Jerzy Stańczyk „Rozbicki”

Archiwum Historii Mówionej

Jerzy Stańczyk, pseudonim konspiracyjny „Rozbicki”. Może to dziwne, że pseudonim to nazwisko, ale takie było życzenie naszego komendanta z okresu konspiracji, żeby nie używać [pseudonimów] Orzeł, Cichy – po prostu nazwiska, żeby ewentualny kontakt telefoniczny nie wzbudzał podejrzeń tych, którzy podsłuchiwali telefony. Stąd „Rozbicki”.

  • Czym zajmował się pan przed wybuchem wojny?

 

Przed wybuchem Powstania uczęszczałem na komplety gimnazjalne organizowane przez nauczycieli gimnazjum im. Mikołaja Reja. W marcu 1943 roku wstąpiłem do organizacji podziemnej, która nazywała się Konfederacja Narodu.

  • Jak zetknął się pan z tą organizacją?


Oczywiście wstąpienie akurat do tej organizacji było kwestią przypadkową, bo takie miałem kontakty. Być może, że w tym czasie, gdyby mi zaproponowano nawet Armię Ludową, to też prawdopodobnie bym tam wstąpił. Wracając do organizacji – jest dosyć znana. Organizacja była prawicowa, coś jak Narodowe Siły Zbrojne. Z tym że Narodowe Siły Zbrojne to typowo wojskowa organizacja, natomiast Konfederacja Narodu była organizacją polityczno-wojskową. Miała swoje znane oddziały partyzanckie (tak zwane uderzenie), podporządkowane dowódcy Armii Krajowej, tak jak również polityczne kierownictwo tej organizacji podporządkowane było rządowi emigracyjnemu w Londynie.
Jeżeli chodzi o działalność konspiracyjną w tej organizacji, [to] ograniczała się ona do tak zwanego małego sabotażu – wypisywania różnych haseł antyniemieckich, ale nie tylko. Ponieważ była to organizacja skrajnie prawicowa, również kazali nam pisać na murach „PPR – wróg” czy „Nie damy Kresów Wschodnich”. Poza tym kolportaż prasy. Dziewczęta nosiły to, a myśmy wyprzedzali je i dawaliśmy im sygnały, czy jest droga wolna, czy są Niemcy (oczywiście na podstawie uzgodnionych znaków). Również używano nas do działalności wywiadowczej. Byłem dwa razy w takich akcjach. Pierwszy raz kazano nam obserwować mieszkanie na ulicy Żurawiej, na piętrze. Zmienialiśmy się chyba co półtorej godziny czy co godzinę – tego nie pamiętam. Sami siedzieliśmy na półpiętrze, mieszkanie było nieco niżej, tak że mogliśmy obserwować, kto wchodzi, kto wychodzi. Takie było nasze zadanie: kto wchodzi, kto wychodzi, czy noszą paczki, czy wynoszą paczki. Do tego sprowadzała się [obserwacja]. Ponieważ trwała dość długo (nie wiem, ile dni przede mną [się zaczęła]) ci, którzy byli właścicielami (czy użytkownikami) tego mieszkania, zorientowali się wreszcie, że ktoś ich obserwuje. Wchodzili nie do mieszkania, tylko cofali się i patrzyli w górę, kto tam jest. Tyle, że uśmiechały się (szczególnie kobiety) i na tym ich rola się skończyła. Co gorsze – widocznie znudziła im się obserwacja, a ponieważ to wszystko byli młodzi chłopcy w naszym wieku (piętnaście, szesnaście lat), więc po prostu zainteresowali tym dozorcę. Przyszedł (mnie nie było – był kolega, który mi to relacjonował), zaczął indagować kto, co, po co. Dość, że zaczął [kolegę] prowadzić na komisariat granatowej policji, ale [kolega] wymknął się.

  • A druga akcja?


Druga akcja była późną jesienią, przypuszczam, że to była już druga połowa października. Było nas czterech: ja, kolega Reiff (nazwisko znane, bo to cioteczny brat Reiffa, który był członkiem rady państwa w PRL-u i potem nie podpisał stanu wojennego), był również z nami, może to dziwne, Wiesław Górnicki (to była [potem] prawa ręka generała Jaruzelskiego, pułkownik Górnicki, ale w tym czasie był w Konfederacji Narodu) i jeszcze był kolega Reischmidt. Wszyscy byliśmy uczniami kompletów gimnazjalnych. Co za konspiracja – myśmy się znali przecież tyle lat. Mieliśmy za zadanie wejść na cmentarz powązkowski, przejść do końca, żeby zobaczyć, co się dzieje przed cmentarzem, [gdzie] byli Niemcy. Najpierw wszedł na bardzo szeroki mur Wiesiek Górnicki, wciągnął mnie. Stanąłem na cmentarzu i nie czułem się najlepiej. Potem [wciągnęliśmy] Zbyszka Reiffa. Żeśmy mieli kompas i szybko żeśmy przeszli do końca cmentarza. Tam żeśmy się wspięli, ale jak było kompletne zaciemnienie, to niewiele przecież było widać. Widzieliśmy sylwetki samochodów, które wjeżdżały, odjeżdżały. Nie skończyliśmy jeszcze obserwacji, a słyszymy kroki. Konsternacja, bo cmentarz zamknięty, zbliża się godzina policyjna. Zeskoczyliśmy. Był mur i nie groby, tylko chaszcze. Położyliśmy się w chaszczach i leżymy. W tym momencie straciłem uznanie dla psów. Okazało się, że to dozorca cmentarny szedł z psem. Dosłownie pół metra [od nas], minęli nas, nie zauważyli, pies nie dawał żadnych znaków. Przeszli. Myśmy mieli kompas, wróciliśmy. Jeszcze takie uczucie, jest ciemno, ale człowiek już przyzwyczaił się do tego. Cmentarz powązkowski znany – postacie, pomniki. Jakoś żeśmy dali sobie radę.
Poza tym jeżeli chodzi o mały sabotaż, to też mieliśmy przypadek. Przed wojną uczniowie szkoły imienia Mikołaja Reja (chodziłem i do powszechnej szkoły, legalnie, ale potem komplety gimnazjalne) mieli granatowe czapki z klapkami. Pozostały nam jeszcze sprzed wojny i chodziliśmy w tych czapkach. Kredą pisaliśmy hasła. Już było dosyć ciemno. Żeśmy nawet mieli kłopoty z jakimś Niemcem na rogu Wolskiej i Działdowskiej. Stoi tam budynek ubezpieczalni, [w którym] stacjonowali Niemcy. W dość bezczelny sposób zaczęliśmy pisać i jakiś „wermachtowiec” nas [zauważył]. Była dyskusja, [rozmawiałem] nie ja, ale dowódca akcji, bo było nas trzech (jeden na czatach). Żeśmy wreszcie wracali. Wracaliśmy każdy z osobna. Jechałem tramwajem i widziałem, że ludzie dziwnie się uśmiechają. Patrzą na mnie i się uśmiechają. Myślę – co to może być? Przychodzę do domu, zdejmuję czapkę. Jak pisałem kredą, to [na czapce został] równiutki, biały osad. Ludzie domyślili się, o co chodzi, a ja byłem nieświadomy. Dobrze, że nie było folksdojcza. Oprócz akcji, o których wspomniałem, był normalny kurs, który przygotowywał do Powstania, bo wszyscy przecież wiedzieli, że powstanie musi [wybuchnąć].

  • Jaki to był kurs?


Wojskowy – bronioznawstwo, teoria, ale nie tylko. Był zabawny incydent. Spotkania po pięć osób odbywały się w różnych miejscach, na ogół u nas, po kolei. Na Mokotowie była willa, którą zajmował jeden z naszych kolegów. Przyszedł później obcy, nie był z naszej szkoły. U niego miało być bronioznawstwo. Byłem tam pierwszy raz. Widać, że byli to ludzie zamożni, mieli willę. Przyszedł podchorąży „Jastrzębiec” (poległ w Powstaniu Warszawskim). Przyszedł jako wykładowca bronioznawstwa. Pyta się, czy oprócz nas ktoś jest w domu. [Kolega] mówi, że nikogo nie ma, że jest sam. Podchorąży przyniósł waltera, nieduży kaliber. Zaczął go rozkręcać, żeby nam pokazać, jak to praktycznie wygląda. W tym momencie ktoś się dobija do drzwi. Konsternacja – jak to? Nikogo ma nie być, a teraz się dobija? [Podchorążemu] za trudno składać momentalnie pistolet – nakrył go obrusem. [Kolega] poszedł – okazuje się, że przyszła służąca. Co zabawniejsze – jak zaczął składać [pistolet], to okazuje się, że brakuje jakiejś śrubki, szukamy na czworakach, bo nie można złożyć pistoletu. W całej tej historii to był zabawny incydent. Przygotowywaliśmy się do Powstania, mieliśmy być łącznikami bojowymi.

  • Chciałabym zapytać o dom, czym zajmowali się pana rodzice?


Mój ojciec przed wojną był wykładowcą na Politechnice Warszawskiej. Matka nie pracowała. Podczas okupacji ojciec pracował w elektrowni warszawskiej. Matka potem pracowała gdzieś w biurze. Mieszkaliśmy na ulicy Złotej – między Sosnową a Żelazną.

  • Czy rodzice wiedzieli, że jest pan w konspiracji?


Matka wiedziała, ojciec nie.

  • Jak reagowali?


Matka nie była z tego zadowolona, ale nie protestowała. Ojciec nie był w to wtajemniczony. Krótko mówiąc, nie był najodważniejszy. Tak że nawet w momencie jak szedłem na Powstanie, to matka wiedziała, ojca w tym czasie nie było (zresztą jakimś cudem znalazł się na Pradze).
Kilka dni przed Powstaniem mieliśmy dyżury na ulicy Mokotowskiej w pobliżu Kruczej. Dyżury były od rana (trudno mi nawet powiedzieć, w jakim celu były dyżury).

 

1 sierpnia około dwunastej nas zwolnili, powiedzieli, że będzie Powstanie i mamy się zgłosić o godzinie szesnastej na ulicę Ogrodową, bo tam oddział ma rozpocząć. Dali nam rower, że niby będziemy korzystać z roweru, ale rower był uszkodzony. Wyszliśmy z dyżuru z Ryśkiem Reischmidtem i daliśmy rower do naprawy w Alejach Jerozolimskich (tam, gdzie w tej chwili jest czy była kawiarnia „Roxana”, róg Brackiej i Alej). Nie pamiętam, jakie było uszkodzenie, ale [mechanik] niezbyt chętnie chciał to zaraz wykonać, a nam zależało, żeby już. Zostawiliśmy rower, poszliśmy do Ryśka (mieszkał na Nowogrodzkiej) i chyba wpół do czwartej, może wcześniej wyszliśmy po rower. Zastała nas tam straszna kanonada – przed wybuchem Powstania zaczęła się strzelanina od strony Kruczej. My z rowerem nie mamy [wyjścia], bo jak walą ze wszystkich stron – wycofaliśmy się znów na Nowogrodzką do mieszkania [Ryśka]. Walenie nie ustawało. Mówię: „Nie dostaniemy się. Jak na Ogrodową się dostaniemy?”.


Poczekaliśmy do rana i próbujemy ich znaleźć. Trzeba było przeskoczyć przez Aleje Jerozolimskie. W tym czasie nie było żadnej barykady, tylko trzeba było ryzykować. W Banku Gospodarstwa Krajowego byli Niemcy i systematycznie „ładowali” – mieli prawdopodobnie szmajsery czy inną broń maszynową i walili. Trzeba było ryzykować. [Nie można] było przebiec na wprost (jak teraz jest „Smyk”), tylko trzeba było na ukos, aż tam, gdzie był „Orbis” na Brackiej. Był to ładny kawałek drogi. Nie powiem, żebym był taki odważny – nie od razu przeszliśmy, obserwowaliśmy, bo ruch był [w obie strony]. W „Orbisie” byli ludzie i dawali znać – widocznie widzieli Niemców. W pewnym momencie dali nam znak i po kolei, pojedynczo. Wyskoczyłem – [miałem] taką stumetrówę, że jak bym uczestniczył w zawodach, to bym na pewno miał punktowane miejsce. Jakoś [przebiegłem]. Poczekałem na kolegę, też przeskoczył. Idziemy. Ale jak tu iść? Drugi dzień Powstania, jeszcze strzelanina. „Słuchaj, już ich tam prawdopodobnie nie ma, nic z tego nie będzie”. Mówię: „Jak chcesz, to idź. Ja muszę się tutaj zaciągnąć. Byłem w konspiracji, dowódcy wiedzą przecież, kto, co i jak. Ja tutaj zostanę”. Tak też było. Zgłosiłem się do dowództwa zgrupowania „Chrobry II”, które było na Siennej. Powiedziałem, że byłem [w konspiracji]. Zaczęli wypytywać mnie o szczegóły, kto był dowódcą – oczywiście wiedziałem. Przyjęli [mnie]. [Kolegi] nie, bo zrezygnował i poszedł gdzie indziej.

  • Czy wie pan, gdzie trafił kolega? Co się z nim później działo?


Był w „Ruczaju” czy [w innym oddziale] w Śródmieściu. Może Pan Bóg nade mną czuwał, że nie dotarłem [na planowane miejsce], bo ci, którzy byli ze mną w konspiracji, byli potem na Woli a potem wycofali się na Starówkę. Kilku zginęło, na przykład nasz dowódca „Krzysztof”, który kazał nam [wybrać] pseudonimy. Zginęli i inni, „Jastrzębiec”, [który] wykładał bronioznawstwo. Gros zginęło w bardzo banalny sposób. Byli na pierwszej linii i odpoczywali na ulicy Mławskiej. Był nalot sztukasów i wszyscy zginęli pod gruzami.
Wstąpiłem do [„Chrobrego II”], dowódcą był porucznik (późniejszy kapitan) „Topór”. Większość stanowili młodzi ludzie w moim wieku i nieco starsi. Było kilku podoficerów, [którzy] uzyskali stopnie przed wojną. Dowódca, kapitan „Topór” Sienkiewicz był z zawodu profesorem przedwojennej uczelni, ale trudno mi powiedzieć [dokładnie], bo nie poszedł do niewoli tak jak my.

Jeżeli chodzi o naszą działalność łącznościową: wszystkie linie (kable) były napowietrzne. Trzeba było budować. „Chrobry II” to [następujący] teren: Towarowa od Łuckiej poprzez plac Zawiszy, Aleje Jerozolimskie, do Marszałkowskiej; Marszałkowska, Królewska, Graniczna, plac Grzybowski. Na tym terenie trzeba było zakładać linie telefoniczne do placówek, które [były] wysunięte i nie tylko, bo [również] do dowództwa rejonu w dawnym kinie „Capitol” na Marszałkowskiej, gdzie urzędował major „Zagończyk” Steczkowski. Potem trzeba było dbać, bo nie sztuka było wybudować, ale przecież ciągły obstrzał, naloty – zrywało to wszystko, więc trzeba było naprawiać. Czasami [były] to wielometrowe [odcinki], bo jak walnęła bomba, to przecież jak zerwało, to nie wiadomo gdzie jeden koniec, gdzie drugi – trzeba było sztukować. To była bardzo mozolna praca i to dwadzieścia cztery godziny na dobę. Oprócz tego ci, którzy w [danym] czasie nie naprawiali czy nie konserwowali, to pod dowództwem zastępcy dowódcy kompanii, podporucznika „Pszczoły”, chodzili na wsparcie innych oddziałów.

  • Jak wyglądało zakładanie linii telefonicznych?


Ciągnęło się [kable, które] umocowywaliśmy najczęściej na zewnątrz budynków, dlatego wszystko zrywało się. Poza tym nie byliśmy nawet przygotowani bardzo do tego, bo przecież nawet na wykładach podczas okupacji była mowa nie o napowietrznych liniach czy normalnej łączności, ale [że] jako łącznicy, więc to było trudne. Najczęściej było tak: chodziło się po dwie osoby, trzeba było targać aparat telefoniczny i do diabła różnych przewodów, bo przecież jak się pozrywało… Przyznam szczerze, że już zaczęło mi się to nudzić, bo to dwadzieścia cztery godziny na dobę. W nocy: „Odpocznijcie”, w piwnicach Sienna 43. Zdążył się człowiek położyć: „Powstać!”. Już, bo coś, trzeba lecieć. Potem nawet jak się człowiek kładł, to był pod wrażeniem – no, zaraz zawołają, zaraz zawołają.


  • Czy jak pan chodził z kimś, to byliście uzbrojeni?

 

Nieraz. Oddział nie miał wiele broni. Chyba ze trzy karabiny – dwa mauzery i jeden kbk kawaleryjski, krótki, pistolety Vis i Steyr, jeszcze austriacki, ładowany z góry (nigdy takiego nie widziałem). Owszem, szczególnie w nocy byliśmy uzbrojeni.

 

Pamiętam nawet, że miałem [następujący] incydent: poszedłem z dziewczyną w moim wieku, nie pamiętam jej pseudonimu, [było] to w okolicach ulicy Wielkiej, żeśmy szli Sienną. Była noc, godzina pierwsza. Było tam uszkodzenie. Szukaliśmy tego, szukaliśmy – już mnie po prostu szlag trafiał, ale… Po długich [poszukiwaniach], mozolnie, żeśmy znaleźli dwa końce. Połączyliśmy nowym kablem, zakręciliśmy – jest łączność. Na Wielkiej stało kilku powstańców, nie na warcie, tylko tak, rozmawiali ze sobą. Podchodzimy do nich, pytamy się: „Z jakiego oddziału jesteście?”. [Powiedzieli], że któryś pułk ułanów. Nie zdziwiłem się, bo oddziały podczas Powstania przyjmowały również nomenklaturę przedwojennych jednostek wojskowych. Na przykład my byliśmy „Chrobry II”, ale w zasadzie to był 15. Pułk Piechoty Przedwojennej. Pytam się: „A gdzie macie konie?”. Z całą powagą mówią: „Zjedliśmy! Zjedliśmy! Nie mamy!”. Potem wracaliśmy do swojej bazy.

 

Miałem kbk, który notabene był nie bardzo sprawny. Przed nami niby jest ciemno, ale ponieważ [w wielu] miejscach się pali, to widać – leci jakiś gość. Widzimy, że to jest też powstaniec. Leci, leci – zatrzymał się przed nami. Myśmy się też zatrzymali. Widzę, że poszedł sobie „na lewo”, nie to, że miał zadanie, tylko pewno skoczył do kumpla, może do domu. Zatrzymał się i: „Hasło!”. Mówimy hasło. Ale coś mnie tknęło, zdejmuję karabin i do niego: „Odzew!”. A on nie wie. Wyskoczył, chciał uzyskać informacje na temat hasła. Nie znał go. Jak zna hasło, musi znać odzew. Nie znał odzewu. „Odzew!”. Zaczął coś bełkotać. To był nawet jakiś sierżant. „Odwrócić się! Ręce do góry!”. Widzi, że nie ma zabawy. W ten sposób, pod karabinem, żeśmy zaprowadzili go do nas i oddaliśmy go w ręce szefa kompanii. Wypuścili go, ale myśmy dostali pochwałę, że żeśmy się nie dali.

 

Byłem właściwie wielokrotnie bliski śmierci. Raz też wracaliśmy i złapał nas duży nalot na ulicy Złotej przy Sosnowej. Akurat sztukasy waliły w ten kwartał. Schroniliśmy się do bramy. Ludzie mówią do nas, żeby koniecznie wejść do piwnicy. Niechętnie, ale żeśmy weszli. Nalot trwa, słychać przecież,` jak walą bomby. W pewnym momencie – jak nie rąbnie! Świece pogasły i nie ma czym oddychać. Krzyk! Pisk! Wszyscy uciekają w jednym kierunku. [Zacząłem uciekać] w odwrotnym kierunku, bo jakiś człowiek zaczął uciekać w zupełnie [innym] kierunku i ja za nim. Już nie pamiętam, czy była tam dziura, w każdym razie ludzie nas wyciągnęli. [Inni] też, ale w późniejszym terminie, wydostali się z tego. Bomba walnęła w ten dom, tylko w inną oficynę. Po tym wyglądałem jak murzyn, bo [były] sadze – na twarzy, na [ubraniu]. Kobiety miały brudną wodę (bo przecież wody w zasadzie nie było, jak na lekarstwo), zaczęły mnie obmywać, otrzepywać. Tu już byłem bliski śmierci.


Drugi raz – nie wiem do tej pory, ale prawdopodobnie było to związane z łącznością, ale nie pamiętam, żebym niósł aparat. Było nas dwóch. Posłali nas na wysuniętą placówkę na ulicę Grzybowską. To była placówka w byłej fabryce Jarnuszkiewicza (fabryka łóżek, po wojnie jeszcze stał budynek). To było późne popołudnie, chyba piąta. Musieliśmy dostać się również przez plac Grzybowski, przy kościele Wszystkich Świętych przeskoczyć przez plac na drugą stronę i piwnicami dostać się do [fabryki] Jarnuszkiewicza. Niemcy ostrzeliwali plac, ale nie tak intensywnie jak pierwszego dnia. Żeśmy jakoś przeskoczyli, dostaliśmy się do [placówki]. Ale [porucznik] „Jeremi”, który był dowódcą tej placówki, był nieobecny, bo z oddziałem poszli na wsparcie. Pozostały tylko dziewczęta i dwóch powstańców, bo było względnie spokojnie, chociaż po drugiej stronie byli „ukraińcy”, a Grzybowska nie była taka jak teraz, to była wąziutka uliczka. Nie mogę sobie przypomnieć, po co myśmy tam poleźli. Starszy chłopak ode mnie miał wtedy sprawnego mauzera, karabin. Ja miałem „piątkę” – na muchy dobra. Dziewczęta życzliwie nas przyjęły, częstowały nas chlebem, marmoladą.

Wszystko było dobrze, aż tu nagle późnym popołudniem „ukraińcy” zaczynają atakować. Z „piątką” nie bardzo mam co robić, mam [jeszcze] granaty „filipinki”. Trzymam to i widzę, że ten, co ze mną był, poleciał na parter budynku i z drugim od nich zaczął strzelać, odpierać [atak], ale… Widzę, że sytuacja jest niewesoła, bo on już był w mieszkaniach na parterze, a teraz już jest w bramie (kamienice czynszowe to brama i potem podwórze) – stoi już na początku bramy, repetuje i wali. I krzyk. Dziewczęta zaczynają krzyczeć wniebogłosy, bo są nieprzygotowane, nieuzbrojone, nas jest trzech czy czterech, z tym że dwóch ma karabiny, a ja „piątkę” i granat. Myślę: rzucę ten granat, ale na razie nie mam do kogo, jak już wejdą, to rzucę. Ale „filipinka” robi więcej krzyku jak… [Dziewczyny] się drą, ten strzela, patrzymy – zjawia się generał „Monter”. I to nie sam, tylko miał obstawę – chyba pięciu podchorążych, uzbrojonych po zęby, ze szmajserami. Zorientował się, co jest. Kazał od razu chłopakom polecieć, zaczęli walić do „Ukraińców” – to już inna sytuacja! Jak przyszli, to dla mnie jest zagadką. Myśmy przeskakiwali przez plac, a oni? Nie sądzę, żeby przeskakiwali przez plac. Musieli chyba iść od Twardej, dookoła. Nie wyobrażam sobie, żeby generał i oni przeskakiwali. Jakoś odparli atak. Ale chociaż sytuacja była podbramkowa, nikomu nie przyszło do głowy, żeby uciekać! To jest charakterystyczne. Co prawda możliwości ucieczki były ograniczone, bo przez piwnice jest trudno, ale nawet nie przyszło do głowy, żeby uciekać. Trudno – zginie się, to się zginie, to było to ryzyko.


  • Z jakimi spotkał się pan opiniami osób cywilnych na temat Powstania, działań?


Podczas Powstania w początkowym okresie były bardzo pozytywne. Pod koniec – niestety nie, już ludzie mieli dosyć.

  • Czy pamięta pan jakieś przykłady?

 

Nie było rażących. Po prostu w wyraźny sposób wyrażali niechęć do tego, że coś jest… to już sześćdziesiąt trzy dni – mówię [o reakcjach] pod koniec Powstania, bo początkowo nie [było negatywnych]. Nieustanne naloty, jedzenia. Zresztą w pewnym momencie, to było chyba we wrześniu, zrobili na parę godzin zawieszenie broni, żeby ludzie mogli opuszczać [miasto]. Wtedy dużo osób cywilnych wyszło z Warszawy. Ale wielu też i zostało. Ci, co zostali, byli do tego bardziej pozytywnie nastawieni. Ale wszyscy oczekiwali, żeby Rosjanie przyszli. Nie wiedzieli, co ich czeka. Jak patrzę z perspektywy czasu, to właściwie to, żeśmy dostali się do niewoli, to może nas uratowało. Bo jak weszli – tak jak zrobili, wywozili wszystkich akowców do Rembertowa, a potem do Rosji, to prawdopodobnie nas by też to nie ominęło. A tutaj to w zasadzie godziny Niemców były policzone, kwestia czasu.


Wracając do Konfederacji Narodu, organizacji w której byłem, to jeżeli były jakieś polityczne pogadanki, nie były specjalne, ale też mówili: „Niemcy to już w zasadzie przegrali wojnę, nie ma specjalnie co się nimi przejmować; ważniejsi są Sowieci, bo oni stanowią dla nas niebezpieczeństwo”. I tak też się stało.

  • Czy przez sześćdziesiąt trzy dni Powstania miał pan jakieś wiadomości od rodziny?


Tak miałem, bo mieszkałem na Złotej, a myśmy byli niedaleko. Nieraz zajrzałem. Miałem przypadek, dostałem anginy i poszedłem do lekarza, który był obok (myśmy byli Sienna 43, a on chyba 41). Nie ma lekarstw. Napisał, żeby na dwa dni zwolnić mnie z obowiązków (tak jakby zwolnienie L-4). Szef kompanii, „Baca”, mówi: „Niedaleko mieszkasz, to idź do domu, posiedź dwa dni”. Poszedłem. Ojciec był na Pradze, a matka „urzędowała” w suterynie, ze znajomymi. Nawet rozebrali łóżko, położyłem się. Zasnąłem. Matka mówi, że tak mocno spałem (bo parę dni nie spałem), że był nalot, bomby waliły, a ja spałem! Matka mówi: „Co go zbudzę? Jak ma zginąć, to i tak zginie – czy śpi, czy nie śpi”. Po dwóch dniach mi przeszło, bo człowiek młody, to i organizm ma inny. Wróciłem i [w tym samym miejscu] byliśmy w zasadzie do końca Powstania. Przykre to było, bo nie było dnia, żeby z tej kompanii ktoś nie zginął. Niby nie było się na pierwszej linii, ale do pierwszej linii wszyscy docierali. Poza tym [człowiek] musiał chodzić, latały bomby, granatniki. Było u nas kilkanaście dziewcząt, może nieco starszych ode mnie (niewiele – może rok, dwa), rozmawialiśmy. Jednego dnia wysłali pięć albo sześć z nich, miały chyba pójść do Haberbuscha. Jedna przylatuje – trzy zginęły. Były na Łuckiej, koło barykady rąbnął czołg i zabił na miejscu. A parę minut przed tym rozmawiały. To działa deprymująco na człowieka, ale co zrobić? Człowiek młody inaczej to znosi. Prawdopodobnie w tym wieku, w jakim jestem teraz, inaczej bym podchodził do tego, a wtedy… Wszystko się bagatelizuje.

  • Czy w czasie Powstania brał pan udział w wydarzeniach kulturalnych, w wydarzeniach związanych z życiem religijnym?


Tak. Wydaje mi się, że to też było nieporozumienie, bo odprawiana była msza… W jedno miejsce ściągnęli [powstańców] nie tylko z naszego oddziału, ale z wielu sąsiadujących na tym terenie. Odprawiali mszę, a [niemieckie] samoloty latały [nad nami]. Przecież Niemcy od razu widzieli i walili potem w to miejsce. Ale braliśmy udział w nabożeństwach.
Jeżeli chodzi o działalność kulturalną, to raz część oddziału poszła do kina „Palladium”, bo wyświetlali kroniki powstańcze. [Do tego] się to ograniczyło. Poza tym innych nie było. Zresztą byłem młody, to nawet jak urządzali sobie imprezy (jak to mówią teraz), bo i takie były na placówkach, to w tym nie uczestniczyłem.
Pamiętam, jak nasz patrol łączności został oddelegowany na jakiś czas do Domu Kolejowego (stoi do dzisiejszego dnia – róg Żelaznej i Chmielnej, wejście było od Chmielnej). Jak tam poszedłem, to byłem zaskoczony, bo w dowództwie, w suterynie (zameldowaliśmy się, był kapitan Zawadzki) wisi transparent: „Narodowe Siły Zbrojne – 1. Kompania Szturmowa „Warszawianka”. Czyli był tam oddział NSZ. Życzliwie nas przyjęli (było nas chyba czterech, trzech już dorosłych, ja byłem [młodszy]). Sierżant chciał nas ugościć i postawił pół litra wódki. Nalewa i mnie. Mówię: „Nie, ja nie piję wódki”. Byli zadowoleni, że to dla nich zostało. Byliśmy tam krótko, to znaczy dwóch zostało na stałe – pilnowało łączności między Domem Kolejowym a pocztą dworcową, po drugiej stronie Żelaznej. Myśmy powrócili do bazy i ciągle nas doraźnie zatrudniali aż do końca Powstania. Potem wszyscy, zwartą grupą, dostaliśmy się do niewoli.

  • Jak pan zapamiętał koniec Powstania?


Wszyscy oczywiście żałowali, że tak to się skończyło. Liczyliśmy jednak, że Sowieci wkroczą i jakoś to będzie. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co ewentualnie nas czeka, ale przyjęliśmy to. Niektórzy poszli do niewoli, niektórzy przebrali się w cywilne łachy i poszli [jako cywile]. Myśmy poszli jako jeńcy wojenni. Na piechotę żeśmy szli z Warszawy do Ożarowa. Teraz wydaje się, że to kawał drogi, a przedtem nie wiadomo kiedy się przeszło.

Z Ożarowa załadowali nas na wagony i pojechaliśmy do słynnego Lamsdorfu (chyba Stalag VIII-F). [W Lamsdorfie] byliśmy chyba miesiąc i potem Niemcy nas wywozili grupami do środka Niemiec. Nas, grupa około osiemdziesięciu (dwa wagony), przewieźli do obozu w Mühlbergu IV-B w Saksonii. To był obóz międzynarodowy, byli wszyscy – i Amerykanie, i Francuzi, i Włosi, i Polacy.

  • Jak wyglądały kontakty z Polakami z innych miast i więźniami innych narodowości?


Jeżeli chodzi o Lamsdorf, to kontakty były ograniczone, ponieważ [w obozie] były sektory i nie można było przenosić się z jednego sektora do drugiego, żeby kontaktować się, na przykład, z Francuzami, którzy też tam byli. W Mühlbergu, początkowo, mogliśmy swobodnie przemieszczać się po całym obozie. Były kontakty, szczególnie z Polakami, którzy byli albo z 1939 roku i siedzieli w niewoli, albo ci, którzy byli w lotnictwie i zostali strąceni (już z Anglii). Z innymi też [kontaktowaliśmy się], z tym że z innymi kontakty były ograniczone ze względu na nieznajomość języków. Ale bardzo życzliwie wszyscy nas przyjęli. Dobrze nawet nam się powodziło, bo inni mieli paczki, to dawali nam jedzenie.


  • Czy długo pan był w tym obozie?

 

Nie, chyba niecały miesiąc. Wywieźli nas, czterdzieści osób, do fabryki porcelany w Neue Sernewitz w Saksonii, niedaleko Meissen. Żeśmy pracowali w fabryce. [Były] to roboty pomocnicze, bo przecież młodzież w ogóle [wcześniej] nie pracowała. Wspominam ten czas bardzo nieprzyjemnie. Mieszkaliśmy na terenie fabryki. Był ogrodzony barak i na stałe pilnowało nas dwóch wermachtowców. Mieszkali tam – mieli pokój i swobodny dostęp z tego pokoju do naszego pomieszczenia. Byli uzbrojeni. Co rano nas odprowadzali i przekazywali majstrom. [To] byli hitlerowcy, zachowywali się bardzo nieprzyjemnie. Niestety nie mogliśmy ich dorwać po wojnie, bo nas ewakuowali.
W kwietniu 1945 roku ewakuowali nas, bo zbliżał się front sowiecki. Połączyliśmy się z innymi kolegami, którzy pracowali na tym terenie, ale w innych fabrykach (też [byli] z AK), dosyć znaczna grupa. Prowadzili nas kilkanaście kilometrów, potem odpoczynek w niemieckich pomieszczeniach gospodarczych, w stodołach (tam żeśmy nocowali) – aż do momentu… To był chyba dzień, w którym Hitler popełnił samobójstwo, bo powiedzieli to Niemcy, którzy nas cały czas eskortowali. To był chyba koniec kwietnia. Potem znowu nas ewakuowali etapami.


Wreszcie doszliśmy…[rejony] południowe, to już były chyba Sudety. Słyszymy, że wojna skończyła się – spotkaliśmy po drodze Anglików, którzy byli niby w niewoli, ale mogli poruszać się. Powiedzieli, że wojna się skończyła. Rzeczywiście widzimy, że Niemcy porzucali karabiny, wszystko. A nas bez przerwy Niemcy konwojują, pchają. Ale, z drugiej strony mówimy tak: „Właściwie to nie jest złe, bo oni nam nic nie robią, a przynajmniej nas eskortują i nic nam się nie stanie”. Już było pełne rozprężenie, pełno niemieckich [żołnierzy], co to dla nich rozstrzelać czterdzieści osób. Czyli dobrze, idziemy z nimi. Zresztą też powiedzieli do nas: „Słuchajcie. Jak chcecie, to możecie sobie iść, gdzie chcecie, bo my idziemy poddać się Amerykanom”. Powiedzieli wprost. Mówimy: „Pilnujemy się ich, to i my pójdziemy z nimi”. Żeśmy doszli do Marienberga (to był chyba dzień Stanisława, bo były imieniny), patrzymy, a na motorach jadą uzbrojeni Rosjanie, w biały dzień. Do Amerykanów do Chemnitz mamy trzydzieści trzy kilometry. Co robić? Mówimy do Niemca, który widzi, że Sowieci jadą uzbrojeni, a ten lezie z karabinem (zresztą został tylko jeden, jakiś stary nauczyciel śpiewu): „Ty rzucaj ten karabin i uciekaj, bo jak cię tutaj dorwą, to…”. Posłuchał, rzucił karabin i poszedł. A my zostaliśmy sami. Jesteśmy w Marienbergu. Co robić? Przejechała cała szpica sowiecka, mówimy: „Zatrzymajmy się chwilę, zobaczymy, namyślimy się, co dalej robić”. Spotkaliśmy Francuzów, którzy pracowali w gazowni w tym mieście. Zachęcają nas: „Słuchajcie. Jesteście zmęczeni. Tu jest willa dyrektora. Nie ma jego, nie ma nikogo. Wejdźcie tam, odpoczniecie”. Chyba rozmawialiśmy z Francuzami po niemiecku, nikt nie znał francuskiego. Tak żeśmy zrobili. Wleźliśmy, a tam – wszystko, piwnica załadowana jedzeniem. Zaczęliśmy wyciągać zapasy. Napatoczyły się dwie Polki, cywilne, były na robotach. Zaangażowaliśmy je: „Chodźcie, to coś zjemy”. Przyrządziły. To było rano. W godzinach popołudniowych przylatuje Niemka z jakimś Francuzem. Zaczyna drzeć się na nas, na jakiej podstawie myśmy weszli. Lekceważymy sobie, że gada. [Krzyczy], że im coś pokradliśmy. Właściwie z tych rzeczy nikt nic nie ukradł, tylko jedzenie. Zaczęła się drzeć, ale widzi, że na nas to nie robi żadnego wrażenia. Poszła. Siedzimy. Był aparat radiowy, nastawiliśmy Londyn (przypadkowo zresztą), a tam mówią, że Sowieci aresztują wszystkich akowców, wywożą. Mówimy: „No, to nie mamy się co spieszyć. Z deszczu pod rynnę nie będziemy…”. Jemy, stół bogato zastawiony. Patrzeć – idzie Niemka z ruskim. Ruski z karabinem, bagnet na [broni]. [Jest też] Francuz. Ruski zaczyna się drzeć na nas. Wśród nas był jeden chłopak, który był zza Bugu. Znał rosyjski, bo jak weszli w 1939 roku, to chodził tam do szkoły. [Ruski] zaczyna się na nas drzeć, dlaczego my tutaj. Zaczyna mu po rosyjsku odpowiadać, że musieliśmy coś zjeść, że głodzili nas. Mówi, że ci, co zjedli, żeby się stąd wynosić. Na szczęście poszedł (Niemka też poszła). Było tam ze czterdzieści osób, trzydziestu kilku od razu mówi: „My nie czekamy, idziemy do Amerykanów”. Pozrywali dystynkcje, bo w niewoli dostaliśmy amerykańskie ubrania. „My idziemy”. – „No, to idźcie”. A nas zostało dwóch. „My jeszcze mamy czas – mówimy – prześpimy się”. Rzeczywiście żeśmy się przespali w puchu, bo Niemka nie przychodziła. Z samego rana wzięliśmy ze dwie konserwy i idziemy.
Wyruszamy z Marienbergu. Ale ustaliliśmy między sobą, że jak nas zatrzymają Sowieci, to będziemy podawali się za Holendrów – bo jak? Polacy i idą w tym kierunku, na zachód, zamiast na wschód? Małe jest prawdopodobieństwo, żeby któryś z Sowietów znał język holenderski. Niezatrzymywani przez nikogo, żeśmy rozpoczęli wędrówkę. Doszliśmy kilkanaście kilometrów, miejscowość chyba nazywała się Zschopau, małe miasteczko niemieckie. Widzimy – idzie dwóch oberwańców. Patrzymy, a to nasi koledzy. Wprawdzie nie z tej grupy, co żeśmy byli, ale znaliśmy się z Lamsdorfu, z obozów. Pytam się: „Dokąd idziecie?”. – „Do Zwickau, bo jedziemy do Polski”. Mówimy im, jak wygląda sytuacja, bo nie słyszeli, nie było w tej grupie radia. – „Tak?”. – „No tak”. – „To w takim razie idziemy z wami”. Już jest nas czterech. Ale dobrze jeszcze nie wyszliśmy – zatrzymują nas Polacy, ci którzy pracowali u gospodarzy niemieckich. [Widzimy], że w baraku biją świnie, jedzą. Przez to jedzenie o mało nie straciłem życia. Człowiek niedoświadczony, nikt nie powiedział, najadłem się i dostałem strasznych boleści. Dwóch kolegów poszło do apteki w miasteczku, wytłumaczyli Niemcowi, o co chodzi. Dał proszki – powiedział, żeby nic nie jeść i brać te proszki. Tak też zrobiłem. Wszyscy jedli, a ja się przyglądałem, ale jakoś mi to puściło.
Poszliśmy w dalszą podróż do upragnionego Chemnitz. [Jak] rozpoczęliśmy, to było trzydzieści trzy kilometry. Odległość zmniejszała się powoli (u Polaków zatrzymaliśmy się [wtedy] jeden czy dwa dni). Idziemy – wreszcie widać, że zbliża się Chemnitz. Ale zrobiło się ciemno, godzina późna, już nie ma co wkraczać [do miasta]. Po ciemku, po mieście? Chemnitz to duże miasto. Zatrzymaliśmy się, tym bardziej że [widzimy], że jacyś cudzoziemcy palą ogniska. Okazuje się, że to Belgowie. Zaczynają się wypytywać po niemiecku, kto my jesteśmy, a myśmy o tyle o ile znali niemiecki. [Mówimy], że Polacy. Oczywiście [odnieśli się] bardzo pozytywnie, ale niektórzy zaczynają [pytać], dlaczego idziemy w tym kierunku. Jeden z kolegów wystrzelił do nich po niemiecku: Unsere Regierung ist im London! (nasz rząd jest w Londynie). I tu rozpętało się piekło! Okazuje się, że pośród [Belgów] byli i komuniści belgijscy, więc jedni byli za nami, [inni] przeciw nam. Szybko, chyłkiem zwinęliśmy żagle, uciekliśmy w drugie miejsce. Przeczekaliśmy. Zrobiło się widno, wkraczamy.
Chemnitz zniszczone. Amerykanie mają być w Chemnitz, ale nie widać, wszędzie widać tylko Sowietów. Pytamy się Niemki (Niemców wielu nie było, bo przecież wszyscy byli w wojsku), gdzie jest granica, gdzie są Amerykanie. Mówi, że daleko. Okazuje się, że to jest tak jakbyśmy weszli, powiedzmy, na Bielanach, a granica byłaby na Mokotowie, czyli trzeba iść kawał drogi. Pytamy się, jak iść. Wytłumaczyła. Idziemy, Rosjanie specjalnie nie zwracają na nas uwagi, bo i Belgowie, i inni pętają się, idą w tamtym kierunku. Wreszcie wyszliśmy z miasta, pytamy się, gdzie jest granica. Okazuje się, że granica to jest autostrada. Dochodzimy nie do samej autostrady, tylko [na] wolne pole. Pełno tam Belgów, Francuzów, wszystkich, co byli w niewoli, z różnymi wózeczkami – siedzą, czekają. Na przejściu jest posterunek sowiecki i z [drugiej] strony wszystkich puszczają do ruskich. [Widzimy], że z tamtej strony idzie [też] dużo Polaków. Zatrzymujemy Polaków, pytamy: „Słuchajcie, nie widzieliście chłopaków z Warszawy?”. – „A tak, w Hartmannsdorf, parę kilometrów za granicą. Tam są”. Wiemy, gdzie ich szukać, ale sami nie przejdziemy przez granicę, bo nas zaraz załatwią, [skoro] wszyscy Francuzi siedzą. Siedzimy godzinę, dwie – maj, ale już gorąco. Tych dwóch, [których] żeśmy spotkali po drodze, mówi: „My już mamy dosyć tego, niech to cholera weźmie! Wracamy do Polski. Co będziemy czekali? Na co czekamy? Na Godota?!”. Tak mówią, to myśmy też z nimi zaczęli się wycofywać. Ale wreszcie mówię tak: „Słuchajcie, posiedźmy jeszcze do wieczora, zobaczymy. Jak nie będzie się nic działo, to wracamy, ale [jeszcze] posiedźmy”. – „No, dobra”. Wróciliśmy na miejsce, siedzimy. Długo żeśmy nie siedzieli, widzę, że z tamtej strony [jadą] trzy puste, amerykańskie studebakery. Ruskie puścili, podjechały, zatrzymały się. Patrzymy, co się będzie działo. Francuzi polecieli, rzucają w diabły swoje wózki nie wózki i ładują się na samochody. To my nikomu nic nie mówimy i tak samo ładujemy się na te samochody! Nie mieliśmy żadnych dystynkcji, nikt się nas nie pyta. Siedzimy, nie odzywamy się do siebie, żeby nie wzbudzić podejrzeń (znów może będą jacyś komuniści!). Samochód ruszył, przejechał – ruscy przepuścili – i już jesteśmy w strefie amerykańskiej, już zaczęliśmy mówić. [Chcemy] dostać się do Hartmannsdorfu. Amerykanie jeżdżą jak szaleni. Patrzymy, że Hartmannsdorf pokazuje strzałka [w prawo], a samochód jedzie prosto, dalej. Nie będziemy stukać, walić – jedziemy, zobaczymy, co Bóg da. Wreszcie skręcił i też pisze Hartmannsdorf, ale nie dojechał – zatrzymał się. [Była tam] niemiecka gospoda, piwiarnia. Wszyscy wychodzą z samochodu, [to] my też. Okazuje się, że było dwóch oficerów łącznikowych od de Gaulle’a (ci Francuzi to byli wszystko jeńcy wojenni). Ustawiają szóstkami po jedzenie, do nas też [podchodzą], a my mówimy, że my Polonais! – Ah, Polonais! Przywitali się z nami, a jakże! To była miejscowość Limbach. [Mówią], żeby pójść, [pokazują], gdzie są Polacy. Myśmy wiedzieli, że w Hartmannsdorf, a nie Limbach, ale poszliśmy. Rzeczywiście [spotkaliśmy] kilku Polaków, ale tych, co pracowali u bauerów i wybierają się do Polski. Wracamy, idziemy na piechotę do Hartmannsdorfu. Idziemy, wreszcie strzałka: Hartmannsdorf. No, to jesteśmy u siebie w domu. Skręciliśmy, widzę, że idzie Polak i Polka, bo mają biało-czerwone [naszywki]. Pytamy się: „Słuchajcie, gdzie tutaj są z Warszawy?”. – „No, tutaj byli, ale Amerykanie dali im autobus i wyjechali stąd”. – „Dokąd?”. – „Miejscowość Gera, kilkadziesiąt kilometrów”. Mówią: „Idźcie [tu], odpoczniecie”. Poszliśmy, oczywiście przyjęli nas do obozu.
To był obóz cywilny, [w którym byli] ci, którzy pracowali, byli na robotach. Od razu zrobiło nam się nieprzyjemnie, bo dwóch niby z kierownictwa zaczęło nas atakować: „Wyście spalili Warszawę!” – takie teksty. Mówię: „A co? Pan był tam? Widział pan, kto spalił?”. Już wywiązała się nieprzyjemna dyskusja. Ale łaski nam nie robił, musiał nas zapisać, dał nam miejsce w baraku. Czekamy, co będzie dalej. Mówimy: „Trzeba się dostać do tej cholernej Gery”. Ale jak się dostać? Nie ma żadnych możliwości. Mówię: „Chodźmy, może z powrotem wracajmy do Limbach, może tam, jakimś cudem, będą jechali Amerykanie”. Pożegnaliśmy się z Polakami. Polacy, którzy byli w baraku, potraktowali nas bardzo życzliwie (oprócz tych z kierownictwa). Idziemy znów do Limbach, ale nie widać… Kawiarnia jest, Anglicy (byli jeńcy wojenni) siedzą, czekają na coś. Idziemy dalej. Amerykanin, młody porucznik, pokazuje nam mapę, ale co to za rozmowa, nikt nie zna angielskiego, a on nie zna niemieckiego. Na mapie pokazuje: Gera. No, to my wiemy, ale jak mu powiedzieć, jak się dostać? Poszedł.
Właściwie wtedy myśmy zrobili błąd, bo powinniśmy dostać się na autostradę i zatrzymywać Amerykanów, [którzy] kursowali i by nas zawieźli. Człowiekowi nie przyszło to do głowy, nie miał doświadczenia. Wracamy. Dwóch siada przed kawiarnią i mówi: „My się stąd nie ruszamy. Przyjadą po Anglików, to i my z nimi pojedziemy”. A wiadomo kiedy? Z Anglikami też taka gadka: „Kiedy jedziecie?”. Nie wiedzą. Siedzą, piją piwo. Mówię: „Nie mam co tutaj czekać, bo nic z tego nie będzie. Wracam do Hartmannsdorfu, będę czekał, coś się będzie działo”. Wróciłem. Pytają się, gdzie koledzy – mówię, jaka jest sytuacja. Nawet było wesoło, bo jeździliśmy z Polakami – niedaleko było miasteczko Burgstadt, [gdzie] było dużo Polaków, urządzali zabawy. W Hartmannsdorfie byłem do pewnego momentu, kiedy przyjechał oficer łącznikowy z Londynu i zaczął sprawdzać ewidencję, kto jest. Zauważył, że jestem z AK, kazał przyjemniaczkom z kierownictwa, żeby mnie przyprowadzili. Mówi do mnie na pan, a miałem siedemnaście lat. „Pan zamierza wracać do Polski?”. – „Nie”. „Aha, to chce pan na Zachód?”. – „Tak”. – „A ma pan jakieś zobowiązania? Żonę?”. Żona? Siedemnaście lat? Mówię: „Nie, nie mam”. – „Dobra – zapisał sobie – niech pan się stąd nie rusza”. Pojechał. Za parę dni przyjeżdża samochód willys – zabrali mnie do Burgstadtu. Tam willa i ściągają [ludzi]. Było już kilku chłopaków z AK – też z Powstania, ale nie z naszej grupy. Było ich chyba trzech, ja i jeszcze ze trzech, co byli w niewoli od 1939 roku. Dali nam jeść. Następnego dnia podjeżdża studebaker i zabiera nas. Jedziemy wszyscy, dojeżdżamy do Gera, ale już [Polaków] nie ma, pojechali dalej na zachód. Ale jesteśmy już w zorganizowanej grupie, kompanii. Jak żeśmy zajechali, to każdego zaczęli przesłuchiwać. Był kapitan z wywiadu amerykańskiego, mówił po polsku tak jak my. Zaczął szczegółowo notować, gdzie mieszkali, co robili, kto rodzice – szczegółowo, każdego z osobna. Potem puścili nas do koszar. Byliśmy w koszarach, czekaliśmy, że niby pojedziemy dalej na zachód.

  • Ile czasu czekaliście?


Może tydzień, może mniej. Okazuje się, że potem przyjeżdża studebaker [pełen ludzi] naładowanych jak śledzie, ale po cywilnemu. Wśród nich również byli ci, [z którymi] byliśmy w Hartmannsdorfie. Okazuje się, że też chcą na Zachód, ale nie chcą ich przyjąć, bo obóz [jest] dla byłych jeńców wojennych. Tak że stali cały dzień – widocznie Amerykanie porozumiewali się z kimś wyżej. Wypuścili ich, zaciągnęli do różnych kompanii, oddziałów. Byłem nawet z nimi w jednej kompanii, ale oni byli po cywilnemu – myśmy mieli przynajmniej mundury.
Byliśmy z tydzień, podstawili samochody – wywożą nas aż do Wetzlar (chyba w tej miejscowości urodził się Goethe). Też koszary. Dali nam amerykańskie mundury, myśmy co prawda mieli, ale te [były] nowsze i dryl, kompanie, bataliony, ale mogliśmy poruszać się po Wetzlar. Po jakimś czasie (minął tydzień, dwa) znów wywożą nas, [tym razem] do Darmstadt (słynna Politechnika Darmsztadzka).

  • Czy miał pan jakieś zadania w kompanii?


Nie. Właściwie byłem zaskoczony jedną rzeczą: wzywa mnie dowódca kompanii (chłopak miał może dwadzieścia parę lat, nie był to przedwojenny, z 1939 roku). Byłem starszym strzelcem. Nie wiem, co mu przyszło do głowy, żebym [miał] przeprowadzać gimnastykę z kompanią, [w której] byłem. Znam gimnastykę na tyle, na ile uczyli mnie w szkole, ale improwizowałem i uczyłem – to było moje zadanie. W Wetzlar nic żeśmy nie robili. Pojechaliśmy do Darmstadtu – też koszary. Odwiedził nas arcybiskup Gawlina. Siedzieliśmy, kompania, przeprowadzali niby-weryfikację nas, z Powstania. Był major, ale spotkał oficerów, to mówili do niego: poruczniku. Też były między nimi animozje. Okazuje się, że był porucznikiem, a do stopnia majora awansował w czasie okupacji i ci z 1939 roku nie bardzo chcieli to uznać. Przeprowadzał weryfikację.
Przeszliśmy weryfikację. W pewnym momencie robią zbiórkę i mówią, że jest propozycja, żebyśmy pilnowali jeńców niemieckich, ([że] oczywiście będzie to [odpowiednio] potraktowane, [będzie] wynagrodzenie). Dla nas to było ważne, bo chcieliśmy im „podziękować” za to, co z nami robili, więc oczywiście zgłosiliśmy się do kompanii wartowniczych. Wywieźli nas do Mannheim w dzielnicy Waldhof – cała nasza kompania z Darmstadtu, sto kilkadziesiąt osób. Był tam niemiecki bunkier przeciw różnym bombom i z żołnierzami amerykańskimi żeśmy budowali ogrodzenie. Przywieźli Niemców, ale człowiek młody, [nie] zna się na polityce, niedoświadczony. Okazuje się, że to byli Niemcy, wermachtowcy, ale wszyscy byli to Niemcy sudeccy. Jak się zapisali – wiadomo, mordowali Czechów, a myśmy o tym nie bardzo wiedzieli. Pilnowaliśmy ich. Co rano jeździli grupami na różne roboty – sprzątanie, na dworce (przecież Niemcy były zniszczone), a myśmy ich pilnowali. Mnie się to nawet podobało, bo Mannheim to spore miasto, tylko służba, a potem wolne. Płacili nam marki okupacyjne, ale to nie było ważne. W każdym razie mi to odpowiadało.
W kompanii było nas chyba pięciu, a tak to byli inni (albo cywile, [których] wcielili, albo kilku było z 1939 roku). Raptem coś ubzdurali – dowódcą tej kompanii był nauczyciel ze Skierniewic (z 1939 roku) – że na gwałt chcą się uczyć angielskiego. Mnie specjalnie na tym nie zależało. Porucznik mówi, że trzeba zrobić test (byli tam na różnym poziomie), chcą się zorientować. Zebrali wszystkich, dali ołówki i żeby odpowiadać. [Były] zdania ortograficzne, nie mówiąc o interpunkcji. Poza tym pamiętam do dzisiaj pytanie: „Który z Polaków otrzymał Nagrodę Nobla?”. [Były] też działania matematyczne, ułamki dziesiętne, zamiana – proste zadania… Ja byłem chyba już w trzeciej klasie gimnazjum. Zrobiłem to, oddałem. Wszyscy pooddawali prace. Po jakimś czasie znów robią spotkanie i zaczynają analizować – [na przykład], że Kopernik nie mógł dostać Nagrody Nobla, bo jeszcze w tym czasie w ogóle o tym nie było mowy – komentowali. Wszystkich biorą, patrzę – ze mną nikt nie [rozmawia]. Skończył wszystko analizować, wraca do mnie: „O, tu. Kolega Stańczyk bezbłędnie wszystko wykonał”. Ale to spowodowało, że (wprawdzie nie uczyłem się angielskiego, bo mi na tym nie zależało) po jakimś czasie wzywają mnie do dowódcy, żebym zabierał swoje bagaże, bo jadę do Mannheim na kurs podoficerski. Mówię do porucznika: „Nie bardzo mi się to uśmiecha...”. – „No nie, musicie pojechać”. Zawiózł mnie samochodem (miał DKW), zameldowałem się. Okazuje się, że też naściągali trochę z AK, trochę z 1939 roku. [To] był kurs dla kompanii wartowniczych i ten kurs skończyłem (zresztą też z wyróżnieniem).
Tworzyli nowe kompanie. W nowej kompanii zostałem dowódcą drużyny – dwunastu ludzi, wszyscy starsi ode mnie. Ganiałem ich i ćwiczyłem – tak jak mnie na kursie. Wreszcie, jak żeśmy zostali już niby wyszkoleni, to wysłali nas na pilnowanie do Allendorf koło Marburga. Był tam obóz dla samych generałów niemieckich. [Były też] olbrzymie składy amunicji, bomb (począwszy od amunicji i pistoletów do V-1) i to było zamaskowane w lesie, ogrodzone. Żeśmy pilnowali generałów i składów amunicji. Oczywiście na wartę już nie chodziłem, bo byłem albo dowódcą warty, albo rozprowadzającym. Byłem tam chyba do 1946 roku. Potem odnaleźli mnie przez Czerwony Krzyż, ojciec napisał do mnie list.

  • A wcześniej nie miał pan żadnych kontaktów?


Nie. Zdecydowałem się powrócić do kraju.

  • W 1946?


Tak, pod koniec 1946 roku wróciłem do kraju. Zacząłem uzupełniać średnie wykształcenie w liceum dla dorosłych. Potem zacząłem studiować na SGPiS, skończyłem [studia]. Pracowałem. Przez cały czas w ogóle nie przyznawałem się, że byłem w Konfederacji Narodu, bo o ile AK było tolerowane przez komunę, o tyle NSZ czy Konfederacja Narodu nie. Dlatego w ogóle nie przyznawałem się, [tyle że] byłem w AK w czasie Powstania.

  • Czy był pan represjonowany przez ówczesne władze za fakt, że uczestniczył pan w Powstaniu?


Owszem, ale nie przez UB. Tylko tak – jeżeli chodzi o pracę… To była inna sytuacja niż teraz, nie było trudności z pracą ([chociaż] zależy jaką). Gdy ewentualnie już zamierzałem… wszytko ładnie, dopóki nie zajrzeli – „Aa…”. Nie powiedzieli: „Nie zatrudnimy pana, bo pan był w AK”, ale „Skontaktujemy się…”, tak że aby [pozbyć się]. Tak było do 1956 roku, potem to się trochę zmieniło. Najlepszy dowód, że ostatnio byłem dyrektorem Zespołu Lustracji i Kontroli w Naczelnej Radzie Spółdzielczej (bardzo ważne stanowisko, w skali kraju) i tam byłem do emerytury. Przeszedłem na wcześniejszą emeryturę w 1991 roku. Teraz nie udzielam się. Jestem w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej, ale tak żeby społecznie, to nie… Byłem w samorządzie mieszkańców, ale już po prostu mi się nie chce.

  • Czy chciałby pan powiedzieć coś o Powstaniu, czego nikt wcześniej nie powiedział?


Uważam, że… Przynajmniej dla mnie to były najpiękniejsze dni w moim życiu. Jak patrzę z perspektywy czasu, to rzeczywiście była solidarność. Prawdziwa. Są różne opinie na temat tego, nie będę się [w to] wdawał. Wydaje mi się, że sytuacja tak nabrzmiała, że gdyby Powstanie nie wybuchło, to znów mieliby pretensje, dlaczego nie wybuchło. A jak wybuchło, to pytają, po co wybuchło? Jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Wydaje mi się, że „Bór” Komorowski nie miał innej możliwości, musiał… Ludzie już byli tak wzburzeni, napompowani, a tu już przybliżali się Sowieci, że nie było mowy, żeby to zatrzymać, to mogło wybuchnąć poza kontrolą. I dobrze się stało, że tak się stało. Trudno, ofiary… Wszędzie są ofiary. Mnie udało się przeżyć, wielu moich kolegów zginęło. A ci, co są, to spotykamy się 1 sierpnia albo [w Muzeum Powstania Warszawskiego] przed 1 sierpnia, jak urządzacie spotkanie. I czekamy. Właściwie to już jest końcówka naszego życia, każdy zdaje sobie sprawę, że wiecznie nikt nie żyje.




Warszawa, 19 maja 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrka
Jerzy Stańczyk Pseudonim: „Rozbicki” Stopień: łącznik, starszy telefonista, starszy strzelec Formacja: Batalion „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter