Elżbieta Bargieł

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Elżbieta Bargieł, z domu Kulesza.

  • Kiedy i gdzie się pani urodziła?


16 listopada 1933, w Warszawie, na ulicy Ciepłej.

  • Kim byli pani rodzice i czym się zajmowali?


Rodzice, ojciec Zygmunt Kulesza, mama Berta Kulesza z domu Tyl. Ojciec był stolarzem, a mama, ponieważ jej siostra prowadziła restaurację, to ona jako młoda dziewczyna, jak umarł ojciec, była u [siostry] do momentu ich ślubu. Ślub był w 1929 roku. Potem urodziła się siostra w 1930 roku, ja w 1933, to mieszkaliśmy tam właśnie na Ciepłej. Natomiast później, tylko nie pamiętam lat, jak to było, zamieszkaliśmy na ulicy Łomiańskiej. To jest tak na tym… nie wiem, Marymont teraz mówią, Dolny Żoliborz. Tam żeśmy mieszkali i tam ojciec pracował w fabryce śmigieł. Dwie nas było.

  • Jak miała na imię siostra?


Urszula.

  • Urodzona trzy lata wcześniej?


Tak, chyba w październiku trzydziestego roku… Rok pamiętam, miesiąca nie pamiętam.

  • Jeszcze zanim wrócimy do rodziców, chciałam zapytać o siostrę mamy. Prowadziła restaurację. Co to była za restauracja?


To właściwie było małżeństwo. Restauracja była jak restauracja – jadłodajnia i restauracja.

  • Wie pani, jak się nazywała ta restauracja?


Nie wiem, tylko wiem, że mama mówiła później, że to było naprzeciwko policji konnej. Oni mieli [lokal] bardzo, że tak powiem, obłożony klientami, dlatego że ci panowie tam przychodzili i w ogóle. W tej restauracji już później mama jakoś tak [zdecydowała], że zamieszkaliśmy tam, i do 1939, może nawet do 1940 roku, ta restauracja tam była. Potem Niemcy wysiedlili stamtąd (pewnie tą policję zlikwidowali) i na ulicy Mirowskiej wujek znów otworzył restaurację. No bo on był taki bardzo…

  • Przedsiębiorczy?


Tak. I taki opiekujący się rodziną. Moją mamą się też opiekował, zawsze jej tam coś do tego…

  • A jak nazywało się wujostwo?


Strupińscy.

  • Ciotka miała na imię?


Anastazja.

  • A wujek?


Jan. Zresztą Jan był moim chrzestnym. W 1939 roku to już myśmy mieszkali tam, no i wujek, ponieważ on miał szerokie znajomości, to załatwił ojcu pracę w fabryce śmigieł. Fabryka śmigieł była na Bielanach, tam w lasach. […] Później – to takie wspomnienia mamy – przed 1939 rokiem, przed wybuchem wojny, przyszedł ojciec z pracy i mówi do mamy: „Słuchaj, fabryka będzie ewakuowana, bo zbliża się wojna”, więc te wiadomości mieli. A mama mówi: „No ale słuchaj, jak ty mnie zostawisz? Mam dwoje dzieci”. W ciąży mama była. A ojciec mówi: „Słuchaj, wojna się skończy, to ja wrócę i będę miał pracę, a tak to gdzie ja dostanę pracę? Wiesz, jak ciężko o pracę”. On tam dobrze zarabiał, więc chciał się utrzymać. Ale przyszedł dzień, kiedy był ten odjazd fabryki, nie wiem, na czym, na pociągach czy samochodami. W każdym razie zabrali te urządzenia, to wszystko (to chyba pociągiem, nie wiem) i jechali docelowo do Rumunii. Bo tak ja [znam to] z opowieści mamy, potem ojca nawet. No i ojciec na Ukrainie zachorował i na Ukrainie został. Tam go leczyli, na jakimś, mówił, piecu leżał, gdzieś wysoko. W 1940 roku, jak się Maciek rodził w lutym, ojciec pieszo przyszedł do domu. Przyszedł, ale już przyszedł z gruźlicą, był bardzo chory. No i mieszkaliśmy tam, Maciek się tam urodził. Wujek przez ten czas, kiedy ojca nie było, ten 1939 rok… Bo [kiedy był] wybuch wojny, ojca nie było. Ja pamiętam wybuch wojny. Ponieważ myśmy mieli taki ogródek, dzień był piękny, ja się położyłam w tym ogródku i patrzę, a te samoloty w tym słońcu błyszczą, to wszystko lata tak. No i tam żeśmy w tym mieszkaniu mieszkali. Tylko nie wiem, czy do 1941, czy do 1942. Chyba [przeprowadziliśmy się] gdzieś w [czterdziestym] drugim roku, bo mi się wydaje, że te getta dzielnicowe likwidowali w 1941 roku, a na Krochmalnej myśmy mieszkali… Po stronie lewej domy były, po stronie prawej, w stronę hali, było to zgruzowane. Tak że jak wujek się zorientował, że może nas stamtąd wziąć i tu będzie bliżej, to tu zamieszkaliśmy, na Krochmalnej.

  • Pod jakim adresem dokładnie mieszkali państwo wcześniej?


Jeśli chodzi o ulicę Ciepłą, to ja znalazłam, i to w jednym źródle, że to był numer 12. Tam był numer 12, a policja była po przeciwnej stronie, chyba numer 10 albo 8, tak wyczytałam w Internecie. A na Łomiańskiej to nie wiem, też nie pamiętam.

  • Żebyśmy nie pogubili się w adresach. Najpierw była Ciepła, później Łomiańska. Przez jaki okres, mniej więcej?


Mnie się wydaje, że do 1942 roku. Po tym jak likwidowali te getta i ulica Krochmalna, że tak powiem, była wolna, bo tam nie było wstępu, to wtedy wujek nam załatwił, że nas przeprowadził. No ale ojciec był chory, więc tam były odmy, było leczenie ojca – troje dzieci, ojciec chory, więc wujek nam pomagał. Chodziłam do szkoły wtedy na ulicę Ogrodową. Sąd od [frontu], a z tyłu jest Ogrodowa. Jak przychodziłam do szkoły, to były takie dwa bunkry z małymi okienkami i tylko lufa była, i ja musiałam po drugiej stronie przejść do tej szkoły. Jak przechodziłam, to w ogóle myślałam, że mnie za włosy ktoś podnosi, że ja tam przeszłam. No ale chodziłam do Powstania. [Właściwie dokładnie] do Powstania nie, bo Powstanie było 1 sierpnia, a to już wtedy wakacje, ale do końca tam roku chodziłam.

  • Siostra też chodziła do tej szkoły?


Tak, tak. We dwie żeśmy chodziły, tylko ja już nie pamiętam, do której klasy. Jak żeśmy wrócili, to ja chyba do czwartej czy piątej poszłam. To był czterdziesty piąty rok, jak wróciliśmy.

  • Kiedy państwo mieszkali na Łomiańskiej, też chodziła pani do szkoły?


Nie, bo ja byłam za młoda. Ja dopiero tutaj zaczęłam, a siostra chodziła. To trzy lata różnicy, to ona już chodziła, a ja tutaj chodziłam.

  • Pamięta pani może z tej szkoły jakichś nauczycieli albo koleżanki, kolegów?


Nie. To były siostry zakonne. Mówiłyśmy na nie, że to są „wrony”, bo były w tych białych [habitach]. No, one były bardzo ostre, ale jednocześnie tam… Dlatego mówię, że to wszystko, tę szkołę, to wszystko, to ten wujek załatwiał. Mama jako młoda dziewczyna, jak u niego pracowała, to ona sobie zaskarbiła jego sympatię. Do tego troje dzieci, tu chory, tu do tego, no to… Po szkole zawsze jak wracałam, to do tej restauracji na Mirowską szłam na obiad. I po obiedzie później, między jedną halą a drugą, tą obecną halą Mirowską, to się przechodziło przez gruzy na ulicy Krochmalnej prosto na nasz dom. Tak było tam i wszyscy tak chodzili.

  • Pamięta pani z czasów okupacji jakieś historie związane z Niemcami, które pani szczególnie zostały w pamięci? Jakieś łapanki czy jakieś momenty wojenne, okupacyjne?


Dojdę do tego, jak tam byłam u ciotki i Powstanie wybuchło. Ale wcześniej, teraz ulica Solidarności za Żelazną, tam był mur getta i powiedzieli ludzie, że tam na balkonach wiszą ludzie. [Kiedy] byłam u dentystki chyba, bo u mnie zęby rosły, to mnie bolało, [mama] była ze mną u dentystki i mówi: „Chodź, to pójdziemy zobaczyć”. No ale jak żeśmy poszli zobaczyć i widziałam, jak oni wiszą tam, wtedy podjechały budy i robiły łapanki. Mama ze mną uciekała do ulicy Orlej, tam wpadła na klatce schodowej, do chyba czwartego, ostatniego piętra. Kobieta nam otworzyła, tam nas chowała i jak to się wszystko [uspokoiło], to myśmy wróciły do domu. A poza tym jak chodziłam do szkoły i tutaj ta ulica, nie wiem, jak się nazywała, to [byli tam] Niemcy, dwóch, pies większy ode mnie, oni wyczyszczone buty, elegancko, a ja musiałam koło nich przejść. To nie były takie szerokie ulice jak teraz. To w ogóle ziemi nie dotykałam, tak się tych psów bałam. Nigdy mnie nic nie zrobili, ale to były takie stresy, które potem się odbijają na człowieku. To była taka łapanka, ale nigdy jakoś nie…

  • Czy przychodziły do państwa jakieś wiadomości, informacje, co się dzieje w getcie? Bo to było tuż obok, prawda?


Tak, z getta dzieci przychodziły, żeby dać im jeść. A jeszcze jak mieszkaliśmy na… W którym roku, w 1940 getto się paliło, tak?

  • Powstanie było w czterdziestym trzecim.


Nie, nie, nie, przed Powstaniem. Pamiętam, jak jeździliśmy z mamą, bo nie było komunikacji, dojeżdżało się do ulicy Zajączka, potem przez wiadukt się przechodziło i dalej była komunikacja, a ten moment trzeba było przejść. Pamiętam, jak się paliło getto, to było niebo czerwone i jak się przechodziło koło [szpitala] (teraz jest kościół, szpital był dla umysłowo chorych), to jak się to getto paliło, mama musiała iść do Śródmieścia, do ciotki, to ze mną szła, to widziałam, jak oni w tych oknach za tymi kratami się trzymali, krzyczeli i patrzyli, jak to getto się pali. To widziałam też to getto. Co jeszcze mogę z tego getta… No te dzieci, które miały tam w murze [dziurę] na dole i one wychodziły, żeby im coś dać. Jedni dawali, inni wypędzali. To tak różnie, tak jak ludzie, jeden za drugim. To jest czas getta.

  • Czy pamięta pani sąsiadów z kamienicy na Krochmalnej? Czy były jakieś dzieci, z którymi pani spędzała czas, czy raczej tam mieszkali sami dorośli?


Nie pamiętam dzieci, nie pamiętam dzieci. To był w ogóle taki dwupodwórkowy dom. Było podwórko, był budynek, potem była brama i w tę bramę się wchodziło i tam był znów drugi budynek. To był dosyć duży [teren]. Jak się szło od początku, bo często z dzieciakami biegałam do Ogrodu Saskiego, tam do siatek, to tam panie spacerowały z Niemcami i z psami, a dzieciaki [biegały] po kasztany, bo tam przecież tyle tego było. Jak się wchodziło, to był jakiś dom, potem była taka [przestrzeń] na dwa domy i potem znowu było równo, czyli ten dom był tak wsunięty. Teraz jak bym zobaczyła, to bym powiedziała, jaki numer. Ale tak, dzieci… No chodziłam z tymi dziećmi do tego parku, ale to w ogóle nie tego. No bo ja miałam ile lat? 1942, to miałam dziewięć lat, niecałe.

  • Jacyś sąsiedzi w pamięci gdzieś zostali?


Nie, nie. W pamięci to mi zostało to, że ponieważ mama chodziła do pracy, do restauracji, do wujka… Ojciec wtedy nie pracował już, bo był tylko leczony, załatwiali mu jakieś pomoce, odmy, w szpitalu nigdy nie był. Pod hale przyjeżdżali z podwarszawskich miejscowości z towarami, żeby sprzedać, no bo tam [była] hala, to ludzie tam kupowali i ci [handlujący] na zaopatrzenie. I jak się Powstanie zaczęło, to ja byłam u ciotki. Mój ojciec… żeśmy się wyminęli, ja zostałam tam. Ojciec […] niby poszedł po mnie, mnie nie było, w każdym razie on poszedł do domu, a ja zostałam u ciotki i tam mnie zastało Powstanie. W pewnym momencie zrobił się taki ruch, że „wszyscy się chowamy do piwnicy”. No to – wszyscy się chowamy do schronu, do piwnicy. No i w tym momencie… A w tym domu mieszkali ludzie, którzy mieli w tej hali swoje sklepy, to była bardzo bogata hala; Ulrich też miał kilka swoich sklepów, i ze śledziami, i z owocami; z materiałami mieli ludzie [sklepy]. W pewnym momencie mówią, żeby się odsunąć, no i żeśmy się odsunęli, a z tyłu za nami szereg młodych żołnierzy szło w hełmach, z opaskami „Polska Walcząca”. I oni przeszli. Czyli oni mieli wcześniej poprzebijane te piwnice. Nie wiem, gdzie weszli, bo to nie był pierwszy dom, tylko on był, ja wiem, trzeci chyba od początku. I jak oni przeszli? Nikt nie wie, co się dzieje, no bo przecież nikt nie powiedział. W pewnym momencie wujek, on był taki operatywny, wyjrzał i patrzy, a hala stoi w płomieniach. Wszystko, cały dobytek tych ludzi się pali. No i paliła się ta hala jeden dzień na pewno, nikt jej nie gasił, drugi dzień może jeszcze się paliła, może nie. Ale już się wypaliła i na konstrukcji stalowej tej hali siedział snajper i kto się pokazał na ulicy, to on strzelał.
No, są dwa dni Powstania, nie wiem, pamiętam, trzeci dzień chyba Powstania, ja myślę sobie: „Idę do mamy”. Wyszłam z tego [mieszkania ciotki] i pod tą halą, na te gruzy, które tam były, i poszłam do domu. I co się okazało, że moja mama tych ludzi, co tam handlowali pod tą halą i nie mieli powrotu, bo samochodów nie było, chyba konie były, jakieś wozy, coś… Oni na tym podwórku pierwszym sprzedawali ludziom ogórki, kapusty, to co przywieźli, i ludzie z tej Krochmalnej przychodzili tam. No ale jest czwarty dzień Powstania czy piąty – nalot. No to do piwnicy wszyscy, wszystko się zostawia – do piwnicy. Mówi mama: „Zygmunt, idziemy do piwnicy”. A mój ojciec powiedział: „Do żadnej piwnicy nie idę. Jak mnie ma trafić, to niech mnie trafi”. A ponieważ mieliśmy mieszkanie o dwóch oknach na podwórko, to on odstawił toaletkę, stanął tam. Jak to bombardowanie już się zaczęło, widział, jak te szafy, to wszystko, w drzazgi leci, a on przytulony do tej ściany. Natomiast my byliśmy w piwnicy. Bomba upadła w dom, ale nie od wejścia do tej piwnicy, tylko generalnie ten cały nacisk był dalej, no i pozabijał tam ludzi. A ponieważ myśmy byli tu blisko, więc jak się tak uspokoiło trochę, mama odszukała, gdzie Urszula, gdzie Maciek. No więc ja miałam rękę tak, że wisiała mi tak na skórze, [poza tym] jakieś odłamki drewna, coś, miałam w nodze. Brat najmłodszy to był pościerany tylko. Bo myśmy byli tu przy wejściu. Jak przyszli ci do ratowania, to nas wyjęli. Najbardziej poszkodowana była siostra, bo jej z nogi wyrwało kawał ciała do kości. Zaraz się pokazała ekipa ratunkowa, no to zajęli się mną, położyli mnie na noszach i wyszli, prosto, na tej Krochmalnej, idą w stronę Ciepłej. No ale nalot jest. Zostawili mnie pośrodku i się schowali. Ja do nich nie miałam pretensji, bo ja jestem ranna, nie wiadomo co, a oni są zdrowi, młodzi, żywi i muszą dalej ratować. Tylko patrzyłam, jak te samoloty… Jakoś tak szczęśliwie, że mnie nie zobaczyli. Bo bardzo nisko latały, bardzo nisko przelatywały dalej. Jak już ten nalot się uspokoił, to oni przyszli do mnie, wzięli mnie na nosze i zanieśli mnie na ulicę Ciepłą, tam do tej policji konnej. Tam był punkt, gdzie potem segregację robili i później wylądowałam na Śliskiej. Tam, ponieważ miałam rękę [ranną], to mi założyli taką konstrukcję stalową, drucianą, [którą] miałam przez całe Powstanie. Potem jak to się gięło, to mama robiła mi jakieś kąpiele, masaże. Ale [ręka] się zrosła, nie wiem kiedy, nie pamiętam, ale w każdym razie zrosła się. Natomiast siostrze tą nogę leczyli… Aha, i z tej Śliskiej przenieśli mnie na ulicę Pańską [róg] Mariańskiej i tam był szpital powstańczy. Tam mnie przenieśli, tam mnie ulokowali jako chorą.

  • Razem z panią wyniesiono wtedy siostrę?


No, musieli wynieść ją po mnie, ale ona przeszła tą samą drogę, bo też ją umieścili i byłyśmy we dwie. Natomiast nie było brata, mamy i taty. Oni nas szukali, nie wiem, ile to było, dwa, trzy dni i znaleźli nas, i tam przyszli i razem z nami byli do końca Powstania. Każdy człowiek, który tam był zdrowy, musiał coś robić. Na początku na wszystkich piętrach były łóżka i byli chorzy. Kiedy to było przygotowane, nie wiem. Dom nie był zbombardowany, ale przez te wszystkie huki jakieś to [były] powyrywane okna i stopniowo te piętra były opuszczane przez chorych, aż do piwnicy. W tej piwnicy żeśmy dożyli do końca. Z tym że ojciec dowiedział się, że tych, którzy mogą przejść, to [chcą], na Boduena żeby przetransportować. A ojciec powiedział: „A my nie idziemy, tu zostajemy”. Powiedzieli, że będzie sytuacja taka, że mogą tutaj… A on mówi: „Jak mam zginąć, to co będę szukał? Zostajemy”. I myśmy zostali. A potem doszła do nas wieść, że Boduena została spalona czy zastrzelona. Oni zlikwidowali tych wszystkich chorych, ten cały budynek. No i myśmy dotrwali do końca Powstania.
Skończyło się Powstanie, chorych tam było jeszcze sporo. Ojciec bardzo źle się czuł, ponieważ miał przecież gruźlicę, a w szpitalu, jak nie było światła, to karbidówki ładował, więc ten gaz, to wszystko, na płuca mu szło. Ale musiał. Dokąd były środki znieczulające przy operacjach, to też pomagał. Tam jeszcze taki był sanitariusz Aleks, który pomagał. Każdy, kto był zdrowy, musiał pomagać. Po prostu trzymali tych chorych przy operacjach. Krzyk był straszny w tej piwnicy, ale ratowali, robili coś. Śmiertelność była, więc chowali ich przy budynku. Jak [zmarł] jakiś tam dowódca, to prosili, żeby ojciec trumnę zbił, i tam go pochowali, a tak to zawijali w prześcieradła i tam chowali. I do końca Powstania… Żeśmy usłyszeli, że Powstanie już się skończyło. No ale co? Siedzimy na razie wszyscy. A jedzenie było… To znaczy na początku to było wszystko, a do końca to mieliśmy cukier, mąkę, makarony, jakieś tam konserwy, coś tam było. Nie było chleba, nie było warzyw. Nie było, ale mama z innymi paniami tam gotowały te posiłki i [dla] tych wszystkich to wystarczyło. Nawet jak żeśmy wychodzili, to jeszcze to wszystko pozostało, nie wszystko było zużyte.

  • Czyli nie cierpiała pani głodu?


Nie, ja w Powstanie to jadłam nawet chałwę.

  • Z magazynów?


Tak, tak. Rozbijali magazyny, jak zajęli. Rozbijali i szły tu i lekarstwa, i żywność. Wszystko było. Tylko do pewnego momentu to nie wiem, kto piekł ten chleb, ale potem to już nie było [chleba]. Jakoś tam te panie sobie dawały radę, że żywiły tych ludzi. Nie pamiętam nazwisk, nie pamiętam… Raczej takie zarysy postaci, ale lekarzy nie pamiętam. No lekarzy, to też już tam niewiele zostało, bo jak powiedzieli, że idziemy na Boduena, to też tam ta obsługa poszła, część tam poszła. Tam nas tak już bardzo dużo nie zostało.

  • A sanitariusz Aleks został do końca?


Tak. Został z nami do końca. On miał synka Januszka mniej więcej w moim wieku. On nie miał żony, tylko pielęgniarką ona chyba była… Teraz to nie wiem, jakby się powiedziało – konkubina? W każdym razie oni razem się trzymali.

  • To byli młodzi ludzie?


Młodsi od moich rodziców, ale nie bardzo, no bo Januszek był w moim wieku. Jego postać to bardzo pamiętam i tego Januszka, bo potem żeśmy się tam na tej wywózce spotykali. Ale też nie wiem, jak on się nazywał. Nie wiem, bo dziecko to w ogóle nie przywiązuje wagi do tego, jak się nazywasz, jak masz na imię. Była sytuacja taka, że powiedzieli, że Powstanie się skończyło. No to co z nami? No ale siedzimy, nic się nie dzieje, cisza, nie strzelają, siedzimy tam. Powstanie upadło w sześćdziesiąt dwa dni, czyli 2 września…

  • Października.


Przepraszam, października! A nas wyprowadzili, nie wiem, 6, 7 [października]. Przyszli Niemcy wieczorem z tłumaczem, że wszyscy, którzy są zdrowi, zostaną jutro wyprowadzeni. „Chorzy zostają, chorych przewieziemy”. No to już rano przyszli, ustawiać się w rzędy, wyszliśmy. Aha, i jeszcze każdy może wziąć tyle bagażu, ile udźwignie. No więc kto mógł, to brał. Mama wzięła trochę cukru, dała mi ten cukier, żebym się nim opiekowała, zresztą zgubiłam go w Pruszkowie. Jak przyszli już potem na następny dzień, żeby nas zabrać, to [zażądali], żeby się ustawić. No to mama, ojciec, Urszula, ja i brat. Ale Urszula o kulach, bo nie dało rady, bo to za duże było, żeby przez te dwa miesiące się to skończyło. Na co Niemiec coś tam powiedział, powiedział i ten Polak po polsku co mówił: „Dlaczego ona tu stoi?”. – „Bo ma chorą nogę, nie może chodzić”. – „To ona ma wrócić z powrotem”. Mama płacze tutaj, że ma wrócić, ale nie było tam sposobu. Wrócić i koniec. Resztę nas poprowadzili Świętokrzyską do Marszałkowskiej, Alejami. Myśmy tak [wolno] szli (ojciec chory, Maciek mały), że w końcu na ten transport na Dworcu Zachodnim żeśmy nie zdążyli. A z nami szła lekarka. Ja też nie znam jej imienia, nie znam w ogóle… W jakim wieku ona była, [też] nie wiem. W każdym razie jak już nas dowieźli tam, doprowadzili do [dworca, okazało się, że] transportu nie będzie. Ale nie wiadomo nigdy, czy będzie, czy nie będzie. Więc ta lekarka przyszła do mamy i powiedziała: „Pani Kuleszowa, ja z Niemcem załatwiłam, że w nocy idziemy po córkę”. Na to ojciec mówi: „Ja też idę”. I oni poszli, a mnie z tym Maćkiem zostawili na tym Zachodnim. Ja mówię: „Boże, przyjdzie rozkaz wywiezienia i w ogóle nas rozdzielą”. A tam z tego Zachodniego ludzie wychodzili, bo były tam pola, były pomidory, ogórki, wszystko – wychodzili po jedzenie sobie. Bo przecież ci ludzie byli wygłodniali, nie mieli takiego jedzenia jak my. Do końca, makaron to makaron, ale był trzy razy dziennie. A ja się nie ruszyłam, tylko siedziałam na tych bagażach. W pewnym momencie widzę, że idzie mama, niesie na plecach siostrę, ojciec idzie, ta lekarka i ten Niemiec. I zdążyli, bo za jakiś czas przyszedł rozkaz, że podstawiają pociągi, mamy się ładować w te pociągi. Dokąd jedziemy, nie wiemy. Wsiadamy i już. I wywieźli nas do Pruszkowa. W tym Pruszkowie rozładowali, że idziemy dalej. No dobrze, no to mama mi dała cukru w torebkę, lalkę miałam pod pachą, tu ta ręka była tam nie tego, i siostra…

  • Cały czas miała pani rękę na tej konstrukcji?


Właśnie nie pamiętam, czy miałam w dalszym ciągu jeszcze na tym stelażu, czy już nie miałam. […] Jeszcze lekarze mi badali rękę, jak tam byłam, ale nie pamiętam, kiedy miałam zdjęte. No i wszyscy wysiedli z tego pociągu i na barak pierwszy mają iść. No i dobrze. Ponieważ już tam było pełno ludzi, to ten transport, który przyszedł, to się lokował jak najbliżej wejścia. Ojciec położył się na bagażach, bo już nie miał siły. On już w ogóle położył się na tych bagażach, a Aleks [był] koło nas z tą panią i z tym Januszkiem. I przyszedł rozkaz, że wszyscy mężczyźni opuszczają barak. Aleks wziął tego Januszka i poszedł, a ta pani została z nami. A ojciec nie poszedł. Położył się na tych bagażach i powiedział… Ja widzę, że idzie kontrola, Niemiec, elegancki, buty [wyczyszczone], czysty, a my to takie już brudasy, bo przecież nawet to było jakieś umycie… Ja nie wiem, skąd wodę brali, że myśmy się umyli. Czy chodzili gdzieś po wodę, nie pamiętam. I przeszedł do końca, a to przecież jest duża hala, przecież wjeżdżały kiedyś pociągi, żeby remontować, przeszedł do końca i wraca. Stanął nad ojcem i tą szpicrutą po tej cholewie tak się bije, bije, bije. A ja mówię: „Boże, on zaraz go zabije! Jak go kilka razy uderzy, to już nie będzie żył”. Postał, postał i poszedł. I ojciec został jeden. W pewnym momencie otwierają się z szumem te wrota, na tych kółkach chyba, patrzymy, idzie Aleks z tym Januszkiem. Co się stało? Mówią, żeby on tego małego oddał do żony, a on mówi: „Ja nie mam żony”. No to niech wraca. I oni we dwóch zostali na cały barak. Minął dzień, przychodzi ta lekarka i mówi: „Słuchajcie, ja powiedziałam, że my jesteśmy ze szpitala, i przenoszą nas na barak chorych”. I nas przenieśli na ten barak chorych. Tam było o tyle dobrze, że były maty – nie na gołym asfalcie, tylko były maty. No i tam nie wiem, ile byliśmy.

  • Czy to było kilka dni, tydzień? Jak pani to zapamiętała?


Nie, tydzień to nie, bo tydzień to jest długo. W każdym razie były takie sytuacje, że podjeżdżały jakieś samochody z żywieniem dla tych, co byli w tym obozie, a ja, taka malutka, garnuszek miałam taki aluminiowy i jak tam była zupa, to mnie nie wypędzali z tej kolejki, obchodziłam i tak tą rodzinę żywiłam. Mama mówi: „Dzieciaku, przyjdzie rozkaz. Gdzie ty jesteś?”. Ale przecież jeden zjadł, dwóch zjadło, a teraz muszę iść dalej. Czy po chleb, czy po coś innego, zawsze to im przyniosłam. Siostra nie chodziła, brat za mały, ojciec się nie nadawał, mama musi pilnować, to ja zostałam przecież. No i później przyszedł ten rozkaz, że wsiadamy do wagonów i jedziemy. Nie wiemy gdzie, jedziemy. To, co każą, to my robimy. Ale nie wiem, czy z nami ta lekarka pojechała, nie wiem. Ostatni taki moment pamiętam, że ona załatwiła, że przenieśli nas na ten barak chorych. Wtedy się tak nazywało, nie wiem, jak teraz. No i jedziemy, jedziemy, ten pociąg staje, jedzie. W końcu za jakiś czas wylądowaliśmy w tym Krakowie.

  • Pociąg zatrzymał się w Krakowie?


Tak, na stacji. Na stacji się zatrzymał. Aleks wysoki, kto tam [mógł], jeden drugiego podsadzał do [okienek], bo przecież okienka zakratowane, nieduże. Mówią: „Stacja Kraków”. No to dobrze, jak Kraków, to może nas nie wywiozą do Niemiec. No nie wiadomo, gdzie, prawda. Bo powinniśmy wtedy jechać czy na Poznań, czy gdzieś, a nie na Kraków. No ale wszystko jest możliwe, mogą nas przesadzić. W Krakowie ludzie przez te kratki rzucali nam posiłki jakieś, na przykład chleb jakiś, nie gorące, tylko zimne. Zawsze ten, co jest bliżej, to więcej skorzysta. Później ten pociąg ruszył i znów jechał, jechał, jechał i pojechał do Nowego Sącza. W Nowym Sączu nas wysadzili. To był dzień, dzień był. Podjechały samochody i przywieźli nas do Starego Sącza. Wysadzili nas na rynku i tam był przydział tych ludzi do gospodarzy. Nie wiem, jaką rolę [pełniła] kobieta, która mówiła po polsku przy tym Niemcu. Bo pierwszy moment to on tak: ten wsiada, ten wsiada, ten zostaje, a mówi, że on mnie zabiera. No to mama w płacz. Jak to, mnie zabiera? No i on mówi, ta Polka tłumaczy, że on mnie chce wziąć do domu, w którym mi będzie bardzo dobrze. No ale mama rozpacza, rozpacza i w końcu mnie zostawił.

  • Niemiec chciał panią zabrać?


Tak, tak, on mnie chciał zabrać. Pewnie do Niemiec by gdzieś dał, może nie do obozu, ale nawet w niemieckiej rodzinie to jak ja bym się tam [czuła]. W każdym razie nie było to tak strasznie, żeby on się upierał, że nie, nie, nie. Ta przetłumaczyła i mama płacze, więc mnie zostawili. No i później na te samochody i rozwozić. I nas zawieźli do wsi Podegrodzie. Częściowo w tej wsi byli Niemcy, którzy tam byli osiedleni, ale przed tym całym już takim ruchem niepewnym, oni opuszczali. Tutaj, gdzie myśmy byli, to był drewniany dom, dwupokojowy, kuchnia, może trzypokojowy, duży, bo to było tak na rogu, bardzo porządny. Na przykład do trzody chlewnej to nie wychodzili na podwórko, tylko to było zadaszone i tam się do tego wchodziło. Oni tam nas rozdzielili, wsadzili do tego domu. A tam została dziewczyna Magda i Piotrek, którzy służyli u nich. Jak tamci opuścili, to oni byli w tym domu.

  • Czyli rozumiem, że w tym domu mieszkali Niemcy, którzy już wychodzili, a zostali ci parobkowie, powiedzmy, i państwo?


Tak, oni zostali i do nich nas dokwaterowali. I myśmy cały czas tam z nimi byli. Zresztą ten Piotrek miał brata, który w partyzantce był w górach. Ach! Oni tam dawali tym Niemcom. Ale on widocznie jak się tam spotykał, to nie wiedzieli, że to jest brat. Tak że tam do końca byliśmy i zostaliśmy przydzieleni do poszczególnych gospodarzy, żeby dawał nam posiłki. Ale ponieważ mama powiedziała, że może żeby nie chodzić, to żebym ja chodziła. Miałam taką dużą torbę i to, co dla każdego tam naszykował na śniadanie, to ja przynosiłam. I w tym domu żeśmy mieszkali. Obiad to samo – chodziłam, przynosiłam; kolację to samo – chodziłam, przynosiłam. Siostra się nie nadawała, brat mały, ojciec chory, mama musi pilnować. Ja zostałam.

  • Państwo zostali rozdzieleni z Aleksem, Januszem i z tą panią?


Tak, ale byli w pobliżu.

  • W tej samej wsi?


Chyba nie, ale pamiętam, że kilka razy Aleks z Januszkiem przyszedł, bo jak poszliśmy na spacer, to ten Januszek leciał, leciał, leciał, leciał, wracał do nas, leciał, leciał, wracał do nas. Bardzo był żywy. No ale później już była sytuacja taka, że przyszedł, tylko nie wiem kto to, chyba ktoś z tych Polaków, że: „Pani Kuleszowa, rozbijają ten niemiecki magazyn z żywnością, niech pani idzie”, a mama mówi: „A ja wcale nie idę”. Ojciec się nie nadawał, ona mówi: „A ja wcale nie idę i nie będę brała”. No to potem coś tam przynieśli nam. [Mama] mówi tak: „A jak przyjdą Niemcy i zobaczą, że ja mam to, bo widać, że przecież to jest z tego [magazynu], bo to puszki czy jakieś tam…”. Nawet pamiętam, że taki alkohol, ajerkoniak był, to oni też mieli taki. I spirytus mieli, to też nam przynieśli. No ale zbliża się ten koniec wojny.

  • Czy pamięta pani w ogóle gospodarzy z tej wsi, sąsiadów, którzy też państwa wspierali, gotowali, przygotowywali te posiłki?


Nie, ja tylko pamiętam, że był sołtys i miał córkę ładną, do której Niemiec przychodził. Ja nie chcę oskarżać, ale tak mi się wydaje. A tak to nie pamiętam. Po prostu chodziłam, dali mnie, przyniosłam…

  • Jak długo państwo byli w tej wsi?


Jak długo byliśmy w tej wsi? Przychodziły zwiady rosyjskie w nocy. Już jak ten front był, to był koniec 1944 roku, zima 1944 roku. Jesteśmy w domu i raptem strzelanina z jednej strony, z drugiej strony. A za nami, około, ja wiem dwieście metrów chyba, był cmentarz ewangelicki i tam były strzały. Były strzały gdzieś i raptem ucichły. Ucichły, pukanie do naszych drzwi. Mama mówi: „Nie otwieraj, nie otwieraj”. Ja mówię: „Jak mam nie otworzyć? Muszę otworzyć”. Przyszli ruscy z tej czaty i pytają się, gdzie oni są. „W nocy na cmentarzu byliśmy, tutaj widać, że jest dom”. Bo tam nie było bardzo zabudowane, mieli dosyć duży obszar tej ziemi. No i ojciec im powiedział. Wziął ich, do mieszkania weszli i mówią tak: „Jeden z naszych został ranny, tylko już nie poszedł z nami, jest tutaj gdzieś. Gdzie on może być?”. Ojciec mówi: „No to jak tutaj, no to może – mówi – tam był taki rów, coś tam było…”. Tak opowiadają. No dobrze, oni w końcu po tej rozmowie poszli. Rano znów są Niemcy. Więc taka huśtawka. Rano znów są Niemcy i przychodzą… Ale mama, jeszcze jak była ta strzelanina, to ojciec mówi” „Weź te dzieci i schowaj”. I wzięła nas. Tam były takie, tylko to już nie było czynne, żłobki, takie dla pasienia i mama nas tam położyła i przykryła, ale jak przyszli ci ruscy, to mama przyszła do ojca. Jak to już się tak do tego, to ojciec mówi tak: „Weź dzieci i przejdź do tego domu po przeciwnej stronie, też opuszczonego, murowanego”. Był to piętrowy dom, dosyć duży dom. I myśmy tam poszli.

  • A państwa był drewniany?


Tak, nasz był drewniany. Myśmy zostali po tej stronie szosy, a ten dom był po drugiej stronie szosy, jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów, nie równo z tym [naszym], tylko dalej. No i rano Niemcy jadą i nie ma powrotu do ojca. Ojciec tam został, a my jesteśmy w tym domu. Jeszcze tam ktoś był, chyba jakiś mężczyzna i mówi tak: „Nie zostajemy tutaj. Idziemy w góry”. Wyprowadził nas wzdłuż Dunajca w takie góry, gdzie była kurna chata. Tam nas zaprowadził. No ale tutaj trwają cały czas walki.

  • Ojciec został?


Ojciec tam został. Nie wiem, ile tam dni mija, żadnej wiadomości nie ma, nikt nie przychodzi, nic nie mówi, ci wszyscy tam siedzą. W końcu mama mówi: „Ja idę po ojca”. A to było dosyć daleko. Ale już nie tak, jak nas prowadził Dunajcem, tylko mama z gór przeszła przez ten… Tu jakaś rzeczka płynęła mała, tam takie topole czy coś tam rosły nad tą rzeczką. Mama doszła do tego miejsca i wyciągnęła [chusteczkę]. Bo Niemcy byli w tym budynku, gdzie myśmy mieszkali, w tym drewniaku. Chusteczką [mama] macha, bo widzi Niemca, że stoi. Przyszła i pokazuje na obrączkę, no to ojciec jest. Wpuścili ją i ona mówi: „Słuchaj, Zygmunt, idziemy”. – „A gdzie ty mnie będziesz jeszcze zanosiła?” Ona go wzięła na plecy i go zaniosła. Na te góry go zaniosła i tam byliśmy razem. Do końca zakończenia wojny tam byliśmy razem. Słyszeliśmy te huki, te strzały, to wszystko. Ojciec mówi: „Boże, przecież wy mnie tu zostawicie, ja umrę i kto tu do mnie na cmentarz przyjdzie. Kiedy to się skończy?”. Ale on opowiadał, że jak Niemcy przyszli, to w tym największym pokoju układali chorych, tak jeden koło drugiego. I mówią mu, że tu byli Rosjanie. A ojciec mówi: „Byli, byli”. A czy on by ich poznał. „Oczywiście, że bym poznał”. No i dobra. Idzie Niemiec, Niemiec, Niemiec. Leży ten jeden z nich. Nie ten, którego zgubili, tylko ten, który był i z ojcem rozmawiał. Ojciec tak stanął, ten błagalnie patrzy na niego. Ojciec [popatrzył]. Nie wiem, czy jeden, czy dwóch tam było, ojciec powiedział: „Nie, to nie ten, to inni byli”. To już opowiadał ojciec, jak był z nami.

  • A w tej kurnej chacie mieli państwo ze sobą jakąś żywność? Jak państwo funkcjonowali tam?


Chyba oni nas żywili.

  • Czyli tam mieszkali gospodarze?


Tak, tak. Bo przecież mama nic nie wzięła, wzięła dzieci i siebie. Ojciec też nic nie wziął, to prawdopodobnie oni nas żywili.

  • Pamięta pani tych gospodarzy?


Nie pamiętam. Czasem chyba ktoś przyszedł i powiedział, że Niemcy uciekają. A ponieważ to było… Teraz jak ja popatrzyłam na mapę, to tu, gdzie myśmy mieszkali, to nie jest główna szosa, tylko dalej jest przeprowadzona.

  • Czyli bliżej gór, tak?


Nie, równolegle. Tu, co myśmy byli, to ona prawdopodobnie jest, tylko to jest taka miejscowa, a taka szosa do transportu czy szybkiego ruchu, to jest, widziałam, wybudowane [dalej]. […]

  • Jak pani pamięta wieś Podegrodzie? To była duża wieś?


No, spora, spora wieś. Ona była usytuowana wzdłuż tej szosy. No ale tamte walki były, Niemcy raz w tą stronę, raz w tą stronę, no ale w końcu wojna się skończyła. Tylko już nie pamiętam, kto nas wiózł, jak nas wiózł, że myśmy dotarli do Starego Sącza. Musieli końmi nas [wieźć], nie wiem.

  • Było jeszcze wtedy bardzo zimno, była zima?


Tak, jeszcze tak, bo myśmy wrócili do Warszawy po Wielkanocy, w kwietniu. Nie przypominam sobie, w jaki sposób żeśmy się dostali do tego Starego Sącza, ale pamiętam, że mama albo ojciec załatwili, że zabrali nas na takim transporcie, w którym były czołgi, jakieś maszyny i jechali w stronę Warszawy. Mówią, że nie ma gdzie, no to tu kawałek miejsca i tak nas usadzili i jechaliśmy. On tak stał, jechał, cofał się, stał, jechał. W końcu w pewnej miejscowości zatrzymał się, potem ruszył. Noc jest ciemna, jak on szarpnął, to walizka i jeszcze bagaż drugi, który był na tym kawałku, to spadło. Mamo mówi: „Boże, teraz […] jak się tylko zatrzyma, to zejdziemy i będziemy szukać”. Szukałyśmy i trafiłyśmy na to, bo to jak spadło, to spadło z tego zbocza i tam leżało. To była walizka, w której były cenne rzeczy, bo potem mama chleb za to kupowała. I wróciliśmy z powrotem. Mama się z ojcem umówiła, że jak ten pociąg dojedzie do pierwszej stacji, gdzie się zatrzyma, to niech on z Maćkiem wysiada i z Urszulą. No dobrze, czyli myśmy się musiały cofnąć, bo te bagaże spadły. Potem żeśmy szły w stronę, jak jechał pociąg, cały czas we dwoje. No i nad ranem, nad ranem widno było, jak myśmy przyszły na stację. No bo właśnie punkt taki orientacyjny, no to stacja. No i ojciec siedział z siostrą i z bratem na stacji i myśmy z mamą przyszły.

  • I z walizką.


Tak, w końcu. No i mama coś z tego pooddawała, żeby nam dali chleb. Ile dni tam byliśmy, nie wiem, i czym żeśmy przyjechali do Warszawy, nie wiem. W każdym razie wróciliśmy, to było po Wielkanocy. Przyjechaliśmy do Warszawy, a dom nasz zburzony, nic tam nie ma w ogóle. Bo najwięcej ta część, gdzie myśmy mieszkali, została zrujnowana. I mama spotyka znajomą, która mówi: „Pani Kuleszowa, na Żoliborzu jeszcze w takim domu jest jedno miejsce, niech pani idzie tam”. No to jest w Mickiewicza 18. Mama tam poszła i rzeczywiście było. To było raz, dwa, trzy, czteropokojowe. Po przeciwnej stronie była łazienka i kuchnia. To było jedno mieszkanie. W tych wszystkich [pokojach] byli [ludzie], tylko w tym drugim pokoju nikogo nie było. No i tam były oczywiście powyrywane okna, ale jak jesteśmy bez niczego, to [lepiej] nawet w tym domu się schować. I tam się zaczęło tak mieszkać. Tam był balkon, więc cały balkon był zamurowany cegłami, żeby było cieplej, okno było zamurowane cegłami, a zostawiony tylko taki kawałek, żeby rurę od kozy wystawić, i ten piecyk był w mieszkaniu. I tak kolejno, kolejno ta moja mama organizowała, bo przecież ojciec się do niczego nie nadawał. No to już jesteśmy na tym Żoliborzu. Potem jest okres, kiedy trzeba iść do szkoły, no to ja chodziłam na Felińskiego, chyba do TPD. Urszula – w dalszym ciągu rana się nie pogoiła. Mama usiłowała tę rodzinę utrzymać, ale ojciec coraz bardziej chory, coraz bardziej chory. Ja nie wiem, ktoś nam musiał pomagać, bo przecież…

  • A wujostwo się odnalazło?


Nie. Oni, ponieważ to byli bogaci ludzie, to oni do Milanówka wyjeżdżali z dziećmi na wakacje. Jak na początku Powstania ciotka była jeszcze w Warszawie, to ją przetransportowali jakoś do tego Milanówka. Został wujek, jeden zięć i drugi zięć. Ten jeden zięć, nie wiem, co się z nim stało, ale ten drugi był z wujkiem. Jak już się Powstanie skończyło, to [zięć] mówi: „Jedziemy do Milanówka”, a wujek mówi: „Nie, ja tu zostaję. Ja tu zostaję, bo już ja się takiego majątku nie dorobię. Ja tu zostaję, wojna się skończy, to ja tutaj muszę…”. I ten Zbyszek przedostał jakoś się do tego Milanówka.

  • Jeden z tych zięciów, tak?


Tak, a nie wiem, co się stało, gdzie ten Karol był, ten drugi zięć, nie wiem. Potem ten Zbyszek mówił: „Prosiłem ojca, że idziemy razem. Nie chciał, został”. Jest taki obelisk, tam gdzie są te obeliski na […] Woli, to ten Jan Strupiński jest na jednym z nich. To mój wnuczek odszukał, bo ja mu opowiadałam i on odszukał. […] Wnuczka druga wyszukała, że czwartego czy któregoś dnia wujek został rozstrzelany, więc nie wiadomo, komu wierzyć. No nie ma go, nie ma go. Ten Zbyszek później jeszcze kilka lat przepracował i… Oni starsi ode mnie, to wszyscy poodchodzili, a ja tak jedna biedna sama zostałam, nie ma nikogo już.

  • Ciotka już później mieszkała z rodziną w Milanówku?


Ta ciotka? Tak, do zakończenia i już później. Ale tam się odnalazł ten drugi zięć też. Okazało się, że on jest chory, on tam umarł w tym Milanówku.

  • Ciotka była dużo starsza od mamy?


Tak, ona była chyba najstarsza. Bo tam jeszcze była jedna siostra. Nawet Dominisia, to znaczy wnuczka moja, to wszystkie siostry znalazła. Mama miała trzy siostry i dwóch braci. […]

  • Wróćmy jeszcze do historii państwa. Mama próbowała się utrzymać, tak? Czy wie pani, w jaki sposób mama zdobywała pieniądze, żywność, na Mickiewicza 18. Rozumiem, że nie zatrudniła się w jakiejś pracy, tylko pewnie z dnia na dzień próbowała coś zorganizować.


Nie wiem, czy była jakaś pomoc finansowa. Ojciec chory, więc na leki musiała mieć. Własnych pieniędzy, czy miała, nie wiem. Prawdopodobnie ze wszystkiego wyzbywała się, żeby dawać. Trudno mi powiedzieć. Ojciec w październiku zmarł.

  • W 1945 roku?


Tak, zmarł w październiku. Już nie dało rady. Tak że później mama była z trojgiem dzieci sama.

  • Cały czas na Mickiewicza?


Tak. Mama do końca. Bo siostra wyszła za mąż, ja wyszłam za mąż, brat się ożenił. Zresztą miał dwadzieścia pięć lat, jak umarł, bo miał wadę zastawkową. Urodził się w czasie wojny, mama zestresowana do tego… Wszyscy z tej Mickiewicza [się wyprowadzili], a mama do końca była na Mickiewicza, w tym jednym pokoiku. No potem to już były okna powstawiane, ale jeden pokój można było [wykorzystywać]. Kuchnia była wspólna, łazienka też była wspólna, toaleta była wspólna. Mama umarła w 1963 roku. Ja wyszłam w 1953 roku za mąż, siostra moja też w 1953. Maciek później się ożenił, syna miał, to mama pomagała wychowywać. Mama chyba jakąś rentę dostała. Nie wiem, trudno mi powiedzieć. Jakoś musiała [sobie] radzić, żeby te dzieci wychować, dać im jeść. Mówię, przeżyłam od 1939 roku do końca tych wszystkich rozrób – ja nie wiedziałam, co to jest głód, ja nie jadłam suchego chleba. Nie mogę powiedzieć tego. Tak jak widzę, w obozach obierki ludzie jedli, nic nie mieli, to wszystko było takie wychudzone, to nie zaznałam i bardzo szanuję. Nigdy chleba nie wyrzucę. Jeżeli nie zjadam go, to kroję dla ptaków, podobno nie wolno, ale ja kroję. One są nauczone w Warszawie, to niech sobie jedzą, nic im nie będzie. Butów nie miałam na przykład. Miałam za małe buty, nie mogłam chodzić, ale mama nie dała rady wszystkiego. Dbała o to, żebyśmy byli zdrowi, a z ubraniem no to już pewnie nie bardzo było. Później ja, jako młoda osoba, podrobiłam, to znaczy powiedziałam, że mam więcej lat, i się zatrudniłam w drukarni Książka i Wiedza. Tam pracowała moja siostra i ja tam pracowałam. Wszyscy się dziwili, że my jesteśmy o rok tylko różnicy, a tu widać, że to starsze jest coś. Ale później, jak już trzeba było przedkładać dokumenty, to już musiałam tę pracę skończyć. Wtedy mamie żeśmy pomagały w ten sposób, że myśmy pracowały. Potem w drugiej firmie pracowałam. Od czternastego roku życia ciężko pracowałam, bardzo ciężko. Taki los widocznie.

Warszawa, 21 stycznia 2025 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Elżbieta Bargieł Stopień: cywil Dzielnica: Wola, Śródmieście Północne

Zobacz także