem wtedy broni, od razu przejęli nas Niemcy gdzieś na Woli. Przyzwoicie się zachowywali, myśmy zwartymi oddziałami szli do Ożarowa, to jest dwanaście, czternaście kilometrów od centrum Warszawy. Doszliśmy, zostaliśmy zamknięci w fabryce kabli, w wielkiej hali, zresztą po raz ostatni na długo widziałem swoją żonę. Byliśmy dwa czy trzy dni, niektórzy starali się uciec, a my uważaliśmy, że nie ma sensu, mieliśmy już wtedy prawa jenieckie, co załatwił nasz rząd i alianci, że już nie byliśmy bandytami, tylko traktowani byliśmy przez Niemców jako kombatanci. Zostaliśmy załadowani do wagonów bydlęcych i wywiezieni nie wiadomo gdzie. Po dniu czy dwóch, już nie pamiętam, dostaliśmy nawet po jakimś bochenku chleba, trochę wody czy coś.
- Pan się rozdzielił wtedy ze swoją narzeczoną?
Tak. Ona była w grupie sanitariuszek, kobiet pracujących w różnych służbach łączności i tak dalej, AK. Nas załadowano, znalazłem się po paru dniach w obozie jenieckim 344 VIII-F chyba, o ile pamiętam Lamsdorf (potem Łambinowice), między Nysą i Opolem.
- Jak wyglądały warunki w tych obozach?
To był wielki obóz podzielony na strefy, największa część to byli jeńcy sowieccy, którzy nic nie dostawali jeść, oni przeważnie ginęli z głodu. Dalej były podobozy brytyjskie, francuskie, wiedzieliśmy, że takie były, był obóz polski. Były warunki trudne, ciężkie, ale w każdym razie do przeżycia. Może po miesiącu czy po sześciu tygodniach zaczęliśmy dostawać paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Przyjeżdżały ciężarówki z paczkami, już teraz nie pamiętam, czy co dwa tygodnie, czy co dziesięć dni każdy jeniec dostawał pięciokilogramową paczkę.
To były w ogóle cudowne paczki, dla niektórych najważniejsze było, że było pięć paczek amerykańskich papierosów; poza tym było mleko w proszku pod nazwą Klim Milk (takie puszki funtowe), były konserwy mięsne, były suchary, cóż tam jeszcze było? Były rodzynki, suszone śliwki czy kawałek jakiegoś sera, czy coś takiego. Nie pamiętam, czy były, czy nie było małej puszki kawy Nesca, mniej więcej tak to wyglądało. W każdym razie wszystko to razem było wspaniałe, z tym że niestety masa ludzi, żołnierzy nie umiała zachować higieny żywienia. Jako były harcerz, człowiek leśny wiedziałem, że nie wolno człowiekowi, który głodował, nagle się najeść, a ci zjedli strasznie dużo, w strasznych mękach ginęli, skręt kiszek i tak dalej. W każdym razie masę było zgonów, strasznego cierpienia tych, którzy nie potrafili albo nie wiedzieli, że nie wolno głodnym natychmiast się najadać. W każdym razie w tym obozie byłem do 24 stycznia 1945 roku, którego to dnia nas pieszo wypędzono. Anglików, Francuzów, niektórych innych załadowano do ciężarówek, podobno ciężarówkami do kolei, do pociągów, a innych tych gorszych, Niemcy nazywali często
Untermenschen, sowieckich jeńców po prostu popędzono.
Dwunastego czy 13 stycznia zaczęła się ofensywa sowiecka, nas popędzono na zachód. Można było tylko mieć [mały pakunek], żadnych innych paczek, plecak czy chlebak. Nie wiem, czy wziąłem dwadzieścia, czy czterdzieści paczek papierosów, [ale] nie paliłem. Nie paliłem z zasady, jako były harcerz uważałem, że nie wolno palić, nie można, a w czasie okupacji nie paliłem, bo palaczem nałogowym był mój ojciec. Ponieważ papierosy były bardzo drogie to ja i mój brat nie paliliśmy, żeby tatusiowi starczyło papierosów albo pieniędzy na to, żeby mógł, myśmy nie palili. Krótko mówiąc, wiedziałem, że papieros to jest pieniądz. Można powiedzieć, że papierosy uratowały mnie życie. Szedłem, byłem pędzony od 25 czy 24 stycznia do 23, 24 marca − czyli dwa miesiące. Przez te dwa miesiące zginęła większość pędzonych jeńców, znowu nie będę mówił o szczegółach drastycznych, o kanibalizmie jeńców sowieckich, oni nic nie dostawali; o ludzkim podejściu strażników niemieckich, którzy wiedzieli, że mam papierosy, a mnie nie zabili, nie zabrali. Za papierosy przynosili przeważnie
Kommissbrot, czyli chleb wojskowy, który mnie i paru najbliższych ratował, bośmy byli karmieni bardzo nędznie cienką zupą raz wieczorem, gdzieś sto, dwieście gramów chleba gliniastego. Częściowo oni dlatego może nie zabili mnie, bo zorientowali się, że polski student zna niemiecki (bo znałem niemiecki), zna angielski, a przecież przyjdą Amerykanie, bo Amerykanie latali nad nami, Amerykanie
diese amerikanische Übermacht (ta olbrzymia siła). Oni liczyli na to, że jak będą przyzwoici, to w razie czego zaświadczę, że się przyzwoicie zachowali, to jest domniemanie. W każdym razie wiedzieli, że mam w plecaku parędziesiąt paczek papierosów, a paczki amerykańskich papierosów dla palaczy to było więcej niż chleb, bo masa ludzi chleb dawało za papierosy, ci ginęli zresztą.
- Nikt z jeńców nie próbował panu zabrać tych papierosów?
Nie. Myśmy szli w zwartej grupie podchorążych z naszych oddziałów. Ciekawa rzecz, zresztą nie paliłem, a oni po troszku palili niektórzy. Jak mówię − szliśmy dwa miesiące, jak potem obliczyłem, bo droga była ze Śląska do Czech, potem znowu w góry, w Karkonosze, wzdłuż Karkonoszy do obecnie Usti wtedy Aussig nad Łabą, to było tak w lewo, w prawo, zależnie od tego, jak front się posuwał, jakie mieli rozkazy, tak że to nie była linia prosta. Po drodze ostrzeliwały nas samoloty sowieckie, bo oni jeńców uważali za zdrajców, natomiast nad nami przelatywały, machając skrzydłami, samoloty amerykańskie, jakby witając. W każdym razie po dwóch miesiącach raptem dostałem wysokiej gorączki, to było już w zachodnich Czechach, straciłem przytomność, odzyskałem przytomność w
Reserve Lazarett, czyli w szpitalu rezerwowym wojskowym Marienbad, czyli Mariańskie Łaźnie na samym cyplu zachodnim Czech. Jak mówię, potem obliczono, że koło siedemset kilometrów łącznie przeszedłem. Co mnie pomogło? Higiena marszu, papierosy, plus kapitalne buty, które miałem zrobione przez znajomego szewca na Powstanie i tak dalej, nie tak zwane oficerki, ale bardzo wygodne, długie, mocne buty, które nie zawiodły. Ci, którzy nie mieli butów, szli w skarpetach, potem na krwawych nogach, a to była zima, ci ginęli. Było dużo takich rzeczy, plus uczono nas w harcerstwie i w lesie, w AK, tak zwanej higieny marszu, nie będę już mówił o szczegółach.
W skrócie, higiena marszu polegała na tym, że po marszu całodziennym trzeba rozzuć, czyli zdjąć, buty, wysuszyć w miarę możności skarpety, jeśli się miało. Miałem po dwie pary lnianych onuc, bo wiedziałem, że nie ma nic lepszego jak dobre onuce. Onuce suszyłem na sobie, najpierw jeszcze wyprawszy je w śniegu, bo przecież to była zima. Rano, mimo że były wilgotne, dało się dobrze założyć, bo to jest też ważne, żeby nie było [ran], nigdy nie miałem żadnych otarć, niczego właśnie dzięki tak zwanej umiejętności higieny marszu i wspaniałym butom. Buty mnie ocalały aż do szpitala, plecak z resztką papierosów ktoś mi ukradł, jak straciłem przytomność. Podobno ciężarówką mnie dowieziono do tego szpitala. Jak byłem przyjęty, stwierdzono (miałem taki papierek), że ważę trzydzieści dziewięć kilogramów. Obecnie ważę osiemdziesiąt, można sobie wyobrazić, jak byłem wychudzony – skóra i kości. Rozpoznanie
Hungertyphus und Hungergeschwüre, czyli tyfus głodowy i wrzody głodowe. To nie były wrzody, a to były dziury w pupie ropiejące, gdzie potem takie grube [dreny] mnie wkładano tam, ciało się rozkładało, mam troszeczkę blizn jeszcze malutkich. W każdym razie w szpitalu byłem dwa i pół miesiąca.
Przeżyłem, jak widać. Miałem świetną opiekę. Znowu obok mnie leżał zestrzelony lotnik brytyjski, drugi jakiś amerykański, trzeci lotnik brytyjski, Żyd polski, ale też zestrzelony, wiedzieli, że mówię po angielsku. Niemcy wiedzieli, że mówię po angielsku, znowu wiedzieli, że polski student z Armii Krajowej, już nie byłem bandytą, opiekowali się bardzo dobrze. Między innymi bardzo dobrze opiekowały się mną dwie siostry, niemieckie sanitariuszki. Jedna powiedziała, że bardzo jej przypominam jej męża, który zginął na Wschodzie, a druga nic nie mówiła, ale w każdym bądź razie opiekowała się dobrze. Raptem obudził mnie dwumetrowy Murzyn amerykański, bo weszli Amerykanie.
To był 6, 7 maja, parę dni przed końcem wojny. Między innymi weszła sanitarna jednostka amerykańska, dwumetrowi Murzyni, dowiedzieli się, że są żołnierze alianccy, między innymi
polish student. W każdym razie chyba ciężarówkę jedzenia przywieźli, kazali postawić, kazali nas dobrze żywić. Znowu wiedziałem, że nie mogę za dużo jeść, w każdym razie powoli doszedłem do siebie.
Wojna się skończyła, nic nie wiedziałem o rodzicach, o narzeczonej, o bracie, w ogóle o rodzinie. Postanowiłem wrócić, aczkolwiek już namawiany, żeby nie wracać, bo natychmiast polecę, czy pojadę na Wschód, ale powiedziałem, że wracam i koniec. Jak już mogłem, w końcu czerwca zgłosiłem się do jakiegoś obozu przejściowego, zawieziono nas, nie pamiętam, ile osób, w każdym razie zawieziono również mnie do Pilzna. Po paru dniach wsadzono do pociągu, przez Pragę bodajże, 10 lipca znalazłem się w Katowicach, w punkcie, gdzie przyjmowano repatriantów z Zachodu. Zgłosiłem się, ponieważ wiedziałem, jak to wszystko wygląda na Wschodzie, nie jako żołnierz AK czy jeniec, tylko że wracam z robót przymusowych z Niemiec. Dostałem jakąś bezpłatną kartę, że na powrót do rodziny w Warszawie. Znowu wsiadłem do jakiegoś pociągu, dojechałem do Warszawy. Dalej dowiedziałem się, gdzie są rodzice, odnalazłem rodziców pod Warszawą w takim mająteczku Ostrowik koło Kołbieli, gdzie ojciec mój dostał posadkę, można powiedzieć, administratora mająteczku.
- Jakie były wrażenia tego, co pan zastał, jak to wyglądało?
Straszne. Przecież były gruzy, ale widziałem je w czasie Powstania. Najważniejsze, że zobaczyłem rodziców, starałem się dowiedzieć coś o bracie. Starania były bezskuteczne, nikt dobrze nie wiedział, co się z nim stało, z jego kolegami. Byłem przy szeregu ekshumacji na Mokotowie, ale żadnych wiadomości, co się z nim stało, nie miałem. W każdym razie ustalono, że najważniejsze, żebym mógł kontynuować studia, jednym słowem żyć. Nie miałem jeszcze żadnej wiadomości o swojej narzeczonej, dopiero kilka miesięcy potem nadeszły, że jest w Belgii, że została wyzwolona przez oddziały generała Maczka w stalagu Oberlangen nad granicą holenderską.
W każdym razie zapisałem się już na nietajne SGH, zobaczyłem sporo kolegów z tajnej SGH, konspiracyjnej, natychmiast chciałem działać. Stosunkowo szybko została zrekonstruowana, można powiedzieć, organizacja studencka Samopomoc Studencka, tak zwany Bratniak, „Bratnia Pomoc”, której to po paru miesiącach na SGH Szkole Głównej Handlowej zostałem wybrany prezesem, tak że musiałem, jak okazuje się, być dość aktywny. Ale przypadkowo, SGH jest przy ulicy Rakowieckiej. Na Rakowieckiej wiadomo, jest więzienie, duży ośrodek SB, raptem tam: „Cześć, »Irczyk«” – [woła] kolega. Nie bardzo [go] pamiętałem, ale on mnie świetnie pamiętał z konspiracji, z Powstania. „Co robisz?”. – „Wróciłem, jestem na SGH”. – „Słuchaj, zapisz się do nas, będziesz miał dobre życie, nie będą cię nękać”. – „A gdzie ty jesteś?” – „A tutaj jestem w tym więzieniu, słuchaj, dobre życie jest”. – „Cześć”. – „Cześć”. Głupio mi się zrobiło. Zorientowałem się, że ten, który wiedział doskonale, że jestem akowcem (a już wtedy zaczęło się, wiadomo, jak traktowani byli akowcy i AK i tak dalej), wie o mnie. Tak czy owak bardzo niedługo potem było ogłoszone tak zwane ujawnianie się byłych żołnierzy AK przez pułkownika Mazurkiewicza. Ludzie, z którymi już nawiązałem kontakt, powiedzieli, że jeśli nie mam nic na sumieniu w stosunku do nowej władzy, to jak najbardziej powinienem się ujawnić, to nie będę miał kłopotów. U mnie jeszcze dodatkowo zadziałało to przypadkowe spotkanie z tym człowiekiem. Jednym słowem, pierwszego czy drugiego dnia ujawniania się, uczyniłem to.
To było w gmachu BGK na rogu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, była komisja, był jakiś oficer, był przedstawiciel oczywiście Ministerstwa Bezpieczeństwa, czyli bezpieki, i był przedstawiciel komisji likwidacyjnej byłej AK. Dwunastego września 1945 roku (bo sprawdzałem, mam taki papierek piękny) pod numerem bodajże sto pierwszym – jak napisane: „spełnił obowiązek ujawnienia się”. Było to ważne, bo później, bardzo niedługo kazano się zgłaszać do Komisji Uzupełnień, czyli do wojska. Zgłosiłem się z tym zaświadczeniem, na tym otrzymałem pieczątkę, bo miałem jeszcze legitymację, kopię akowską, jako że zostałem zweryfikowany jako sierżant podchorąży. Dostałem książeczkę wojskową jako sierżant podchorąży. Śmiesznostka, bo ze starszeństwem to pamiętam, 11.11.1944 roku, a 11.11. to było przedwojenne Święto Niepodległości, a jeszcze struktury jakoś widocznie siłą inercji dawały awans albo zatwierdzenie stopnia z tamtą datą, mam do dzisiaj to zaświadczenie. Długo to nie trwało, nie wiem, czy pół roku, czy rok. Potem znowu zostałem wezwany do RKU, oddałem książeczkę, otrzymałem drugą – szeregowiec. Jednym słowem jako były akowiec, czyli „zapluty pies reakcji”, zostałem szeregowcem.
Notabene potem, po kilkunastu latach, byłem na ćwiczeniach jako szeregowiec.
Było jakieś krótkie przesłuchanie, było jakieś potwierdzenie, że nie będę działał przeciwko władzom czy coś takiego. Potem było więcej takich obowiązkowych przesłuchań w czasie pracy, po prostu, że nie będę działał przeciwko władzom, władzy ludowej i tak dalej, takich rzeczy w czasie PRL-u było wiele. W każdym razie nie zginąłem. Nie zaginąłem, skończyłem studia, to znaczy zrobiłem absolutorium, zrobiłem studium magisterskie u profesora Jerzego Lotha z geografii gospodarczej. Zostałem wówczas w 1948 roku wezwany do rektoratu, było paru panów nieznanych mi, jeden powiedział: „Polska Ludowa takich naukowców nie potrzebuje – takim mało polskim językiem – idźcie do roboty”. Jednym słowem odmówiono mi dalszych studiów, czyli magisterium, tylko do roboty. Zacząłem pracować, ostatnie podanie (mam je w domu) na studia magisterskie pisałem w 1955 roku, ale wtedy otrzymałem ustną odpowiedź, że takiej szkoły już nie ma, bo wtedy już było SGPiS, a [za moich czasów] było SGH. Nie zrobiłem magisterium. Już wtedy mówiono mi, że zaszkodził mi fakt nie tylko [uczestnictwa w] AK, ale to, że byłem bardzo aktywny na SGH, bo byłem prezesem Stowarzyszenia „Bratnia Pomoc”. Między innymi jako prezes na przykład byłem w delegacji studentów u ówczesnego premiera Osóbki-Morawskiego, prosząc o zbadanie sprawy zniknięcia szeregu studentów, byłych żołnierzy AK. Oczywiście mówiono: „Naturalnie to będzie zbadane, zobaczymy, to jakieś nieporozumienie”. Oczywiście żadnego wyjaśnienia spraw nie było. Teraz wiemy, jak było, że byli aresztowani i zamęczeni albo wysłani na Wschód, wiadomo. W każdym razie to mnie nie pomogło.
Potem w czasie PRL-u pracowałem w handlu zagranicznym dwadzieścia kilka lat, w 1974 roku, mimo że miałem różne osiągnięcia, miałem Odznakę Zasłużonego Pracownika Handlu Zagranicznego, zostałem wyrzucony jako wróg Polski Ludowej. Pracowałem przez kilka lat w przemyśle paszowym,
notabene w stosunkach zagranicznych. Muszę powiedzieć, że w międzyczasie, wiedząc, że życiorys nie pracuje na mnie, powiedziałem, że muszę być lepszy, a byłem dość zdolny do języków, miałem do siedemdziesiątych lat zdanych pięć państwowych egzaminów z języków obcych: angielski, niemiecki, francuski, włoski, rosyjski, jeszcze używałem hiszpańskiego. To mnie pomogło, bo dość długo byłem niezastąpiony, ale w końcu przestało. W końcu po kilku latach to mnie znowu pomogło i od 1980 do 1985 roku pracowałem jako specjalista w amerykańskim biurze handlu rolnego [US Agricultural Trade Office, ulica Wiejska 19, Warszawa], które zostało za błogosławieństwem ówczesnych władz utworzone do administrowania wielkimi funduszami pomocy amerykańskiej dla polskiego rolnictwa. Tam byłem do 1985 roku, kiedy biuro zostało rozwiązane. Potem już pracowałem na własny rachunek jako doradca, jako przedstawiciel paszowych firm aż do roku 1997, czyli dość długo po emeryturze. Od tego czasu jestem dziadkiem, pradziadkiem, emerytem. Jeszcze mogę powiedzieć, że moja narzeczona wróciła w 1946 roku z Zachodu nie bez moich namów. W grudniu 1947 wzięliśmy ślub, założyliśmy rodzinę, mamy dwóch synów, jedną córkę, pięcioro wnucząt, dwóch prawnuków.
- Jakby miał pan wybrać jeden najlepszy moment w Powstaniu z tych ponad dwóch miesięcy, to co by to było?
[…] Przede wszystkim do czasu, jak nie byłem ranny – to jest oczywista rzecz. Pierwsze dni była euforia, euforia, że człowiek widział polskie flagi, że nie musiał się kłaniać Niemcom, że miał pseudo[mundur], ale mundur, miał karabin, był w oddziale, mógł coś robić. To była euforia, nie było żadnego strachu. To było tak oczywiste, że trzeba wykonywać rozkazy, że trzeba iść, gdzie wzywają, strzelają, bo przecież widziałem, byłem, koło mnie ginęli ludzie. Kolega mnie, przepraszam, obryzgał mózgiem, bo zginął koło mnie, w niego strzelili, byłem obok niego i tak dalej. Lepiej to inni opiszą. W każdym razie żałowałem, że nie mogłem uczestniczyć w zdobyciu PAST-y, pod którą walczyłem wielokrotnie, wiele dni, ale to nie ode mnie zależało. Jestem szczęśliwy, że mimo wszystko dożyłem wolnej Polski, wspaniałej wolnej Polski, że mam bardzo udane dzieci, wnuków, bo prawnuczki to jeszcze są małe, trzy lata, jeden rok, tak że jeszcze trudno powiedzieć, jakie mają poglądy.
Warszawa, 24 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska