Jerzy Rachwał „Grzymała”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Rachwał, urodzony 9 września 1920 roku.

  • Jaką funkcję pełnił pan w Powstaniu?


W Powstaniu byłem dowódcą 2. drużyny plutonu wydzielonego kwatermistrzowskiego.

  • Proszę opowiedzieć o swoim życiu przed wojną.


Pochodzę z rodziny, że tak powiem, nauczycielskiej. Rodzice moi oboje pochodzą z Krakowa. Ojciec skończył na Uniwersytecie Jagiellońskim Wydział Filologiczny czy Filozoficzny. Mama kończyła coś, co się nazywało seminarium nauczycielskim w owych czasach. Po różnych perypetiach rodzice pobrali się w 1919 roku i pracowali we Włocławku. W połowie lat dwudziestych mniej więcej chyba, bo to już tylko wiem, a nie żebym pamięcią sięgał szczegółów, zamieszkali w Kielcach. Właściwie moje całe wczesne dzieciństwo do matury, a nawet do wojska włącznie, to są Kielce, tam chodziłem najpierw do [szkoły] powszechnej, potem do gimnazjum. Maturę zdałem w 1938 roku – jeszcze ostatnia matura ośmioklasowego starego typu gimnazjum. Po maturze Junackie Hufce Pracy obowiązkowo wprowadzone ostatnie dwa lata przed wojną. Jeżeli się chciało mieć prawa oficerskie do podchorążówki, to musiało się odbyć tę służbę. Nie pamiętam już numeru batalionu, nie wiem, tam w domu mam jakieś odznaki nawet pamiątkowe i dyplomy, to było w Mszanie Górnej. Potem 15 września zostałem wcielony do dywizyjnego kursu podchorążych rezerwy – 2 Dywizji przy 4. Pułku Piechoty Legionów w Kielcach. To był okres przedwojenny. W szkole oprócz tego wszystkiego… Ojciec mój był nauczycielem, był polonistą, wykładał również w pewnych okresach łacinę. Ostatni rok przed wojną tatuś się przeniósł najpierw sam, a potem mama z siostrą dołączyły w 1939 w lipcu, z Kielc do Lubartowa. Ja w tym czasie byłem w wojsku, to miało pewien wpływ na dalszy mój los i bieg. Co z tego okresu? No, z okresu szkolnego – harcerstwo. Harcerzem byłem najpierw w drużynie szkolnej, gimnazjalnej. W bodajże 1936 roku przyjechał do Kielc z Krakowa jakiś harcmistrz, który zakładał drużyny w szkołach powszechnych. Bo przedtem większość drużyn była w szkołach średnich, natomiast szkoły powszechne chyba tylko dwie, takie największe, które miały drużyny harcerskie. Ponieważ on potrzebował takich, którzy by mu pomogli to organizować, więc między innymi zwrócił się do hufca tego już istniejącego, o starszych chłopców. W Kielcach nie było studentów. Ja się zgłosiłem, byłem organizatorem, a potem drużynowym 16 Kieleckiej Drużyny Harcerskiej. To było do okresu mniej więcej przedmaturalnego. Ten etap przedwojenny harcerstwa się tam skończył, złożyłem rezygnację, drużynę przekazałem następcy.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny, gdzie pan wtedy był?

 

Wybuch wojny pamiętam w ten sposób, byłem, jak powiedziałem, w podchorążówce. W marcu, bodajże 1939 roku zachorowałem i dostałem przeniesienie do tak zwanego pospolitego ruszenia z bronią w ręku. W związku z tym zostałem rozmundurowany i pojechałem do matki. Tam przenieśliśmy się do Lubartowa. W okresie sierpnia zaczęły się już pewne przygotowania robione przez miejscowe władze, polegające między innymi na tym, że robiono zapasy i magazyny dla armii, między innymi siana i tak dalej, i inne tam zboża. Zgłosiłem się wtedy na wolontariusza, że tak powiem (nie używaliśmy wtedy tego określenia), po prostu pracowałem bezpłatnie, bezinteresownie w tej spółdzielni rolniczo-handlowej w Lubartowie, tam układaliśmy to wszystko. Jak wojna wybuchła, to akurat był 1 września. Dzień przedtem wieczorem miałem służbę do dziesiątej czy do którejś, już nie pamiętam. [O wybuchu wojny] dowiedziałem się z radia. Początkowo to się zdawało, że euforia była, „Pójdziemy na Berlin” i tak dalej. Bardzo szybko się te złudzenia rozwiały. Wieści, które napływały z granicy, były dosyć tragiczne. Zgłosiłem się do RKU, takich jak ja „amatorów” było więcej, jedni mieli taką kategorię, drudzy mieli inną, inni po prostu byli rezerwistami, którzy nie dostali jeszcze powołania. Stworzono z nas grupę chyba dwudziestu, trzydziestu osób, tak szacuję, i z jakimś podoficerem wymaszerowaliśmy ponoć na Brześć. Ale szybko te kierunki zostały zmienione i zaczęli nas kierować na Chełm, bo tam miała być jakaś wielka koncentracja. Pamiętam, byłem albo to był, bo to były koło siebie te wsie, Urszulin, albo druga się nazywała dźwięcznie Cyców, to już niedaleko Bugu było i niedaleko Chełma Lubelskiego. Pamiętam, jak nadleciały całe eskadry niemieckie, a w parę godzin później pojedyncze grupki żołnierzy uciekających właśnie tam z tego rejonu koncentracji. Do tej koncentracji, jak wiemy, praktycznie nie doszło, bo ją Niemcy rozbili. Wtedy potworzyły się takie grupy, grupki żołnierzy, nie żołnierzy cywilów takich jak ja, bo przecież ja właściwie byłem wtedy cywilem. Pamiętam, w jakiejś plebanii byliśmy cała grupa, u księdza proboszcza. Najczęściej wtedy gdzieś tam spało się na jakiejś słomie czy sianie na podłodze albo w stodole. Jeszcze radio było, Starzyński wzywał do obrony Warszawy, więc zapadła męska decyzja, że my pójdziemy i Warszawę obronimy. Nikt się nie zastanawiał, że to przecież było wszystko już bez szans. Doszliśmy. Miałem prześmieszną historię w Kocku. Była nas grupa, byli jacyś podoficerowie, oficera nie było żadnego w tej grupie. Wchodzimy do Kocka. Wśród tej grupy było kilkunastu umundurowanych żołnierzy z tych jakichś rozbitych oddziałów i tak dalej. Wylatuje, jak się okazało, burmistrz: „Panowie, dobrze, że przyszliście, musicie przejąć, bo my tu mamy jeńca”. Prowadzą nas do gabinetu burmistrza miasta Kocka, a tam siedzi wystraszony jakiś Leutnant niemiecki, przed domem stoi jeszcze motocykl i jeszcze drugi jakiś, nie pamiętam już szarży, nie jestem pewien, czy Leutnant, czy Oberleutant. W każdym razie jeden oficer, a drugi podoficer. Teraz, co tu z nimi zrobić? My sami nie wiemy, co my ze sobą mamy zrobić. A ten się boi z kolei, bo jak go cywil zaaresztował, to teraz Niemcy mogą wyciągać konsekwencje, bo cywile nie mieli do tego prawa, wojskowi mogli. Ale jak my go weźmiemy, jak my nie wiemy, co z nami dalej będzie? Już nie pamiętam, jak się to skończyło, my go w każdym razie ze sobą nie zabraliśmy. Zresztą, jak to w takich grupach, te grupy się zmieniały, jedni odchodzili, inni dołączali. Pamiętam, taki najsmutniejszy chyba z momentów tego okresu to był, kiedy kawałek dalej za Kockiem, gdzieś w rejonie Żelechowa bodajże, tak się to coś nazywało, w pewnym momencie słyszymy: „Stać!” – po polsku. Dopiero jak to usłyszeliśmy, patrzymy, a tam są pozycje. Nasze wojsko pięknie umundurowane, ładnie okopane w stanowiskach ręcznych karabinów maszynowych. „Zawracajcie” – wychodzi oficer młody. No to my mówimy: „To my właśnie chcemy dołączyć”. „Nikogo nie przyjmujemy, zawracajcie, idźcie do domów”. To była ta grupa jeszcze przed ostatnią bitwą i przed ostatnim poddaniem się generała Kleeberga, ta grupa „Polesie”, która tutaj pod Kockiem stoczyła ostatnią bitwę. Nie chcieli przyjąć nikogo. Mieli zresztą świadomość, że to już był koniec, Warszawa była zajęta, Hel jeszcze się bodajże bronił, nie pamiętam dokładnie. W każdym razie mieli oni pełną świadomość. To wszystko się zaczęło rozpryskiwać na różne strony, więc trzeba wracać do matuli.

Trzeba iść nie szosami, broń Boże, bo na szosach to wiadomo, że byli Niemcy. Miałem przy sobie fotografie, które mnie parę lat później niewiele, żeby kosztowały wywózkę na Sybir. Na tych fotografiach sobie wypisywałem, tak jak mi ludzie radzili, jak tu iść, wioska ta, wioska ta, tędy i tędy na Lubartów. Niby niedaleko, ale zupełnie tych terenów nie znałem. Chodziłem tak, żeby właśnie gdzieś tam lasami, bokami i doszedłem do domu. Tak się zaczęła okupacja potem.
Wyruszyłem piechotą do Lublina, gdzie mieszkał brat mojego ojca, mówi: „Słuchaj, tutaj Niemcy, wojna na wiosnę się skończy, ale nie trać czasu, KUL będzie otwarty, bo już są starania porobione, to sobie postudiujesz”. Po złożeniu matury złożyłem papiery na SGH w Warszawie – po ósmej klasie była matura. Moim marzeniem była praca w handlu zagranicznym, na SGH był ten kierunek między innymi. Stryj mi mówi: „Wybierz sobie prawo czy ekonomię tutaj na KUL-u”. Dobrze, w porządku. Zapisałem się na KUL, dostałem legitymację, którą mam do dzisiaj. Zacząłem chodzić na wykłady. Rzeczywiście KUL był, banki miały być otwarte, wszyscy sobie wyobrażali (to pokolenie moich rodziców, zresztą przypuszczam, że początkowo może nawet Niemcy niektórzy), że to będzie tak jak było za pierwszej wojny światowej. Tu władza okupacyjna będzie wydawała takie czy inne nakazy, będzie trzeba się dostosowywać, ale poza tym życie będzie płynęło zbliżonym do normalnego nurtem. To był ten początek – październik. Chodziłem [wcześniej] do szkoły w Kielcach, wszyscy moi koledzy, znajomi to były Kielce, tu byłem człowiekiem zupełnie obcym, nikogo nie znałem i nikt mnie nie uprzedził. Poszedłem 9 listopada pięknie na studia, otwieram bramę od alei Racławickich, wchodzę, a tu zaraz za mną ktoś zamyka, zatrzaskuje bramę. Patrzę, na dziedzińcu stoją budy, trupie główki, czyli esesmani, i na samochód. Młodzież coś wiedziała, że się szykuje, bo potem się dopiero dowiedziałem, że podobno były wydawane jakieś ulotki, bo 11 listopada święto narodowe przed wojną było bardzo uroczyście obchodzone, a to był dziewiąty. Tylko jeden facet oprócz mnie, miejscowy, przyszedł, natomiast prawie cały senat przyszedł. Miałem w celach, bo nas ciągle przerzucali… Wywieźli nas na zamek lubelski, to było takie więzienie gestapowskie, to tam miałem kilku profesorów, wykładowców. Profesor Insadowski, z prawa rzymskiego, kapitalny, zapomniałem już nazwiska, był taki profesor filozofii, my go nazywaliśmy „Podbipięta”, bo on był gdzieś ze Żmudzi ponoć. Ten człowiek tak potrafił przepięknie opowiadać i interesująco, że te wieczory jakoś człowiekowi [mijały], ten cały koszmar więzienia (a to już koszmar się zaczął, bo już zaczynali brać na przesłuchania). To był niesamowity facet, on filozofię wykładał, do śmierci go nie zapomnę, tych wieczorów właśnie w tej celi, gdzie się leżało na podłodze i człowiek zapominał o tym wszystkim, co jest za kratami. On spędził przed pierwszą wojną światową dziesięć czy piętnaście lat w Tybecie, tak że miał co opowiadać.
Ale przepraszam, bo nie o to pani chodzi… Tak jak Bartoszewski został zwolniony po sześciu miesiącach z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, tak ja zostałem zwolniony też po pięciu, sześciu miesiącach z tego zamku. Zresztą takich szczęśliwców było nas więcej. Między innymi trafił się też kolega i to był jedyny po jakimś czasie mój znajomy, który coś o mnie wiedział, a ja coś o nim, w Lublinie. Natomiast drugą połowę wywieźli do Dachau. Wiem, że ci wszyscy profesorowie to wylądowali chyba w Dachau. Pierwszy taki wielki koszmar przeżyliśmy w wigilię Bożego Narodzenia. Najpierw dopuszczono po raz pierwszy wielkie paczki. Czerwony Krzyż się postarał, dostaliśmy opłatki, nie opłatki, jakieś tam kawałki strucli, jakieś różne rzeczy – puścili to. To było rano. O czwartej po południu bodajże, w każdym razie w popołudniowych godzinach, zabrali dwóch profesorów, prezesa Sądu Apelacyjnego i Sądu Okręgowego, dwóch adwokatów, dwóch chyba komisarzy policji przedwojennej, w sumie dziesięć osób. Nie wiem, czy dwóch lekarzy, już nie pamiętam szczegółowo. Krótko potem gruchnęła wieść, że wywieźli ich na kirkut i tam rozstrzelali. Bo gdzieś coś, gdzieś się jakieś afisze czy jakieś coś, czy na kogoś tam napadli i tak dalej. Te wszystkie paczki, to wszystko, cała atmosfera, zdawało się, świąteczna, oczywiście prysnęła. Potem zaczęły się przesłuchania robione na wyrywki. Tam się przekonałem, jak człowiek nie jest w stanie za siebie ręczyć. Dwie krańcowe sytuacje. Był nauczyciel spod Chełma, który założył jakąś grupkę, taką, która miała tam… Jeszcze przecież wtedy ani AK nie było, ani nic. On był nauczycielem, oficerem rezerwy, [uważał], że trzeba coś mieć przygotowane, jak się zacznie. Ktoś go sypnął. Chłopak chodził potem, walił głową o ścianę, bo wszystkie nazwiska, które zaangażował, podał. Właściwie nic mu nie zrobili, po prostu strach go tak opanował, że nie był w stanie się przeciwstawić i mówił. Był drugi, któremu palili na brzuchu gazety. Miał tutaj tak wypaloną skórę.

  • Mimo to nie powiedział?


Nie wiem, czy nie powiedział, ale chyba nie, bo on cały czas, on był dosłownie nieprzytomny, tylko mówił: „Nie powiedziałem, nie powiedziałem”. To były jego słowa, ja przy przesłuchaniu nie byłem.

  • Co pan dalej robił w czasie okupacji?


Po wyjściu najpierw stryj mi gdzieś załatwił, że była taka instytucja, Rada Główna Opiekuńcza, RGO, więc tam znowu w charakterze wolontariusza trochę pracowałem.

  • W Lublinie, tak?


W Lublinie. Praktycznie [rzecz] biorąc, do przyjazdu przed Powstaniem do Warszawy mój cały czas pobytu to był Lublin i Lubelskie. W Lublinie się ożeniłem w 1943 roku. W miarę [upływu] czasu zaczynałem mieć takie czy inne kontakty. W końcu trafiłem do grupy porucznika Florka. Co tam robiliśmy? Niewiele. Czasem się szło na jakieś szkolenie w teren, czasem się szło na strzelnicę, trochę teorii, oczywiście kolportaż wiadomości, przekazywanie. Z większych jakichś akcji to dwa razy osłanialiśmy wykonanie wyroku.

  • Na kim? Na Niemcach?


Nie. Raz nawet była bardzo przykra sytuacja dla nas, bo to był brat naszej koleżanki, tam gdzie pracowaliśmy. My wszyscy gdzieś pracowaliśmy. To nie było tak jak oddział partyzancki, leśny. Zresztą leśne też były różne. Były na przykład [takie], które składały się z miejscowych rolników – zbierali się, szli, zrobili akcję, a potem wracali i z powrotem. Różne były oddziały. Oczywiście były oddziały takie jak na przykład oddział „Barabasza”, notabene mojego kolegi z podchorążówki, Marysia Sołtysiaka.

  • Proszę opowiedzieć o tej egzekucji.


To były egzekucje, tak jak nam było wiadomo, my nie byliśmy wykonawcami, my tylko na wszelki wypadek dawaliśmy tak zwaną osłonę. [Egzekucje] były na mocy wyroku sądowego polskiego podziemnego wykonywane, tak przynajmniej byliśmy informowani. Zresztą czytali nam ten wyrok przed pójściem na akcję. Jedna była tutaj na trasie między Lubartowem a Parczewem, a druga była w samym mieście Lublinie. Tę koleżankę to w Lublinie zrobili…

  • Może pan powiedzieć, za co zostali skazani?


Z tego, co pamiętam, to oni po prostu pracowali dla gestapo, jedni i drudzy, donosili, informowali, [podawali] różne dane, które mieli. Ponieważ to byli Polacy, mieli jakieś wieści. Na przykład ten mężczyzna to był przedwojenny wachmistrz żandarmerii.

  • Proszę powiedzieć, co pan robił, gdzie pan pracował?


Pracowałem w takiej instytucji, która się nazywała najpierw Związek Gospodarczy Spółdzielnia Rolniczo-Handlowa. Później z tego Niemcy zrobili ogromną instytucję, która się nazywała po niemiecku Landwirtschaftliche Zentralstelle. Tam pracowało nas, Polaków, plus minus siedemset osób. Niemców było trzech, a potem tylko dwóch i były dwie Niemki, to były sekretarki. Robiłem różne rzeczy, zaczynałem od noszenia worków na czyszczalni nasion i obsługi tych maszyn czyszczących. Niemcom bardzo zależało na podniesieniu wydajności rolnictwa, potrzebowali papu dla żołnierzy. Nie z miłości do nas, bo to, co dostawaliśmy na kartki, to za to trudno było wyżyć. Tu trzeba powiedzieć, że zrobili stosunkowo sporo, jak na okres takiego wysiłku wojennego, nad podniesieniem poziomu rolnictwa. Majątki na przykład ziemskie, i to nie mówię o tych przejętych przez nich na tak zwane Liegenschaft, tylko te, które normalnie zostały w polskich rękach. Mieli możliwość kupienia po stosunkowo niedrogich cenach. Oczywiście to jest trudno powiedzieć, bo z cenami było podobnie jak w PRL-u, że urzędowa cena taka była, ale na czarnym rynku [inna]. Oni wszyscy przecież parcelowali, ile tylko mogli, na czarny rynek. W związku z tym te majątki i rolnicy stali stosunkowo nieźle. Oczywiście to się odbywało na przykład kosztem również rozpijania. Była powszechna [praktyka], że premia to były punkty na wódkę czy kartki na wódkę. Oczywiście ta wódka szła już po cenach przez tych rolników, przez te majątki, po cenach lewych. Był cały stworzony system. Ale z drugiej strony nigdy nasze rolnictwo nie dostawało tyle kwalifikowanego ziarna, co dawało wyższe plony, maszyn różnych rolniczych, nawozów i tak dalej.

  • Co jeszcze pan robił?


Potem pracowałem właśnie w dziale nasion. W związku z tym kontraktowałem z majątkami produkcję nasienną – nasion koniczyny, nasion zbóż siewnych. Nie wiedziałem, że to jest cała taka gama, od ziaren elitarnych poprzez odsiew pierwszy czy odsiew drugi. To się tego tam nauczyłem dopiero. Wracając do Landwirtschaftliche Zentralstelle, było tam bardzo dużo młodych ludzi, w moim wieku, młodszych ode mnie, między innymi taki bardzo znany po wojnie aktor Henryk Bąk. Pani go nie będzie pamiętała chyba. Był taki bardzo znany cykl, wszyscy na tym wisieli, bo to była taka wyjątkowo dopuszczona satyra na stosunki w gospodarce PRL-owskiej, już po wojnie i za PRL-u.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało wtedy życie codzienne? Gdzie pan mieszkał?


W Lublinie przez jakiś czas mieszkałem, bardzo krótko, parę miesięcy u stryja. Ale ponieważ ja lubiłem być samodzielny, więc po prostu wynająłem pokój. Jak wyglądało życie rodzinne, w ogóle życie? Ciężko wyglądało. Wyglądało ciężko, bo przede wszystkim była bieda. Dla ludzi, którzy nie potrafili, jak to się mówi po polsku, kombinować, to była śmierć głodowa. To, co się dostawało na kartki, to absolutnie nie pozwalało wyżyć. Natomiast ceny były niesamowite, zresztą ceny ciągle rosły, mówię przede wszystkim o żywności i o ubraniu. Reszta to w ogóle nieważne było, mało kogo obchodziło, jakichś dorobkiewiczów, jakichś różnych kombinatorów, których nie brakowało. Kombinatorów nie brakowało nawet w czasie Powstania Warszawskiego, to też pani potem opowiem. A jednocześnie było dużo ludzi, którzy ostatnie swoje rzeczy oddali i dzielili się z tymi biedniejszymi. Drugim elementem utrudniającym był terror. Łapanki, nie łapanki, rozstrzeliwania, wywożenia to były rzeczy, które były na porządku dziennym. Nigdy człowiek nie wiedział, czy wychodząc, dojdzie tam, dokąd chciał dojść. Paradoks, ale to jest taka ludzka natura, że w miarę czasu człowiek się po prostu do tego przyzwyczajał, co nie znaczy, że się czuł w tym szczęśliwy czy zadowolony. Ale na pewno ostatnia łapanka nie była już tak przygnębiająca jak te pierwsze. Przecież to nie tylko w Warszawie były listy wywieszane o rozstrzelanych czy łapanki.

  • Czy miał pan kontakt ze swoimi rodzicami?


Nie, jak powiedziałem, zostałem aresztowany w listopadzie. Wyszedłem, gdzieś to był… O ile pamiętam dokładnie datę aresztowania, o tyle datę wyjścia już nie, ale chyba to było na krótko przed Wielkanocą. W maju został aresztowany mój ojciec w Lubartowie, bo rodzice mieszkali w Lubartowie. Został aresztowany w chorobie, w grypie. Ojciec zresztą w ogóle był dosyć wątły, z dużą gorączką Wypuścili ojca w październiku, na początku. Jak przyszedł do mnie, bo też był na zamku lubelskim, wróciłem z pracy, nic nie wiedząc w ogóle, spotkałem gospodynię, jak otworzyłem drzwi: „Ma pan gościa”. Otwieram drzwi swojego pokoju, bo to był taki korytarz i z korytarza pokoje, jak zobaczyłem ojca, to się przestraszyłem, tak wyglądał. Zaraz postarałem się w jakiś sposób o odwiezienie go do Lubartowa. To nie tak daleko, dwadzieścia sześć kilometrów. Nie wiem, nawet pociągiem chyba pojechaliśmy. Ściągnęliśmy lekarza, to lekarz badał ojca, mówił to, owo, z mamą rozmawiał, a potem mówi: „Niech mnie pan odprowadzi”. Rodzice mieli, [to znaczy] wynajmowali, nie mieli, tylko wynajmowali, taki dom w ogródku. Nie wiem, jak dzisiaj, ale kiedyś Lubartów to było parterowe miasteczko powiatowe. Powiedział do mnie od razu: „Proszę pana, to jest kwestia paru miesięcy w najlepszym razie”. I tak się stało. Mój ojciec w pierwszy dzień Wielkiejnocy 1941 roku, 13 kwietnia, umarł. Została matka z siostrą moją, znacznie młodszą, bo między nami jedenaście lat różnicy było. I tak żyła, trochę sprzedawała, udzielała lekcji po cichu, to tam czasem coś dostała za to. Tak że ja mieszkałem sam. W 1943 roku się ożeniłem.

  • Proszę opowiedzieć, jak zorganizował pan wesele w czasie okupacji, kiedy nic nie było, gdy ciężko było kupić nawet jedzenie.


Oczywiście, że nie wyglądało to tak jak dzisiaj. Ale muszę powiedzieć, że jeżeli chodzi o moje wesele, to jeszcze było trochę ludzi – wujostwo żony, u których się wychowywała. Bo żona była sierotą, nie miała matki, miała dziesięć lat, jak matka umarła, i wychowywała się ostatnio u wujostwa. Mieli aptekę, wie pani, to jest taki zakład, gdzie zawsze można było… Poza tym pytała pani o to życie prywatne… Życie prywatne wyglądało tak, że jak się miało za co, to miało się wszystko. Wszystko, co wówczas można było mieć. Ale różne rzeczy zachodnie, które na przykład Niemcy przywozili i bardzo chętnie zamieniali jakiś koniak czy szampana za na przykład gęś. Przecież u Fräulein Schold (to była jedna z sekretarek tych dwóch Niemców w LC-cie, jak to w skrócie nazywaliśmy) to za kostkę masła, trochę cukru i tak dalej można było na różnych papierkach dostać stempel z „gapą”. Szczególnie przed jej wyjazdem na urlop, to wtedy to już na chama można było załatwiać. Różne rzeczy się działy. Oczywiście, czasem można było wpaść też, bo to nie wszyscy tacy byli. Taka słynna była w Lublinie sprawa faceta, ziemianina, który był dyrektorem Banku Cukrownictwa. To było w pierwszym jeszcze okresie. On podpadł o coś brzydkiego Niemcom i został aresztowany. Pani hrabina przyjechała, przywiozła ze sobą jakąś piękną kolię. Tę relację mam od mojego stryja, który tam trochę w tych środowiskach przebywał i trochę znał, bo pracował w Banku Rolnym. Efekt był taki, że kolię przyjęto i faceta na drugi dzień rozwalono. Tak że na dobrą sprawę, dopóki Niemca, z którym chciało się coś robić, nie rozgryzło się na sto procent (jeżeli można w ogóle kogoś rozgryźć na sto procent), to było zawsze ryzyko. Jak zacząłem [studiować], jak wyszedłem [z więzienia], to tam przez tego kolegę poznałem między innymi moją obecną ślubną małżonkę.

  • Poznaliście się państwo w konspiracji?


Nie, nie, ona z konspiracją nie miała nic wspólnego. Natomiast to była koleżanka, w pewnym sensie znali się z tym kolegą, właśnie z uniwerku jedyny jeszcze oprócz mnie ze studentów, który siedział wtedy aresztowany 9 listopada. Tak jakoś jak to między młodymi… Pobraliśmy się w czerwcu 1943 roku. Później trzeba było się zastanowić, jak teraz będzie, kiedy się rodzina ma powiększać. Jak mówię, zaczął się ten okres, kiedy już się front zaczął zbliżać, kiedy Lublin był okopany rowami przeciwczołgowymi i wszyscy zakładali, że będzie strasznie broniony, co się zresztą okazało nieprawdą, a poza tym wśród pewnej grupy społecznej była jednak chęć niedostania się pod „oswobodzicieli” spod znaku czerwonej gwiazdy, więc ludzie się już szykowali. Na przykład ziemiaństwa z majątków to bardzo dużo wyjeżdżało już wcześniej. Ale co najlepsze, że bardzo dużo wyjeżdżało na Warszawę. Warszawa była uważana w niektórych środowiskach za miasto, które będzie stuprocentowo bezpieczne. Sam znałem wiele osób właśnie ze sfer ziemiańskich, które z całymi wozami dobytku jechały do Warszawy już wcześniej. Mój przyjazd do Warszawy miał zupełnie inny cel, jak pani mówiłem. Obawiałem się [mieszkać] w tym pokoiku, jak będzie jakieś oblężenie, nie oblężenie, ostrzał i tak dalej… A [mój kolega w Warszawie] to był syn takich bardzo bliskich przyjaciół moich rodziców, zresztą tragicznie zginął w 1947 roku chyba, w Warszawie. On był lekarzem, był starszy ode mnie o sześć lat, w szpitalu Dzieciątka Jezus pracował. Jak kiedyś się z nim w Warszawie spotkałem, mówi: „Nie ma co, przywoź ją, ja ją tutaj umieszczę u Dzieciątka Jezus, będzie miała opiekę, wszystko”. Ponieważ jak to z pierwszym dzieckiem – jeszcze wtedy świadomość społeczna była niższa niż jest dzisiaj – to zabrałem ją, „zobaczy, czy to już, czy to jeszcze…”. Zresztą ja już też przestałem tam pracować, też raczej często w domu nie nocowałem, bo tam się trochę spaliło u nas, w tym LC-ecie…
Nie wiem, czy się jasno wyrażam. Proszę pani, tam było dużo młodych ludzi. Tak jakby na dobrą sprawę się chciało, to by ze dwa plutony akowskie zorganizował – ci byli z tymi, ci byli z tymi. Nie zapomnę, jak kiedyś wyciągnąłem segregator, a tam się potoczyły trzy granaty. Szybko schowałem, a ci w pokoju na mnie tak patrzyli, bo akurat byli z innej grupy i nie wiedzieli, jaki ja jestem. Gdyby ci Niemcy tam na górze, na drugim czy trzecim piętrze, wiedzieli, na czym oni siedzą, to by nie byli tacy weseli.
W gimnazjum, które było w budynku pogimnazjalnym, było SS Schreck Kaserne, Julius Schreck Kaserne, to jeszcze weselej było… Jak to wyglądało wszystko – ktoś coś powpadał, część młodych mówi: „Lepiej się nie pokazywać, bo coś tam wywąchali”.
Jak przyjechaliśmy do Warszawy, żona miała takiego wujka, właściwie to był brat babci, tylko dużo młodszy od niej, mieszkał na Kopernika, tam się zatrzymaliśmy. Z tym kolegą się skontaktowałem. Wzięli ją do szpitalika, zbadali, powiedzieli: „Jeszcze czas”, to było w lipcu. Nie jestem w stanie kolejności w tej chwili ustalić, czy wtedy był ten wielki przemarsz uciekinierów przez Warszawę, czy jak wróciliśmy z Dęblina. W każdym razie skoro jeszcze nie, i to koło miesiąca, tak ją mniej więcej liczyli, zresztą dobrze liczyli, bo syn się urodził 21 sierpnia, wsiedliśmy w pociąg i wracamy do Lublina. Pociąg dojeżdża do Dęblina, ja patrzę, wszyscy zresztą patrzą w okna, co się dzieje. Jak w tę stronę jechaliśmy, pełno wojska, karabiny maszynowe, przeciwlotnicze ustawione działa, bo bardzo ważny węzeł kolejowy, twierdza niedaleko. Dęblin w ogóle nazywał się w czasie okupacji „Ogołocin”, bo tam prawie na każdy pociąg był nalot i konfiskowali, ponieważ to był pociąg, którym jechało mnóstwo, krótko mówiąc, szmuglerów. A nawet ci, co nie byli szmuglerami, to jak jechali na Warszawę z Lubelskiego, to wieźli odpowiednie ilości jakichś kiełbas, nie kiełbas, głównie mięsnych produktów spożywczych, co było oczywiście surowo zakazane, więc [Niemcy] mogli bezkarnie ludziom to zabierać, wcale nie urzędowo czy coś, i stąd nazywano to „Ogołocin”. Natomiast przejazd takim pociągiem raz, drugi był niesamowicie edukacyjny, bo wtedy się zobaczyło, jak wspaniała była pomysłowość ludzka, żeby poukrywać różne rzeczy. Ale to jest inny temat. Parę dni przedtem jechaliśmy do Warszawy, było [mnóstwo] tych żandarmów oczywiście, wrzaski, chodzenia: „Otwórz, pokaż!”, a tu [teraz] pustka, żywej duszy, Niemca na lekarstwo, żadnych pozycji karabinów czy artylerii, nic. Pociąg stoi i stoi, ludzie wychodzą, rozmawiają, tworzą się grupki. W końcu idzie jakiś kolejarz i mówi: „Ostatni pociąg do Warszawy za piętnaście minut”. Ten, którym my przyjechaliśmy z Warszawy.

  • Dalej nie jechał?


Nie, już wrócił. Gdzieś na horyzoncie widać było dymy, gdzieś tam jakieś wioski czy coś, gdzieś się paliło. Bo ja też wyszedłem na chwilę z tego pociągu. Część ludzi piechotą idzie dalej, nie wszyscy jechali do Lublina, a byli tacy, co może i do Lublina, bo w końcu z Dęblina dla młodego człowieka to żadna odległość. No ale przy stanie żony nigdzie nie pójdę, wracamy do Warszawy. I w taki sposób trafiłem na Powstanie.

  • Co było dalej? Wrócił pan do Warszawy?

 

W dniu wybuchu Powstania staliśmy na rogu Ordynackiej pod tak zwaną szczekaczką. To były rozmieszczone na słupach głośniki, przez które Niemcy nadawali komunikaty. Z tych komunikatów, jak człowiek się nauczył je czytać, to już mógł się w pewnych rzeczach zorientować. Nas interesowało, wiedzieliśmy, że Lublin jest zajęty i teraz jak oni tutaj blisko mniej więcej są Warszawy, kiedy będziemy mogli wrócić na swoje śmieci. W tym momencie od strony uniwerku rozległy się strzały. My byliśmy przyzwyczajeni do tego. Pamiętam, kiedyś, idąc Marszałkowską z żoną, właśnie w tym czasie, nagle koło mnie facet kropi z empi i mówi: „Spokojnie, spokojnie, niech się pan nie obawia”. Oddał ileś tam strzałów, gdzieś znikł momentalnie, ludzie się rozproszyli, my z żoną zostaliśmy na środku. Tam gdzieś jakiś facet leżał. Też skręciliśmy jak najszybciej. Ale takie historie były w Warszawie dosyć, można powiedzieć, prawie że popularne. Może nie można powiedzieć, że to był chleb codzienny, co parę minut, ale takie rzeczy się działy. W pewnej chwili myśleliśmy, że oto znów coś, ale potem drugi, potem od BGK. O, mówię: „To już lepsza historyjka”. No, ale z rogu Ordynackiej tam na Kopernika, do tych wujostwa żony, wróciliśmy. Ale potem zaczęły się strzały, potem wiadomo było już, że Powstanie.

 

  • Czy pan wiedział wcześniej o Powstaniu, o wcześniejszych mobilizacjach?


Nie, byłem związany z Lublinem, tu w Warszawie nie miałem żadnych kontaktów. Wieczorem przyleciał ktoś (wujostwo mieszkali chyba w oficynie) i zaczął wołać: „Wszystkich mężczyzn prosimy do budowy barykad”.

  • Wujostwo też nie byli związani z konspiracją i AK?


To byli starsi ludzie. To nie był wuj. Żona i ja mówiliśmy do niego „wujku”, ale to był brat babci żony. No więc ja poszedłem. Budowaliśmy barykadę zamykającą Pierackiego, ona z powrotem w czasie okupacji wróciła do nazwy Foksal, tak samo jak i potem za PRL-u, bo to był Foksal. Dopiero po śmierci i zamachu, w czasie którego został zabity minister spraw wewnętrznych Pieracki przez Ukraińców w trzydziestym którymś roku, otrzymała jego nazwę. Tam budowaliśmy tę barykadę. W czasie budowy barykady trochę się zorientowałem, że gdzieś na Tamce jest jakieś dowództwo. Ale jeszcze przez 2 sierpnia to tak nie bardzo wiedziałem, co robić ze sobą dalej, jak to tam się rozwijało. Jak się nie miało wejścia i kontaktów, to nie było tak wiele można, bo to jeszcze te komunikaty nie były takie… Ale trzeciego [sierpnia] poszedłem w kierunku Tamki, tam do tego dowództwa. Myślę: „Chyba się zgłoszę, bo przecież tu nie wytrzymam spokojnie”. Spotkałem brata ciotecznego żony, którego poznałem krótko przedtem, jak byliśmy, bo mieszkał razem z rodzonym bratem żony. Byli młodsi od żony, to byli młode chłopaki, ja to już byłem poważny facet. Mówię: „Zdzichu, gdzie tu jakieś dowództwo, podobno gdzieś na Tamce?”. – „Chodź, pójdziemy do mojego dowódcy”. On był w grupie motorowej, tej, która stacjonowała na Okólniku. Pamiętam tylko tyle, że ten gość, do którego on mnie przyprowadził, porozmawiał trochę ze mną i powiedział, żeby iść na Tamkę 46 i powołać się na niego, żeby mnie przyjęli, bo nie bardzo chcieli przyjmować. Zresztą nie było się co dziwić, jak z dalszego przebiegu wynikało. Właściwie takich ochotników to oni [niewielu] przyjęli – nie wiem, czy oprócz mnie tam było dwóch czy trzech. Bo ci inni to byli nie tyle ochotnicy, ile tacy, którzy nie zdążyli na mobilizację, przynajmniej takie były ich wersje. Wszystko bardzo młode chłopaki. Dwóch było, to twierdziło, że byli z oddziału, który atakował BGK, rozbili ich Niemcy i tak dalej. To zresztą jest prawdą, że tamte oddziały, które atakowały BGK, były rozbite. No i poszedłem tam, to było trzeciego, tak gdzieś koło południa chyba, tam taki oficer mówi: „No dobrze, zaczekajcie chwilę”. Zeszliśmy na dół, w oficynie już była grupa spora, jakieś trzydzieści parę osób. To właśnie byli tacy z różnych oddziałów i był pan chorąży „Ney” i do niego [oficer] mówi: „Panie chorąży, macie jeszcze jednego chętnego”. W ten sposób zostałem przyjęty i znalazłem się w Grupie „Krybar”. Podzielili nas na dwie drużyny: ten chorąży „Ney”, pierwsza drużyna kwaterowała tam, gdzie dowództwo, w oficynie pod 46, na Tamce, a druga drużyna, którą powierzono mnie, kwaterowała dalej. To był taki pokoik, taki sklep z pokoikiem z tyłu, były takie na parterze, na Tamka 42. No i zacząłem chwalebną służbę w Powstaniu.
Miałem natomiast ciągle problem otwarty z żoną. Żona była u tych swoich wujostwa, ale tu jest to Powstanie, a tu się mimo wszystko zbliża [poród]. To już jest sierpień. Ile jeszcze? Tydzień, dziesięć dni?

No i otrzymałem wiadomość, że tak powiem, radosną, jeśli można cokolwiek w tym okresie nazwać radosnym, że na Foksal 11 księżna Lubomirska zaaranżowała szpitalik właśnie nie dla rannych bohaterów, tylko dla samotnych czy w ogóle opuszczonych kobiet w okresie przedpołogowym. Udałem się tam prawie że biegiem i bez niczego, natychmiast powiedziałem, jaka jest moja sytuacja, i żonę tam ulokowałem. 21 sierpnia, jak wróciłem z jakiegoś obchodu wart (już nie pamiętam, gdzieś wychodziłem, gdzieś coś załatwiałem, byłem posłany po coś), to chłopaki mi mówią: „Panie podchorąży, szybko na Foksal!”. Akurat żona [rodziła]. Pamiętam, że kazali mi z nią chodzić po korytarzu tam i z powrotem jak najdłużej, ona już nie chciała, a ja miałem z nią chodzić jak najdłużej. W końcu wzięli ją do pokoju. Muszę powiedzieć, że jestem [pełen] uznania i dla Lubomirskiej, i dla młodej Branickiej, która jej pomagała, i dla tych wszystkich ludzi, których oni zaangażowali, bo tam było…

  • Jak to wyglądało? To było duże mieszkanie?


To było duże mieszkanie. Jedni twierdzili, że to były apartamenty księżnej Lubomirskiej, a inni mówili, że nieprawda, żadne apartamenty, tylko że to był po prostu pensjonat tak zwany, czyli taki hotel. Korytarz był bardzo długi. To była Tamka 11, ten dom stoi nienaruszony i przetrwał Powstanie nienaruszony. [Budynki] 11, 13, 15 były zupełnie niezniszczone. Na prawo, na lewo były pokoje, w tych pokojach po prostu pościągali z mieszkań, nie z mieszkań, skądś łóżek. A gdzie tam [urzędowali] ci lekarze, to przyznam szczerze, że nie pamiętam. Czy też tam był jakiś pokój, czy może na górze jeszcze coś było. W każdym razie te leżące były na pierwszym piętrze, te wszystkie panie. No i była fachowa opieka. Było chyba ze trzech lekarzy ginekologów, były akuszerki, jak się wtedy mówiło, czyli dziś się mówi położne. Pod tym względem opieka była naprawdę [dobra]. Poza tym Lubomirska tam miała na pewno takie czy inne chody, więc stąd czy zowąd coś tam z zapasów dawali.

Moja dzielna, chwalebna działalność była między innymi taka, że na przykład ewakuowaliśmy jakąś hurtownię czy coś i worki z żywnością [przenosiliśmy]. Pamiętam płatki „herkulo”, których moja żona do dzisiaj do ust nie bierze. To były płatki owsiane, ale one były od rana do wieczora, bo wielkiego wyboru nie było z jedzeniem, ale trochę było – jakieś mleko skondensowane, jakieś takie historyjki.

  • Pan zaopatrywał trochę ten szpitalik?


Proszę pani, właśnie myśmy zaopatrywaliśmy. Działanie tego plutonu to była tak zwana służba wartownicza przy różnych obiektach czy przy barykadach, czy przy magazynach różnych, i ewakuacja różnych magazynów, żeby to skoncentrować, żeby był jakiś nadzór nad tym.

Pamiętam, taka bardzo niebezpieczna ewakuacja to była zakładów Fuchsa na Topiel, bo tam był dosyć silny ostrzał. To wtedy dostaliśmy, [to znaczy] myśmy sami nie nosili, zresztą nie tylko tam, ale tam to już specjalnie dostaliśmy [do pomocy] Niemców. To jest chyba Konopczyńskiego, jak się tutaj kończy Tamka i zaczyna się… To wtedy inaczej wyglądało, bo Świętokrzyska nie była tak przebita do Tamki, jak teraz jest, tu były jakieś kramy, nie kramy, cholera wie, co tam było, nie pamiętam. W każdym razie jest taka mała ślepa uliczka, zaraz za Tamką, jak się idzie w prawo, tam są takie wysokie domy. Jak mówili, w tych domach koszarowały niemieckie Blitzmädel, czyli ta służba łączności niemiecka, żeńska. One były ewakuowane znacznie wcześniej. Tam nasi zrobili, krótko mówiąc, obóz jeniecki i kryminał. Na pierwszym piętrze byli wojskowi Niemcy, na drugim tam byli, zdaje się, jacyś esesmani, a na najwyższym byli rodzimi folksdojcze – tych dostawaliśmy do pracy.

 

  • Jakie jeszcze były pana zadania?


Zasadniczo służba wartownicza i ewakuacja różnych artykułów, które były potrzebne czy dowództwu, czy na przykład dla pełnomocnika cywilnego zarządu. Bo przecież był cywilny zarząd, który coś robił i czymś dysponował, jeżeli były gdzieś w miejscach zagrożonych czy innych. Nie wiem, kto podejmował decyzje, ja dostawałem polecenie bezpośrednie od dowódcy plutonu.

  • Proszę opowiedzieć jeszcze o jeńcach wojennych i miejscu, gdzie ich przetrzymywano.

 

O jeńcach wojennych to ja wiem tylko, że byli, widziałem ich. Oni byli w tym budynku na Bartoszewicza, nie Bartoszewskiego, tylko Bartoszewicza, jest taka uliczka.

  • Jak to wyglądało? Jak oni tam mieszkali?


Tego nie wiem. To było w gestii żandarmerii polowej, akowskiej, naszej. Po prostu przychodziłem, dawali mi kartkę z dowództwa, że mają mi dać tyle i tyle, i oni wyprowadzali, dostawałem i odpowiadałem za to, żeby tylu ich doprowadzić z powrotem.

 

  • Co działo się później z pana żoną, została w szpitalu u Lubomirskiej czy przeniosła się gdzieś?


Żona po urodzeniu, to mnie poproszono… Trzy dni czy cztery dni minęły, ponieważ był bardzo duży napływ tych kobiet. Bo trzeba powiedzieć, że w ogóle na Powiśle napłynęło bardzo dużo ludzi z tych dzielnic takich jak… nie z Woli, ale z Północnego Śródmieścia, tak jak dzisiaj stoi tam Dworzec Centralny, jak Pałac Kultury, jak tam do Żelaznej – stamtąd bardzo dużo napłynęło. U nas do upadku Starówki to właściwie było, jak na powstańcze warunki, Eldorado. Flagi, akademie, występy, ludzie spacerowali po ulicach, mamy z wózkami spacerowały po ulicach. Oczywiście od czasu do czasu był ostrzał, co się w takim czy w innym wypadku mogło skończyć tragicznie, ale ten ostrzał w tym czasie był stosunkowo na ślepo, a to sobie tu strzelimy, a to sobie tam strzelimy. Raczej to nasze oddziały szturmowe były aktywne, tu próbowały, tam próbowały – słynne dwa ataki na uniwerek.

  • Brał pan w nich udział?


Nie, szły tylko oddziały szturmowe. To byli wszyscy ludzie, chłopcy, którzy się znali od dwóch, trzech lat, oni się spotykali, oni ćwiczyli, oni robili. To byli najczęściej koledzy związani już ze sobą nie tylko, powiedzmy, przynależnością do oddziału. Oni o sobie wszystko wiedzieli. Ja byłem tutaj obcy zupełnie, nawet nie byłem z jakichś innych oddziałów.

  • Nie dopuszczano pana do akcji?


Nie tylko mnie, w ogóle z tego plutony nie szliśmy. Trzeciego czy czwartego był ten nocny zrzut czy wieczorny, to poszliśmy po odbiór tego zrzutu. Wysłali nas, ale okazało się, że akurat zrzut spadł gdzie indziej i inni go podjęli, to była taka historia. Dopiero do akcji wysłali nas, kiedy po upadku Starówki zaczął się atak na Powiśle, kiedy postanowiono zlikwidować oparcie Powstania o Wisłę. Przecież my na dość dużym odcinku opieraliśmy się o Wisłę. Wcześniej jeszcze zmniejszył mi się stan, bo po jednym, po dwóch na ochotnika szli na wzmocnienie, przesuwali ich do jakiegoś oddziału, który potrzebował, miał brak. U nas było tragicznie z bronią, my w ogóle nie mieliśmy broni. Mieliśmy broń, to była taka broń: poza rewolwerami kilkoma i jednym karabinem to nie było w ogóle broni w naszej drużynie, bo do pilnowania tych jeńców czy co to wystarczyło. Zresztą gdzie oni by tak łatwo nie mogli uciec wśród polskiej ludności. Natomiast to było, już nie pamiętam, chyba dopiero 1, 2 września, kiedy resztka już – już mi stan zmalał z dwudziestu do jakichś jedenastu, dwunastu wszystkiego, a może i dziewięciu – wtedy nas wysłali, już wtedy nam dali trochę broni, głównie granatów, bo maszynowej żadnej, i staliśmy w alei Na Skarpie. To były już bardzo dramatyczne momenty, bo już się zaczął teraz szturm. Niemcy podchodzili i dołem i górą tu od Uniwersytetu. Jednocześnie był bardzo silny ostrzał, zarówno słynnymi „krowami” czy „szafami”, bo jedni tak, drudzy tak nazywali, a najgorszy był lotniczy. Jak pamiętam, my w alei Na Skarpie wtedy dostaliśmy w kość mocno. Tam mi zginęło paru chłopców, paru rannych zanieśli do szpitala. Już w ogóle brakowało broni, zupełnie. Tam trwaliśmy do samego końca, do 5 września. Tak walczyć naprawdę to walczyłem cztery, pięć dni. Jak to wyglądało? Nie wiem, czy pani zna ten rejon alei Na Skarpie tutaj, ten rejon od Teatru Polskiego, Bartoszewicza, jest tam stromy taki spadek. Niemcy najpierw atakowali tutaj, żeby zająć od Dynasy i dojść do Tamki. Jednocześnie szli tutaj i próbowali od Oboźnej. Tam na Oboźnej były silne oddziały, można powiedzieć, wyborowe, takie były nasze, tylko też byli słabo z bronią. Ciągle, co te zrzuty, co zebraliśmy, to prawie wszystko musieliśmy oddać. Przyszedł rozkaz z Komendy Głównej i trzeba było dać gdzie indziej. Nie mnie jest to krytykować, bo ani się na tym wiele znam, ani nie moją rzeczą było potrafić ocenić ogólną sytuację i jakie należało, czy można było przyjąć w ogóle założenia. Ale to fakt jest, że Powiśle było zupełnie niedozbrojone, bardzo słabe. Zaobserwowałem, że jak Niemcy, tamci z dołu, strzelali do góry, takie flary, zielona, biała, zielona, to zaraz parę minut potem leciały sztukasy. Trzeba było policzyć, ile jest sztukasów, to pomnożyć razy trzy i liczyć ilość wybuchów – każdy sztukas miał trzy bomby. Tak że jak leciało pięć sztukasów, to po piętnastym wybuchu trzeba było piorunem wychodzić na wierzch, bo schodziło się gdzieś tam do piwnic, w tych domach. Ale trzeba było natychmiast wyjść, bo się zaraz po ostatnim wybuchu z kolei ci z dołu podrywali. Oni na szczęście nie szli do ataku, jak był jakikolwiek sygnał obrony, więc wystarczyło rzucić parę granatów czy oddać parę strzałów i oni się wycofywali. Za chwilę znów leciały flary i znów leciały sztukasy. I tak to było. Kiedyś pamiętam, bardzo się wystraszyliśmy, bo schowaliśmy się w piwnicy, idziemy, żeby wyjść, a tu klatka schodowa zawalona. Ale było to w tym końcowym takim [okresie], 3, 4, 5 [września].
Przedtem jeszcze, pierwszego lub drugiego poszedłem do dowództwa na Tamkę 46. Tam się wtedy tak schodziło, to oczywiście wyglądało inaczej niż dzisiaj, bo dzisiaj na Tamce akurat te wszystkie domy to są cofnięte, tam są sklepy, to jest jakiś jeden ogromny blok. A to były poszczególne kamienice ze swoimi studniami, czyli z tymi oficynami. Pod [numerem] 46, tam gdzie było dowództwo grupy, to nie było całej takiej studni dookoła, tylko była oficyna z jednej strony, taka prostopadła do Tamki, a na zakończeniu był taki budyneczek parterowy, diabli wiedzą, co tam w nim było. To było tak, że do tego budyneczku była przystawiona drabina, na dachu tego budyneczku była druga drabina i tym się wychodziło na Konopczyńskiego czy na Bartoszewicza, gdzieś tam w każdym razie w ten rejon. Tak że ja kontakt z alei Na Skarpie to przez podwórka i tę drabinę do dowództwa miałem, zupełnie nie wychodząc nigdzie na zewnątrz. Zszedłem tam na dół w tym momencie był nalot. Nalot był na Tamkę bardzo silny, gdzieś koło nas rąbnęła bomba. Jak to wszystko trochę [opadło], wyskoczyłem na ulicę popatrzeć. Akurat rąbnęło w tę chałupę, w której mieliśmy kwaterę, [Tamka] 42. Pytała pani, co z żoną, więc ja żonę wziąłem do siebie na kwaterę. Ponieważ tam był, jak mówię, sklepik i pokoik, więc ten pokoik to mnie przydzielono i dano mi klucze, a w sklepiku no to było… Nie, przepraszam, sklepik był oddzielnie od frontu i ten pokoik to były kwatery, a dano mi klucz od jakiegoś opuszczonego widocznie mieszkania, w oficynie na parterze, i tam ulokowałem żonę. To było niby takie moje prywatne mieszkanko. Biegnę tam, a to wszystko zwalone jest – gruz. Doszedłem przez ten gruz pod to okno na parterze tej oficyny. Żona stoi w oknie i podaje mi becik z maleństwem. Nie wiedziałem, gdzie jest buzia, a gdzie nogi. Jak się przeżyje raz atak bombowy, że się wszystko wali, to dopiero wtedy można zrozumieć co to jest i jak to wygląda. Wziąłem ten [becik], któryś z chłopców chyba ze mną wtedy był, pomogli żonie wyjść. Mówię: „Tu trzeba wracać, co ja z tym mam robić?”. Pędem przez schody, Okólnik, do Pierackiego i z powrotem ich oddać tam – tak zrobiłem. To było 1 albo 2 [września] – tak się właśnie zaczął, a to co mówiłem potem o tym, że te flary tak leciały, to był czwarty, piąty, ostatnie dwa dni takie. Najgorszy był ten piąty dzień zupełnie, zostaliśmy tam, wiedząc, że od Oboźnej stoi grupa, już nie pamiętam jaka, to były te grupy szturmowe. Ciągle Niemcy stamtąd atakowali albo oni z Oboźnej tam też atakowali na uniwerek, na ten teren. Jesteśmy w tej alei, nie lecą, nie podchodzą, ale jakaś taka cisza z lewej strony. Nas już było tutaj wszystkiego, tak jak mówię, dwóch lub trzech nas zostało oprócz mnie. Mówię: „Zobacz, co jest tam na Oboźnej, idź w tamtym kierunku”. Przyleciał, mówi: „Panie podchorąży, tam nikogo nie ma”. Mówię: „To hulaj szybko na Tamkę do dowództwa i powiedz, że tam nie ma i co mamy dalej robić”. Poleciał. Przylatuje przerażony i mówi: „Panie podchorąży, Tamka ewakuowana, nikogo nie ma w dowództwie. Wszystko wyszło podobno na Okólnik, a na dole tutaj w rejonie Dobrej to tam już są Niemcy”. Rejon Dobrej to jest rejon elektrowni, która się dzielnie broniła też do czwartego chyba. Wtedy mówię: „To nie ma co, to my się też ewakuujemy”. Pamiętam tylko, że wyszliśmy, to było chyba tak gdzieś tu na wysokości tego szpitalika dziecięcego, tędy się wycofywaliśmy. Mówię: „Nie będę szedł przez Tamkę, bo jak tam na Dobrej w prostej linii mają ostrzał, to lepiej tutaj górą pójść”. Stała tam barykada, dość potężna barykada, na niej stał karabin maszynowy, ciężki karabin maszynowy, nie wiem, która to grupa miała ten ciężki karabin maszynowy, ale już bez taśmy, taśma bez nabojów leżała gdzieś. Mówię: „Ładna historia, to wszystko się wycofało, widocznie o nas zupełnie zapomnieli”. Wtedy tutaj górą, Kopernika, Szczygla płonęła cała, Okólnik płonął, biblioteka, chyba Raczyńskich, też płonęła, doszedłem do Tamki. Tam już na Kopernika były oddziały przed Tamką. Jak się dochodziło do Pierackiego, to narożny budynek po prawej stronie, gdzie jest teraz, zdaje się, kawiarnia i teatr jakiś, róg Pierackiego i Kopernika, idąc Kopernika do Pierackiego, po prawej ręce ten narożnik […] To tam był chyba jakiś szpital, ubezpieczalnia społeczna albo coś takiego, nie wiem dokładnie – to płonęło całe. Natomiast kamienice na Pierackiego stały nieruszone po tej stronie nieparzystej. Widać było te ogrody Zamoyskiego, nazywają się chyba, Resursa Obywatelska była, coś takiego, i tam byli nasi. Więc ja tam poszedłem, co jest, co robimy. Nie bardzo było z kim rozmawiać. Widać było, że panuje duże podenerwowanie. Broni, amunicji już prawie nie mamy – złożyć amunicję, wszystko na Śródmieście idzie. A ludzie, jedni na Śródmieście, jeśli chodzi o cywili, drudzy szykują się, że rano przyjdą Niemcy, bo już jest decyzja, że zwarte oddziały idą do Śródmieścia. Mówię: „Dobrze”. Co mogę powiedzieć, zwarty oddział, kiedy mi zostało trzech ludzi, broni praktycznie nie mamy żadnej, dwa granaty zostały czy trzy – taki stan był. Wszystko oddaliśmy. Wiedzieli, że mi się syn urodził. Mówi: „Idź, człowieku, do żony i pilnuj żony i dzieciaka, byście jakoś wyszli z tego, to już nie ma sensu”.
To było ciekawe, bo z jednej strony jedne władze namawiały czy wydały apel, gdzieś chyba w sierpniu, żeby przejść do Śródmieścia, do ludności cywilnej, a z kolei dowództwo nasze pod koniec było przeciwne, żeby ludzie szli. Uważam, że zupełnie słusznie. W każdym razie ja gdzieś tam zakończyłem swoją chwalebną działalność i przyszedłem tam do tego szpitalika. Szpitalika nie ma, stoją puste łóżka, wszystko w piwnicach siedzi, część przechodzi albo szykuje się, że o zmroku będzie łatwiej i bezpieczniej przejść. Odnalazłem żonę. [Było] parę babek z małymi dziećmi albo czekających na rozwiązanie. Wiadomo, skoro nasi się już wycofują, to wiadomo, że rano tamci bez niczego zajmą to i wyprowadzą towarzystwo. Wtedy zaczęła się moja bodajże najbardziej aktywna działalność w czasie Powstania, niemająca zresztą nic wspólnego z walką. Otóż ponieważ uważałem siebie za znającego trochę Niemców, wiedziałem, że oni bardzo lubią porządek, więc mówię: „Trzeba tu z powrotem reaktywować szpitalik, ale to ma być szpital, muszą wisieć flagi Czerwonego Krzyża, z przodu, z tyłu”. Tam nie było żadnej w czasie Powstania, nic nie było, po prostu wiedziało się i tam kierowali te kobiety, może kartka jakaś była, ale nie przypominam sobie, żeby była. Zacząłem obchodzić te babki, które tam były w tym szpitaliku i które w tej piwnicy razem z innymi ludźmi się kitwasiły. Zacząłem je namawiać, żeby wróciły do szpitala, że robimy z powrotem szpitalik, muszą tylko poszyć parę flag Czerwonego Krzyża, fartuchy jakieś były. Wśród tych rodzących był między innymi mąż, który był znacznie starszy od żony, pamiętam tylko, że był z zawodu zegarmistrz – on wszystko robił, co mu powiedziałem. Był jakiś redaktor o nazwisku Wionczek, nie wiem, czy to był ten, co kiedyś później w „Przekroju” pisał, czy nie, też z żoną. Był facet, który przeszedł kanałami, żona nie była wprawdzie rodząca, chociaż może i była w ciąży, nie wiem, ale przede wszystkim była chora na tężca, ona zresztą umarła po dwóch czy trzech dniach. Więc tego zegarmistrza i tego Wionczka, z oporem wprawdzie, zapędziłem do tego, że idziemy na górę i robimy tam porządek. No bo po takim wyjściu to tam było… A więc łóżka, w końcu siedem babek zostało, przyszło z tej piwnicy na górę. Poukładaliśmy to w łóżkach, poszyły flagę. Wywiesiłem flagę Czerwonego Krzyża na bramie u góry, wywiesiłem na klatce schodowej, wywiesiłem na drzwiach, wywiesiłem od oficyny – tych kilka flag było. Kitle, opaski z czerwonym krzyżem też kazałem im uszyć – szyły całą noc bidule. Przychodzi rano, robi się szarówka i dawno niesłyszane glosy: Alles raus! Alles raus! I to wszystko wychodzi, białe prześcieradła na kijach od szczotek trzymają, wyprowadzili je. Pierwszy etap w porządku, co dalej? Za chwilę, jak już ich wyprowadzili, po jakimś czasie na górze łomot do tych drzwi. Ja w tym kitlu otwieram – po niemiecku: „Co tu jest?”. Was ist hier? Mówię: Frauenklinik – klinika kobieca. „Ilu mężczyzn tu jest?” Mówię: „Nas tu jest czterech”. – „Idziemy”. Empi na plecach, lufa oparta i idziemy pokój za pokojem. A tutaj tak, albo leżą kobiety, albo jest łóżko zasłane, czekające na delikwentkę. Obeszliśmy całe piętro, wróciliśmy, stanął chwilę: „Na górę idziemy”. Zrobiło mi się trochę zimno, bo przecież co na górze było, kto się tam schował, to ja nie miałem zielonego pojęcia, ale Bozia widocznie czuwała nade mną wtedy, nie wiem, czym sobie zasłużyłem, bo nikogo nie było. W porządku, machnął ręką, wyszedł. Muszę powiedzieć, że to był chyba w całym moim życiu dosyć długim najbardziej dramatyczny dzień, bo to nie był koniec.

Wbrew temu, co pokazują, rysują na niektórych mapach, które widziałem, barykady były tak ustawione, że jedna barykada to było jak gdyby przedłużenie kamienic ulicy Kopernika, właśnie tej, która się paliła, ten dom, idąc od Tamki, po prawej ręce takie przedłużenie. Druga to była ta, którą pierwszej nocy wspólnie z innymi budowałem, zamykająca Pierackiego, czyli Foksal, od Nowego Światu. Trzecia zamykała z kolei Chmielną, po której tam już byli nasi. Mało [tego], nasi jeszcze się umocnili, mieli tam worki z piaskiem i strzelanie umocowane na balkonie pierwszego czy drugiego piętra.

To nie ma takiego znaczenia, wtedy kamienice Nowego Światu miały pięć pięter, bo były te nadbudówki, dopiera odbudowa była według Canaletta, czyli takie niskie, ale wtedy to było wszystko wysokie kamienice. Nie minęła godzina, ryk, woła: „Sanitariusz, sanitariusz”, żebym brał nosze. Mówię: „Noszy nie ma”. – „Chodźcie”. No więc ja tego zegarmistrza wołam, ten bidak trzęsie się cały, to był starszy facet, duża różnica [wieku, chociaż] jego żona też nie była młodziutka. Co się okazuje? Oni chcieli, jak to się mówi, z marszu sforsować przejście przez Nowy Świat i zrobić sobie przyczółek na Chmielnej. Przeszli przez tę pierwszą barykadę, pięciu chłopa, nasi ich przepuścili przez tę barykadę i puścili na nich ogień, jak oni byli między dwoma barykadami. Pięć ciał leżało po drugiej stronie barykady, między barykadą tutaj zaraz przy Kopernika a tą zamykającą Pierackiego od nowego Światu. I on [Niemiec] mówi, że ich trzeba tu przynieść. Jak już wychylałem głowę znad barykady, to już widziałem, że nasi z miejsca kropili w barykadę. Zaczynam się ociągać, a ten mi zaraz empi wyciąga, do mnie: Los, schnell [Wychodzę] na sam skraj, łapy wyciągam do góry… Sportowcem nigdy nie byłem, do dzisiaj nie wiem, jak ja z tymi łapami do góry, jakimś nie skokiem, bo to przecież bzdura, przez tę barykadę przebiegłem, że tak powiem, pod ścianą. A tam Niemcy, bo to przecież oprócz tego jednego to tam cała grupa była, to Kampfgruppe Wolf się nazywali, próbuje się tam też dostać. W tym momencie nasi widocznie zorientowali się, bo w końcu [Niemcy] to nieraz robili, że brali cywilów, puścili w sam środek serię i to chyba z ckm-u, bo to nie był empi. A ja już byłem po drugiej stronie. Mówię: „Jak jestem po drugiej stronie, to teraz już mogę sobie chodzić, bo oni widzą, że jakiś tam…”, jeszcze byłem w tym białym kitlu z czerwonym krzyżem. A ci [Niemcy] tam zostali. Proszę pani, według mojej oceny, prawidłowej lub nie, czterech było zabitych, a piąty dyszał, więc się odwracam i mówię: Der vierte ist nicht tot, er lebt noch. – „No to dawaj tego tutaj”. Pani sobie wyobraża, przez pięć dni w czasie tego szturmu, jak się zaczął pierwszego, to żyliśmy kostkami cukru, winem, którego nam nie brakowało, bo były te ogromne piwnice na Tamce. Jak to się nazywało… Złota kaczka była… No, ta knajpa jest gdzie indziej, ale legenda mówiła o tych piwnicach, że to tam w tych piwnicach była ta złota kaczka. I tam było podobno kilkanaście wagonów win, bo to były wielkie składy, wszystko jedno, wartowaliśmy przy nich. Potem, w końcowej fazie, to się miało cukier w kostkach i to wino – to było całe pożywienie przez pięć dni. Ta noc piękna, spędzona, o której opowiadałem. I teraz człowiek ma wziąć takiego bysia metr osiemdziesiąt, w pełnym umundurowaniu, w butach, w tym wszystkim i przetaszczyć go przez barykadę. Można nie wierzyć, ja bym też nie uwierzył, choć przysięgam pani, że to jest święta prawda, że to zrobiłem. No więc wtedy kazali mi, ponieważ noszy nie było, a tam jak to w starych kamienicach, takie dwudrzwiowe [wejścia] to facet się podparł, wyciągnął, ten Niemiec, jedno skrzydło drzwi. [Kazał] położyć go i znosić na dół, więc do tego ciężaru doszły jeszcze drewniane drzwi. Wziąłem tego zegarmistrza, tego, który tam został, i schodzimy w dół. Jak ja tam zobaczyłem, jaka siła na nas nacierała, to wtedy dopiero powiedziałem: „Boże drogi, jak to było, że my się tyle dni broniliśmy?”. Z tym że tam na dole to były niestety oddziały SS – trupie czaszki. Facet po drodze nam umarł na tych noszach, tak że ten już nie kazał nieść go do szpitala, tylko tam jak poniżej stacji Warszawa Powiśle są takie dwa małe budyneczki, tam gdzieś zostawiliśmy go. Tam leżało już trochę nieboszczyków niemieckich. Ale kazał nam iść dalej, [powiedział], że zadecydują, co będzie ze szpitalikiem. To był budynek taki na samym prawie nadbrzeżu i tam był sztab jakiś niemiecki, samie trupie główki. Esesman, który stał na bramie, nie pozwolił, żeby nas ten feldfebel wziął ze sobą, tylko musieliśmy zostać, a on tam wszedł dalej.
Tu się zaczęło to, o czym powiedziałem, że to był chyba najbardziej tragiczny dzień w moim życiu.

W pewnym momencie idzie grupa Niemców cywilnych i grupa esesmanów, prowadzą jakiegoś młodego faceta. Patrzę i poznaję go, że to był jeden z żandarmów z tego obozu i że ci Niemcy, ci cywile, to są właśnie ci folksdojcze, którzy tam siedzieli. Słyszę, jak oni opowiadają, jak się skarżą, co oni od tych „bandytów” wycierpieli, jak ci „bandyci” się nad nimi znęcali i tak dalej, wymyślają sobie niesamowite rzeczy. Oni, dobrzy, prawowici Niemcy, a ten [prowadzony] to właśnie taki… W pewnym momencie zaczynają sobie robić taki ring z nim. Ten go daje, ten go daje, on upadł, kop jeden, kop drugi, w głowę, nie w głowę, obojętnie. W końcu, któryś wziął jakieś takie – nie wiem, skąd wyciągnął, jak sztacheta to wyglądało – i walili, walili, walili, aż mu zupełnie głowę na miazgę rozbili, aż mózg tryskał. Myślę, że przecież oni mnie widzieli, przecież ja ich miałem właśnie tam na Fuchsa. Tu będzie jeden szczegół, który muszę jednak opowiedzieć, że są ludzie i ludziska. Wtedy na Fuchsa zwróciłem uwagę, oni wszyscy płakali, że musieli – ten ratował kogoś w Oświęcimiu, matkę czy siostrę, ten znowu to, owo, a jeden robił, jakby robił dla siebie. Ja coś do niego zagadnąłem, a on, chłop pod pięćdziesiątkę, staje na baczność, mówi po niemiecku, że on melduje posłusznie, ale on nie zna polskiego. Mówię: „Co ty za jeden?”. On był Treuhänderem w jakiejś firmie. Dziś po polsku byśmy powiedzieli komisarzem, był komisarzem w firmie. Oprócz polskiego dyrektora był niemiecki komisarz i on był takim komisarzem. I on wtedy coś tak powiedział: „Panie oficerze, panie poruczniku, to nie są Niemcy, to nie są Polacy. Jak tu do was przyjdą Turcy, to oni będą »folksturken«”, czyli oni będą narodowości tureckiej, [tak mówił] o tych folksdojczach.

Ja się dosłownie zacząłem zastanawiać, czy rzucić się na nich, że może któryś pociągnie za spust i szybko skończyć, ale dosłownie nie miałem siły. Nie miałem siły zrobienia jakiegokolwiek najmniejszego ruchu. A oni tam gadali z tymi esesmanami. W pewnym momencie patrzę, czuję na sobie wzrok. Tamten Niemiec troszkę podchodzi do mnie, ale nie tak wyraźnie do mnie, tylko tak się odwraca, jak gdyby się rozglądał i mówi po cichu: Keine Angst, junge Mann, ich bin ein Mensch. To znaczy: „Niech się pan nie boi, młody chłopcze, ja jestem człowiekiem”. I coś tam zagadał i poszli wszyscy za bramę. Jak wróciliśmy, bo w końcu ten podoficer wyszedł z decyzją, że ten szpitalik mają zostawić, zostaliśmy tam, jak się rzuciłem na puste łóżko, to te wszystkie babki, które mnie bardzo lubiły, naprawdę [pytały]: „Co się stało? Co się stało, co panu?”. Mówię: „Zostawcie mnie w spokoju, potrzebuję kompletnego spokoju teraz”.
Szpitalik miał zostać, to był [numer] 11, a obok pod 15, umieścił się sztab Kampfgruppe Wolf. Na drugi dzień… [Sztab] się tego samego dnia ulokował, ale na drugi dzień rano przychodzi jakiś – ja znałem ich dystynkcje – lekarz w randze kapitana i do mnie Herr Doktor. Mówię, że nie jestem lekarzem, tutaj lekarze to wszystko uciekło. Nazywał się Irro i był Niemcem sudeckim. Oczywiście jako dzielny Niemiec dostał się do wojska, ale był lekarzem, twierdził, że w cywilu był ginekologiem. Ten szkop dzień w dzień rano przychodził i obchodził te siedem babek. Piętnastego przychodzi jakiś tam z tego [sztabu] i mówi, żebym przyszedł tam do nich, do sztabu. Stoi grupa robotników w takich czapkach, w uniformach z gazowni. Mówią, że oni są do mojej dyspozycji, że mam przejść na ulicę Smolną i ściągnąć wszystko, co potrzeba będzie, łóżka, materace, pościel, bo tutaj dostarczą rannych ze szpitala, chyba na Ludnej. Szpitala ZUS-u, tu, zaraz za mostem Poniatowskiego, już początek Czerniakowskiej, dzielnicy Czerniaków, jak się w Powstanie nazywało. Zaczęliśmy obchodzić te piwnice na Smolnej. Czego tam nie było, schab w słoikach litrowych, konserwy najrozmaitsze. Tam wszystko bogaci ludzie, bo na Smolnej przed wojną to mieli swoje warszawskie pied-à-terre bogaci ziemianie. No więc teraz to wszystko znosimy, bo oni mają tylu ludzi, układają na drugim, na trzecim piętrze. No i słuchamy ich opowiadań, że tamten szpital został zbombardowany, tak jak ci ranni opowiadali, zapalającymi [bombami] i płonął. Oni tak podobno gdzieś na ziemi wynoszeni, w okolicy, tam dalej trochę od szpitala, leżeli już tak po trzy dni. Dlatego ci ich potem kazali, jak tutaj tę dzielnicę zdobyli… Te wszystkie domy 11, 13, 15 były nietknięte. Potem, po wojnie, byłem w 1946, 1947 roku w Warszawie, to widziałem, że one nie były zniszczone, nie były wypalone nawet. No i przyszli lekarze, przyszły pielęgniarki i już trzeba brać się, a myśmy zeszli na zupełnie boczny tor. Co tam jakieś siedem kobiet z dziećmi, jak tutaj… No, zaczęły się pogrzeby, bo zaczęli umierać ciężko ranni, zaczęły się robić cmentarzyki na podwórkach i w okolicy. Tak trwało do dwudziestego któregoś, piątego chyba. W każdym razie to już było po upadku chyba Mokotowa. Zajechało SS i wszystkie szpitaliki ewakuowali. Tam jeszcze gdzieś był w okolicy taki szpitalik oftalmiczny, też go wtedy ewakuowali. I wyprowadzić. Ci, którzy mogą chodzić, to ustawiać w kolumnę, tych ciężko rannych powrzucali na te swoje „budy” i wyprowadzają.

Warszawa, 23 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich

Jerzy Rachwał Pseudonim: „Grzymała” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Grupa „Krybar” Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter