Barbara Wojtanowicz-Włodymirska „Ela”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę nam powiedzieć o swoim dzieciństwie. Gdzie pani mieszkała?

Mieszkaliśmy na Pradze, mieszkałam z rodzicami. Tam chodziłam do szkoły do 1939 roku. Kiedy wojna wybuchła, miałam czternaście lat.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny?

Właściwie trudno powiedzieć, żeby to było zaskoczenie. Wszyscy wiedzieli, że będzie wojna, ale to było... po prostu od razu były bombardowania, od 1 września. To było okropne. Mój ojciec został zmobilizowany, wcielony do wojska. Miałam jeszcze troje rodzeństwa – zostaliśmy z mamą i trzeba było jakoś sobie radzić, więc wiem, że musieliśmy gdzieś chować się przed tymi bombardowaniami, bo bardzo dużo ich było. Były bomby burzące, zapalające i nasze mieszkanie częściowo też zostało uszkodzone przez pocisk. Po prostu to był wielki strach, przeżywałam wielki strach przed bombardowaniem. Cóż mogę więcej powiedzieć...

  • Czy uczyła się pani w czasie okupacji?

Tak, tak. Jak skończyłam szkołę powszechną (wtedy były szkoły powszechne), miałam chodzić do gimnazjum, ale to gimnazjum zostało doszczętnie zniszczone, spalone, zbombardowane, tak że nawet wszystkie dokumenty zostały zniszczone. Ale w czasie okupacji na Pradze była oficjalna, legalna szkoła – to była żeńska szkoła handlowa i tam chodziłam do 1944 roku. W tym czasie, jeszcze jako uczennica, przyjaźniłam się z koleżanką, z którą bardzo chciałyśmy pracować w konspiracji. Starałyśmy się o to, żeby się dostać do jakiegoś oddziału. Tak się złożyło, że spotkałam kolegę, który należał do organizacji. Prosiłam go, żebyśmy też mogły się tam dostać. I rzeczywiście, dostałyśmy wiadomość, gdzie mamy się spotkać. Nie pamiętam dokładnie gdzie, wiem, że to było mieszkanie prywatne – było kilka osób. Nie wiem, czy od razu, czy po pewnym czasie zostałyśmy zaprzysiężone, podałyśmy swoje pseudonimy.
Po pewnym czasie dostałyśmy zadanie – kolportaż, roznosiłyśmy gazetki – „Biuletyn Informacyjny”. Dostawałyśmy z jakiegoś punktu (też dokładnie nie pamiętam z jakiego), miałyśmy adresy (których też w tej chwili nie pamiętam) i tam przekazywałyśmy gazetki. Chodziłyśmy na spotkania, zebrania. Po pewnym czasie zostałyśmy skierowane na przeszkolenie sanitarne, więc uczyłyśmy się – najpierw była teoria, anatomia człowieka. potem uczyłyśmy sie bandażować poszczególne części ciała: głowę, ręce, nogi, robiłyśmy zastrzyki. Po tym skończonym wstępnym kursie dostałyśmy skierowanie na praktykę do szpitala Maltańskiego. Ten szpital mieścił się w dawnej, przedwojennej [Warszawskiej] Resursie Kupieckiej. Tam miałyśmy przez sześć tygodni praktyki – dwa tygodnie na oddziale wewnętrznym, po dwa tygodnie na chirurgii i w ambulatorium, ewentualnie w sali operacyjnej. To było na przełomie 1943–1944 roku – wiem, że była wtedy zima.
Po skończonej praktyce dostałyśmy polecenie, że musimy kompletować apteczki. Dostałyśmy długą, pięciometrową gazę i z tej gazy musiałyśmy zrobić bandaże. Dostałyśmy różne leki, strzykawki i musiałyśmy to wszystko mieć w takich niedużych walizeczkach. W ten sposób [robiłyśmy] jakby przygotowania do Powstania.
Kiedy miało wybuchnąć Powstanie, dostałyśmy polecenie, żeby... Nasz punkt koncentracji miał być na Czerniakowskiej w dawnym ZUS-ie. Poszłyśmy na spotkanie, bo już wiedziałyśmy, że Powstanie tego dnia wybuchnie o godzinie siedemnastej, ale ponieważ przyszłyśmy z tymi walizeczkami bardzo wcześnie, chyba o godzinie czternastej, a może jeszcze wcześniej, właściwie nikogo jeszcze nie było. Był tylko mężczyzna, który prawdopodobnie był dowódcą naszego oddziału, ale nie wiem, jakie to było zgrupowanie, jak się nazywał nasz oddział – nie znałyśmy nikogo. Ponieważ moja koleżanka musiała coś przekazać swojej ciotce, która mieszkała na ulicy Hożej, więc poprosiłyśmy tego prawdopodobnie dowódcę, żeby nas zwolnił na godzinkę, że musimy jakąś bardzo pilną sprawę załatwić. Zgodził się, powiedział, żebyśmy za godzinę wróciły. Z takim postanowieniem poszłyśmy do ciotki.
Kiedy już byłyśmy na ulicy Hożej i doszłyśmy do domu, gdzie mieszkała ciotka, zaczęła się strzelanina. Wtedy właśnie zorientowałyśmy się, że się zaczęło Powstanie. Nie mogłyśmy już wrócić, bo ze wszystkich stron była strzelanina, było niebezpiecznie i w ogóle nie wolno było nawet wyjść na ulicę. Myśmy zostały tam, na Śródmieściu. Później, jak już troszkę się unormowała sytuacja, można było przechodzić – zaczęto przebijać ściany w piwnicach, właściwie już od pierwszej nocy Powstania były barykady na Marszałkowskiej i na innych ulicach. Chciałyśmy potem iść do swojego oddziału na Czerniakowską, ale po prostu nie można było w ogóle przejść, nie puszczali, więc starałyśmy się być jakoś użyteczne ze swoimi wiadomościami i umiejętnościami. Dowiedziałyśmy się, że na Marszałkowskiej werbują ochotników, więc się tam zgłosiłyśmy, ale ktoś nam powiedział (ten, kto przyjmował ochotników), że nie mogą nas przyjąć, bo nie mamy żadnego wyposażenia. Jeżeli będziemy miały apteczki, to nas przyjmą – więc starałyśmy się ponownie pójść po te apteczki.
Udało nam się dopiero po kilku dniach, jak się troszkę uciszyło, bo był bardzo silny ostrzał z BGK, a musiałyśmy przejść przez plac Trzech Krzyży Książęcą w dół. Wtedy właśnie się jakoś uciszyło, było spokojnie. Udało nam się tam przejść – dotarłyśmy do ZUS-u. Wokół była cisza, nikogo po drodze nie spotkałyśmy ani na Książęcej, ani na Rozbrat – zupełnie nikogo nie było. Zapukałyśmy do bramy i otworzyła nam żona portiera, która się zaopiekowała naszymi walizkami. Była przerażona, jak nas zobaczyła. Mówi: „Skąd żeście się tu wzięły? Przecież tu jest bardzo niebezpiecznie!”. Pytałyśmy się: „A gdzie jest nasz oddział?”. Mówi: „Wasz oddział... Tu była wielka walka i został wyparty przez Niemców. Były straty, byli zabici i ranni, ale ci, co ocaleli, musieli iść na Czerniaków”. Mówimy: „To my pójdziemy, dołączymy do tego oddziału”. – „Nie wolno, w ogóle nie wolno się poruszać ulicami, bo Niemcy je patrolują, jeżdżą samochodami i strzelają do wszystkich. Kogo tylko zobaczą, to strzelają, więc jest bardzo niebezpiecznie. Dam wam wasze walizki i idźcie z powrotem do Śródmieścia”. Tak zrobiłyśmy. Ta pani jeszcze mówi: „Uważajcie bardzo, jak będziecie przechodzić przez Rozbrat, bo jest silny ostrzał z dwóch stron – od mostu Poniatowskiego i od Frascati, bo tam są Niemcy”. Już wtedy bardzo się bałyśmy, ale jakoś udało nam się przeskoczyć ulicę Rozbrat. Poszłyśmy Książęcą, oczywiście z duszą na ramieniu, bo nie wiedziałyśmy, skąd może paść strzał.
Dotarłyśmy do Marszałkowskiej. Zgłosiłyśmy się z walizkami, z wyposażeniem i tam nas zarejestrowano, zapisano. Miałyśmy przydział do jakiegoś oddziału. Potem okazało się, że to jest oddział, chyba pluton, porucznika „Kazika”. Myśmy tam były i dołączyły do nas (bo to był patrol czteroosobowy) jeszcze dwie koleżanki. Jedna z nich brała udział [w Powstaniu] na Ochocie na Wawelskiej. Właśnie ten oddział „Wawelska” podporucznika „Rarańczy” był pierwszy, który przeszedł kanałami z Ochoty do Śródmieścia i został wcielony do Batalionu „Iwo” – tworzył oddzielny oddział. Była tam właśnie Krystyna – sanitariuszka, która dołączyła do naszego patrolu i jeszcze jedna koleżanka, tak że byłyśmy cztery. Cały czas byłyśmy przy tym plutonie, w różnych miejscach mieliśmy kwaterę. Chyba pierwsza kwatera była na ulicy księdza Skorupki pod [numerem] 5, a potem przemieszczaliśmy się w różne miejsca.
Dopiero w drugiej części Powstania dostaliśmy do zajęcia pozycję na ulicy Nowogrodzkiej. Kilka domów było obsadzone przez nasz oddział. O ile pamiętam, myśmy były pod 27 [numerem], miałyśmy lokum na parterze, a pozostała [część] oddziału w różnych miejscach. Myśmy nie chodziły do nich, bo mieli... to były ruiny. Właściwie nie wszystkie domy były zniszczone, ale częściowo tak. Tam właściwie doczekaliśmy kapitulacji, właśnie na Nowogrodzkiej. Wiem, że przed kapitulacją było kilkugodzinne zawieszenie broni i wtedy była cisza. To była jakaś umowa między powstańcami a Niemcami, że już wtedy nie wolno było strzelać. Wtedy wszyscy wyszli na ulice – i Niemcy, i my. Okazuje się, że po drugiej stronie Nowogrodzkiej były oddziały „ukraińskie”, znaczy było dowództwo niemieckie, ale żołnierze to byli „ukraińcy”. Później, po tym zawieszeniu broni znów się zrobiła strzelanina, ale wkrótce, kilka dni później była kapitulacja i musieliśmy wychodzić z Warszawy.
Cały nasz oddział został skierowany do Ożarowa i tam byliśmy rozlokowani w wielkiej hali – to była Fabryka Kabli [Ożarów]. Po kilku dniach wywieźli nas, krytymi wagonami towarowymi jechaliśmy do niewoli, z tym że chyba po dwóch dniach jazdy zatrzymaliśmy się w Kostrzynie. Tam nas popędzili do łaźni, żeby zdezynfekować nasze ubrania i była konieczna kąpiel, bardzo skąpa, bo było niewiele wody. Później jechaliśmy chyba jeszcze dwa dni do stacji Bremervörde. Tam poszliśmy pieszo, cały ten transport, do obozu w Sandbostel. To był duży międzynarodowy obóz. Było tam dużo Polaków (jeńców z 1939 roku), byli Francuzi, Belgowie, Włosi, byli nawet Rosjanie, tylko że zupełnie izolowani. Mieli jakiś jeden barak, który był [osobno] – jak gdyby obóz w obozie. Nie mogli się kontaktować z innymi jeńcami, byli zupełnie izolowani od całego obozu. My też – mieszkałam w takim baraku, [który] też był ogrodzony [kilkoma rzędami drutów kolczastych]. Była wieżyczka przy furtce i nie wolno było ani wychodzić, ani się kontaktować, tylko tyle że było kilka [rzędów] drutów kolczastych i tak na odległość można było rozmawiać. Jak ktoś znał francuski, to z Francuzami nawiązywał kontakt. Poza tym zaopiekowali się nami (bo to była dla obozu wielka sensacja, że kobiety przyjechały) ci [Polacy, jeńcy] z 1939 roku, myśmy mówiły o nich „wrześniowcy”. Zrzekali się paczek żywnościowych na naszą korzyść, pomagali w [różny] sposób – [przynosili] prowianty, które mieli, [swoje] zapasy.
Później, pod koniec roku w grudniu [Niemcy] kazali nam szykować się do wyjazdu. Wywieźli nas do innego obozu – to był obóz tylko dla kobiet – Oberlangen. Tam byłyśmy do uwolnienia tego obozu, do 12 kwietnia. 12 kwietnia po południu (był bardzo ładny, słoneczny dzień) usłyszałyśmy w pewnym momencie serię z karabinu maszynowego. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, myślałyśmy, że to zaczyna się jakaś walka. Okazało się, że nasz obóz został uwolniony przez 1. Dywizję Pancerną generała Maczka. Byli w Holandii, a nasz obóz był bardzo blisko granicy holenderskiej. Ci żołnierze dowiedzieli się, że tu jest obóz kobiet. Tam było dużo (jak się później okazało) pracowników [Polaków], którzy pracowali u bauerów i dowiedzieli się, że tu są kobiety. Ci żołnierze (kilku właściwie) bez rozkazu wjechali w czołgu do [naszego] obozu. Całe dowództwo obozowe, Niemcy uciekli już poprzedniego dnia i zostali tylko tacy dziadkowie, staruszkowie, którzy byli wachmanami, wartownikami. Oni nie byli groźni, tak że właściwie nic im się nie stało, a całe dowództwo uciekło.
Wiem, że później dużo wojskowych, pancerniaków przyjeżdżało do nas, do obozu i polepszyło się zaopatrzenie. [Wcześniej] głodowałyśmy tam – w obozie było bardzo słabe odżywianie. Wojskowy chleb był dzielony na siedem osób, kostka margaryny (kostki były dość duże) była na chyba... już nie pamiętam, na ile osób. Wiem, że taka jedna, [mała] kosteczka była na jedną osobę. Jeśli chodzi o obiady, to były takie: jednego dnia była grochówka i groch był zarobaczywiony, tak że całe robaki pływały po tej zupie. Innego dnia był jakiś krupnik i były ziemniaki w łupinach, mało kaszy. Innego dnia znów była zupa z jarmużu – ta była najgorsza, okropna! To były jakieś liście, czarne liście pływały. Jeszcze przed uwolnieniem z tego obozu kilka razy były paczki z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża – jedna paczka na kilka osób. W tych paczkach [były różne produkty] – przede wszystkim konserwy, kawa, czekolada, papierosy amerykańskie, więc trzeba było dzielić sprawiedliwie, żeby nikt nie czuł się pokrzywdzony. Dopiero jak obóz został uwolniony, to już nam się poprawiło.
Później, jak wojna się skończyła i już było zawieszenie [broni] (to było w maju), z Oberlangen przeszłyśmy (to był kobiecy obóz) do niżej położonego [Niederlangen]. Oberlangen to były mokradła, była wilgoć, bardzo trudne warunki. Niederlangen to był niżej położony obóz, w którym byli Niemcy. W czasie wojny, jeszcze jak trwała, to tam byli więzieni Niemcy za dezercję, za jakieś przewinienia – to był niemiecki obóz. Ale mieli lepsze warunki, bo przede wszystkim teren był suchy i były łóżka, a my w Oberlangen mieszkałyśmy na czteropiętrowych pryczach. Były tam sienniki, które właściwie nic nie dawały. Każda z nas miała koc, jakieś ubranie, ale było bardzo zimno i głodno. A tam, właśnie w tym drugim obozie miałyśmy o tyle lepsze warunki, że były łóżka, pościel, też były sienniki, ale już wypchane świeżą słomą. Tam przebywałyśmy przez kilka miesięcy – ja tam, w każdym razie, byłam przez kilka miesięcy. W pobliżu było niemieckie miasteczko Hagen, które zostało przekształcone na Maczków. Niemcy zostali wysiedleni z tego miasteczka i wprowadzili się tam, zajęli te mieszkania [polscy] robotnicy, którzy pracowali u bauerów, tak że miasteczko było już polskie. Była zorganizowana szkoła, szpital. Wiem, że my z koleżanką chciałyśmy (bo ja się cały czas trzymałam z tą koleżanką) uczyć się dalej, bo nie wiedziałyśmy, jak wygląda powrót do Polski, czy wojna się już całkowicie skończyła. Niestety [do szkoły nie przyjęto nas], bo była ograniczona ilość miejsc. Było nas kilkanaście, które się chciały uczyć – komendantka załatwiła transport i przesłała nas, całą naszą grupę do Darmstadt. To już była strefa amerykańska, a nasza strefa była angielska. Tam była szkoła, było gimnazjum i liceum. [Zgłosiłyśmy] się tam, zostałyśmy przyjęte, zaczęłyśmy się uczyć, przygotowywać do matury (ja nie miałam matury, tylko małą maturę po skończonej szkole handlowej).
Uczyłyśmy się tam do czerwca 1945 roku. Była komisja z misji wojskowej [we Frankfurcie] złożona z kilku osób i przed tą komisją zdawałyśmy maturę. Po maturze Amerykanie nie chcieli nas już utrzymywać, więc musiałyśmy wybrać – które chciały, to albo mogły zostać i gdzieś zacząć pracować na swoją rękę, a kto chciał wrócić, to był zorganizowany transport do Polski. Zgłosiłam się do tego transportu i wróciłam do Polski w lipcu 1946 roku.
  • Wróciła pani od razu do Warszawy, na Pragę?

Tak, tak. Ta podróż trwała cztery dni, bo też krytymi wagonami towarowymi, tylko że już były lepsze warunki. Ten pociąg zajechał od razu na Dworzec Główny. Wiem, że stały tam furmanki i przewozili ludzi, gdzie kto chciał jechać. Ponieważ mieszkałyśmy z koleżanką na Pradze, więc ta furmanka nas zawiozła na Pragę do naszych rodzin.

  • Spotkała się tam pani ze swoją rodziną?

Tak, tak. Na szczęście wszyscy przeżyli.

  • Rozumiem, że pani tata też przeżył.

Tak, cała rodzina, chociaż też mieli ciężkie przeżycia. Jak opowiadali później, to mieli bardzo ciężkie przeżycia, bo były tam walki. Powstanie na Pradze się nie udało, więc byli szykanowani przez Niemców. Tak że musieli się ukrywać, chować się właściwie, żeby nie zostać złapanym i rozstrzelanym, bo Niemcy zupełnie się nie liczyli z ludźmi.

  • Jakie ma pani najprzyjemniejsze wspomnienia z Powstania?

Najprzyjemniejsze... Trudno powiedzieć. Na pewno było wiele przyjemnych... Ale tak szczególnie nic mi nie utkwiło w pamięci.

  • Czy po wojnie, jak już pani wróciła do Polski, była pani represjonowana, spotkała się pani z represjami?

Po prostu nie chwaliłam się tym, że byłam w Powstaniu, tak że nie odczuwałam tego, żeby ktoś mnie jakoś szykanował.



Brwinów, 29 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Żółtańska
Barbara Wojtanowicz-Włodymirska Pseudonim: „Ela” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Iwo-Ostoja” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter